Pani Bovary/Część trzecia/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Idąc zapytywała sama siebie: „Co ja mu powiem? od czego zacznę?” I w miarę jak szła coraz dalej, rozpoznawała krzaki, drzewa, wodne trzciny u stóp wzgórza, wreszcie zdaleka ujrzała zameczek. Odnajdywała w sobie uczucia pierwszej miłości, i biedne jej ściśnione serce roskosznie się niemi lubowało. Ciepły wietrzyk muskał ją po twarzy; śnieg topniejący spadał czystemi kroplami z pączków na trawę.
Weszła, jak niegdyś, przez furtkę ogrodową, i niebawem znalazła się na głównym dziedzińcu, opasanym podwójnym rzędem gęstych lip, których długie gałęzie kołysały się wiatrem poruszane. Psy w budach zaszczekały, lecz hałas ten nie sprowadził nikogo.
Weszła na szerokie proste schody z drewnianą balustradą, prowadzące na korytarz wyłożony zakurzonemi marmurowemi płytami, na który wychodziło kilka pokoi w jednym szeregu, jak w klasztorach lub hotelach. Jego pokój był w głębi, po lewej stronie. Kiedy już miała rękę położyć na klamce, nagle siły ją opuściły. Obawiała się że go nie zastanie, pragnęła tego niemal, a jednak to była jedyna jej nadzieja, ostatnia deska zbawienia. Odetchnęła przez krótką, chwilę i czerpiąc odwagę w uczuciu nieubłaganej konieczności, weszła nakoniec.
Rudolf siedział przed kominkiem, z nogami opartemi o kratę i palił fajkę.
— Patrzcie! rzekł powstając nagle, to ty, Emmo!
— Tak jest, to ja!.. przychodzę do ciebie po radę, Rudolfie.
A pomimo wszelkich usiłowań, trudno jej było usta otworzyć.
— Nie zmieniłaś się, zawsze jesteś równie śliczna!
— O! smutne to wdzięki, odparła z goryczą, kiedy niemi wzgardziłeś.
On rozpoczął usprawiedliwienie swego postępowania, tłómacząc się ogólnikowo, w braku lepszych powodów.
Dała się uwieść jego słowom, bardziej jeszcze głosowi jego i całej postaci, tak dalece że udała iż wierzy, lub może w istocie uwierzyła w przyczynę ich zerwania: miała nią być tajemnica, od której zależał honor, a nawet życie trzeciej osoby.
— Jakkolwiek bądź, rzekła patrząc smutnie na niego, ja wiele wycierpiałam!
Odpowiedział filozoficznie:
— Takiem jest życie ludzkie!
— Byłoż ono dla ciebie przynajmniej dobrem, od czasu naszego rozłączenia? zapytała.
— Ani dobrem, ani złem!..
— Może byłoby lepiej gdybyśmy się nigdy nie byli rozłączali?...
— Może... zapewne!
— Tak sądzisz? szepnęła przystępując bliżej. I westchnęła:
— O Rudolfie! gdybyś ty wiedział!.. ja tak kochałam ciebie!
I ujęła rękę jego, i pozostali przez chwilę z dłońmi splecionemi — tak jak pierwszego dnia, na Komicyach! On przez resztę dumy bronił się od wzruszenia. Lecz ona, skłaniając głowę na piersi jego, rzekła:
— Jakże chciałeś abym ja żyła bez ciebie? Trudno się odzwyczaić od szczęścia! Byłam zrozpaczona! myślałam już że umrę! Opowiem ci to wszystko, zobaczysz. A ty... ty uciekałeś odemnie!..
Bo on od trzech lat unikał jej starannie, w skutek tej wrodzonej nikczemności, jaka cechuje płeć silniejszą; a Emma mówiła dalej przechylając główkę i wdzięcząc się jak zakochana kotka.
— Kochasz inne, przyznaj się. O, nie zaprzeczaj mi! ja im się nie dziwię! uwiodłeś je, tak jak mnie uwiodłeś. Ty to jesteś prawdziwym mężczyzną! masz w sobie wszystko co potrzeba żeby być kochanym. Ale dawne czasy powrócą jeszcze, nieprawdaż? będziemy się znowu kochali! Widzisz, ja się śmieję, jestem szczęśliwą!.. mówże do mnie!
Była zachwycająca ze swem tkliwem spojrzeniem łzą zamglonem, jak kropla deszczu w błękitnym kielichu.
Przyciągnął ją na kolana i gładził dłonią lśniące jej włosy, na których pośród zapadającego zmierzchu połyskiwał, jak złota strzała, ostatni promień słońca. Pochylała czoło, pocałował ją nakoniec lekko, końcem ust, w przymknięte powieki.
— Ależ ty płakałaś! rzekł. Czego?
Emma wybuchnęła głośnem łkaniem. Rudolf pomyślał że to objaw jej miłości; ponieważ milczała, wziął to milczenie za resztę wstydliwości i zawołał:
— Ach, przebacz mi! ty jedna tylko mi się podobasz. Byłem głupim i niegodziwym! Ja kocham ciebie i zawsze cię kochać będę!... Mówże! co ci jest?
I przykląkł przed nią.
— A więc, powiem ci Rudolfie!.. jestem zrujnowaną! Musisz mi pożyczyć choć trzy tysiące franków.
— Ale... ale... rzekł podnosząc się zwolna, podczas gdy twarz jego nagle spoważniała.
— Wiadomo ci, mówiła dalej prędko, że mąż mój cały swój fundusz umieścił u notaryusza, ten uciekł. Zapożyczyliśmy się, pacyenci nie płacili. Zresztą, spadkowe interesa jeszcze się nie skończyły, później nam jeszcze wpłyną fundusze. Ale dzisiaj, w braku kilku tysięcy franków, zlicytują nas... teraz, natychmiast... i przyszłam do ciebie, licząc na twoją przyjaźń!
— Aha! pomyślał Rudolf, bledniejąc mocno; po to więc przyszła!
Po chwili rzekł najspokojniej w świecie:
— Niemam pieniędzy, kochana pani.
Nie kłamał. Gdyby był miał pieniądze, byłby je zapewne dał, chociaż w ogóle nie jest rzeczą bardzo przyjemną spełniać tak szlachetne czyny; a żądanie pieniędzy, jest najzimniejszą i najszkodliwszą ze wszystkich burz jakie spadają na miłość.
Emma przez kilka minut wpatrywała się w niego z niemym wyrzutem.
— Nie masz pieniędzy!
Powtórzyła kilkakrotnie:
— Nie masz pieniędzy. Powinnam była oszczędzić sobie tego ostatniego upokorzenia. Tyś mnie nigdy nie kochał! Nie jesteś wart więcej od drugich!
Zdradzała się, gubiła się.
Rudolf przerwał jej zapewnieniem, że sam był „w kłopotach”.
— Ach jakże cię żałuję! rzekła Emma. Bardzo cię żałuję!..
A zatrzymawszy wzrok na damascenowanej dubeltówce, która błyszczała na ścianie:
— Ale kto jest tak ubogim, nie zdobi srebrem kolby, swej broni. Nie kupuje zegarów z perłowemi inkrustacyami! mówiła dalej wskazując na piękny zegar stołowy od Boulle’a, ani złoconych świstawek na psy — dotykała ich — ani breloków do zegarka! O! niczego mu nie brakuje! ma nawet kryształy w swoim pokoju; bo ty sobie dogadzasz, umiesz żyć dobrze; masz zamek, folwarki, lasy; polujesz z chartami, jeździsz do Paryża... Weźmy tylko to! wykrzyknęła biorąc z kominka spinki od mankietów — najmniejszą z tych drobnostek i z tego mogą być pieniądze!.. O! ja ich nie chcę! weź je sobie!
I cisnęła daleko od siebie spinki, których złoty łańcuszek zerwał się przy uderzeniu o ścianę.
— A ja, ja wszystko byłabym ci oddała, byłabym wszystko sprzedała, byłabym własnemi rękoma pracowała, byłabym żebrała po gościńcach, za jeden twój uśmiech, za jedno spojrzenie, za jedno twoje słowo: „dziękuję!” A ty siedzisz tu spokojnie w twoim fotelu, jak gdybym nie dosyć już była przez ciebie wycierpiała! Czy ty wiesz, że gdyby nie ty, byłabym mogła żyć szczęśliwie. Po coś się starał zbliżyć do mnie? Kto cię zmuszał? Czyś zakład zrobił?.. A jednak, kochałeś mnie, tak mówiłeś... I przed chwilą jeszcze... Ach! lepiej było wypędzić mnie od razu! Dłonie moje ciepłe jeszcze od twych pocałunków, i oto miejsce na tym kobiercu, gdzieś mi na kolanach przysięgał wierność miłości! Ja w nią uwierzyłam: przez całe dwa lata wodziłeś mnie po najwspanialszych i najroskoszniejszych światach marzeń!.. A nasze zamiary podróży? czy je pamiętasz? O! twój list, twój list! jak on mi serce zakrwawił!.. A teraz kiedy przychodzę do niego, który jest bogatym, szczęśliwym, swobodnym, prosić go o pomoc, którą pierwszy lepszy gotów byłby wyświadczyć, przychodzę błagająca, powracająca mu całe moje serce, on mnie odpycha, boby go to kosztowało parę tysięcy franków!
— Nie mam ich! odpowiedział Rudolf z tym niewzruszonym spokojem, którym się zasłaniają jak puklerzem tajemne gniewy.
Emma odeszła. Ściany tego domu drżały, sufit ją przygniatał. Przebiegła długą topolową ulicę, potykając się o kupy zeschłych liści, które wiatr rozrzucał. Stanęła nakoniec przed kratą, połamała sobie paznokcie o zamek, tak pilno jej było go otworzyć. O sto kroków dalej, zadyszana stanęła znowu aby odetchnąć. A odwróciwszy się, spojrzała raz jeszcze na niewzruszony zamek, z jego parkiem, ogrodami, trzema dziedzińcami, i wszystkiemi oknami frontu.
Była na pół nieprzytomna i tylko gwałtowne pulsowanie arteryj, których szum słyszała wśród ciszy pól, dawało jej świadomość siebie samej. Grunt pod jej stopami miękki był jak woda, a bruzdy wydawały jej się olbrzymiemi ciemnemi bałwanami, które się w jej oczach rozwijały. Wszystkie wspomnienia i myśli jakie głowę jej napełniały, wymykały się razem, jak tysiączne części sztucznych ogni. Widziała swego ojca, kantor Lheureux’go, pokój w hotelu Bulońskim, inny jeszcze krajobraz. Obłęd ją ogarniał, przelękła się sama siebie, i zdołała trochę oprzytomnieć, niewyraźnie wprawdzie, bo nie przypominała sobie przyczyny swego okropnego stanu, to jest kwestyi pieniężnej. Bolała tylko nad sponiewieraną miłością swoją, i czuła że ją dusza opuszczała przez to wspomnienie, jak ranni, którzy konając, czują życie uchodzące przez swą krwawiącą ranę.
Noc zapadała; wrony kracząc latały.
W tem wydało jej się jakoby kulki ognistej barwy pękały w powietrzu jak race, i kręcąc się wirowo spadały na śnieg pomiędzy drzewami. Na każdej z nich pojawiała się twarz Rudolfa. Mnożyły się coraz więcej, zbliżały się do niej, przenikały ją; wreszcie, wszystko zniknęło. Poznała światła w oknach domów, które błyszczały zdalęka we mgle.
Natenczas przedstawiło jej się własne położenie, nakształt bezdennej otchłani. Głowa jej pałała, dyszała jak gdyby piersi jej pęknąć miały. Nagle w uniesieniu bohaterskiem, które ją prawie szczęśliwą uczyniło, zbiegła pędem ze wzgórza, przebyła szybko kładkę, ścieżkę, ulicę drzewami wysadzoną, rynek i stanęła przed apteką.
Nikogo w niej nie było. Już chciała wejść, lecz na odgłos dzwonka mógł ktokolwiek nadejść; wstrzymując przeto oddech, macając po ścianie, wsunęła się za baryerkę, i postąpiła aż na próg kuchni, gdzie paliła się postawiona na kominku świeca. Justyn wynosił właśnie półmisek.
— Ach, jedzą obiad. Zaczekajmy.
Chłopak powrócił. Zastukała w szybę. Wyszedł.
— Klucz! daj mi klucz od góry, gdzie są...
— Jakto?
I patrzył na nią, zdumiony bladością jej twarzy, która odbijała swą białością na czarnem tle nocy. Wydała mu się nadzwyczajnie piękną, i wspaniałą jak duch ciemności; nie pojmując czego chciała, przeczuwał coś strasznego.
Ona jednak powtórzyła prędko, przytłumionym i miękkim głosem:
— Chcę tego klucza! daj mi go!
Ponieważ przepierzenie było cienkie, słychać było szczękanie noży po talerzach w sali jadalnej.
Powiedziała że potrzebuje trucizny żeby się pozbyć szczurów, które spać jej nie dawały.
— Musiałbym uprzedzić pana, rzekł Justyn.
— Niepotrzeba! zostań!
I obojętnie dodała:
— Nie warto go trudzić; ja mu sama powiem. Chodźże, poświeć mi!
I weszła w korytarz, z którego było wejście do laboratoryum. Na ścianie wisiał klucz z kartką na której było napisane: kafarnaum.
— Justyn! krzyknął aptekarz zniecierpliwiony.
— Chodźmy na górę!
Chłopak poszedł za nią.
Zakręciła klucz w zamku, i postąpiła prosto do trzeciej pułeczki, tak dobrze wszystko zapamiętała; pochwyciła niebieski słoik, otworzyła go, włożyła w środek rękę, i wyjąwszy ją pełną białego proszku, jeść go zaczęła jak cukier.
— Co pani robisz! wykrzyknął Justyn rzucając się ku niej.
— Cicho bądź! może kto nadejść...
Justyn załamywał ręce w rozpaczy, chciał wołać o ratunek.
— Nic nie mów, rzekła, wszystko to spadłoby na twego pana!
I oddaliła się, nagle uspokojona, i niemal zadowolona w przeświadczeniu spełnionego obowiązku.

Kiedy Karol wstrząśniony wiadomością o zajęciu sądowem powrócił do domu, Emma tylko co była zeń wyszła. Krzyczał, płakał, mdlał nawet, ale nie powracała. Dokąd ona pójść mogła? Posłał Felicyę do państwa Homais, do Tuvache’ów, do Lheureux’go, do Złotego Lwa, słowem wszędzie; a po za swym niepokojem widział wziętość swoją zagrożoną, dobrobyt przepadły, przyszłość Berty złamaną! Z jakiej przyczyny?.. gubił się w domysłach. Czekał aż do szóstej godziny wieczorem. Wreszcie, nie mogąc już wytrzymać, i przypuszczając że może pojechała do Rouen, wyszedł na gościniec, zrobił z pół mili drogi, nikogo nie spotkał, i powrócił.
Zastał żonę w domu.
— Cóż to się stało?.. Dla czego?.. Wytłómacz mi!..
Ona usiadła przy swem biureczku, i napisała list, który powoli zapieczętowała, dodając datę i godzinę. Potem rzekła z uroczystą powagą:
— Jutro go przeczytasz; aż dotąd proszę cię, nie pytaj mnie o nic!.. Nie, nie, o nic mnie nie pytaj!
— Ależ...
— O! proszę cię, daj mi pokój!
I położyła się jak długa na łóżku.
Ostry smak jaki w ustach poczuła, przebudził ją z pół sennego stanu. Spostrzegła Karola i przymknęła napowrót oczy.
Śledziła sama siebie uważnie, aby rozpoznać czy nie cierpi. Lecz nie! jeszcze nie. Słyszała wyraźnie ruch wahadła zegaru, trzeszczenie ognia na kominku, i oddech Karola, który stał przy jej łóżku.
— Mała to rzecz, śmierć! myślała w duchu, zasnę, i wszystko się skończy!
Wypiła trochę wody i obróciła się do ściany.
Szkaradny smak atramentu ciągle jej dokuczał.
— Pić mi się chcę!.. o! straszne mam pragnienie! westchnęła.
— Cóż ci jest? rzekł zaniepokojony Karol podając jej szklankę.
— To nic!.. Otwórz okno... duszę się!..
Porwały ją tak nagłe mdłości, że zaledwie zdążyła dobyć chustkę z pod poduszki.
— Zabierz ją! rzekła nalegająco, spal ją natychmiast.
Zadał jej kilka pytań, nic mu nie odpowiedziała. Leżała nieruchoma, z obawy aby najmniejsze poruszenie nie spowodowało nowych wymiotów. Jednakże czuła lodowate zimno, które podchodziło jej od nóg do serca.
— Ach! otóż się zaczyna! wyszeptała.
— Co ty mówisz?
Obracała głowę powolnym ruchem, otwierając ciągle szczęki, jak gdyby jej coś ciężyło na języku. Około ósmej godziny ponowiły się wymioty.
Karol zauważył na dnie miednicy rodzaj białego osadu. który się trzymał porcelanowych ścianek.
— To szczególne! to osobliwsze! powtórzył kilkakrotnie.
Lecz ona głośniej powiedziała:
— Nic, nic, mylisz się!
Wtenczas delikatnie, jakby z pieszczoty, przesunął dłoń swoją po jej żołądku. Krzyknęła przeraźliwie. Karol cofnął się przerażony.
Następnie zaczęła jęczeć, zrazu bardzo słabo. Silne dreszcze wstrząsały jej ciałem, i stała się bledszą od prześcieradła, w które się wpijały palce jej skurczone. Puls nierówny zdawał się chwilami ustawać zupełnie.
Krople zimnego potu występowały na siną twarz jej, która wyglądała jak zastygła w wyziewach metalicznej pary. Zęby jej szczękały, oczy bezmiernie rozszerzone spoglądały błędnie w około, i na wszystkie pytania odpowiadała tylko wstrząśnieniem głowy; parę razy się nawet uśmiechnęła. Powoli, jęki jej stały się coraz głośniejszemi. Wydała głuchy ryk, poczem zaraz powiedziała że się czuje lepiej i że zaraz wstanie. Lecz natychmiast porwały ją konwulsye; zawołała:
— Ach! to jest straszne, mój Boże!
Karol padł na kolana przy łóżku.
— Mów! coś zjadła? Odpowiedz, na imię Nieba!
I patrzył na nią wzrokiem pełnym niewysłowionej tkliwości.
— A więc, tam!... tam!... wyjąkała słabnącym głosem.
Poskoczył do biurka, złamał pieczątkę listu i przeczytał głośno: „Nie oskarżajcie nikogo...“ Zatrzymał się, przetarł dłonią oczy i raz jeszcze przeczytał:
— Jakto!.. Ratunku!.. ratunku!..
I odchodząc od zmysłów powtarzał tylko jeden wyraz: „Otruta! otruta!” Felicya pobiegła do pana Homais, który wiadomość tę wygłosił na placu; pani Lefrançois usłyszała ją pod Złotym Lwem, niektórzy poszli udzielić jej swym sąsiadom, i przez całą noc miasteczko było w niezwykłem poruszeniu.
Oszalały, bezprzytomny, bezsilny, Karol biegał po pokoju jak waryat. Rozbijał się o sprzęty, wydzierał sobie włosy, a pan Homais nie miał pojęcia o tak strasznej rozpaczy.
Powrócił do siebie żeby napisać do panów Canivet’a i doktora Larivière’a. Tracił głowę; podarł z piętnaście brulionów. Hipolit pojechał do Neufchatelu, a Justyn tak spędził konia Bovarego, że go musiał zostawić po stronie lasku Wilhelma, schwaconego i na pół żywego.
Karol chciał się radzić swego słownika lekarskiego, lecz nic przeczytać nie mógł, głoski kręciły mu się przed oczyma.
— Tylko spokojnie! mówił aptekarz. Chodzi głównie o zadanie silnego antidotu. Jakaż to trucizna?
Karol pokazał list. Był to arszenik.
— Trzebaby najpierwej zrobić rozbiór, rzekł Homais.
Wiedział bowiem że we wszystkich wypadkach otrucia należało robić rozbiór, a Bovary nic nie rozumiejąc, odpowiedział:
— Ach rób go! rób co chcesz! ocal ją!..
A powróciwszy do niej, rzucił się na kobierzec i płakał z głową opartą o brzeg łóżka.
— Nie płacz Karolu! rzekła z cicha. Wkrótce cię już dręczyć nie będę!
— Ale dla czego?.. Co cię do tego skłoniło?
Odpowiedziała:
— Musiałam... mój drogi.
— Czyś nie była szczęśliwą? Czym ja temu winien?.. Czyniłem jednak wszystko co było w mej mocy!
— Tak jest... to prawda... ty dobrym jesteś, ty jeden!...
I przesuwała mu ręką po włosach, miękko, powoli. Słodycz tego dotknięcia dopełniła miary jego boleści; czuł całą istność swoją rozdzierającą się z rozpaczy na myśl że trzeba ją utracić, utracić w chwili kiedy objawiała mu więcej niż kiedykolwiek miłości; i nie widział żadnego środka ratunku; nic nie wiedział, nic nie śmiał przedsięwziąść, tak dalece nagląca konieczność prędkiego postanowienia rozum mu pomieszała.
Ona tymczasem myślała sobie że skończyła już wreszcie ze wszystkiemi zdradami, podłościami i nieskończonemi pragnieniami, które ją udręczały. Dla nikogo już teraz nie miała nienawiści; mroczne jakieś zamieszanie myśli jej plątało, i ze wszystkich ziemskich odgłosów słyszała tylko urywane żale swego biednego serca, ciche i niewyraźne, jak ostatnie echo oddalającej się muzyki.
— Przyprowadźcie mi moją córkę, rzekła unosząc się na łokciu.
— Nie jest ci gorzej, prawda? zapytał Karol.
— Nie, nie!
Dziewczynka przybyła na rękach Felicyi, w długiej nocnej koszulce, z pod której wyglądały bose jej nóżki, zaspana i poważna. Oglądała się zdumiona po pokoju w nieładzie będącym i mrużyła oczy olśnione blaskiem świec, które wszędzie były porozstawiane. Przypomniały jej się zapewne noworoczne lub środopostne poranki, kiedy wybudzona także przededniem, przychodziła do łóżka matki przy świecach po swoje podarunki, bo zaczęła się pytać.
— Gdzież to jest, mamo?
A gdy wszyscy milczeli, dodała:
— Nie widzę mego trzewiczka!
Felicya nachylała ją do łóżka, dziewczynka zaś oglądała się ciągle w stronę kominka.
— Czy by go mamka zabrała? zapytała jeszcze.
Na wspomnienie tej kobiety, które jej przywodziło na pamięć wszystkie jej klęski i wszystkie cudzołóztwa, pani Bovary odwróciła głowę, jakby z obrzydzenia do innej, silniejszej trucizny, którejby smak w ustach poczuła. Mała Berta była ciągle na łóżku.
— O! jakież ty masz wielkie oczy, mamo! powiedziało dziecię; jaka jesteś blada! jak się strasznie pocisz?..
Matka się w nią wpatrywała.
— Ja się boję! rzekło dziecię odsuwając się.
Emma wzięła jej rączkę i chciała pocałować; dziewczynka się wyrywała.
— Dosyć już, dosyć! zabierzcie ją? zawołał Karol, który się zanosił od płaczu w alkowie.
Groźne objawy na chwilę się wstrzymały, chora wydawała się spokojniejszą; a każdy obojętny wyraz przez nią wymówiony, każde spokojniejsze odetchnienie, budziły w nim odrobinę nadziei. Gdy nakoniec przybył Canivet, z płaczem rzucił się w jego objęcia.
— Ach! to pan, doktorze! dzięki! Jak pan dobrym jesteś. Ale już jest trochę lepiej. Spojrzyj pan na nią.
Kolega wcale nie był tego zdania, i nie robiąc rzeczy przez pół, jak mówił, przepisał emetyk, dla zupełnego oczyszczenia żołądka.
Wkrótce zaczęła wyrzucać krew. Usta jej ścięły się mocniej. Członki miała pokurczone, ciało pokryte ciemnemi plamami, a puls jej uciekał z pod palcy, jak nić wyprężona, jak struna arfy blizka zerwania.
Chwilami krzyczała okropnie, przeraźliwie. Przeklinała truciznę, wymyślała na nią, błagała ją aby spieszniej działała, i wyprężonemi rękami odpychała wszystko co Karol, bardziej może od niej samej cierpiący, wlać jej w usta usiłował. Stał przed nią, z chustką na ustach, jęcząc, płacząc, dławiony łkaniem, które nim całym wstrząsało; Felicya biegała jak szalona po pokoju; Homais, nieruchomy, wzdychał głęboko, a pan Canivet, zawsze pewny siebie, zaczynał się jednak mieszać.
— Do d....! jednakże... jest wyczyszczona, a odkąd ustaje przyczyna...
— Powinien ustać skutek, rzecz jasna! dokończył Homais.
— Ależ ratujcie ją! wołał Bovary.
Nie słuchając aptekarza, który podsuwał nieśmiało przypuszczenie: „że to może być zbawiennem przesileniem”, Canivet gotował się już zadać teryaku, gdy wtem usłyszano trzaśnięcie z bicza; szyby zadrżały i powóz pocztowy uniesiony dzielną trójką koni po same uszy zabłoconych, skręcił raptownie z placu i stanął przed domem Bovarego. Był to doktór Larivière.
Zjawienie się bóstwa nie byłoby w tej chwili większego sprawiło wrażenia. Bovary wzniósł ręce do góry, Canivet stanął jak wryty, a Homais przed wejściem jeszcze medyka zdjął swoją grecką czapeczkę.
Doktór Larivière należał do wielkiej chirurgicznej szkoły datującej od Bichat’a, do tego pokolenia dziś już wygasłego praktyków filozofów, którzy fanatycznie miłując swoją sztukę wykonywali ją rozumnie i z pełnem zapału poświęceniem. Wszystko drżało w szpitalu kiedy się rozgniewał, a uczniowie tak go poważali, że każdy z nich starał się później naśladować uwielbianego mistrza pod wszystkiemi względami, tak dalece że spotykano na nich, w okolicznych miastach, jego długą watowaną merynosową kapotę i obszerny czarny surdut, którego poodpinane wyłogi spadały na ręce jego pulchne i bardzo piękne, chociaż nigdy nie nosił rękawiczek, jak gdyby dla skorszego niesienia pomocy spotykanym nędzom. Niedbający o krzyże i ordery, o tytuły i stopnie akademickie, gościnny, hojny, prawdziwy ojciec dla biednych i cnotliwy sam o tem nie wiedząc, byłby niemal za świętego uchodził, gdyby satyryczny dowcip nie kazał go się obawiać jak szatana. Spojrzenie jego ostrzejsze od lancetów, któremi się posługiwał, sięgało ci w głąb duszy i wydobyło każde kłamstwo z pod jego krętarskich obsłonek. I tak szedł przez życie opromieniony tą dobrotliwą powagą jaką nadaje przeświadczenie o wielkiej zdolności, majątek niezależny i czterdzieści lat nieskazitelnej i pożytecznej pracy.
Od samego progu zmarszczył brwi, rzuciwszy okiem na trupią twarz Emmy, która leżała na wznak z otwartemi usty. Potem, słuchając na pozór objaśnień Canivet’a, przesuwał wskazujący palec pod nosem i powtarzał:
— To dobrze, to dobrze.
Przytem jednak zrobił powolny ruch ramionami. Bovary to spostrzegł: spojrzeli na siebie, i ten człowiek, tak wszakże obyty z widokiem cierpień, nie mógł powstrzymać łzy, która spadła na jego żabot.
Odprowadził Canivet’a do drugiego pokoju. Karol poszedł za nimi.
— Ona jest bardzo źle, nieprawdaż? Gdyby postawić synapizma? nie wiem już co! Wynajdź-że cokolwiek doktorze, ty który ich tyle ocaliłeś!
Mówiąc to Karol obejmował go swemi ramiony i wpatrywał się w niego rozpaczliwie, błagalnie, prawie omdlały na piersiach jego:
— Odwagi, biedny mój chłopcze, odwagi! Tu już niema co robić!
To rzekłszy, doktór Larivière zwrócił się ku drzwiom.
— Już pan odchodzisz?
— Powrócę jeszcze.
Wyszedł jakoby dla wydania rozkazu postylionowi, razem z panem Canivet’em, który także nie życzył sobie żeby pani Bovary w jego rękach skonała.
Aptekarz dogonił ich na placu. Temperament jego nie pozwalał mu odłączać się od sławnych ludzi. To też uprosił pana Larivière’a żeby mu zrobił ten wysoki zaszczyt i przyjął u niego śniadanie.
Posłano naprędce po gołąbki do Złotego Lwa, zebrano wszystkie kotlety z jatki, dostano śmietany od pani Tuvache, jaj od bedela Lestiboudois’a i pan aptekarz sam pomagał w przygotowaniach, podczas gdy małżonka jego mówiła, pociągając sznury swego kaftana:
— Pan wybaczy, bo w naszym nędznym kraju, nie będąc naprzód uprzedzonym...
— Kieliszki!!! poszepnął jej Homais.
— Gdybyśmy mieszkali w mieście, moglibyśmy dostać choć nóżek faszerowanych...
— Cicho bądź!.. Prosimy do stołu, doktorze!
Po pierwszem daniu, uznał za stosowne udzielić medykowi niektórych szczegółów o katastrofie.
— Najpierwej było uczucie wielkiej suchości w gardle, potem nieznośne boleści w dołku, następnie silne czyszczenie górą i odrętwienie.
— Jakimże sposobem się otruła?
— Nie wiem tego, doktorze, nie pojmuję nawet zkąd mogła dostać tego kwasu arszenikowego.
Justyn, wnoszący właśnie stos talerzy, zaczął się trząść jak w febrze.
— Co ci jest? zapytał aptekarz.
Młody chłopak na te słowa upuścił wszystko na ziemię, z wielkim trzaskiem.
— Głupcze! wykrzyknął Homais; niezdaro! ciemięgo! ośle!
Opamiętawszy się jednak natychmiast, powrócił do przerwanej rozmowy.
— Chciałem spróbować rozbioru, doktorze, i primo, wprowadziłem ostrożnie w rurkę...
— Lepiej było wprowadzić jej palce do gardła, rzekł Larivière.
Kolega jego milczał, otrzymawszy przed chwilą poufnie dobrą burę za swój emetyk; w skutek czego zacny Canivet, tak wymowny i pewny siebie w sprawie operowanej nogi, dziś bardzo był pokorniutki; uśmiechał się tylko ciągle w sposób potwierdzający.
Homais lubował się swą dumą amfitryona, a myśl o nieszczęściu Bovarego przyczyniała się pod pewnym względem do jego zadowolenia, przez samolubny zwrot na siebie samego. Nadto, zachwycony był obecnością doktora Larivière’a. Popisywał się przed nim swoją erudycyą, rozprawiał o kantarydach, o upasie, o mancenilli, o żmijach.
— A nawet czytałem że trafiały się wypadki intoxikacyi, doktorze, zupełnego odurzenia, przez kiełbasy nazbyt gwałtownie uwędzone! Tak przynajmniej opiewał raport bardzo pięknie napisany przez jedną z naszych farmaceutycznych znakomitości, jednego z naszych mistrzów, słynnego Cadet’a de Gassicourt!
Pani Homais ukazała się znowu, niosąc w ręku maszynkę ogrzewaną spirytusem; pan Homais bowiem lubił na stole przyrządzać kawę, którą zresztą sam upalił, sam sproszkował, sam zaprawił.
Saccharum, doktorze, powiedział podając mu cukier.
Następnie kazał przyjść wszystkim swoim dzieciom, chcąc usłyszeć zdanie słynnego medyka co do ich organizmu.
Nakoniec doktór Larivière już miał odjeżdżać, gdy pani Homais poprosiła go o konsultacyę dla męża, który zgęszczał sobie krew sypiając zawsze po obiedzie.
Gdy otworzył drzwi do apteki, ujrzał że była pełną ludzi; musiał wysłuchać jeszcze pana Tuvache’a, który się obawiał dla żony zapalenia płuc, dla tego że miała zwyczaj spluwać; pana Binet’a, który miewał czasem fałszywy apetyt, i pani Caron, która doznawała kłucia po całem ciele, Lheureuxe’go, który cierpiał zawrót głowy, Lestiboudois’a, któremu dokuczał reumatyzm, pani Lefrançois, która miała odbijanie. Wreszcie pocztowa trójka unosiła doktora i uznano powszechnie, że nie dosyć był uprzejmym.
Teraz uwaga ogólna zwróconą została na księdza Bournisien, który dążył przez plac ze świętemi olejami.
Homais, wierny swoim zasadom, porównał księży do kruków zwabionych wonią trupów; widok duchownego był mu osobiście nieprzyjemnym, gdyż sutana przypominała mu całun, i nienawidził pierwszej, trochę przez obawę drugiego.
Wszelako nie cofając się przed tem co nazywał swem posłannictwem, powrócił do Bovarych w towarzystwie Canivet’a, którego pan Larivière przed odjazdem nakłonił był do tego kroku; gdyby nie przedstawienia żony, byłby nawet zabrał z sobą obudwu synów, aby ich oswoić z widokiem śmierci, aby to było dla nich nauką, przykładem, uroczystym obrazem, niezatartym w ich młodocianej pamięci.
Pokój umierającej, gdy weszli do niego, miał już pozór żałobnej uroczystości. Na stoliku pokrytym białą serwetą leżało w srebrnej miseczce kilka bawełnianych kulek, przy wielkim krucyfiksie, pomiędzy dwiema zapalonemi świecami. Emma, z głową na piersi spuszczoną, miała szeroko rozwarte powieki; białe jej ręce suwały się po kołdrze, z tym łagodnym a okropnym ruchem konających, którzy zdają się całun na siebie nasuwać. Blady jak posąg marmurowy, z oczyma czerwonemi jak rozżarzone węgle, Karol nie płacząc już stał w nogach łóżka, podczas gdy ksiądz odmawiał na klęczkach modlitwy.
Zwolna chora twarz obróciła, i zdawała się rozpromieniać radością na widok fijołkowej stuły, odnajdując zapewne pośród nagłego ukojenia utraconą lubość pierwszych swoich mistycznych porywów, wraz z widzeniami nieśmiertelnych błogości, które się dla niej zaczynały.
Ksiądz powstał aby wziąść krucyfiks; wtedy wyciągnęła szyję jak spragniona ptaszyna, i przyciskając usta do wizerunku Człowieka-Boga, złożyła na nim z całą konającą siłą największy pocałunek miłości jaki w życiu swojem dała. Następnie ksiądz odmówił Misereatur i Indulgentiam, umoczył wielki palec prawej ręki w oleju i zaczął namaszczanie: najpierwej oczu, które tak pożądały ziemskich przepychów; potem nozdrzy, łakomych na ciepłe powiewy i miłosne wonie; potem ust, które się otwierały dla kłamstwa, które się nadymały pychą i lubowały zmysłowością; potem rąk, które szukały dotknięć lubieżnych, nakoniec stóp, niegdyś tak chyżych, kiedy biegła żądzom swym zadość uczynić, a które już nigdy chodzić nie miały.
Proboszcz otarł sobie palce, wrzucił w ogień kawałki waty nasiąkłe oliwą, i usiadł znowu przy umierającej aby jej powiedzieć że teraz powinna była połączyć swe cierpienia z Chrystusowemi, i polecić się miłosierdziu Boskiemu.
Skończywszy swoją przemowę, chciał jej włożyć w rękę poświęconą gromnicę, symbol jasności niebieskich jakie ją za chwilę otoczyć miały. Emma, zbyt osłabiona, nie mogła zamknąć dłoni, i gromnica byłaby upadła na ziemię, gdyby jej nie był przytrzymał ksiądz Bournisien.
Jednakże bladość jej mniej była przerażającą, a twarz nabrała wyrazu pogody, jak gdyby ją sakrament uleczył.
Ksiądz nie omieszkał zwrócić na to uwagi: przedstawił nawet Bovaremu, że Pan przedłuża czasem życie niektórych osób, jeżeli to osądzi za potrzebne do ich zbawienia; a Karol przypomniał sobie ów dzień, kiedy także na pozór blizka śmierci, przyjmowała kommunię.
— Nie należało może rozpaczać, pomyślał.
W istocie, obejrzała się wokoło siebie, powoli, jak osoba ze snu zbudzona; potem głosem wyraźnym zażądała zwierciadła, i pozostała przez długą chwilę weń wpatrzona, aż grube łzy z oczu jej spływać zaczęły. Wtedy przechyliła w tył głowę i opadła na poduszki.
Niebawem pierś jej ciężko i szybko oddychać zaczęła. Język z ust się wysunął; oczy w słup przewrócone, bladły jak dwie gasnące lampy, i jużby ją można była sądzić umarłą, gdyby nie straszne robienie bokami, wstrząsanemi gwałtownym oddechem, jak gdyby dusza rwała się do wyswobodzenia. Felicya uklękła przed krucyfiksem; sam nawet aptekarz przygiął kolana, podczas gdy pan Canivet patrzył bezmyślnie przez okno. Ksiądz Bournisien odmawiał znowu modlitwy, z twarzą pochyloną ku brzegowi łóżka, a długa jego czarna sutana leżała za nim na ziemi. Karol klęczał po drugiej stronie łóżka, z rękami ku Emmie wyciągniętemu. Ujął jej dłonie i ściskał je, wzdrygając się za każdem uderzeniem jej serca, jak gdyby to były odbicia walącej się ruiny. W miarę jak rzężenie stawało się silniejszem, ksiądz przyspieszał odmawianie swych pacierzy; łączyły się one ze stłumionemi łkaniami Bovarego, a czasem wszystko zdawało się tonąć w głuchym szmerze łacińskich zgłosek, które dźwięczały jak echo żałobnego dzwonu.
W tem dał się słyszeć na bruku odgłos grubych sabotów razem ze stukaniem kija po bruku, i ozwał się głos złamany który śpiewał:

Często w dzień gorący letni
O miłości marzy dziewczę...

Emma podniosła się nagle jak trup zgalwanizowany, z włosami rozpuszczonemi, okiem szeroko rozwartem, osłupiałem.

Chcąc pilnie pozbierać
Kłosy rozsypane,
Anulka się schyla
Na zagon gdzie leżą...

— Niewidomy! krzyknęła.
I zaczęła śmiać się śmiechem dzikim, frenetycznym, rozpaczliwym, jak gdyby widziała przed sobą ohydną twarz nędzarza, występującą niby upiór z pośród cieniów wieczności.

Wiatr silniejszy powiał
I krótka spodniczka
Z wiatrem uleciała!

Konwulsye rzuciły ją na poduszki. Wszyscy się przybliżyli. Już nie żyła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.