Piękność wewnętrzna i Życie głębokie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Gustaw Bolesław Baumfeld (Przedmowa)
Tytuł Piękność wewnętrzna i Życie głębokie
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1923
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów; Złoczów
Tłumacz Gustaw Bolesław Baumfeld
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MAURICE MAETERLINK.

Piękność wewnętrzna
i
ŻYCIE GŁĘBOKIE.
Przekład i przedmowa
GUSTAWA BAUMFELDA.

Lwów — Złoczów.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.

PRZEDMOWA.

Belgijczyk Maeterlink ma swoje osobne niepodzielne królestwo w świecie dzisiejszego uczucia i słowa. Odkąd odezwał się jego głos słodki, a przytem niezmiernie żywy i głęboko rozumny, nie stawił mu nikt czoła, zamyślał się każdy.
Ten głos w dzisiejszym dziwnym, szarpiącym rozgwarze — tworzy jakby ciszę uroczną gaju, do którego idzie się nocą, żeby odnaleźć siebie, żeby po zawodach, goryczach i brzydotach dnia znowu uwierzyć, że jest Dusza wyższa od wszystkiego, która żyje tylko pożądaniem Piękna nadziemskiego i niezmiernie czystego.
Żeby odnaleźć ten skarb, wszystkim dostępny, będący własnością każdego!
Maeterlink zna ten skarb, potrafi go wskazać, potrafi drogę utorować do niego, nazwał go: skarbem ubogich, ubogich bogactwem. W tym skarbie znajdziesz milczenie, niewidzialną miłość, życie głębokie i piękność wewnętrzną. Znajdziesz w nim echa głębokich poetów, mistyków: Ruysbroecka, Emersona, Plotina, Novalisa.
W tym skarbie znajdzie może każdy dla siebie »kosztowną perłę duszy«, z którą odejdzie uszczęśliwiony.
Jak trudno jest zachować w codziennem życiu tę wyższą piękność, piękność duszy!
Dawniej piękna i duszy szukano w bohaterskich wysiłkach, herosów i rycerzy, w zdobywczych tryumfach wszechwładców. Piękno ciche, poświęcające wiele zapędów i pożądań dla zachowania się w życiu codziennem, — to piękno było prawie nieznane, ono kobietom było zostawione. Później stało się w imię wszechludzkiej miłości »dobrą nowiną«. Chroniło się przed wielkim ptakiem drapieżnym w katakombach, w grobach podziemnych. Stało się gołębicą białą, — straciło lot ogromnych ptaków, orłów czy sepów.
Wśród wstrząśnień wiekowych piękno i dusza stawały się coraz cichszymi towarzyszami czynów ludzkich; zdawało się, że szukają sobie coraz głębszych kryjówek. I już nie orłem i gołębicą, ale smutnemi wydały się mewami, błąkającemi się ponad morzem.
W życiu codziennem chytrość i oportunizm wygnały już dawno panowanie piękna i duszy. Powierzchowność życia zapanowała szeroko. Piękno i dusza stały się słowami pięknych książek, schroniły się w ustronne wzgórza sztuki. Nawet religia »dobrej nowiny«, ewangielii, nie zdołała utrwalić w życiu codziennem swoich zasad i dążeń.
Jak trudno w życiu codziennem zachować piękność i czystość duszy, jak trudno żyć życiem głębokiem!
Z tego poczucia, z tego żalu dzisiejszych i dawnych pokoleń wyszedł głos Maeterlinka, głos, wskazujący »skarb ubogich«. Wśród tych poetów, którzy w ciągłym rozdźwięku kroczyli i kroczą po mrocznych ścieżkach symbolizmu i mistycyzmu, on znalazł ton dzisiaj najgłębszy, najbardziej przytem blizki ogółowi, czującemu potrzebę życia głębokiego. To jest jego największa zasługa.
Według niego dusza tęskni tylko do piękności nadziemskiej, boskiej. W mrocznej swej głębi wszystko czyni, żeby do tej piękności się zbliżyć. Chodzi tylko o to, żeby uświadomić w sobie tę pracę duszy, żeby tą świądomością nabytą i nieustanną niejako jej pomódz.
Oto punkt wyjścia filozofii Maeterlinka, z którego snuje się dalej złotolita nić poezyi życia.
Piękno, do którego tęskni dusza, nie jest zatem w życiu martwem. To jest piękno żywe, ożywiające, czekające każdej chwili na ożywienie. Jest zarazem ideałem w szlachetności swej niedoścignionym, i zarazem przepaja każdy ruch duszy. Wszędzie da się dotknąć, wszędzie znaleźć.
Ono jedyne, to piękno, uszlachetniając duszę, podnosi ją na wyżyny, ponad pospolitą codzienność, i przez to ono jedno daje duszy człowieka szczęśliwość. Uznanie duszy i piękna to jedyna droga do uszlachetnienia wzajemnych ludzkich stosunków, które bez tego są brutalne lub banalne i niezmiernie nizkie. »Czemu« — mówi Maeterlink — »nie macie się zdobyć: na nizkie pytanie dać szlachetną odpowiedź?« Ona po kilkudziesięciu latach jeszcze plon wyda. »Nawet najniżej stojącym, nawet najnędzniejszym, nie odważyłem się nigdy dać jakiejś brzydkiej albo pospolitej odpowiedzi.«
Więc żeby pozyskać tę piękność wewnętrzną, trzeba uznać w drugim duszę, zdolną do piękna.
U szczytu tej poezyi życia, którą Maeterlink snuje, wznosi się miłość. Miłość ekstatyczna, sama będąca najwyższą pięknością, niezmiernie przytem głęboka. »Tak kochać — znaczy wszystko, co piękne na ziemi, w niebie i w duszy, przyzwać na wielkie święto miłości.« »Tak kochać — znaczy wszystkich otaczających podnosić w sobie na wyżyny, kędy nie mogą już błądzić, na wyżyny, z których nizkie czyny na ziemię spadają i nieświadomie wydają z siebie kosztowną perłę duszy.«
A takie życie, wyczarowane z ciągłego poczucia duszy, piękności i miłości, — to »życie głębokie« —
Maeterlink do wypowiedzenia tego wszystkiego znalazł ton najlepszy. Przekonywa, porusza, niepokoi, a równocześnie działa słowem swojem jak balsam. Porusza i niepokoi uśpione, drzemiące dusze, uspokaja i koi serca zgorzkniałe i po tysiąc razy zawiedzione. Kiedy poruszy, to przekonywa, zapala się, rozprawia, a jego argumentacya jest prawie czysto psychologiczna. Ująwszy siebie i czytelnika w ciszę szczególnej, uduchowionej, atmosfery, rozmawia z nim sam na sam — »w obliczu Nocy lub Morza«. Ton jego nie jest kaznodziejski ani książkowo uczony; ale jest to ton głębokiej rady, raz w życiu danej przez pięknego przychodnia, niezmiernie dyskretnego, którego nic nie obchodzą twoje osobiste stosunki, twoje wady i cnoty, — który tylko duszę w tobie uznaje i utajone piękności, jak w każdym, — i chciałby wzbudzić w tobie piękność wewnętrzną. Jeśli go zawiedziesz... on wie, że »słowa te nie do każdego są zwrócone«. Myśli o takich, którzy pragną »zacząć«, tęsknią do tego, i chciałby im wskazać, jak »pchnąć wielkie bramy życia.«
Niezmiernie charakterystycznem jest dla Maeterlinka, że mowa jego literacka jest wykwitem najwyższej kultury artystycznej, niezmiernie subtelna i pełna miary, — a jednak w pewnych warunkach może być źródłem rozkoszy i podniety duchowej dla ludzi, mniej nawet mających kultury uczucia i słowa. To jest niezmiernie charakterystyczne dla idei Maeterlinka, dla głębokości i wartości myśli, które głosi. Dla jego szczerości. To jest argument, który dzieło samo w sobie nosi.
Na dnie tego wszystkiego jest wielki poeta, który z czystego, nadzmysłowego piękna uczynił sobie ewangielię. Który walczy tylko z jednem, z brzydotą. Który we wszystkiem, co pisał, w dramatach, czy w drobnych poezyach, czy w poematach myśli, (jak te, któreśmy tu dla przykładu wybrali), — dotyka głębi tajemnych, czystych, nadzmysłowych, mistycznych. —
Więc oto jego pragnienie: Umieć zejść zawsze pod powierzchnię codziennych zjawisk, nie tracić nigdy z oczu i pamięci Ciszy Nocnej i Głębokości Morza.
Więc trzeba zrozumieć ludzi, u których »piękność nie może być świętem, z rzadka w życiu nadchodzącem, — musi się stać świętem codziennem.« —

Gustaw Baumfeld.
Uwaga. O dramatach Maeterlinka piękne, głębokie studyum napisał Miriam (Zenon Przesmycki) w przedmowie do przekładu kilku dramatów. — Dramaty przetłómaczono prawie wszystkie na język polski. — Z dzieł filozoficznych M. cytujemy: Skarb Ubogich, Mądrość i Przeznaczenie, Życie pszczół, Zagrzebana świątynia.


Piękność wewnętrzna.

Nic na ziemi tak bardzo nie pragnie piękności, nic tak łatwo nie daje się upiększyć, jak dusza. Nic na ziemi nie wznosi się w tak prosty sposób ani tak szybko się nie uszlachetnia. Nic na ziemi nie okazuje ściślejszego posłuszeństwa jasnym i szlachetnym rozkazom. Nic na ziemi nie ulega ochotniej potędze jakiejś myśli, wszystkie inne przewyższającej. Dlatego też mało która dusza na ziemi stawi opór panowaniu duszy, swobodnie swą piękność jawiącej.
Prawdziwie możnaby sądzić, że piękność jest jedynym naszej duszy pokarmem; wszędzie szuka go sobie i nawet w najniższem życiu nie ginie śmiercią głodową. Niema wprost piękności, któraby przeszła niepostrzeżona. Możliwe to przecie, że występuje zawsze poza progiem świadomości, ale działa w ciemności nocy z równą siłą, jak w świetle dziennem. Cała różnica, że tylko mniej uchwytną wywołuje radość. Badajcie zachowanie się najzwyczajniejszych ludzi w chwili, kiedy przez ich ciemnie przesunie się trochę piękności. Oto są gdziekolwiekbądź wszyscy razem i zdaje się — niewiadomo dlaczego — że przedewszystkiem baczą na to, aby zamknąć wielkie bramy życia. A jednak każdy z nich, kiedy był sam, niejednokrotnie żył wedle potrzeb swej duszy. Może kochał; z pewnością cierpiał.
I on także „wsłuchywał się w odgłosy owej dalekiej krainy świetności i okropności“ i w niejeden wieczór bez słowa skłonił głowę przed prawami, które głębsze są niż morze. Ale, kiedy są razem, chętnie cię oszołamiają nizkiemi rzeczami. Mają nieokreślony, szczególny lęk przed pięknością; im liczniej są zebrani, tem więcej się jej lękają, jak lękają się milczenia albo zbyt światłej prawdy; tak dalece, że, gdyby z nich który w ciągu dnia bohaterski czyn spełnił, usiłowałby go usprawiedliwić, podsuwając mu najniższe motywy, motywy z podrzędnej sfery, do której oni wszyscy sami należą. Lecz słuchajcie: Padło szczytne, dumne słowo i niejako źródło życia na nowo otwarło. Jakaś dusza ośmieliła się na chwilę pokazać taką, jaką jest w miłości, w bólu przed śmiercią lub w samotności gwiaździstej nocy. Niepokój ogarnia wszystkich i twarze się uśmiechają albo okazują zdumienie. Ale czy nie czuliście w takich chwilach, z jak zjednoczoną mocą wszystkie dusze podziwiają i jak najsłabsza nawet z poza swych krat więziennych raduje się ze słowa, które jako podobne sobie poznała? Zmartwychwstają nagle w swej pierwotnej i normalnej atmosferze, a gdybyście mieli słuch aniołów, usłyszelibyście z pewnością potężny szmer uznania w państwie dziwnej światłości, kędy one żyją wspólnie. Czy nie sądzicie, że gdyby podobne słowo powiedziane było co wieczór, kiedy się schodzą, — najbojaźliwsze dusze śmielej a ludzie prawdziwiejby żyli? Słowo takie nawet nie musi być powtarzane. Zaszło coś poważnego, co zostawiło bardzo głębokie ślady. Dusza, która wyrzekła to słowo, każdego wieczora poznana będzie od sióstr swoich i sama jej obecność odtąd jakąś wzniosłość rozpościerać będzie na najbardziej nieznaczące rozmowy. W każdym razie zaszła jakaś zmiana, której nie można bliżej określić. Rzeczy podrzędnej sfery nie będą miały więcej tej samej wyłącznej siły, a przerażone dusze wiedzą, że jest jakieś miejsce schronienia.
Jest to zupełnie pewne, że pierwotne i naturalne stosunki dusz wzajemne są stosunkami piękności. Piękność jest jedyną mową dusz naszych. Nie rozumieją żadnej innej. Nie mają innego życia; niczego innego nie zdołają wydobyć, nic innego nie może ich zająć. I dlatego najbardziej uciśniona, nawet najniższa dusza — o ile nizkie dusze istnieją — natychmiast składa hold każdej wielkiej i pięknej myśli, każdemu słowu, każdemu czynowi, kiedy są wielkie i piękne. Z innym żywiołem nie łączy duszy żaden organ i tylko według piękności sądzić może. Widzicie to ciągle w swem życiu, i wy sami, którzy niejednokrotnie zapieracie się piękności, wiecie o tem równie dobrze, jak ci, którzy bez ustanku szukają jej w swem sercu. Jeżeli kiedy naprawdę uczujecie potrzebę innej istoty, czy wówczas pójdziecie do tego, który śmiał się szyderczo, gdy przeciągała piękność? Do tego, który potrząśnięciem głowy bluznął na czyn szlachetny lub tylko czyste dążenie? Może wówczas byliście między tymi, którzy mu potakiwali; ale w chwili poważnej, kiedy prawda do drzwi waszych zapuka, zwrócicie się do tego, który skłonił głowę i umiłować potrafił. Dusza wasza osądziła w swych głębiach, i ten cichy, nieomylny wyrok po trzydziestu może latach na wierzch się dobędzie, i pośle was do siostry, w której więcej jest z was, niż w całej waszej istocie, — bo bliższa była piękności.
Tak mało trzeba, aby piękność duszy ośmielić. Tak mało trzeba, aby zbudzić śpiące anioły. Może nawet nie trzeba ich budzić, — dość jest, jeśli się ich nie usypia. Może zniżyć się jest trudniej, niż wznieść się.
Czyż nie jest trudnem w obliczu morza lub nocy myśleć o zwyczajnych tylko rzeczach? A któraż dusza nie wie o tem, że zawsze stoi w obliczu morza i wieczystej nocy? Gdybyśmy mniej mieli lęku przed pięknością, nakoniec w życiu niczego innego — byśmy nie znaleźli; bo w rzeczywistości poza wszystkiem, co się widzi, ona sama tylko istnieje. Wszystkie dusze wiedzą o tem, wszystkie dusze gotowe są; ale gdzież są te, które piękności swej nie kryją? A jednak w końcu jedna z nich musi „zacząć“. Czemuż nie mamy się odważyć być temi, które „zaczęły?“ Wszystkie inne zebrane są wokół nas, pełne oczekiwania, jak małe dzieci przed cudownym zamkiem. Oto cisną się u proga, szepcą, zaglądają przez szpary, ale nie odważają się pchnąć wrota. Czekają, aż przyjdzie ktoś duży i otworzy im. Ale ten „duży“ nie przychodzi prawie nigdy.
I czegoż trzeba, aby stać się tym wielkim, tym upragnionym? Prawie niczego. Dusze nie są zbyt wymagające. Jakaś niemal piękna myśl, której nie wypowiadacie nawet, a która żyje w was w pewnej chwili, — prześwieca przez was, jakbyście byli przejrzystem naczyniem. Inne dusze widzą ją i całkiem inaczej was przyjmą, niż, gdybyście zamierzali podejść bliźniego. Dziwnem się to wydaje, gdy pewni ludzie mówią, że nigdy nie spotkali się z prawdziwą brzydotą i że nie wiedzą jeszcze, co to jest nizka dusza. A jednak nie jest to wcale niewytłómaczone. Są to ci właśnie, którzy „zaczęli.“ Ponieważ sami przedewszystkiem byli piękni, przyciągali ku sobie wszelką przechodzącą mimo piękność, jako morska latarnia wzywa ku sobie okręty z wszystkich czterech stron świata. Tak n. p. są ludzie, którzy skarżą się na kobiety, a nie myślą o tem, że przy pierwszem spotkaniu jedno słowo, jedna myśl, która zapiera się wszelkiej piękności i głębi, wystarcza, aby ich istnienie w duszy spotkanej kobiety zatruć na zawsze. „Nie znałem jeszcze nigdy — powiedział mi pewien mędrzec — kobiety, któraby mi czegoś wielkiego nie dała.“ Przedewszystkiem on był wielki, to była jego tajemnica.
Jednego tylko dusza nigdy nie wybaczy: Kiedy jakiś brzydki czyn, myśl brzydką, czy brzydkie słowo — musiała oglądać, przejść i podzielić. Nie może tego wybaczyć, bo wybaczyć znaczyłoby tu zaprzeć się samej siebie. A jednak — czyż dla większości ludzi — być rozumnym, silnym, zręcznym, nie znaczy: usuwać na bok skwapliwie wszelkie prawdziwie głębokie dążenia? Tak czynią nawet w miłości i dlatego kobieta, która jeszcze o wiele bliższa jest prawdy, nie przeżywa z nimi prawie nigdy ani chwili prawdziwego życia. Sądzićby można, że ci ludzie boją się spotkania ze swą duszą; skwapliwie o tysiące mil zdala trzymają się od swej piękności. Powinno się raczej usilnie dążyć przed siebie. Pomyślcie albo powiedzcie coś teraz, co jest za piękne, aby było prawdziwe; jutro będzie to prawdziwe, jeśli usiłowaliście dziś to pomyśleć lub powiedzieć. Starajmy się być piękniejszymi, niż jesteśmy; sił swojej duszy nie przecenimy. Nikt się nie myli, kiedy chodzi o jego cichą, ukrytą piękność. Zresztą rzecz to zupełnie podrzędna, czy się kto wtedy myli, czy nie, — jeżeli tylko jego wewnętrzne źródło jest jasne i czyste. — Ale któż, któż czyni bodaj najmniejsze staranie, którego skutek nie byłby zaraz widoczny? A przecież jesteśmy w dziedzinie pełnej oczekiwań, kędy wszystko wieńczy się pomyślnym skutkiem. Wszystkie drzwi są otwarte; trzeba je pchnąć tylko, a oto pałac pełen zaklętych królewien. Często wystarcza jedno słowo, aby znieść całe góry nieczystości. Czemuż nie mamy zdobyć się na odwagę, aby na nizkie pytanie dać szlachetną odpowiedź? Czy sądzicie, że przejdzie niepostrzeżona zupełnie albo zdumienie tylko obudzi? Czy nie sądzicie, że do naturalnego dyalogu dwóch dusz to bardziej się zbliża? Nie zdajemy sobie dostatecznie sprawy, jak wielką to daje odwagę albo swobodę. Nawet ten, który tę odpowiedź odepchnie, wbrew swej woli zbliża się o krok do własnej piękności. Żadna piękność nie umiera, nie wydoskonaliwszy czegoś przedtem. Żadna piękność nie ginie. Nie trzeba się obawiać, że się ulice nią posieje. Leżeć tam będzie tygodnie, lata całe, ale zarówno wcale nie zniszczeje, jako dyament, i w końcu przyjdzie ktoś, ujrzy blask jej, podniesie ją i odejdzie uszczęśliwiony. Czemuż więc chcecie powstrzymać piękne, szczytne słowo, — sądząc, że inni was nie pojmą? Czemu już w zarodku więzić chwilę wzniosłej dobroci, — sądząc, że wasze otoczenie nie będzie umiało z niej korzystać? Czemuż przezwyciężać instynktowny pęd swej własnej duszy na wyżyny, ponieważ przebywacie między ludźmi doliny? Czyż głębokie uczucie w ciemności traci moc twórczą? Czyż ślepy nie ma żadnych innych środków prócz oczu, aby odróżnić tych, co go kochają, od tych, co go nie kochają? Czy piękność, aby się ostać, musi być dopiero zrozumiana, i czy nie sądzicie, że w każdym człowieku jest coś, co więcej rozumie, niż na pozór on sam rozumie, nawet więcej, niż on sam mniema, że rozumie? „Nawet najniżej stojącym, — powiedziała mi raz najwyższa istota, jaką miałem szczęście poznać — „nawet najnędzniejszym, nie odważyłem się nigdy dać jakiejś brzydkiej albo przeciętnej odpowiedzi.“ I widziałem, że ta istota — a życie jej długo śledziłem — nad najciemniejszemi, najbardziej zamkniętemi, nawet najokropniejszemi duszami posiadała władzę niewytłómaczoną. Bowiem niczyje usta nie zdołają opisać potęgi duszy, która stara się żyć w atmosferze piękności i która istotnie piękna jest sama w sobie. W ogóle czyż jakość tej czynnej piękności nie czyni życia nędznem albo krótkiem?
Być może, że gdybyśmy mogli dotrzeć do samej istoty rzeczy, odkrylibyśmy, że moc kilku dusz pięknych inne w życiu podtrzymuje i wspiera. Czyż wyobrażenie, jakie każdy ma o pewnych wybranych istotach, nie jest jedyną żywą i zbawienną podstawą moralności? Ale jaką rolę odgrywa w tem wyobrażeniu dusza wybrana a jaką wybierająca? Czyż obie te role nie mieszają się bardzo tajemniczo i czy ten idealny morał nie zawiera głębi, o którą morał najwspanialszych książek ani się nie ociera nawet? Jest w tem wpływ rozprzestrzeniania się, którego granice trudno oznaczyć, jest źródło siły, u którego każdy z nas w ciągu dnia niejednokrotnie się krzepi. Czyż chwianie się jednej z tych istot, które uważacie za doskonałe i kochacie w sferze piękności, nie zmniejsza zaraz waszego ufania w ogólną wielkość wszechrzeczy i waszego dla niej podziwu?
A z drugiej strony sądzę, że nic na świecie tak niepostrzeżenie, w tak naturalny sposób nie upiększa duszy, jak pewność, że gdzieś niedaleko od niej żyje czysta i piękna dusza, którą może kochać bez żadnej ubocznej myśli. Skoro rzeczywiście zbliży się do takiej istoty, piękność przestaje być pięknym, martwym przedmiotem, który pokazuje się obcym; zaczyna nagle żyć w całej pełni i jej działanie staje się tak naturalnem, że nic mu się więcej nie opiera. Dlatego myślcie o tem; nie jesteśmy sami, i dobrzy muszą czuwać.
Plotinus w ten sposób kończy ósmą księgę piątej Eneady, pomówiwszy poprzednio o „nadzmysłowej t. zw. „boskiej piękności.“ Jesteśmy piękni, kiedy stoimy na własnym poziomie, a brzydcy, kiedy schodzimy na poziom nizkiej natury; nadto jesteśmy piękni, kiedy znamy siebie, a brzydcy, kiedy siebie nie znamy. A zatem! Nie zapomnijmy o tem; jesteśmy tu na wyżynach, kędy „nie znać siebie“ nie znaczy poprostu nie wiedzieć, co się w nas dzieje, kiedy jesteśmy zakochani lub zazdrośni, nieśmiali lub zawistni, szczęśliwi lub nieszczęśliwi. „Nie znać siebie“ znaczy w tej dziedzinie nie wiedzieć, co boskiego dzieje się w ludziach. Jesteśmy brzydcy, kiedy się od bogów, którzy są w nas, oddalamy, i stajemy się pięknymi w miarę, jak ich odkrywamy. A w innych odnajdziemy boskość dopiero wtedy, kiedy im pokażemy boskość w sobie samych. Jeden z bogów musi dać znak drugiemu; a ci bogowie odzywają się za najmniejszem skinieniem. Nigdy dość często nie można powtarzać: Wystarczy ledwie widoczna szczelina, a zdroje niebiańskie dostaną się do duszy. Wszystkie puhary wyciągają się ku nie znanej krynicy; jesteśmy w dziedzinie, kędy się myśli tylko o piękności! Gdyby zapytać anioła, co nasze dusze czynią w mrocznej swej głębi, sądzę, że odpowiedziałby — albowiem długie lata patrzył na to —: „O wiele więcej, niźli oczom ludzkim się wydaje; zamieniają drobne te rzeczy, które się im podaje, w piękność. Ach, muszę przyznać, dusza ludzka ma hart szczególny! Godzi się na to, by przez całe życie pracować w ciemnościach, na które ją skazuje większość ludzi, a gdzie nikt z nią nie mówi. Tam czyni, co może, bez słowa skargi, i usiłuje z kamyczków, rzucanych ku niej, wydobyć owo jądro wiecznego światła, które w nich może zawarte. I tak się trudząc, czeka na chwilę, w której będzie mogła bardziej kochanej albo przypadkowo bliżej stojącej siostrze pokazać skarby, nagromadzone gorliwie. Ale w tysiącach istnień nie odwiedza jej żadna siostra i życie w nich taką napełnia ją nieśmiałością, że bez słowa odchodzi, nie mogąc ani razu zabłysnąć bodaj najskromniejszymi klejnotami swej skromnej korony.
A jednak przecież czuwa ponad wszystkiem w niewidzialnem swem niebie. Daje znaki, kocha, podziwia, pociąga, odpycha. Za każdem nowem zdarzeniem wstępuje na powierzchnię z nadzieją, że się jej nigdy więcej nie zmusi do zejścia w mniemaniu, jako jest uciążliwa i szalona. Błąka się, jak Kassandra w świątyni Atrydów. Wymawia tam słowa, których prawda nawet jest cieniem i nikt jej nie słucha. Kiedy otworzymy oczy, ona wypatruje promienia słońca albo blasku gwiazdy, któreby zamieniła w myśl albo nieświadome i bardzo czyste dążenie. A jeśli nasze oczy nic jej takiego nie dadzą, to ona potrafi żałośne swe rozczarowanie zamienić w coś niewysłowionego, co do śmierci kryć będzie. Kiedy kochamy, za zamkniętemi drzwiami upaja się światłem i oddając się nadziei, nie traci czasu; to światło, które sączy się przez szpary drzwi, staje się dla niej dobrocią, pięknością albo prawdą. Ale jeśli drzwi się nie otworzą (a u jak wieluż istnień pozostają zamknięte?!), wraca do swego więzienia i smutek jej będzie prawdą wyższą, niż kiedykolwiek widzieć się dająca, bo jesteśmy w dziedzinie nieopisanych przemian; co nie stanie się po tej stronie drzwi, nie ginie; ale nigdy nie wmiesza się do tego życia.
Powiedziałem, że dusza drobne te rzeczy, które się jej podaje, zamienia w piękność. Im więcej się o tem myśli, zdaje się nawet, że to jest jedyny cel jej istnienia i że całą działalność kieruje ku temu, aby zebrać w naszem wnętrzu skarb nieopisany. Czy dusza nasza nie zamieniłaby wszystkiego w piękność, gdybyśmy jej ciągle nie przeszkadzali w twardej pracy? Czy nie staje się cennem zło nawet, kiedy ona wyczaruje z niego wspaniały dyament skruchy? Czyż nieprawości wasze i łzy, któreście przelali, nie stają się nakoniec w duszy waszej światłem i miłością? Nie oglądaliście nigdy w sobie samych tego państwa oczyszczających płomieni? Wyrządzono wam dzisiaj wielką krzywdę; przygnębienie na twarzy waszej, zachowanie się wasze i płacz wasz — wszystko to smutny i szpetny wówczas przedstawiało widok. Jednak w kilka lat później rzućcie spojrzenie w swą duszę i powiedzcie mi wtedy, czy we wspomnieniu tego zajścia nie widzicie czegoś, co już czyściejsze jest nad myśl ludzką, jakiejś nieokreślonej, niewysłowionej mocy, która nic nie ma wspólnego ze zwyczajnemi tego świata mocami, — źródła „innego życia“, z którego pić możecie aż po koniec dni swoich, a nie wyczerpiecie go nigdy. A przecież nie pomagaliście wcale tej niestrudzonej królewnie, myśleliście o czem innem, podczas kiedy czyn ów w ciszy waszego istnienia się oczyścił i pomnożył przecenną wodę owej wielkiej czary prawdy i piękności, która nie jest narażona na wstrząśnienia, jak mniej głęboka czara prawdziwych i pięknych myśli, ale na zawsze zabezpieczona jest od wiewu życia.
„Niema w naszem życiu ani jednego czynu, ani jednego zdarzenia, — mówi Emerson — któreby wcześniej czy później nie utraciło swej ciężkiej, do ziemi wiążącej formy i nie wprawiło nas w zdumienie swobodnym wzlotem z cielesnej naszej powłoki w krainy płomiennych niebios.“ To jest większa prawda, niż Emerson może przeczuwał, bowiem, im dalej w tej dziedzinie postępujemy, tem bardziej boskie odkrywamy sfery.
Nie wiemy dostatecznie, czem jest ta cicha praca otaczających nas dusz. Powiedzieliście jakieś czyste słowo do istoty, która go nie zrozumiała. Sądziliście, że poszło w zapomnienie, i nie myśleliście o tem więcej. Ale pewnego dnia to słowo występuje na wierzch w niesłychanej przemianie i można oglądać niespodziewane owoce, które ono wydało w ciemnościach; potem znowu wszystko zapada w milczenie. Ale cóż w tem jest? Człowiek dowiaduje się, że w duszy nic nie ginie i że nawet najmniejsze mają swe chwile wspaniałości. Tak; to niewątpliwe; najnieszczęśliwsi i nawet duchowo najubożsi mają, nie wiedząc o tem, w najgłębszej głębi swej istoty skarb piękności, który nigdy nie zubożeje. Chodzi tylko o nawyknienie czerpania z tej skarbnicy. Piękność nie może być świętem, z rzadka w życiu nadchodzącem, — musi się stać świętem codziennem. Nie wiele trzeba, by dopuszczonym być do tych, „w których oczach kwiecista ziemia i promienne niebo nie odbija się już tylko nieskończenie drobnemi cząstkami, ale całymi wzniosłymi obszarami“; — a mówię o kwiatach i niebach, co trwalsze są i czyściejsze, niż te, które ujmujemy zmysłami. Tysiące są przewodów, któremi piękność naszej duszy dojść może aż do myśli naszej i takim to przewodem jest zwłaszcza cudny i ważny przewód miłości.
Czyż niema w miłości najczyściejszych pierwiastków piękności, które duszy ofiarować możemy? Są istoty, które kochają się tak w piękności. Tak kochać znaczy powoli zatracić w sobie zmysł dla rzeczy brzydkich, znaczy stać się ślepym wobec rzeczy drobnych i w najkorniejszych duszach już tylko widzieć świeżość i dziewiczość. Tak kochać znaczy nie potrzebować już nawet przebaczenia, znaczy nie módz już nic ukrywać, bo nic nie zostaje, czegoby wiecznie przytomna dusza nie zamieniła w piękność. Tak kochać znaczy zło widzieć już tylko na to, aby wydoskonalić pobłażliwość i aby się nauczyć, że grzesznik i grzech jego to nie jest jedno i tosamo. Tak kochać znaczy wszystkich otaczających podnosić w sobie na wyżyny, kędy nie mogą już błądzić, na wyżyny, z których nizkie działania na ziemię spadają i nieświadomie wydają z siebie kosztowną perłę duszy. Tak kochać znaczy bezwiednie najmniejsze zamiary, w otoczeniu naszem żyjące, zamieniać w ruchy nieograniczonej wielkości. Tak kochać znaczy wszystko, co piękne na ziemi, w niebie i w duszy, przyzwać na wielkie święto miłości. Tak kochać znaczy przed jakąś istotą stać jak przed Bogiem. Tak kochać znaczy ruchem najmniejszym jak czarodziejskiem zaklęciem wywołać na jaw swą duszę i wszystkie jej skarby. Nie trzeba już wtedy śmierci, nieszczęścia lub łez, aby dusza się zjawiła; uśmiech wystarcza.
Tak kochać znaczy prawdę dostrzegać w szczęściu równie głęboko, jak w świetle wielkiego cierpienia widzieli ją niektórzy z bohaterów. Tak kochać znaczy piękności, która się w miłość zamienia, nie módz już więcej odróżnić od miłości, która się w piękność zamienia. Tak kochać znaczy nie módz już więcej powiedzieć, gdzie promień gwiazdy się kończy, a gdzie się zaczyna pocałunek wspólnej myśli. Tak kochać znaczy do Boga tak się zbliżyć, że między aniołów się wchodzi. Tak kochać znaczy upiększać wspólnie tę samą duszę, która zwolna staje się „jedynym aniołem“, — o którym Swedenborg mówi. Tak kochać znaczy codziennie odkrywać nową piękność w tym tajemniczym aniele i wspólnie kroczyć w coraz to wyższej, w coraz żywotniejszej dobroci. — Bo jest także inna, martwa dobroć, która tylko z przeszłości jest utkana; ale rzeczywista miłość nie bierze w siebie przeszłości i stwarza za zbliżeniem się niewyczerpaną przyszłość dobroci bez nieszczęścia i bez łez. Tak kochać znaczy duszę swą oswobodzić i równie stać się pięknym, jak oswobodzona dusza.
„Kiedy przy wzruszeniu, które w tobie ten dramat wywoła“, — mówi o podobnych rzeczach wielki Plotinus, który z wszystkich znanych mi duchów najbardziej do boskości się zbliżył, — „kiedy przy wzruszeniu, które w tobie ten dramat wywoła, nie wyznasz, że jest piękny, i kiedy potem, w głąb swoją wzrok zapuszczając, nie odczujesz potęgi piękności, to daremnie szukać będziesz w podobnym nastroju piękności nadzmysłowej; bo będziesz jej szukał wtedy w rzeczach nieczystych i brzydkich.“ — Dlatego słowa, któreśmy tu powiedzieli, skierowane są nie do wszystkich. Ale jeśli uznałeś w sobie piękność, to wznieś się do wspomnienia nadzmysłowej piękności. —




Życie głębokie.

Dobrze jest przypominać ludziom, że nawet najlichszy wśród nich „ma możność wedle boskiego wzoru, którego on sam nie wybiera, wyrzeźbić wielką moralną postać, która w równych częściach składa się z niego i z jego ideału; i że to właśnie jest napewno tem, co posiada pełne i rzeczywiste życie.“
Każdy musi sobie wyszukać osobną możność wyższego życia w skromnej rzeczywistości życia codziennego. Ponad to niema w naszem życiu szlachetniejszego celu. Tem, co nas odróżnia od innych, są nasze stosunki z Nieskończonością. Bohater jest tylko dlatego większy od nędzarza, który kroczy przy nim, że w pewnym okresie swego bytowania posiadł żywszą świadomość jednego z tych stosunków. Jeżeli prawdą jest, że Stworzenie nie poprzestało na człowieku i że wyższe istoty niewidzialne krążą wkoło nas, to te istoty wyższemi są od nas tylko przez to, że mają z Nieskończonością związki, których my przeczuwać nawet nie możemy.
Danem nam jest pomnażać te związki. W życiu każdego z nas jest jeden dzień, w którym niebo samo z siebie się otwiera, i od tej chwili liczy się życie prawdziwej duchowej osobistości tego człowieka. W tej chwili bez wątpienia kształtuje się wieczne, niewidzialne oblicze, które nieświadomie pokazujemy duszom i aniołom. Ale dla przeważnej większości ludzi niebo w ten sposób otwiera się tylko przypadkiem. Ci nie wybrali oblicza, po którem ich aniołowie poznają w nieskończoności jako dawnych znajomych; ani też nie umieją tych rysów oczyścić lub uszlachetnić. Ich urodził tylko przypadek uradowania, smutku, przestrachu lub myśli.
Bo w rzeczywistości rodzimy się w tym dniu, w którym po raz pierwszy czujemy głęboko, że w życiu jest coś poważnego i niespodzianego. Jedni odkrywają nagle, że nie są sami pod sklepieniem niebieskiem; a inni nagle przy jakimś pocałunku, przy jakiemś łzy uronieniu spostrzegają, że „źródło wszystkiego, co najlepsze i najświętsze, od Boga aż po świat, leży poza nocą, pełną gwiazd niezmiernie dalekich;“ ktoś trzeci widzi rękę jakąś boską, jak wyciąga się pomiędzy jego radość i klęskę, a ktoś czwarty pojął, że umarli mają słuszność. Tego ogarnęła litość, tamtego trwoga, innego wreszcie podziw. Najczęściej prawie niczego nie trzeba, — słowa, ruchu, drobnostki, która nawet myślą nie jest. „Niegdyś kochałem cię, jak brata“ — mówi jeden z bohaterów Szekspira na widok jakiegoś działania, które podziwia — „teraz jednak szanuję cię, jak swoją duszę.“ Prawdopodobnie w tym dniu przyszła na świat jakaś istota.
W ten sposób możemy częściej niż raz się urodzić; i po każdych takich narodzinach zbliżamy się nieco do swego bóstwa. Jednakże prawie wszyscy zadowalniamy się tem, że czekamy, aż jakieś zdarzenie, pełne nieodpartej światłości, dotrze do naszej ciemni i oświeci nas mimo naszą wolę. Oczekujemy jakiegoś szczęśliwego wpływu, ktoryby naszej duszy oczy otworzył, właśnie w tej chwili, kiedy nas spotka coś niezwykłego. Ale światło jest we wszystkiem, co się dzieje; i najwięksi wśród ludzi dlatego tylko byli wielkimi, że z nawyknienia już niemal otwierali oczy na każde światło. Czyż dopiero musi matka na rękach twoich skonać, twoje dziecko zginąć przy rozbiciu się okrętu albo ty sam ujść śmierci, — abyś się w końcu nauczył, że żyjesz w niepojętym świecie, w którem miejsce twoje raz na zawsze, i w którym Bóg, którego się nie widzi, zawsze sam żyje ze swoimi stworami? Czy dopiero musi oblubienica twoja zginąć wśród pożaru albo przed oczami twojemi w zielonych głębiach morza zatonąć, abyś na chwilę ujrzał, że ostatnie kresy państwa miłości wybiegają może daleko poza niewidzialne już prawie żary Miry, Altaira albo włos Bereniki? Gdybyś był miał oczy otwarte, byłbyś mógł przy pocałunku spostrzedz, czego dziś katastrofa musiała cię nauczyć. Czy dopiero ból musi ukłuciami włóczni zbudzić boskie wspomnienia, które w naszej duszy drzemią? Mędrzec nie potrzebuje tych wstrząśnień. On przypatrzy się łzie, ruchowi dziewicy, albo spadającej kropli wody; wsłucha się w myśl mijającą, uściśnie dłoń przyjaciela albo zbliży się do ust — z otwartemi oczami i duszą otwartą. Może widzieć ciągle, co ty tylko na chwilę ujrzałeś; i bez trudu uczy go uśmiech tego, co tobie musi dopiero burza i ręka śmierci odkryć.
Albowiem czem jest w istocie wszelka tak zwana „mądrość“, „cnota“, „bohaterstwo“, czem są wszystkie „wzniosłe chwile“ i „wielkie zdarzenia“ życia, jeżeli nie chwilami, w których wyszliśmy z siebie mniej lub więcej daleko, w których, bodaj przez jedną minutę, możemy stanąć na progu wieczystej bramy, w których spostrzegamy, że nawet najmniejszy okrzyk, najbledsza myśl i ruch najsłabszy nie zapadają w nicość, albo raczej, że skoro padną, sam ten upadek tak jest ogromny, iż wystarcza, aby życiu naszemu nadać piętno wzniosłości. Czemu czekacie, aż przy trzasku piorunu otworzy się niebo? Musimy czatować na szczęśliwe chwile, w których się otworzy w milczeniu, a nie zawiedzie naszego oczekiwania. Szukacie Boga w życiu swojem; i mówicie, że Bóg się wam nie jawi. A jednak czyjeż życie nie ma tysiąca chwil, które podobne są chwili owego dramatu, kiedy to wszyscy czekają nagłej pomocy Boga i nikt jej nie spostrzega, aż niewidzialna myśl, która odwróciła świadomość umierającego, odzywa się nagle, albo jakiś starzec zaszlocha z radości i zdumienia: „Mój Boże, widzę cię! Boże...“
Czy zawsze musi nas ktoś najpierw uwiadomić, i czy dopiero wtedy możemy paść na kolana, kiedy ktoś nam powie, że Bóg przechodzi? Kiedy kochałeś z głębi duszy, czy musiał ci ktoś wtedy tłómaczyć, że twoja dusza była wtedy równie wielka jak światy, że gwiazdy, kwiaty, fale nocy i morza nie były same, że nic nie ginęło i że wszystko poczynało się już przed progiem zjawisk; i że nawet usta, które całowałeś, były ustami istoty piękniejszej i czyściejszej, niż ta, którą ujmowałeś w ramiona. Wtedy widziałeś coś, czego nigdy w życiu nie spostrzega się bez upojenia. A wszakże czyż nie można zawsze żyć tak, jakby się kochało? Bohaterowie i święci tak właśnie, nie inaczej, żyli. Ach, doprawdy! Czekamy trochę za długo w tem życiu, jak owi ślepcy w bajce, którzy długą podróż odbyli, żeby posłyszeć swego Boga. Usiedli na stopniach, a kiedy ich ktoś zapytał, co robią tutaj u proga świątnicy, odpowiedzieli, potrząsając głowami: „Czekamy, a Bóg jeszcze słowa nie wyrzekł.“ Ale tego nie widzieli, że wrota świątyni są zamknięte, i nie wiedzieli, że głos Boga napełnia gmach jej. Nasz Bóg ani na chwilę nie przestaje mówić; ale nikomu nie przyjdzie na myśl otworzyć wrota świątyni. A przecież, gdyby się na to chciało uważać, nie byłoby trudno w każdem zdarzeniu życia usłyszeć słowo, które Bóg musiał je wyrzec.
Wszyscy żyjemy w sferze wzniosłości. I w czemże innem żyć mamy? Niema dla życia miejsca gdzieindziej. Tem, czego nam brak, nie jest nigdy — sposobność do życia w niebie; nam brak uwagi i gotowości, i nieco upojenia duszy. Kiedy masz tylko małą izdebkę, sądzisz, że nie jest prawdą, jakoby tam także Bóg przebywał i że tam nie można żyć wyższem życiem? Kiedy się skarżysz, że jesteś sam, że niczego na swojej drodze nie spotykasz i nikt cię nie kocha ani ty nikogo nie kochasz, czy nie przyjdzie ci na myśl, że słowa łudzą i zwodzą? Że nie możliwe, by ktoś żył sam jeden? Czy sądzisz, że miłość jest rzeczą, o której się wie, którą się widzi? I że zdarzenia waży się, jak złoto i srebro, przeznaczone na okup? Czyż myśl żywa — (wzniosła lub licha, mniejsza o to; jeżeli tylko wyjdzie z naszej duszy, jest dla nas wielka) — albo górne życzenie albo po prostu chwila uroczystego spojrzenia na życie — czyż te nie mogą dotrzeć do małej izby? A jeżeli nawet nie kochasz ani nie jesteś kochany a jednak jesteś w stanie z niejaką siłą postrzegać, że tysiąc rzeczy jest pięknych, że dusza jest wielka a życie niemal nad wyraz poważne, — czyż to nie jest równie piękne, jak gdybyś kochał albo był kochany. A jeżeli nawet niebo jest dla ciebie zakryte, „wielkie niebo gwiaździste“, jak śpiewa poeta, „czyż ono mimo to przecież nie rozpościera się ponad twoją duszą w postaci śmierci?“ Wszystko, co nas spotyka, jest wielkie miarą Boga, i jesteśmy ciągle w środkowym punkcie wielkiego świata. Ale trzebaby się przyzwyczaić do tego, by żyć, jak anioł, który właśnie się urodził, jak kobieta, która kocha, albo jak człowiek, który leży na łożu śmierci. Gdybyś wiedział, że dzisiejszego wieczora umrzesz albo tylko odejdziesz stąd na zawsze: czy widziałbyś ludzi i rzeczy takiemi, jakiemi je widziałeś aż do dnia dzisiejszego? I czy nie kochałbyś, jak nigdy jeszcze nie kochałeś? Czy dobroć czy złość zjawisk otoczenia wzrosłaby w oczach twoich? Czy danemby ci było ujrzeć piękność czy brzydotę dusz otaczających? Czyż wtedy wszystko, nawet zło i cierpienie, nie zamienia się w miłość i w błogie łzy? Czy, jak to ów mędrzec powiedział, sposobność do przebaczenia nie odejmuje nieco goryczy pożegnaniu lub śmierci? A jednak: czy w tem świetle zasmucenia albo śmierci uczyniono ostatnie kroki ku prawdzie lub błędowi, jakie da się uczynić?
Czy żywi czy umarli są tymi, którzy umieją patrzyć i czynią wedle słuszności? Ach, błogosławieni są ci, którzy tak myśleli, mówili i działali, że osiągnęli sposób widzenia umierających, albo ci, których wielki ból uczynił jasnowidzącymi! Niema słodszej nagrody dla mędrca, który nie miał w życiu słuchaczy. Jeżeli żyłeś w ukrytej piękności, nie martw się tem! Nakoniec w sercu każdego wybije godzina najwyższej sprawiedliwości; i nieszczęście otworzy oczy, które nie otwierały się nigdy. Kto wie, może w tej chwili przesuwasz się koło duszy umierającego, jak cień tego, który znał już prawdę. Na łożach śmierci może splatają się w jeden prawdziwy i najcenniejszy wieniec mędrcy, bohaterowie i ci, którzy w górnych, czystych i przemilczanych smutkach życia duszy umieli żyć poważnie.
„Śmierć“ — mówi Lavater — „upiększa nie tylko martwą formę, lecz także życiu nadaje piękniejszą postać nawet sama myśl o śmierci.“ I zarówno upiększa nasze życie każda myśl, która jest z nieskończoności, jak śmierć. Ale nie trzeba się w tych rzeczach łudzić. Każdy ma szlachetne myśli, które jak wielkie białe ptaki przeciągają nad naszemi sercami. Ach, ale o nich się mówi; to są nieznajomi przybysze, których spostrzega się ze zdumieniem i odpycha się z niechęcią. Nie mają czasu dotknąć się naszych dusz. Aby dusza nasza stała się poważną i głęboką, nie wystarcza przez chwilę w cieniu śmierci lub wieczności, w świetle prawdy lub w płomieniach piękności i miłości na świat patrzyć. Każdy człowiek miał podobne chwile, które w nim pozostawiły tylko garść bezużytecznych popiołów. Nie wystarcza przypadek, potrzeba koniecznie nawyknienia. Musimy się uczyć żyć w przyzwyczajeniu do piękna i powagi. W życiu nawet najniższe istoty poznają piękno i szlachetność, które się czynić powinno; ale to piękno i ta szlachetność nie mają u nich dość siły. Tę niewidzialną i abstrakcyjną siłę musimy przedewszystkiem starać się pomnożyć. A ta siła mnoży się tylko u tych, którzy nawykli częściej, niż inni unosić się na wierzchołki, kędy życie zdobywa duszę i skąd się widzi, że każde działanie i myśl każda niezawodnie związana jest z czemś wielkiem i nieśmiertelnem. Patrzmy na ludzi i rzeczy wedle kształtu i życzenia swego wewnętrznego oka, ale nie zapominajmy nigdy, że cień, który rzucają, przesuwając się przed nami, na mur lub pagórek, jest tylko znikomym obrazem potężniejszego cienia, który jak skrzydło niezniszczalnego łabędzia roztacza się ponad każdą duszą, która się do ich duszy zbliża. Nie trzeba sądzić, że podobne myśli są niczem więcej, tylko ozdobą, i że nie mają wpływu na życie tych, którzy je dopuszczają. O wiele mniej ważnem jest życie swoje kształtować, niż ujrzyć je, bo ono samo kształtuje się, skoro tylko się je ujrzało. Myśli, o których mówię, tworzą tajemny skarb bohaterstwa, i w dniu, w którym życie zmusza nas ten skarb otworzyć, zdumieni jesteśmy, że nie znajdujemy w nim żadnych innych sił ponad te, które nas prą do zupełnej piękności. Wtedy nie trzeba dopiero śmierci wielkiego władcy, żebyśmy przypomnieli sobie, „że świat nie kończy się u drzwi domu naszego“, i najmniejsza drobnostka wystarcza, aby duszę każdego wieczora uszlachetniać.
Ale w piękności i urodzajnych głębiach, w których żyli bohaterowie, żyć się będzie nie przez to, że się powie, iż Bóg jest wielki i my poruszamy się w jego światłości. Może się zdarzyć, że rano i wieczór myślisz o tem, iż ręce wszystkich niewidzialnych mocy wyciągają się ponad twoją głową jak namiot o niezliczonych fałdach, a mimo to nigdy nie ujrzysz najmniejszego ruchu tych rąk. Musimy roztoczyć niestrudzoną uwagę, i lepiej jest czuwać na publicznem miejscu, niż zasypiać w świątyni. Piękność i wielkość jest we wszystkiem; dlatego wystarcza także nieoczekiwana sposobność, żeby ją nam pokazać. Ogół wie o tem; ale ich wiedza jest daremna; tylko pod ciosami losu albo śmierci gonią wokół ścian bytu i szukają szpar, przez które widać Boga. Wiedzą o tem dobre, że w ubogich ścianach chaty znajdują się wieczyste szpary, i że nawet najmniejszych szyby okien nie ujmują nieskończoności niebiańskiej przestrzeni ani jednego rysu i ani jednej gwiazdy. Ale nie wystarcza posiadać prawdę, prawda musi nas posiadać.
A przecież jesteśmy w świecie, w którym najdrobniejsze objawy tak łatwo przyjmują coraz czyściejszą i wyższą formę piękności. Nic łatwiej nie da się zmieszać, jak niebo z ziemią; i, jeżeli w gwiazdy patrzyłeś, zanim pocałowałeś ukochaną, to twój pocałunek nie był taki, jak kiedy patrzyłeś na ściany swego pokoju. Bądź tego pewny, że w dniu, w którym starałeś się dojrzeć promień światłości przez jedną ze szpar bramy życia, uczyniłeś coś równie wielkiego, jak gdybyś był obwiązał rany nieprzyjaciela, — bo w owej chwili nie miałeś więcej nieprzyjaciół.
Musimy żyć wśród czatowania na swego Boga, gdyż Bóg ukrywa się, ale jego kryjówki, skoro się raz je poznało, wydają się tak prostemi i tak pełnemi uśmiechu. Od tej chwili lada co odkrywa nam jego obecność, i wielkość naszego życia zależy odtąd od rzeczy tak niewielkich. Tak u poetów gdzieniegdzie znajduje się wiersz, który wpośród skromnych wydarzeń naszego dnia zwyczajnego zdaje się nam otwierać coś ogromnego. To nie było żadne uroczyste słowo, i, rzecby można, żadne wezwanie. A jednak jakaś twarz niezapomniana skinęła ku nam z poza łez jakiegoś starca, cała moc aniołów roztacza się wokół uśmiechu dziecka, a przy krótkiem „tak“ lub „nie“ jakiejś duszy, która sobie gwarzy i nuci, zajęta zupełnie czem innem, wstrzymaliśmy oddech na chwilę i powiedzieliśmy sobie nagle: „Zaprawdę, to jest dom Boży, i tu jest siedziba niebios.“
A to wszystko dlatego, że poeci więcej, niż my, zważają na „nieskończone ciemnie...“ W istocie najwyższa poezya nie jest niczem innem, jak tem, i „nie ma innego celu ponad ten, by zachować otwarte te wielkie drogi, które wiodą od widzialnego do niewidzialnego.“ Ale to jest także najwyższym celem życia, i o wiele łatwiej osiągnąć cel ten w życiu, niż w najszlachetniejszych poezyach, ponieważ te musiały złożyć wielką parę skrzydeł milczenia. Niema dni małych. Ta myśl musi wniknąć w życie nasze i tam ukształtować się. Nie chodzi o to, by być smutnym. Małe uciechy, uśmiech mały, wielkie łzy, to wszystko zajmuje to samo miejsce w czasie i przestrzeni. Możesz się w życiu bawić tak niewinnie, „jak dziecko przy łożu śmierci“, i łzy nie są niezbędne. Uśmiech otwiera bramy innego świata równie, jak łzy. Odchodźcie i przychodźcie, wyprowadzajcie się; znajdziecie, czego wam trzeba w ciemności, ale nie zapominajcie nigdy, że jesteście blizko bramy.
Po tem długiem zboczeniu wracam do punktu, z którego wyszedłem, „że dobrze jest ludziom przypominać o tem, iż nawet najlichszy wśród nich ma możność, wedle boskiego wzoru, którego sam nie wybiera, wyrzeźbić wielką moralną postać, która w równych częściach składa się z niego i z ideału.“ Ale tę „wielką moralną postać“ rzeźbiono zawsze tylko w głębinach życia, a współdziałanie owego nierozłącznego ideału powiększa się tylko przez nieustanne „odsłanianie w dziedzinie boskości.“ Każdy może w duchu wspiąć się na wyżyny życia cnotliwego i wiedzieć każdej chwili, coby trzeba było uczynić, żeby działać jak bohater albo jak święty. Ale nie o to chodzi. Atmosfera wokół nas musi się tak dalece przemienić, że w końcu równą się stanie atmosferze pięknych krain złotego wieku Swedenborga, kędy powietrze samo nie pozwalało kłamstwu wyjść z ust. Nadejdzie potem czas w którym najmniejsze zło, jakie się miało uczynić, upadnie nam do stóp, jak ołowiana kula, odbita od tarczy bronzowej, czas w którym się wszystko bez naszej wiedzy zamieni w piękność, miłość i prawdę. Ale ta atmosfera otacza tylko tych, którzy dość często usiłowali przewietrzyć komnaty swego życia, otwierając drzwi ku światu drugiemu. W pobliżu tych drzwi widzi się. W pobliżu tych drzwi kocha się. Albowiem kochać bliźniego znaczy nie tylko oddać się mu całkiem, służyć mu, pomagać, a innym nie odmawiać pomocy. Może się zdarzyć, że wśród największych ofiar nie będziesz ani dobrym ani pięknym ani szlachetnym; a siostra miłosierdzia, która umiera zarażona przy łożu chorego na tyfus, może mieć duszę zjadliwą, niską i godną politowania. Kochać bliźniego w ustawicznej głębi znaczy kochać to, co jest wiecznem w życiu drugich, bowiem najbliższym ze wszystkich jest ten, który do Boga najbardziej się zbliży t. j. do tego, co w człowieku najczystsze i najlepsze; i tylko, kiedy się ciągle trzymamy pobliża bram, o których dopiero co mówiłem, odkrywa się boskość, która jest w duszach. Wtedy będzie można powiedzieć za wielkim Jean Paulem: „Jeżeli chcę bardzo czułą miłość zachować dla drogiej istoty i wszystko jej przebaczać, to tylko muszę przez krótki czas w milczeniu na nią patrzeć.“ Musimy się uczyć patrzeć, aby nauczyć się kochać. „Dwadzieścia lat żyłem koło swej siostry“ — powiedział mi raz mój przyjaciel — ale widziałem ją dopiero w chwili, kiedy nasza matka umarła.“ I tutaj trzeba było, by śmierć gwałtownie rozwarła bramę, aby dwie dusze poznały się w blasku pierwotnej światłości. A czyż jest choć jeden między nami, któryby nie był otoczony siostrami, których nie ujrzał?
Na szczęście nawet w tych, którzy najmniej widzą, znajduje się zawsze coś, co działa w milczeniu, jak gdyby oni widzieli. Może: dobrym być nie jest niczem więcej, jak tylko w nieco większem świetle być tem, czem wszyscy są w ciemności. I dlatego bez wątpienia jest korzystnem usiłowanie, żeby życie swoje wznieść wyżej i dążyć do wierzchołków, kędy osiąga się niemożliwość czynienia złego. Dlatego jest korzystnem przyzwyczaić oko do oglądania ludzi i rzeczy w boskiej atmosferze. Ale nawet i to nie jest nieodzowne; i jak małą musi być też taka różnica naszego patrzenia w oczach Boga! Jesteśmy w świecie, w którym prawda panuje na dnie rzeczy i nie ona, ale kłamstwo, potrzebuje wyjaśnienia. Jeżeli zasmuca cię szczęście twego brata, nie gardź sobą! Nie będziesz miał już długiej drogi przed sobą, aby znaleźć w sobie samym coś, co nie będzie zasmucone. A jeżeli nie przebędziesz tej drogi: cóż z tego? To coś przecież nie będzie się smuciło szczęściem brata...
W tym, który o niczem nie myśli, jest ta sama prawda, co w tym, który myśli o Bogu; nieco tylko dalsza jest od progu; to wszystko. „Nawet w najpospolitszem życiu“ — mówi Renan — „ilość tego, co się czyni dla Boga, jest niezmierna. Najniższy człowiek woli być sprawiedliwym, niż niesprawiedliwym; my wszyscy modlimy się i uwielbiamy bezwiednie, i to niejednokrotnie w ciągu dnia.“ I zdumienie ogarnia nas, kiedy nagle przypadek odsłania nam znaczenie tego boskiego udziału. Wokół nas są tysiące i tysiące biednych istot, które w swojem całem życiu nie widziały nic pięknego. Przychodzą i odchodzą po ciemku; zdaje nam się, że one wszystkie są martwe i nikt na nie nie zważa. Aż nadchodzi dzień, w którym proste słowo, niespodziane zniknięcie, drobna łza, która wprost ze źródła piękności spłynęła, może nas pouczyć, że one znalazły środki i drogi ku wyżywieniu w swej duszy ideału, który jest tysiąckroć piękniejszy, niż najpiękniejsze rzeczy, jakie ich uszy słyszały i jakie ich oczy widziały. O szlachetne i blade ideały milczenia i ciemności! Wy jesteście pierwsze, które budzą uśmiech aniołów i prostą drogą ku niebu kroczą! W jakże niezliczonych chatach, w jakich jaskiniach niedoli i w jakich więzieniach karmi się was może w tej chwili łzami i najczyściejszą krwią biednej duszy, która nigdy się nie uśmiechała; podobnie, jak kiedy wszystkie kwiaty wokoło pomarły a pszczoły Tej, która ma być ich królową, jeszcze tysiąckroć cenniejszy miód znoszą, niż ten, który dzielą ze swemi małemi siostrami życia codziennego... Któż z nas niejednokrotnie nie znalazł wzdłuż dróg życia opuszczonej duszy, która przecież nie straciła odwagi ssania w ciemności myśli, bardziej boskiej i czystej, niż te, które tak wielu miało sposobność wybrać w świetle. Także i tu prostota jest ulubioną Boga niewolnicą, i może to, że kilku mędrców wie dokładnie, co trzeba czynić, jest zdolne wystarczyć, aby reszta czyniła tak, jakby to także wiedziała...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Gustaw Bolesław Baumfeld.