<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Pantera Południa
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
NIEDŹWIEDZIE SERCE i BAWOLE CZOŁO

Tam, gdzie południowa granica Nowego Meksyku i Arizony dotyka Rio Grande del Norte, ciągnie się na południu tej największej rzeki Meksyku wielkie płaskowzgórze, gdzie niegdzie tylko przeplatane pagórkami; płaskowzgórze to, spływające na wschodzie i na północo-wschodzie w pastwiska Indjan Komanczów, jest własnością Apaczów, którzy odwieczną śmiertelną nienawiść żywią do Komanczów.
Komanczowie wezwani zostali do Meksyku, aby wesprzeć wojska rządowe. Poszli chętnie za tem wezwaniem w nadziei bogatych łupów. Ściągały liczne ich tysiące; podzielili się na hordy i odbywali drogę tajemnie, by ich wrogowie śmiertelni, Apacze, nie zwietrzyli wyprawy.
Na jaki tydzień przed opowiedzianemi powyżej zdarzeniami, mała prerja, rozciągająca się wśród płaskowzgórza, wrzała ruchliwem bujnem życiem. Był to czas, w którym dzikie bawoły rozpoczynają wędrówkę na południe. Szły w zgrupowanych szeregach, nie dziw więc, że przylegające równiny i prerje licznie nawiedzali Indjanie, którzy zaopatrywali się w mięso na całą zimę.
Słońce stało wysoko i oświetlało krwawe widowisko. Jak okiem sięgnąć, leżały wokoło cielska pozabijanych bawołów, a miedziano-brunatne postacie zajęte były robieniem mięsa, jak to określają ludzie prerji. Płonęły liczne ogniska, na których skwierczała soczysta pieczeń. Przez wbite w ziemię drągi ciągnęły się tysiące sznurów i rzemieni; wisiały na nich pokrajane cienko i wąsko długie pasma mięsa bawolego, które suszyło się na słońcu i wietrze.
W samem sercu ruchliwego obozu stały trzy namioty ze skór bawolich, ozdobione piórami orlemi, na znak, że służą za schronienie wodzom. Dwa z pośród nich były puste. Przed trzecim siedział Indjanin, tatuowany od stóp do głów. Nagą jego postać okrywała garbowana skóra jelenia. Obok leżała długa strzelba. Ciało miał pokryte licznemi bliznami; we włosach, związanych na podobieństwo hełmu, tkwiło pięć piór orlich. Był to Latający Koń, jeden z najwybitniejszych wodzów Apaczów. Głowę już przyprószyła mu siwizna; nie miał sił polować na odważne bawoły. Ale serce biło w nim jeszcze młode i umysł zachował dawną bystrość, dlatego też szanowano Latającego Konia i ceniono w radzie, a słowo jego więcej ważyło od słów setek dzielnych wojowników.
Ponieważ nie mógł brać udziału w łowach, siedział przed swym namiotem i przyglądał się widowisku, jakie zgotowali mu polujący wojownicy trzech pobratymczych szczepów.
Wśród niziny rosło sporo pojedyńczych, lub połączonych ze sobą krzewów. Tworzyły jakby zielone wyspy, usłane gęstemi zaroślami. Stary wódz nie zwracał na nie szczególnej uwagi, mimo to spostrzegł, że kilka gałązek lekko się porusza.
Chwycił za strzelbę w przekonaniu, że zabłąkała się tam jakaś drobna zwierzyna; ponieważ ramię jego było za słabe, by zabić bawołu, więc chciał teraz przynajmniej wypróbować celność swego strzału. Bystrem okiem rozpoznał w zaroślach ciemny punkt. Tam musiał się zwierz znajdować. Podniósł lufę i już miał nacisnąć cyngiel, gdy nagle zarośla się rozstąpiły i stanął wśród nich jakiś człowiek.
To nie był Apacz, to był ktoś obcy! W jaki sposób dostał się w krzaki, pośród polujących Apaczów? Czy przybywał jako wróg? Musiał to być jakiś strzelec znakomity, inaczej nie udałoby mu się przedostać ukradkiem aż na arenę łowów.
Latający Koń nie spuszczał ręki z cyngla. Obcy zaś podniósł do góry lewą dłoń na znak, że przybywa w pokojowych zamiarach. Cały zaszyty w skórę bawolą, w ręku miał bardzo ciężką, starą dubeltówkę. Z za pasa wystawał mu, prócz torby z amunicją, sztylet i tomahawk. Twarz czerwono-brunatna, rozwiewała wątpliwości co do go rasy.
Nie mówiąc ani słowa, nieznajomy usiadł po lewej stronie Apacza i odłożył strzelbę, sztylet, oraz tomahawk. Dowiódłszy tem, że nie przybywa jako wróg, rzekł czystym dialektem Apaczów:
— Synom Apaczów wypadły dziś łowy pomyślnie. Wielki Duch jest przychylny dla swych dzielnych dzieci.
Stary Apacz był przekonany, iż ma przed sobą sławnego wojownika; mimo to zapytał obojętnie:
— Apacz poluje, by zrobić mięso, ale potrafi zabić nietylko bawołu, lecz wroga.
— Latający Koń mówi prawdę — rzekł obcy.
Twarz starego drgnęła dumnie; poczuł się mile dotknięty
— Jesteś obcy, a znasz mnie? — rzekł.
— Nie widziałem cię nigdy, lecz sława Latającego Konia płynie przez wszystkie góry i prerje; kto go zobaczy, ten pozna natychmiast.
— Latający Koń jest wodzem; nosi pióra orle i dosiada konia, gdy porzuci obóz, — rzekł stary. W słowach tych brzmiała aluzja, którą przybysz zrozumiał natychmiast.
— Inni wodzowie — odparł — mają również konie, chociaż je ukrywają, gdy idą na zwiady. Mają również prawo do wielu skrzydeł orlich, do przywieszania u pasa więcej, aniżeli trzydziestu wrogich skalpów, lecz nie chcą, aby każdy spotkany rachował te skalpy. Głów ich nie przyprószyła jeszcze siwizna, mimo to wiedzą, że często odrobina sprytu i podstępu więcej jest warta, aniżeli cały namiot prochu i ołowiu.
Słowa te wywarły na starym wielkie wrażenie. Wiele orlich skrzydeł i więcej niż trzydziestu wrogów! Tem nawet sam Latający Koń poszczycić się nie mógł. Rzekł więc:
— Obcy człowiek jest odważny i chytry. Zakrada się w sam środek synów skalpu. To udaje się zwykle tylko sławnemu wojownikowi. Obcy nie jest Komanczem; synowie Apaczów są na łowach, a nie na ścieżce wojennej i topór bojowy leży zagrzebany. Czy obcy przybywa, by wypalić z nami fajkę pokoju?
— Już wypalił.
— Więc obcy jest przyjacielem Apaczów?
— Jest ich bratem. Zna go każdy Apacz z Jicarilla. Dlatego szuka sławnego wodza, który się zwie Shosh-in-liett, Niedźwiedzie Serce.
Twarz starego ożywiła się po tych słowach ogromnie; obrzucił sąsiada wzrokiem zdumionym, lecz przyjaznym, i rzekł:
— Obcy jest bratem Niedźwiedziego Serca?
— Tak.
— I ma trzydzieści skalpów swych wrogów?
— Jeszcze więcej.
— W takim razie znam go. To Mokaszi-tayiss, Bawole Czoło, wódz Miksteków. Jest królem polujących na bawoły, dlatego nie nosi piór orlich, a zostawia je w namiocie.
— Latający Koń zgadł — brzmiała odpowiedź. — Czy brat mój, Niedźwiedzie Serce, jest tu, wśród wojowników Apaczów?
— Tak. Zabił dziś sam więcej, aniżeli dziesięć bawołów. Niechaj wódz Miksteków pomówi z nim; niechaj będzie naszym bratem; wojownicy Apaczów będą również jego braćmi i nie zabiją go.
Przez śmiałą, poważną twarz Bawolego Czoła przemknął uśmiech. Odpowiedział:
— Apacze nie schwytaliby Bawolego Czoła i nie potrafiliby zabić go nawet, gdyby byli jego wrogami. Bawole Czoło nie boi się nikogo.
Stary potwierdził to długiem milczeniem, poczem zapytał:
— Czy mam zawołać którego z łowców, aby zabrał konia Mokaszi-tayiss?
Spytany zaprzeczył:
— Wojownicy Apaczów zajęci są zabijaniem bawołów. Bawole Czoło sam sprowadzi swego konia. Nie jest to wstyd dla wodza dbać o wierzchowca, który go nosił.
Wstał i zaczął się posuwać od krzaku do krzaku poprzez najwęższy skraw prerji. Nie dostrzegł go nikt z Apaczów.
Prerja, tworząca tu właściwie coś w rodzaju zatoki, dotykała olbrzymiego lasu dziewiczego, który pokrywał wzgórza i wąwozy, ciągnące się aż do właściwych gór. Bawole Czoło przeciął las i miał właśnie zamiar zejść do jednego z wąwozów, gdy usłyszał nagle na dole głośne stąpnięcie; po chwili dobiegł do niego odgłos łamanych krzaków i zarośli. Rzuciwszy okiem wdół, ujrzał bawołu, który szedł z otwartej prerji; pędził za nim na koniu jakiś Indjanin. Na plecach miał kołczan, w lewej ręce trzymał łuk, w prawej długi, giętki oszczep, który jest dla bawołów groźniejszy od kuli. Indjanin mógł mieć najwyżej lat dwadzieścia. Starszy i doświadczony wojownik wolałby z pewnością miękkie soczyste mięso bawolicy od twardych kości starego bawołu i nie uganiałby się za olbrzymiem zwierzęciem na tak niebezpiecznym terenie. Porwała go jednak pasja myśliwska i pchnęła za bawołem przez lasy i zarośla; gałęzie drzew poraniły mu twarz. Bawół i ścigający go Indjanin wpadli teraz do wąskiego, krótkiego wąwozu, w którym ukryty stał koń Bawolego Czoła. Gdy się tu bawół zorjentował, iż jest zamknięty I nie ma, gdzie dalej uciekać, schylił łeb, ukryty niemal zupełnie pod potężną grzywą, i rzucił się ku swemu prześladowcy właśnie w chwili, gdy Indjanin skierował oszczep w to miejsce, w które najłatwiej zranić można bawołu: tam, gdzie się kończy grzywa.
Ponieważ zwierz sie obrócił, cel zmienił położenie i oszczep utkwił w miejscu zupełnie dla bawołu nieznamiennem. Ranny zwierz, parskając gorącą parą, idącą mu z nozdrzy, znowu pochylił łeb, uzbrojony w parę ostrych, straszliwych rogów, i przebił niemi brzuch konia. Koń zachwiał się, padł na ziemię z rozprutym brzuchem z którego wypłynęły wnętrzności.
Indjaninowi udało się zeskoczyć z konia w chwili, gdy zwierzę padało na ziemię. Nie miał innej broni prócz łuku i sztyletu; w okamgnieniu sięgnął do kołczana i napiął łuk; wyrzucona strzała trafiła bawołu prosto w oko. Indjanin dał w ten sposób dowód niezwykłej przytomności umysłu. Lecz bawół drugie oko posiadał jeszcze nieuszkodzone. Ryknął przeraźliwie, znieruchomiał na chwilę, poczem schylił łeb do uderzenia, które z pewnością byłoby śmiertelne. Nagle padł obok Indjanina strzał. Bawół zwiesił łeb na bok; przez jego olbrzymie cielsko przebiegł potężny wstrząs. Zwalił się naprzód na przednie kolana, późnej na tylne, wreszcie padł na ziemię śmiertelnie rażony; kula przeszła mu przez drugie oko aż do mózgu. —
Gdy Bawole Czoło zauważył, jak nieszczęśliwie zapowiada się wynik walki, zeskoczył ze stromego urwiska i wypalił. Apacz odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto strzelił; Bawole Czoło ładował już napowrót, zgodnie ze zwyczajem strzeleckim.
— Czy bratu memu smakuje bardziej mięso bawołu od mięsa bawolicy? — zapytał ze spokojem. — Czy brat mój woli zabijać bawołu w lesie, aniżeli na otwartej prerji? Niechaj brat na przyszłość czyni to, co mu rozum dyktuje.
Mimo ciemnej skóry Indjanina, widać było wyraźnie, że twarz mu zalał rumieniec. Uspokoił się jednak i opanował w jednej chwili; z dumą odrzucił wtył głowę i odpowiedział gniewnie na uwagę:
— Cóż tobie do tego, gdyby bawół mnie zabił?
— Czy brat mój nie ma ojca, któryby po nim płakał?
— Ojcem moim jest Latający Koń — odparł dumnie Indjanin.
— A jak brzmi twoje imię?
— Imię moje będzie znane i wymawiać je będą we wszystkich górach i wszystkich dolinach.
— A więc nie masz jeszcze imienia? Umarłbyś tedy tutaj i nie wiedziałby nikt, kogo pochowano. Mój młodociany brat uniknął wielkiej hańby. Jeśli okaże się na przyszłość ostrożniejszy, będzie kiedyś nosił sławne imię.
Według tradycji Apaczów młodzi wojownicy otrzymują imiona dopiero wtedy, gdy dokonają pierwszego czynu bohaterskiego. Za poniżenie uchodzi bezimienna śmierć w młodym wieku.
Dlatego gniew Apacza wzrósł przy ostatnich słowach Bawolego Czoła jeszcze bardziej. Wyciągnął sztylet ze słowami:
— Czy mam cię oskalpować i otrzymać w ten sposób imię?
Bawole Czoło uśmiechnął się pobłażliwie.
— Wprzódy ja ciebie oskalpowałbym dziesięć razy, zanim dotknąłbyś mojej głowy.
— Spróbuj!
Wypowiedziawszy to donośnym głosem, ujął Apacz swego przeciwnika za piersi i zamierzył się, by go zdzielić. Błyskawicznie ujął Bawole Czoło rękę, trzymającą sztylet, i ścisnął ją z taką siłą, iż Apacz ryknął z bólu i broń wypuścił.
— Od kiedyż to krzyczą Apacze z bólu? — pytał wódz Miksteków. — Od kiedy Apacz zabija tego, kto mu uratował życie? Miałbym teraz prawo oskalpować ciebie, ale odpuszczam ci ponieważ... ponieważ tam nadchodzi ktoś, godniejszy tego, aby z nim stanąć do walki.
Bawole Czoło wskazał na przeciwległy brzeg wąwozu. Roztrąciwszy krzaki, pojawił się wśród nich niedźwiedź.
Nie był to mały, brunatny niedźwiadek, a olbrzymi szary niedźwiedź górski, zwany w Ameryce grizly. Zwierzęta te bywają do trzech metrów wysokie i potrafią porwać najmocniejszego wołu; są też najgroźniejszymi łupieżcami drugiej półkuli. Kto powali takiego niedźwiedzia, uchodzi za bohatera, równego posiadaczowi dziesięciu skalpów. —
Niedźwiedź pojawił się z pewnością dlatego, że zwietrzył konia; widząc teraz jednak przed sobą zdobycz innego rodzaju, zwrócił się ku niej.
— O, gdybym miał przy sobie strzelbę mego ojca! — zawołał młody Indjanin. Apacz bowiem otrzymuje strzelbę dopiero wtedy, gdy mu imię nadadzą.
— Oto moja strzelba — rzekł Bawole Czoło.
Młodzieniec spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie mógł zrozumieć, iż ktoś może rezygnować z tego rodzaju łupu. Gdy się jednak zorjentował, że nieznajomy nie kpi z niego, chwycił za strzelbę i skoczył przez dolinę prosto na niedźwiedzia.
Jeszcze szybszy od niego był jednak Bawole Czoło. Wyciągnął nóż i znalazł się po chwili na tyłach zwierza. Chciał obserwować walkę i rzucić się na niedźwiedzia ze swym nożem na wypadek, gdyby Indjaninowi powinęła się noga.
Niedźwiedź zwracał uwagę tylko na Apacza. Dzieliła ich odległość zaledwie sześciu kroków; zwierz podniósł się na tylnych łapach, aby czerwonego przygnieść. Indjanin skorzystał z tego; przyłożył strzelbę do ramienia, wycelował między żebra, w okolicę serca, nacisnął cyngiel i, w tej samej chwili, gdy padł pierwszy strzał, skoczył na bok, drugą lufę kierując na niedźwiedzia.
Niedźwiedź postąpił jeszcze kilka kroków naprzód, potem zatrzymał się, mruknął głucho i chrapliwie; ciężka, lepka fala krwi zaczęła mu gęsto wypływać z pyska i po chwili zwalił się na ziemię.
— Doskonale! — krzyknął Bawole Czoło. — Niedźwiedź został trafiony w samo serce. Brat mój ma pewny wzrok i mocną rękę. Nie zadrżał nawet; będzie więc kiedyś dzielnym wojownikiem. Otrzymał teraz prawo do imienia; będę jego przyjacielem tak długo, dopóki wielki Manitou pozostawi mnie przy życiu.
Apacz nie zadrżał w obliczu niedźwiedzia, ale teraz przejął go dreszcz radości.
— Czy zginął naprawdę? — zapytał.
— Tak. Brat mój może zabrać skórę, jako dowód zwycięstwa, i zachować jego głowę na wspomnienie pierwszego bohaterskiego czynu, którego dokonał.
Apacz oddał strzelbę Bawolemu Czołu i ukląkł przed niedźwiedziem, który nie dawał znaku życia. Indjanin cieszył się ze zwycięstwa bardziej, aniżeli niejeden biały z Bóg wie jakich zaszczytów. Zajął się teraz ściąganiem skóry ze zwierza.
Mokaszi-tayiss, naładowawszy strzelbę, pośpieszył do konia, odwiązał go i odjechał. Nie chciał przeszkadzać Apaczowi w jego wielkiej radości. —
Gdy Miksteka przybył na skraj prerji, słońce już zachodziło, za jakie pół godziny miała zapaść noc. Apacze byli zajęci wleczeniem zabitych bawołów do namiotów; radzili sobie przy pomocy lass, ciągnionych przez konie. Miksteka nie starał się ukrywać. Ruszył wprost ku namiotom, przy których zebrało się nad łupami kilkuset wojowników, i zeskoczył z konia.
Przed drugim namiotem stał jeden z wodzów z trzema piórami orlemi w czuprynie. Był to Niedźwiedzie Serce. Przystąpił do Bawolego Czoła i wyciągnął doń rękę.
— Serce moje tęskniło za tobą — rzekł. — Dziękuję Manitou, iż cię znowu widzę. Bądź gościem mego namiotu i wypal fajkę z braćmi moimi.
Stojący wokoło wojownicy przypatrywali się z szacunkiem sławnemu wodzowi Miksteków; utworzyli szpaler, przez który Niedźwiedzie Serce przeprowadził Bawole Czoło do dwóch wodzów, siedzących przed namiotem Latającego Konia. Podnieśli się i podali mu ręce. Wkrótce rozpalono ogniska i zaczęto nad niemi smażyć olbrzymie połacie pieczeni bawolej. Smażone mięsiwa rozwieszono w półkole, w którego środku siedzieli trzej wodzowie wraz ze swym gościem. Od mięsa szedł zapach, mile drażniący nozdrza; światło ognisk rzucało blask na prerję, gdzie od czasu do czasu pokazywały się tchórzliwe wilki, zwabione zapachem i wyziewami przelanej krwi bawolej.
Brakowało przy uczcie jednego Indjanina: syn Latającego Konia. Wszyscy wiedzieli o tem, ale nikt nie mówił ani słowa. Ucztę przygotowano w niezamąconej ciszy, jak wszystkie spotkania towarzyskie i rozrywki Indjan, które rozpoczynają się zawsze od uporczywego milczenia. Dopiero wtedy, gdy mięso już gotowe, wódz najwyższy ma prawo do otwarcia ust.
Nagle oczy wszystkich skierowały się na niezwykłą, okropną postać, która zbliżała się powoli. Był to nasz młody Apacz. Zdjął niedźwiedziowi skórę, zostawiając na niej łeb. Łeb ten włożył teraz na głowę, a skóra spowijała go, jak szeroki, olbrzymi płaszcz. Niedźwiedź był tak wysoki, iż skóra tworzyła tren długości pół metra.
Apacz zatrzymał się przy ognisku wodzów. Zdziwił się, ujrzawszy wśród nich swego wybawcę, i, nie zdradzając się ani słowem, złożył obydwie łapy niedźwiedzia, które trzymał w ręku, przed Bawolem Czołem. Był to hołd pełen szacunku i dla otoczenia niespodziany. Domyślili się wojownicy, że Bawole Czoło ma jakiś związek z pokonaniem niedźwiedzia, nikt jednak, nawet Latający Koń, nie rzekł ani słowa. Widać było tylko, że oczy starego promienieją radością, iż syn jego najmłodszy położył grizlego, który jest postrachem prerji.
Nareszcie, gdy tłuszcz już tylko od czasu do czasu kapał w ognisko, a kawały mięsiwa zabarwiły się na brunatno, Latający Koń chwycił przygotowaną fajkę pokoju, wstał i przemówił:
— Dziś wielka radość spotkała wojowników Apaczów, gdyż Bawole Czoło, wielki wódz Miksteków, przyjaciel brata naszego Niedźwiedziego Serca, przybył, aby wypalić z nami kalumet. Rękę ma mocną, nogę szybką, myśli rozumne, a wszystko, co czyni, czyni jak bohater. Niechaj nam będzie pozdrowiony!
Wódz położył teraz kawałek węgla na tytoniu, zaciągnął się z fajki sześć razy, wypuścił dym raz w kierunku nieba, raz w kierunku ziemi i cztery razy wokoło, poczem podał ją gościowi. Ten podniósł się i rzekł:
— Synowie Apaczów są wielkimi i dzielnymi wojownikami. Nawet ich młode dzieci od jednej kuli kładą trupem szarego niedźwiedzia bez zmrużenia powiek.
Oczy wszystkich spoczęły na synu wodza. Kiedy dowiedział się ze słów ojca, jak znakomitemu mężowi zawdzięcza tyle dobroci, serce jego zadrżało z rozkoszy. Oko zaś starego zaszło łzą, gdy sobie uświadomił, iż syn jego został odznaczony przez takiego wojownika i wodza zaraz w pierwszem jego oficjalnem przemówieniu.
Bawole Czoło ciągnął dalej:
— Wódz Miksteków przyszedł do Apaczów, aby im przynieść wieść pewną. Usłyszą ją później, gdy uczta się skończy. Wrogowie ich są jego wrogami, przyjaciele jego przyjaciółmi. Odda swe życie wódz Miksteków za każdego syna Apaczów i będzie się cieszył, jeżeli sławę Miksteków połączy z ich sławą. Howgh.
Po tych słowach zaciągnął się sześciokrotnie z fajki pokoju, poczem dał ją Niedźwiedziemu Sercu. Ten, a po nim trzeci wódz, również jeden z synów Latającego Konia, poszli za jego przykładem. Teraz fajka zaczęła wędrować od wojownika do wojownika. Tylko najmłodszy syn wodza nie wypalił, nie miał bowiem imienia. Po ukończeniu tej ceremonji, przystąpiono do uczty. Ogromne kawały mięsa znikły w zadziwiająco krótkim czasie; teraz stary oświadczył, że Bawole Czoło może mówić o swem posłannictwie.
Zaczął:
— W Meksyku rozpoczęła się wielka walka. Wojownicy i mężowie nie są już zadowoleni z wodza, którego wybrali. Blada twarz nie czyni zadość temu, czego wymaga jego urząd. Obrali więc sobie innego wodza, Indjanina Juareza. Silny jest jak bawół, chytry jak pantera i doświadczony we wszystkich sprawach, które znać powinien wódz. Wysłuchał głosu swego ludu i pragnie szczęścia dla swoich. Dlatego otoczył się walecznymi wojownikami i przeciąga przez kraj, aby zebrać wszystkich, którzy stoją za nim. Przestraszył się tedy dotychczasowy wódz i posłał wielu gońców do synów Komanczów, prosząc ich o pomoc. Wodzowie odbyli wielką naradę i obiecali mu pomóc. Teraz liczne ich setki ciągną na Meksyk. Chcą się usadowić pomiędzy tym krajem a pastwiskami Apaczów. Jeżeli im się to uda, będą wojownicy Apaczów odcięci od południa i zmuszeni iść w góry, gdzie czeka ich wielka niedola, zima bowiem za pasem. Nowy zaś wódz Meksykan kocha dzielnych wojowników Apaczów, nie chce, aby te psy Komancze wygnały ich precz; wysłał mnie więc i zlecił im powiedzieć, że pragnie się z Apaczami połączyć, by przepędzić wroga. Komanczowie pociągnęli już na wyprawę, ale jeżeli synowie Apaczów wyruszą zaraz i ustawią się między pustynią Mapimi a miastem, zwanem Chihuahua, Komanczowie nie będą mogli pójść dalej i zginą pośrodku pustyni. Jeżeli wojownicy Apaczów mnie posłuchają, zdobędą wielką ilość skalpów i osiągną wielkie zwycięstwo.
Wypowiedziawszy te słowa, usiadł.
Zebrani pogrążyli się w głębokiem milczeniu, które trwało dosyć długo. Wreszcie Latający Koń rzekł:
— Dobrze brzmią słowa naszego brata. Nowy wódz Juarez należy do rasy czerwonych, jest nam tedy milszy od białych twarzy. Synowie Apaczów nie pozwolą na to, aby ich wypędzili tchórzliwi Komanczowie. Latający Koń prosi, by pozostali dwaj wodzowie głos zabrali.
Wstał Niedźwiedzie Serce i rzekł:
— Oto stoi przed nami brat mój, Bawole Czoło. Sławny to wojownik, nie ulęknie się żadnego wroga; w ustach jego mieszkają tylko słowa prawdy. Nigdy nie powie i nie zażąda niczego, coby szkodę przynieść mogło synom i córkom Apaczów. Zabijałem z nim razem Komanczów i jeszcze niejednego z nich u boku Bawolego Czoła oskalpuję. Komanczowie są już w drodze, nie można więc tracić czasu. Zebrały się trzy szczepy Apaczów, aby zrobić mięso na zimę. Jestem przywódcą walecznych Apaczów szczepu Jicarilla; wyruszę natychmiast ze swoimi ludźmi, jeżeli pozostałe dwa szczepy przyrzekną, że, przygotowawszy dla nas zapas mięsa na zimę, pośpieszą za nami.
Trzeci wódz, syn starego, zabrał głos i rzekł:
— Brat mój, Niedźwiedzie Serce, powiedział prawdę. Wojownicy Apaczów nie mogą stracić ani chwili czasu. Jeden ze szczepów musi wyruszyć jak najśpieszniej, rada niechaj rozstrzygnie, czy ma to uczynić szczep jego, czy też mój.
Tak tedy zgodzili się wszyscy trzej wodzowie; trzeba było teraz zapytać jeszcze o radę znachora.
Czarownik miał przy sobie wszystkie oznaki swego zawodu: dziwnie wykrojone skalpy, torebki, warkocze, sztabki i chorągiewki. Okrył się skórą jednego z zabitych bawołów. wziął do ręki wszystkie oznaki i rozpoczął taniec, który wyglądał dziwnie i potwornie zarazem, był bowiem oświetlony bladem światłem ognisk, rzucającem głębokie cienie na nizinę.
Indjanie przyglądali się tańcowi w poważnem skupieniu i z cierpliwością, jakkolwiek trwał dosyć długo. Wreszcie zatrzymał się czarownik, wziął do ręki dwa płonące łuczywa i zaczął śledzić kierunek dymu. Potem rzucił badawcze spojrzenie ku gwiazdom i obwieścił donośnym głosem:
— Manitou, Wielki Duch, gniewa się na kretów, którzy się zowią Komanczami. Wydaje ich w ręce Apaczów i rozkazuje, by wojownicy szczepu Jicarilla ruszyli w drogę, skoro tylko słońce podniesie się po raz drugi. Pozostałe szczepy mają pójść w ich ślady, gdy tylko wysuszy się mięso, przeznaczone na zapas zimowy.
Wojownicy Niedźwiedziego Serca nie posiadali się z radości. Mieli dwa dni czasu przed sobą na poczynienie przygotowań do wyprawy. Byli z tego wielce zadowoleni, gdyż bez tych przygotowań, wśród których zwłaszcza ważne jest malowanie się na kolory wojenne, Indjanin nie wierzy w pomyślny wynik wyprawy.
Co do szczegółów porozumiano się szybko, wszyscy bowiem gorąco pragnęli ściągnąć Komanczom jak najwięcej skalpów.
Po tych przygotowaniach koniecznych mógł teraz Latający Koń pomyśleć o nagrodzeniu swego najmłodszego syna. Chłopiec stał dotychczas bez ruchu, nie mówiąc ani słowa. Ojciec zapytał: — Syn mój ubrał się w skórę niedźwiedzia; czy ma prawo do tego?
— Zabiłem go — odparł młodzieniec.
— Sam?
— Sam jeden.
— Jakąż to bronią?
— Zabiłem go ze strzelby, którą pożyczył mi sławny wódz Miksteków. On też jest świadkiem.
Stary obrócił się ku Bawolemu Czołu:
— Wódz Miksteków jest świadkiem walki z niedźwiedziem; dowodzą tego leżące przed nim łapy zwierza. Niechaj nam opowie, co widział.
Bawole Czoło opisał w krótkich słowach zdarzenie, unikając wszystkiego, co młodzieńcowi mogłoby przynieść ujmę. Gdy skończył podniósł się Niedźwiedzie Serce i rzekł:
— Syn Latającego Konia położył niedźwiedzia, zwanego grizly. Zużył na to jednego tylko wystrzału. To więcej, aniżeli zabić dwudziestu tchórzliwych synów Komanczów. Serce jego jest mocne, rękę ma silną i oko pewne; zasługuje na to, aby go przyjąć w poczet wojowników. Niedźwiedzie Serce pragnie, aby jego młody brat otrzymał imię.
Słowa te uradowały zarówno ojca, jak syna, którzy, jako zainteresowani, nie mieli prawa do postawienia wniosku. Wystąpienie Niedźwiedziego Serca spotkało się z ogólnym aplauzem. Pogromca niedźwiedzia stał jeszcze ciągle wyprostowany przy ognisku. Oczy jego błyszczały dumą i radością. Rzekł:
— Brat mój Niedźwiedzie Serce jest najsławniejszy ze sławnych; słowom jego zawdzięczam imię. Kiedy będziemy obchodzić święto nadania?
— Skoro tylko synowie Apaczów powrócą do swych wigwamów — odparł stary.
— Czy ten, który nie ma jeszcze imienia, ma prawo wyruszyć przeciw tym psom Komanczom?
— Nie.
— Chciałbym jednak wyruszyć do Meksyku wraz z przyjacielem mym Niedźwiedziem Sercem; niechaj mi więc jutro nadadzą imię.
— Takiego zwyczaju niema; lecz łapy niedźwiedzia należą do wodza Miksteków; jest naszym gościem — niechaj rozstrzygnie, kiedy będzie mieć imię dla ciebie.
Rzekł na to Bawole Czoło:
— Mój młody przyjaciel pokonał grizlego, niechaj się zwie Szoszseste, Pogromcą Grizly. Nadam mu jutro to imię i, jeżeli pozwoli brat mój Latąjący Koń, niechaj Pogromca Grizly jedzie z nami do Meksyku, aby zedrzeć skalpy z Komanczów, tak samo, jak zdarł skórę z niedźwiedzia.
Projekt znakomitego wodza był znowu zaszczytnem odznaczeniem dla młodego Apacza, przyjęto go też natychmiast.
Na tem zakończono narady, lecz długo jeszcze siedzieli razem mężowie i omawiali spokojnie a poważnie zamierzoną wyprawę. Mimo panujących ciemności, udali się niektórzy do wąwozu po bawołu, zabitego przez Mikstekę, i po niedźwiedzia, z którego młodzieniec ściągnął skórę. Sprowadzili zwierzęta przy pomocy lass, do których zaprzęgli konie.
Nastała wreszcie cisza zupełna. Bawole Czoło położył się spać w namiocie Niedźwiedziego Serca. Obozu pilnowały straże, zmieniające się co godzinę.
Następnego ranka odbyła się uroczystość nadania imienia, w której główną rolę grały obie usmażone łapy niedźwiedzie. Pogromca Grizly otrzymał najlepszą strzelbę swego ojca; jako synowi wodza, pozwolono mu zatknąć w czuprynę skrzydło orle.
Po południu rozpoczęło się malowanie. Dwustu wojowników miało wyruszyć następnego dnia o świcie; sporo pracy kosztowało ich ozdabianie ubiorów i broni obrazami dotychczasowych zwycięstw.
Gdy następnego ranka opuścili dolinę, odprowadzali ich towarzysze, pozostający w obozie; dopiero po rozstaniu utworzono szyk indjański, w którym wojownicy jadą gęsiego. Najstarszy wojownik objął komendę. Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Pogromca Grizly ruszyli w pełnym galopie, by badać okolicę; ci trzej tworzyli straż przednią.
Ponieważ nie można było jechać przez otwartą prerję, oddział dostał się na płaskowzgórze przez góry. Tu musieli popasać. Dopiero na piąty dzień dotarli do Mapimi; znaleźli się nieopodal miejsca, które przekroczył Verdoja, dążąc w kierunku północnym.
Trzeba był rozłożyć się na wzgórzach między Chihuahua a pustynią. Dlatego śpieszyła nasza trójka na południe, coraz głębiej w pustynię. Nagle wszyscy trzej zatrzymali konie, gdyż prostopadle do kierunku swej drogi natrafili na ślady.
— Jeźdźcy — odezwał się Pogromca Grizly, zeskakując z konia.
— Niech brat mój policzy, ilu ich było, — rzekł spokojnie Niedźwiedzie Serce, nie schodząc z siodła. Chciał ćwiczyć orjentację młodego Apacza.
Pogromca Grizly zbadał ślady.
— Było trzynaście koni.
— Słusznie. Któż na nich siedział?
— Blade twarze.
— Z czego to mój brat wnioskuje?
— Nie jechali jeden za drugim. Ślad pozostawili tak szeroki, że można zliczyć kopyta!
— Kiedy tędy przejeżdżali? Młody Apacz schylił się powtórnie i rzekł:
— Słońce już wkrótce zajdzie; jechali tędy, gdy wczoraj było południe.
— Czy bladym twarzom śpieszyło się bardzo?
— O tak; piasek jest rozrzucony kopytami. Pędzili w galopie.
— Brat mój dobrze czyta ze śladów; niech mi jeszcze powie, czy pokojowo byli usposobieni ci ludzie, czy nie?
Pogromca Grizly spojrzał na wodza bezradnie i, potrząsnąwszy głową, odparł z namysłem:
— Któż to pozna po śladach?
— Udowodnię memu bratu, że można to określić, Pustynia Mapimi rozciąga się tutaj na szerokość, do przebycia której trzeba czterech dni. Kto jechał szło trzy dni, ten ma konie zmęczone i oszczędza ich sił. Ślady koni nie są lekkie, jak przy galopie, lecz bardzo głębokie; odległość poszczególnych skoków nie jest ani wielka, ani rozległa, lecz krótka. Konie były zmęczone — nie oszczędzano ich, stąd wniosek, że jeźdźcy uciekali.
Pogromca Grizly odparł, broniąc swego stanowiska:
— Ten, który drugiego ściga, jedzie również prędko.
— Gdyby ścigali wroga, jechaliby za jego śladami.
Tymczasem tak nie jest; niema wcześniejszych śladów, uciekali więc przed kimś, kto za nimi gonił.
Bawole Czoło rzucił okiem na ślady i, skinąwszy głową, rzekł:
— Niedźwiedzie Serce ma słuszność. Ścigający mogą tu wkrótce przybyć. Nie możemy im się jednak pokazać. Niech więc Pogromca wróci i powie, aby wojownicy Apaczów nie zapuszczali się tutaj za nami.
Niechaj przeprawią się przez wzgórza, położone dalej na północ, i niech tam czekają na mnie i na Niedźwiedzie Serce. Będziemy się starali wybadać, co znaczą te ślady.
Młody Apacz usłuchał polecenia. Dosiadł konia i pocwałował zpowrotem.
Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce skierowali się za śladami.
— Ślady prowadzą na zachód — rzekł Bawole Czoło.
— Tam, ku przełęczy. To niebezpieczne miejsce.
— A może ścigani chcą na ścigających zastawić pułapkę? Trzeba to wybadać.
— Ale musimy ukryć nasze ślady, ścigający mogą być przecież naszymi wroqami. Niech mi brat mój dopomoże.
Zacierali ślady swych koni i swoje własne z wielką zręcznością. Dokonawszy tego na sporej przestrzeni, dosiedli koni i, zatoczywszy koło, dotarli do gór, leżących nad zachodnią granicą Mapimi, o jaką milę angielską na północ od miejsca, w którem przełęcz przecina wzgórza.
Mimo, że stok był tu niezwykle stromy, przebyli na koniach skaliste brzegi, porośnięte krzakami, poczem spuścili się w dolinę i zatrzymali wierzchowce. Wdrapali się teraz po ostrym grzbiecie górskim, z którego widać było sporą połać przełęczy. Otaczała dolinę, w której obozował po raz ostatni Verdoja. Na południe stąd ciągnął się mały wąwóz; tutaj pozostali Meksykanie, mający schwytać, lub zabić Sternaua, o czem wszakże Indjanie nie mieli pojęcia.
Schylili się ku ziemi; z dołu nie można ich było dojrzeć, oni natomiast bystrem wejrzeniem wyćwiczonych oczu ogarnęli wszystko. co się dzieje na dole.
— Uff! — rzekł nagle Niedźwiedzie Serce.
Dźwięk ten był dowodem niezaprzeczonym, iż zauważył coś niezwykłego. Bawole Czoło spojrzał na Niedźwiedzie Serce, poczem wzrok skierował wślad za jego wzrokiem. Teraz dojrzał człowieka, który z ponad bocznej doliny czołgał się wgórę. Odległość była tak wielka, że człowiek wyglądał na sporego chrabąszcza. Jednakże obydwaj Indjanie poznali, kto to być może.
— Meksykanin — rzekł Bawole Czoło.
— Tak — potwierdził Niedźwiedzie Serce. — Zdaje mi się, że boczna dolina jest obsadzona.
— Przygotowują na ścigających zasadzkę.
Obydwaj Indjanie czekali; nieznany im człowiek wszedł na przeciwległe wzgórze, stanął na szczycie i wypatrywał czegoś od wschodu. Po kilku minutach rzekł Bawole Czoło:
— Uff, zbliżają się!
— Trzej jeźdźcy — skinął Niedźwiedzie Serce.
Istotnie ujrzeli trzy odległe punkty; były tak małe, że mogły je dojrzeć tylko dwie pary takich oczu, jakiemi rozporządzali nasi Indjanie. Meksykanin, stojący po drugiej stronie przełęczy, nie zauważył ich jeszcze.
— Czyżby ci trzej ludzie wyprawili się w pościg?
— Nie — odparł Bawole Czoło. — Przecież piętnastu wojowników nie uciekałoby przed trzema.
— Dlaczegóż nie? O ile tamci trzej są waleczni. Zresztą może to przednia straż większego oddziału.
— Trzeba poczekać.
Obserwowali w dalszym ciągu z wielką uwagą człowieka, stojącego na górze. Wydał teraz jakiś okrzyk i zszedł nadół w największym pośpiechu. Widocznie i on zauważył zbliżającą się trójkę.
— Zawiadamia tych, którzy się schowali, rzekł Niedźwiedzie Serce.
Tak było istotnie. Nieznajomy, zaledwie zniknął w dolinie, wychylił się z niej po chwili w towarzystwie dwóch innych; teraz wszyscy ukryli się za skałą, która zagarniała całą szerokość przełęczy.
— Pozabijają ścigających — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Dlaczegóż jest ich tylko trzech, jeżeli znaleźliśmy ślady piętnastu?
— Reszta pojechała dalej; wystarczy przecież trzech tchórzów na to, by trzech dzielnych ludzi wymordować z zasadzki.
— Czy ostrzeżemy tych, którym grozi niebezpieczeństwo?
— Nietylko ostrzeżemy ich, lecz udzielimy pomocy, jeżeli jej są warci. Musimy wykorzystać krotki czas, jaki nam pozostaje, i zajść ztyłu napastników. Naprzód!
Niedźwiedzie Serce zesunął się ze skały; za nim podążył Bawole Czoło Gdy ich już dojrzeć nie można było z góry, pobiegli wzdłuż zbocza, aż dotarli do zarośli, które rosły nad wzgórzem i kończyły się naprzeciw przy podstawie przełęczy. Pod ochroną tych zarośli zeszli nadół; od Meksykan dzieliła ich odległość tak znaczna, że ci widzieć ich już nie mogli; skoczyli teraz prostopadle przez dolinę i znaleźli się po tej samej stronie, na której w ukryciu leżeli czatujący. Chodziło teraz o to, aby się do nich zbliżyć niepostrzeżenie. Na szczęście, zasłaniały ich zarośla i porozrzucane tu i owdzie skaliste głazy. Pod tą osłoną mogli iść naprzód i ukryć się za kamieniem, odległym o pięćdziesiąt kroków od skały, za którą czyhali trzej Meksykanie. Żaden szczegół ich postaci, żaden odruch nie zdołałby ujść oczom wodzów, którzy ponadto mieli widok otwarty na całą dolinę. Przykucnęli za kamieniem, trzymając wpogotowiu strzelby. Doleciał ich tętent koni. Po chwili wejścia do doliny zjawiło się trzech jeźdźców. Byli jeszcze daleko; kula nie mogła ich trafić.
Ujrzawszy przybyłych, wodzowie nie mogli opanować wyrazu najwyższego zdumienia.
— Uff! — zdziwił się Niedźwiedzie Serce. — To Itinti-ka, Piorunowy Grot, nasz brat. Był przecież chory!
— Przy nim zaś jedzie vaquero Francisco — szepnął Bawole Czoło. — Co oni tu robią? Czyżby na hacjendzie del Erina zaszło jakieś nieszczęście?
— Trzeba zaczekać. Ale cóż to za potężny wojownik jedzie razem z nimi? Uff, to brat mój Matava-se! Skądże on się tu bierze?
— Bawole Czoło poznał go przed upływem kilku nowiów w hacjendzie del Erina.
— Uff. Zabijemy tych trzech Meksykan.
— Zbadajmy naprzód, jakie mają zamiary. Zastrzelimy ich tylko wtedy, jeżeli za broń chwycą. —
Meksykanie leżeli pod kamieniem i szeptali między sobą. Oczekiwali jedynie Sternaua i to, nie już teraz, a dopiero jutro. Tymczasem przybywał nie sam, a w towarzystwie dwóch innych, zupełnie nieznanych im ludzi.
— Prawdopodobnie przyłączyli się do niego po drodze — rzekł Meksykanin do swych towarzyszy. — Co uczynimy? Jest ich tylko trzech.
— Pah! — odparł drugi. — Schwytać go nie możemy; trzeba mu posłać kulę.
— A co będzie z jego towarzyszami? Czy pozwolimy im uciec?
— Skądże znowu! Muszą zginąć, aby nie mogli nikomu opowiedzieć, co widzieli. Ale mamy jeszcze czas. Nie zbliżyli się na odległość naszych strzałów, a musimy ich wszystkich położyć. Muszą paść od pierwszych kul, inaczej źle może być z nami; wiadomo przecież, że ten Sternau to istny djabeł. Zresztą, będziemy mieli dosyć czasu, by do nich celować, jeżeli bowiem znajdą tutaj ślady naszego obozu, postarają się zbadać je dokładnie, więc będą nam przez sporą chwilę służyć za cel. Nie spieszmy się; możemy mierzyć z całym spokojem.
— Gdyby towarzysze nasi, których chciał odesłać Verdoja, wrócili, moglibyśmy schwytać wszystkich — rzekł trzeci.
— Poradzimy sobie bez nich; jest nas wystarczająca liczba.
Meksykanie nie przeczuwali, że o kilka kroków od nich czuwa dwóch okrutnych mężów, śledzących każdy ich ruch — —
Tymczasem Sternau i dwaj jego towarzysze posuwali się naprzód. Sternau popuścił wodzy i obserwował badawczo dolinę, Mierzył odległość między poszczególnemi stokami górskiemi.
— Niebezpieczna dziura — rzekł. — Jeżeli Verdoja nie urządził tu na nas zasadzki, wart jest stu bizunów. Będziemy teraz powoli posuwać się naprzód i udawać, że wcale nie oglądamy się dokoła. Ale przez cały czas trzeba mieć oczy szeroko otwarte.
Jechali stępa naprzód, aż przybyli do miejsca, gdzie obozował niedawno Verdoja.
— Tu wypoczywały te łotry — rzekł Francisco.
Sternau rozejrzał się dokoła.
— Zsiadajcie prędko z koni — polecił. — Przywiążcie je i udawajcie, iż chcemy rozbić obóz. Prędko, prędko!
Piorunowy Grot skierował wzrok w tą samą stronę, co Sternau, i zeskoczył momentalnie z konia.
— Racja! — rzekł. — Nie damy się ujrzeć; musimy poszukać zasłony.
— Tu, na prawo, przy ścianie, przy skalistym kamieniu — odpad Sternau. — Koni nam nie pozabijają. Podzielimy się i będziemy udawać, że szukamy drzewa na ognisko; potem skoczymy za skałę.
Puścili konie wolno i zaczęli zbierać drobne gałęzie. —
— Patrzcie, — rzekł pierwszy z Meksykan — pozostaną tutaj. Możemy ich więc najspokojniej powybijać.
— Co to znaczy? — rzekł drugi. — Ukrywają się za skałami! Widocznie trafili na nasze ślady.
— Ależ, skądże znowu? Nie mogli ich wcale widzieć, przecież nie zajrzeli nawet do bocznej dolinki. Musi w tem tkwić inna przyczyna.
— Nie przypuszczam. W każdym razie teraz jesteśmy przez nich otoczeni tak samo, jak oni przez nas.
Tak było istotnie. Sternau nie zauważył nic, prócz złamanej przy wejściu do doliny gałęzi jakiegoś krzewu. Jeden z Meksykan, który przedtem był na górze i obserwował stamtąd dolinę, zatrzymał się na tej gałęzi i ułamał ją; kora pękła, została więc jasna smuga, która nie uszła bystremu, przenikliwemu wzrokowi. Piorunowy Grot zauważył ją również, Leżeli teraz wszyscy trzej bezpiecznie za skałą.
— Cóż to się stało? — zapytał Francisco, który nie mógł zrozumieć tej zabawy w chowanego.
— Czy widzisz ułamaną gałęź tu na krzaku? — rzekł Piorunowy Grot.
— Ach tak, widzę!
— A nad nią charakterystyczne ślady wśród kamieni?
— Tak.
— Otóż mamy dowód, że niedawno był tam ktoś na górze. Gdy nas zauważył, wrócił nieco za szybko do doliny, zsunął się raczej po kamieniach, niż zbiegł po nich, i stąd ślady. Tam, naprzeciw, stoją ludzie, którzy na nas czatują.
— Djabli ich nadali — zaklął Francisco.
— Nie obawiaj się — pocieszył go z uśmiechem Sternau. — Jest najwyżej dwóch, trzech ludzi.
— Dlaczego tak mało? — spytał Piorunowy Grot.
— Czy sądzicie, — odparł Sternau — że Verdoja zasadził się tu na nas z całą swoją szajką? Nie! Musi przecież myśleć przedewszystkiem o bezpiecznym kącie dla jeńców. Jest ich czworo, straż składa się z jedenastu, mógł więc odesłać jedynie trzech. Ponieważ nie wiedział, że otrzymam pomoc, a był przekonany, że sam tu przybędę, przypuszczał, iż jeden człowiek wystarczy, by mi posłać kulkę. Zasadzka tam naprzeciw leży oczywiście na odległość strzału od obozu. Trzeba wszystko zbadać dokładnie. Może uda nam się ją odkryć.
Bystrym wzrokiem obrzucił każdy krzak i kamień, który mógł zaczajonym w zasadzce służyć za osłonę.
— Ach, już mam! — rzekł nagle.
— Gdzie? — zapytał Francisco.
— Przed chwilą ujrzałem za tą wysoką czworokątna skałą czyjeś kolano. Może poślemy tym ludziom jaką kulkę?
— Nie trafi — rzekł vaquero.
— Zobaczymy.
Sternau rozciągnął się na ziemi. Kamień, za którym byli ukryci, posiadał niewielki otwór; mógł więc przezeń celować, nie narażając się na to, iż go ktoś zobaczy. Rzekł do Piorunowego Grotu:
— Jeśli sennor założy swój kapelusz na lufę i jeżeli podniesie go pan tak wysoko, by się zdawało, że ktoś wychyla się z za kamienia, z pewnością któryś z tamtych zechce strzelić do kapelusza; będzie się musiał w tym celu wychylić, a wtedy już po nim!
— Spróbujmy — rzekł Piorunowy Grot, uśmiechając się, i zatknął kapelusz na lufie. — —
Obydwaj wodzowie obserwowali wszystko dokładnie; przyłożyli teraz do ramienia strzelby, aby w odpowiedniej chwili pociągnąć za cyngiel.
— Teraz strzały ich mogą już dosięgnąć wrogów — rzekł Niedźwiedzie Serce. — Schodzą nadół. Władca Skał ogląda się; uff, oczy mu błyszczą; zauważył coś podejrzanego.
Bawole Czoło skinął głową:
— Wie, że śmierć nań czyha. Daje tamtym wskazówki.
— Uff! — szepnął Bawole Czoło. — Skaczą za kamień. Ocaleni i bez naszej pomocy. Cóż teraz poczną?
Minęła niedługa chwila; naprzeciw ukazał się kapelusz; wodzowie mieli wrażenie, że to jakaś głowa się wychyla.
— Uff! — rzekł Bawole Czoło. — Co za nieostrożność!
— Czy brat mój naprawdę uważa Władcę Skał za głupca? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Trzeba zaczekać.
Trzej Meksykanie porozumieli się szeptem; pierwszy chwycił za karabin, oparł o brzeg skały, wychylił nieco głowę i zaczął celować w kierunku kapelusza, Nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, gdy rozległ się strzał — i nasz Meksykanin padł na ziemię z przestrzeloną głową.
— Czy brat mój wie teraz, że to był podstęp? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Władca skał jest naprawdę wielkim strzelcem — odparł zapytany.
— Mógłby zabić i tamtych dwóch; ale to trwa długo. Czy ukażemy się teraz?
— Tak — skinął głową Miksteka.
Pozostali Meksykanie tak byli przejęci losem zabitego, ze nie widzieli wcale, co się za nimi dzieje. Obydwaj wodzowie wstali i dali znak tym, którzy się znajdowali naprzeciw, poczem ukryli się znowu.
— Do djabła, cóżto znaczy? — rzekł Piorunowy Grot.
— Ależ to Bawole Czoło — odparł Sternau. — A ten Indjanin obok niego? Czy to nie Niedźwiedzie Serce? Co za spotkanie! A więc wrogowie wzięci są w dwa ognie. Kto mógł przypuścić, iż obydwa] wodzowie są wpobliżu. Co za niesłychanie szczęśliwy zbieg okoliczności.
— Pozabijają tych Meksykan; możemy się spokojnie przyglądać — rzekł Franciszek.
— Nie zależy mi na tem — odparł Sternau. — Przeciwnie, uważam, że lepiej będzie schwytać Meksykan żywcem, byśmy ich mogli wybadać. Nie mam wrażenia, aby łotry rozumieli język Apaczów. Jeżeli się więc odezwę do wodzów, nie będą mieli pojęcia, do kogo się zwracam i co mówię. Nie przypuszczam również, aby obydwaj wodzowie odpowiadali słowami.
— Nie przyjdzie im to do głowy — rzekł Piorunowy Grot.
Minęło kilka chwil. Teraz Sternau, nie pokazując się, zawołał donośnym głosem:
Tenilsuk nagongo akajia? — Ilu nieprzyciół jest po tamtej stronie?
W tejże chwili uniosło się nad kryjówką wodzów dwoje ramion.
— A więc tylko dwóch — rzekł Sternau. — Miałem słuszność.
Zawołał znowu:
Szi ankhuan to tastsa ta, szi ankhuan hotli intahinta — nie chcę ich zabijać, chcę ich wziąć żywcem.
— Co Sternau tam krzyczy? — rzekł jeden z Meksykan. — Jeżeli chce z nas drwić, niech mówi po hiszpańsku. Jesteśmy w przeklętej matni. Gdy tylko nos wychylimy, będą strzelać do nas. Musimy więc siedzieć tutaj aż do nocy, albo nawet tak długo, dopóki nasi nie powrócą.
Stać się jednak miało inaczej, aniżeli przypuszczał, wodzowie zrozumieli bowiem Sternaua. Odłożyli strzelby, wzięli noże w zęby i zaczęli cicho podkradać się do Meksykan. Sternau to zauważył; uświadomił sobie, ze musi uwagę Meksykan odwrócić od wodzów; stanął więc, okazując swą olbrzymią postać, przyłożył strzelbę do ramienia i zaczął celować.
— Ma zamiar strzelać — rzekł ze śmiechem jeden z Meksykan i wychylił się ostrożnie z za skały. — Poślę mu kulkę.
Ujął za strzelbę — w tejże chwili dwoje rąk chwyciło go za gardło i ścisnęło tak mocno, że nie mógł oddychać. To samo przypadło w udziale jego towarzyszowi.
— Naprzód, za mną! — rzekł teraz Sternau i puścił się w cwał przez dolinę. Dwaj jego towarzysze poszli za nim. Pomoc okazała się zbyteczną, gdyż nasi wodzowie zajęci już byli wiązaniem nieprzytomnych jeńców na lassa.
— Bawole Czoło, wódz Miksteków, po raz drugi darowuje mi życie — powiedział Sternau, wyciągając doń rękę.
— Matava-Se obronił się sam — odparł wódz skromnie.
Sternau podał zkolei rękę Niedźwiedziemu Sercu.
— Lata minęły od chwili, w której po raz ostatni widziałem wodza Apaczów. Witam go z wielką radością.
— Niedźwiedzie Serce cieszy się również z tego, że brata swego znowu ogląda. Czekał na to spotkanie przez długi szereg wiosen.
Piorunowy Grot pokrótce opowiedział wodzowi Apaczów, w jaki sposób uleczył go Sternau. Usiedli teraz wszyscy i radzili, co czynić dalej: obydwóch Meksykan ułożono tak daleko, aby nie mogli słyszeć rozmowy.
— Cóż to pociągnęło naszych przyjaciół ku pustyni? — zapytał Bawole Czoło.
— Zdarzenie bardzo smutne — odparł Sternau. — Napadnięto na hacjendę del Erina.
— Kto się ośmielił? Meksykanie?
— Tak. Te łotry nikczemne porwały cztery osoby: sennora Mariana, sennora Ungera, sennoritę Emmę i sennoritę Karję.
— Karję, siostrę moją? — zapytał Bawole Czoło, przerażony.
— Karję, kwiat Miksteków? — zawołał Niedźwiedzie Serce. — W jaki sposób to się stało? Czy nie było nikogo z pośród mężów? — Byli wszyscy obecni, lecz...
— Nie,. to nie mogli być mężowie, jeśli pozwolili w swojej obecności schwytać do niewoli czworo mieszkańców hacjendy.
— Niech się brat mój dowie, że również byłem schwytany, — rzekł Sternau.
— Władca Skał był schwytany? — zapytał Niedźwiedzie Serce, nie wierząc swym uszom. — Przecież widzę o wolnym.
— Uwolniłem się sam. Niechaj obydwaj wodzowie posłuchają, co i jak się stało.
Sternau opowiedział pokrótce przebieg ostatnich dni. Gdy skończył, Apacz podał mu rękę i rzekł:
— Niechaj mój brat mi wybaczy. Nawet najsilniejszego i najdzielniejszego człowieka można wśród ciemnej nocy podejść znienacka i obezwładnić... Ukryjmy jednak teraz nasze konie, bo nie można przewidzieć, kto tu przybędzie.
Zaprowadzono konie do bocznej doliny; pasły się w niej spokojnie trzy wierzchowce Meksykan, ukryte za krzakami. Meksykanie wrócili już do przytomności. Przyprowadzono ich również do doliny. Franciszek został na warcie, pozostali zaś wzięli udział w przesłuchaniu, któremu poddał jeńców Sternau.
— Należycie do oddziału Verdoji?
Nie było odpowiedzi.
— Widziałem was przy nim; ani milczenie, ani wykręty nie pomogą — rzekł. — Muszę jednak zwrócić uwagę, że uporem sami się pogrążacie. Dlaczego pozostaliście tutaj?
— Na rozkaz Verdoji! — odpowiedział jeden opryskliwie.
— W jakim celu?
— By was schwytać, lub zabić.
— Tak właśnie sądziłem. Ale, że mieliście odwagę nastawać na moje życie. Przecież poznaliście mnie już i powinniście wiedzieć, że kula mnie wprawdzie dosięgnie, ale schwytać nie tak łatwo.
— Byliśmy pewni, że dotrzecie tu dopiero jutro; do tego czasu miał Verdoja przysłać pomoc.
— Ah tak. Więc jeszcze ktoś ma tutaj przybyć? Kiedyż to?
— Prawdopodobnie jutro rano.
— Ilu ma przybyć?
— Tego nie wiemy.
— Dokąd Verdoja zaprowadził jeńców?
— I tego nie wiemy.
— Nie kłam!
— Czy sądzicie, że Verdoja zdradza nam takie tajemnice?
— Ano, może masz rację. Ale ci, którzy tu jutro przybędą, powinni to wiedzieć. Gdzie się mieli spotkać z wami?
— Tutaj, w dolinie.
— Ile wam obiecał Verdoja za porwanie?
— Każdemu po sto pesów.
— Doskonale. Naradzimy się nad waszym losem.
Narada wypadła dla obydwóch bardzo niekorzystnie. Sternau i Piorunowy Grot byliby im chętnie darowali życie, lecz obydwaj wodzowie nie chcieli się na to zgodzić, a Francisco podzielał zdanie wodzów.
Odprowadzono jeńców w głąb doliny. Sternau i Unger pozostali na miejscu. Gdy usłyszeli odgłos dwóch strzałów, wiedzieli, do kogo zostały skierowane. Do trupów obydwóch przywleczono jeszcze trupa ich towarzysza, którego przedtem zabił Sternau. Nie było czasu, aby Meksykan pogrzebać; pozostawiono trupy tedy na pożarcie sępom, które się wkrótce zleciały zewsząd.
Można teraz było pomówić o sprawie, która sprowadziła Apaczów. Sternau wiedział tylko tyle, że jakiś porucznik rozłożył się ze szwadronem ułanów Jureza w Monclovie i że Verdoja miał jeszcze przy sobie sześciu Meksykan. Nie było powodu do obaw, gdyby nawet ludzie Verdoji wrócili nazajutrz; postanowiono, że Niedźwiedzie Serce powróci czem prędzej do Apaczów, aby wyjaśnić im powody tak długiej nieobecności swojej, a następnie oczekiwać będzie towarzyszy po przeciwległej stronie gór.
Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło, wyprowadziwszy z ukrycia swe konie, pożegnali się, Miksteka bowiem pozostać miał ze strzelcami.
Po południu i nocą w dolinie panował spokój; ranek następny minął również pogodnie. Dopiero około południa. rozległ się tętent koni. Sternau wyznaczył towarzyszom stanowiska za głazami skalnemi i polecił strzelać przedewszystkiem do koni.
W miejscu, gdzie dolina przechodziła w wąską przełęcz, pojawiło się czterech Meksykan. Osadzili wierzchowce, aby rzucić okiem na dolinę. Nie widząc ani jednego ze swych towarzyszy, skręcili w małą, wąską dolinkę boczną. Zaledwie tam przybyli, padły cztery strzały. Konie stanęły dęba; padły na ziemię. Strzały były celne: zwierzęta nie mogły się podnieść. Powstało zamieszanie, z którego skorzystali nasi strzelcy. Doskoczyli do Meksykan, powalili ich uderzeniami kolb w głowę i skrępowali lassami.
Przewodził opryszkom ten sam, który przed porwaniem pojawił się w hacjendzie del Erina jako wrzekomy oficer ułanów.
— Spotykamy się znowu, mój chłopcze, i mam nadzieję, że teraz sprawdzimy nasz rachunek — rzekł do niego Sternau. — Sądzę, że nieprędko nadarzy ci się sposobność wdziać mundur oficera.
Sternauowi odpowiedział wzrok pełen nienawiści.
— Jestem wolnym Meksykaninem; nie chcę usprawiedliwiać się przed obcym przybyszem.
— Wolny Meksykanin? Pierwszy raz słyszę o tem, by ktoś, skrępowany więzami, był wolny. Dokąd powieźliście waszych jeńców?
— To nic nikogo nie obchodzi.
— Powtarzam moje pytanie po raz ostatni: gdzie są jeńcy?
— Nie powiem!
Bawole Czoło wyciągnął nóż i, grożąc nim fałszywemu oficerowi, rzekł:
— Gdzie siostra moja Karja?
Zapytany milczał zuchwale, nie znał bowiem zwyczajów Indjan. Wódz Miksteków rzekł jeszcze raz spokojnym głosem:
— Odpowiadaj!
— Nic nie powiem.
— Więc giń! Milczenie jest udziałem zmarłych.
Po tych słowach Bawole Czoło szybkim ruchem przebił serce jeńca. Przebity nie jęknąwszy nawet, wyzionął ducha.
— Tak samo jak on, umrą oni wszyscy! — rzekł chłodno Bawole Czoło.
Przyłożył teraz nóż do piersi drugiego i zapytał:
— Czy będziesz również milczał, czy też powiesz, gdzie ukryliście jeńców?
Zapytany namyślał się przez chwilę; nie miał ochoty ginąć od noża, a przecież nie chciał zdradzić towarzyszy. Ta chwila namysłu przesądziła o jego losie. Za długa wydała się wodzowi Miksteków, więc zatopił nóż w sercu Meksykania. Teraz przyłożył zkolei bowie do piersi trzeciego.
— Mów, psie, gdzie są jeńcy?
— Powiem! — rzekł pośpiesznie zapytany. — Zamknięto. ich w starej świątyni.
— Gdzie stoi ta świątynia?
— W stanie Chihuahua, wpobliżu hacjendy Verdoji.
— Określ mi ją bliżej.
— To stara piramida meksykańska na północ od hacjendy, porosła krzewami.
— Jak się wchodzi do wnętrza?
— Tego nie wiem. Przybyliśmy nocą, Zostałem na dworze — nam wejść nie pozwolono. — Dostęp mieli tylko sennor Verdoja, sennor Pardero i stary służący. Naprzód zaprowadzili obydwie dziewczyny, potem zaś mężczyzn.
— Z której strony znajduje się wejście? — Nie wiem tego.
— Chyba widzieliście, w jakim kierunku udał się Verdoja?
— Udał się w kierunku krzaków, które rosną u podnóża piramidy, i zniknął później w kierunku południowym.
— A więc tam jest wejście. Coście robili, gdy już jeńcy weszli?
— Pojechaliśmy do hacjendy Verdoji; tam otrzymaliśmy świeże konie i amunicję, poczem ruszyliśmy w dalszą drogę.
— Tutaj?
— Tak.
— Jak długo jechaliście?
— Od drugiej rano.
— Czy możemy być na wieczór przy piramidzie, jeżeli ruszymy natychmiast?
— Tak.
— Dobrze. Zaprowadzisz nas tak, aby nikt nie widział. Przy najmniejszym odruchu podejrzanym — zginiesz. Czy zapamiętałeś sobie drogę?
— Tak; znam ją dokładnie.
— To wystarczy. A co do twego towarzysza, to obejdziemy się bez niego; zasłużył, według praw prerji, na karę śmierci.
Zanim Sternau zdążył mu przeszkodzić, wyciągnął Bawole Czoło sztylet i wpakował aż po rękojeść w serce czwartego Meksykanina; ten skonał na miejscu.
— Bawole Czoło jest okrutny — skarcił go ostro Piorunowy Grot. — Te skalpy zdobył zbyt łatwo.
Skarcony rzekł dumnie:
— Wódz Miksteków zabiera tylko skalpy tych wrogów, z którymi walczył. Ci trzej to psy; nie chcę ich skóry. Zdechli jak szakale, które się pałką zabija.
Zabrali Meksykanom wszystko, co się przydać mogło, poczem ruszyli w drogę. Schwytany przewodnik otrzymał konia, którego miał Sternau w rezerwie. Jechali w piątkę przez przełęcz, potem skręcili ku północy, gdzie czekał na nich Niedźwiedzie Serce wraz ze swymi Apaczami. Wystawili warty, by ich łatwiej można było znaleźć.
Uradzono, że wyruszą wszyscy razem. Apacze postanowili zawładnąć hacjendą i wziąć do niewoli Verdoję i Pardera. Sądzili, że tą drogą obydwaj będą zmuszeni do wydania jeńców. Jeden z Apaczów udał się jako goniec do Latającego Konia, aby mu zameldować, gdzie się spotkać mają pozostali wojownicy z gromadą, która ruszyła przodem. Franciszka odesłał Sternau do hacjendy, aby zawiadomić Arbelleza o przebiegu wypadków i pocieszyć go nadzieją, że Emma wkrótce wróci do stęsknionego ojca.
Cały orszak ruszył w drogę z białymi naprzedzie. Przewodnika strzegli Niedźwiedzie Serce i Pogromca Grizly. Za nimi jechali w tradycyjnym szeregu, jeden za drugim, Apacze, prowadzeni przez najstarszego z wojowników. Dotarli do płaskowzgórza Chihuahua i niepostrzeżenie minęli szereg folwarków. Późno po południu zapuścili się w las, tak rozległy, że nie można go było przeszukać. Skoro się ściemniło, przybyli na granicę, posiadłości Verdoji; po chwili ujrzeli zdaleka cel swej podróży: ciemne kontury piramidy. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.