Pieśni szczurołapa (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Sebyła
Tytuł Pieśni szczurołapa
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna“ G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW SEBYŁA
PIEŚNI
SZCZUROŁAPA

WARSZAWA — 1930
NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA



Druk. „Stołeczna“ G. Kryzel, Warszawa; Wolska 16.






PIEŚNI SZCZUROŁAPA
OGŁOSZENIE

Obywatele!
Szczurów na świecie za wiele.
W biały dzień wyłażą ze śmietników,
I ośmielają się swój pisk
Podnosić do godności człowieczego krzyku.
Zamknąć im pysk!
Wczoraj na teatralnym placu zarznęły koguta.
(Taka ich buta).
Wszędzie szczury.
Ubrały się w mundury
Sutanny i fraki,
A i w purpurze chodzi jaki taki.
Gryzą i niszczą wszystko, co im pod pysk wpadnie.
Na nic pułapki, zapadnie.
Żrą trawę na łąkach jak woły,
Kupy trocin zostawiają z lasów:
Niezadługo glob ziemski będzie taki goły,
Jak zadki dwuletnich bobasów.
Najwyższe góry, sięgające nieba,
Gryzą, jak bochny chleba.
Kurzem żelaznej rudy opylone pyski
Nurzają w nafty wytryski.
A niech je ogarnie pragnienie,
Żegnajcie źródła, potoki, strumienie!
Wszystko wychłepcą potroszku:
Wypiją ocean gorzki
I morza zielone od burzy,
Potem i błoto z kałuży.

A kiedy suche będą morza, rzeki i potoki,
Wpiją drobne siekacze w obłoki,
Zanurzą zęby w zachodzące zorze,
I z pysków wąsatych
W wyschły ocean i morze
Zakapią krwi słonecznej purpurowe kwiaty!


Ja jestem szczurołapem, gram słodko na flecie,
Chodzę, lunatyk nieba, po ogromnym świecie,
Szczury tropię
I topię.
Gram kołysanki srebrne na siedmiu świetlistych tonach,
A szczury tańczą sennie na długich, złuszczonych ogonach.
Wsłuchane w pluski fujarki,
Toczą piskliwe pogwarki,
Idą za mną — w takt fletu zwolna się kolebią —
I toną po jednemu, powoli —
W czarnej, rodzajnej roli,
W mojem złocistem niebie.




SPOWIEDŹ SZCZUROŁAPA

Księże! Przestań mnie straszyć swoim bogiem, strasznym,
Który siedzi na tronie z gwiazd i adamaszku.
Przestań syczeć jak żmija. Przestań mówić do mnie.
Nie słyszę. — Zgłuchłem w ciszy.
Nie widzę. Oślepiły mnie płomyki gromnic.
I nie wierz moim grzechom. Ja tak słodko kłamię.
Umiem wymyślać grzechy, pachnące kwiatami,
Grzechy pachnące wiatrem i mokre od deszczu,
Grzechy — co jak liście szeleszczą.

Nie strasz mnie bogiem, który za zielonym stołem
Siedzi i świat świdruje złem, sędziowskiem okiem.
Ja mam swojego boga, który jest obłokiem,
Krzepkokorzennem drzewem, wiosennem, wysokiem,
Kroplą złotej oliwy, płonącą w motorze,
Jest wichrem, który huczy nad wzburzonem morzem,
Jest dźwięczną muchą w słońcu, wilgotnym parowem,
I jest nowem, przezemnie wymyślonem słowem.

Nie chcę twojego nieba, które ma się zwinąć,
Jak karta książki, drukowana gwiazdami;
Żeby nas odkryć pustkom i głębinom.
I żeby w ostatni dzień twój bóg mógł zawisnąć nad nami.
Moje niebo jest inne. Niebieskie i granatowe.
Słońcem w dzień, w nocy spowija mi głowę.
Jest tajemnicze i straszliwe.
W niem komety maczają swe miedziane grzywy,
Gdy na wodopój do słońca od czasu do czasu
Przychodzą z dalekiego, huczącego lasu.
Moje niebo jest głębokie... głę-bo-kie ...


Spróbuj, księże, przeniknąć je swem siwem okiem
Do dna... do dna...

Nie chcę twojego nieba, gdzie brzmią święte hymny.
Moje niebo jest mroźne jak szkło,
Zimne jak lód zimny.
Ale w niem śnią ślimaki poskręcanych mgławic,
Wiją się złote gwiazdy, jako ryby w stawie,
Wzbiera w niem czas odwieczny kosmiczną powodzią,
Płyną światy po wodzie, jak najgibsze łodzie.
Moje niebo jest głębokie, głębokie...
Spróbuj, księże, przeniknąć je swem siwem okiem
Do dna... do dna...

Co warte twoje niebo? Przecież w niem nie będzie
Dzikich gęsi kluczami lecących, łabędzi.
Kosmatym drzewom w niem nie wolno rosnąć,
Czerwienić się jesieniom, zielenić się wiosnom.
Nie rośnie w niem sośnina, jedlina, jałowce.
Nie wchodzi księżyc w stada obłoków jak w owce.
Niema w niebie wesołych, rozszczekanych psów,
Ani koni, ani wołów, ani krów...
O, księże, to nie niebo. Żebym wszedł do niego,
Musiałbyś wprzód rozmnożyć w niem arkę Noego.

Ja jestem szczurołapem, słodko gram na flecie,
Chodzę, lunatyk nieba, po ogromnym świecie.
Nie strasz mnie, księże, niebem, sądem, ani burzą!
Bo zagram ci na flecie kołysankę szczurzą.
I pójdziesz za mną w tropy, przed siebie, przed siebie...
A ja cię oplączę, zatopię, utopię....
W mojem — złocistem — niebie.




FABRYKA

I.

W hali fabrycznej, mrozem błękitnym oszklonej,
Szumi las wysokopienny, zielony. —
Młyny górskich potoków mielą bezustanku
Granit, porfir, bazalty — i srebro poranków
Na czarnoziemną mąkę, na tłustą próchnicę.
I sypią pył z pod chmur na góry, wzgórza i kopice.
Wentylator ssie czyste powietrze z północy,
I srebrna lampa świeci w stropu co nocy.


Tu pszczoły, mrówki czarne, czerwone i rude
Obrabiają surowiec wielostronnym trudem,
A poplamione słońcem w malarni motyle
Malują w chińskie kwiaty zszargane badyle,
Świerki pompują smary, pachnące smoliście,
Żywicą okapując leszczynowe liście.
To najsenniejszy oddział — tu po każdej zmianie
Żaby swe gardła płóczą zielonem kumkaniem.

II.

W hali fabrycznej, mrozem błękitnym oszklonej,
Szumi las.
I czas przybiera groźnie, rozrasta się w drzewo,
W śmigłą świerczynę, w rzekę, opitą wiosenną ulewą,

W młot parowy, miarowo dudniący w kowadło,
W kuźnię, płonącą błędnym ogniem na mokradłach.
Tu pracują kowale hardzi, nieustępni —
Tu ziemia rozdzierana tętni. —
Mają mięśnie plecione z żelaznych rusztowań,
Ręce — dźwignie, palce — kleszcze stalowe,
Barki — w skrzydła stuorle rozpięte,
I szlaki niewidzialne w powietrzu wytknięte.
Olbrzymia kula ziemi pod ich młotem trzeszczy,
Rozżarzana przez słońce, hartowana deszczem,
Pocięta piorunami, świszcząca w tokarniach,
I parująca wichrem, który ją ogarnia.
Jej czaszkę łysą — lasem porośniętą gęstym,
Uklepią, ukształtują ciężkich młotów chrzęstem,
Spiłują pilnikami, wygładzą, rozżarzą,
Wypolerują gładko i dokładnie zważą.
— A potem ją wystrzelą po wiadomych torach i drogach,
— Prosto w Boga.

III.

W hali fabrycznej, mrozem błękitnym oszklonej,
Płynie czas.
Rozlewa się leniwą rzeką na drodze gwiazdami moszczonej.
Tu jest centralna kuźnia, odlewnia i huta,
Walcownia blach najgrubszych, najcieńszego drutu.
Tu dzwonią księżycowe tarcze pod młotami,
Meteory pryskają nad glinianym garem,
Kapią jarzące słońca białemi kroplami
W cebry wody, syczącej od żaru.
Rozżarzone atomy kłębią się w mgławicach,
W rozwianych grzywach komet złotem próchnem świecą
A twarde kule planet, wystrzelone z armat,
Studzą się w zimnem lśnieniu zorzy polarnej.


Dudnią młoty wulkanów w blaszane skorupy
I wylatują w niebo ziem zziębniętych trupy.
A pasy transmisyjne od słońca do słońca
Warczą.

IV.

W hali fabrycznej, mrozem błękitnym oszklonej,
Szumi las.
Szumi czas.
Cieknie leniwa rzeka wszelkiej rzeczy.
Miljon żab wieczorami skrzeczy.
A w roztopione złotem zachody,
Kiedy słońce chmurami twarz z potu ociera,
Szczurołap z cienkim fletem błąka się po halach,
Gra słodko, nawołuje — i szuka w błękitnych, oszklonych oddalach,
Głównego inżyniera.




PIEŚŃ O BURZY

Inżynier:
Gdyby móc nałożyć obręcze na morza
I tamy wystawić wiatrom,
Wybudować dla rzek proste łoża,
Spłaszczyć czuby wysokim tatrom.

Gdyby móc spotęgować, obliczyć
Z dokładnością do nieskończonej,
Jaka gwiazda za lat sto zakrzyczy
W tej sztabie rozpalonej.

Gdyby móc....
My zliczymy, zważymy,
Roztopimy, skrzepimy, złączymy,
Zawiesimy lampy olbrzymy,
I wsłuchani w miarowy serc stukot,
Doczekamy dalekiej chwili,
Gdy zgodnie z naszą nauką,
Przyjdzie ten, który się nie omyli,
Gdy z głębokiej, podniebnej dziczy,
Głos nieznany do niego zakrzyczy.

Burza:
Inżynierze! To szumi las. To szumi czas.
To zbuntował się zielony ocean.
To deszcz niespodziewany mży.
To wiatr nieujarzmiony wyje.
To ryknęły pod ziemią lwy.


Powodzią wezbrały w rzekach wiosenne pomyje.
To serce w skupieniu stuka.
Oszukany szczurołap się modli.
Sam przecież siebieś oszukał,
Sam zrobiłeś w rachunku błąd.
Miljon wolt! — Za wysoki był prąd...
Za wysoki...
I urwały się zachodnie obłoki,
I wydarły się chmury z kleszczów.
Runął wiatr huraganem — taranem
Na obmokłe gałęzie leszczyn.
To twój błąd, to błąd, że jest burza:
Jedna gwiazda w żelazie wybuchła.
Nie wiedziałeś...
Dlatego szumi wiatr i niebo w morzu się nurza.




PANOPTICUM.

Wstęp.

Oto gabinet figur, czyli panopticum.
Kiwają się tu sennie osoby wszelakie.
Szept najcichszy robi się podobny do krzyku,
W głuchej ciszy — w milczeniu nijakiem.

Tylko nocą, gdy księżyc zielony od rosy,
Uderzy w szklane szyby i gabloty szklane,
Szczurołap, gładząc tłuszczem namaszczone włosy,
Błądzi i gra na flecie pieśni zakazane.

Gra melodje, jak wierzby srebrne i zielone,
Jak wierzby utopione w księżycowej wodzie,
Jak stawy zabagnione zzieleniałym glonem,
Jak liście, drżące w chłodzie.

Pod zielonym powiewem księżyca i fletu
Rumieni się wosk żółty na zmarszczonych twarzach,
Połyskują guziki, wyrznięte z szyldkretu,
I malowane oczy w ciemnościach się jarzą.

Szczurołap gra na flecie i rozmawia z bogiem,
Z woskowym oficerem, poetą i księdzem.
— Księżyc srebrzystą miotłą zamiata podłogę,
Zaśmieconą słowami, — snami o potędze.




JEHOWA

Zestarzałeś się, mój Boże, zestarzałeś,
Opuściły cię anioły i szatany.
Siwobrody kiwasz głową za kryształem,
Głuchy jesteś, ślepy jesteś, zapomniany.

Byłeś panem ponad ziemią, niebem, morzem...
W pas kłaniały ci się zioła, zboża, dęby:
Teraz kłamią i mordują w imię boże,
Oszukują, wycierają sobie gęby.

Nikt już sobie teraz z ciebie nic nie robi.
Wychylona z czarnej ćmy twarzy Lucifera
Śledzi cicho poplątane gwiezdne drogi,
A na ciebie — kątem oka nie spoziera.

Gniew twój nie zda się już nawet psu na budę,
Choćbyś groził ziemi, niebu, ptakom, liściom...
Tylko żydzi pochyleni nad talmudem,
Płoną czasem twoją dawną nienawiścią.

Tylko czasem, gdy kto zajrzy śmierci w oczy,
Szepnie w strachu twoje imię zapomniane,
Tylko czasem mówią, że to twój wóz toczy,
Grzmiące chmury nad zielonym oceanem.

Poszedł syn twój, syn wybrany, i nie wrócił.
Z nienawiścią twoją walczy bez nadziei.

A ty słomę białej brody sennie młócisz,
Zaplątany w grzywach komet, w gwiazd zawiei.

Pochylony nad bezdennym kołowrotem
Słońc, księżyców, ziem, i planet, gwiazd i komet,
Dumasz błędnie, kto zatopił pustkę złotem,
Kto kołuje srebrnych spiral — mgieł ogromem.

W malowanem na niebiesko siedzisz niebie,
W szklanej szafce, zasunięty w kąt lamusa,
I z rozpaczy nierozumnej kamieniejesz,
Zapatrzony w marmurową twarz Dzeusa.




JUNKIER

Twój mundur jest jak trawa zielony,
A krzyże — są, jak krzyże poległych żołnierzy.
Niech-że w nie księżyc uderzy
I wyszyje na szwach i kołnierzu taśmy krwi czerwonej.

Już po śliskiej podłodze się skrada
By ci cholewy powlec nowiutkim lakierem.
Dobrze wie, żeś jest oficerem,
I że przed tobą właśnie przejdzie defilada.

Niewyczutą rzeką cię zalewa,
I sznury srebrem na ramionach pieni,
Już wyprysły z przydrożnej zieleni.
Na krańcach miasta posadzone drzewa,
Już orkiestry pułkowe przystanęły wpodle...
A ty patrzysz spokojny, pochylony w siodle...

Uczeni przed mundurem zdjęli gasparony,
Ksiądz słodko się uśmiecha do tępych bagnetów,
Delegacje biją pokłony,
Chórem kantatę śpiewa cech poetów,
Tłucze o bruk butami i w kurzu zapada
Świeżo ekwipowanych świetna defilada.

A ty ważysz, obliczasz — i patrzysz na buty:
Czy też dobrze podkute i mocno uszyte?
Widzisz: pękają kolczaste druty,
W polu zrytem lejami — pod ludzkiem kopytem.

A czołgi, chrobocące starem żelaziwem,
Przewalają się w rowach — nieżywe.

I myślisz: ile świata, przemierzysz nogami
Swojej karnej piechoty,
Ażeby pochyliły się głowy hołoty,
Przed wyczyszczonym na glans butem z ostrogami,
Abyś mógł, zakutany w wawrzyny i sławę,
Jak ołtarz na bagnetach oprzeć swą buławę.

Przyjmujże przegląd broni i żołnierskich łachów,
Na nocnej defiladzie wszystkich armij świata.
Bo kiedy już przepłynie ze wschodu na zachód,
Księżyc, smagany świstem słonecznego bata,
światło przysypie szarym kurzem połysk cholew,
— I zostaniesz figurą we woskowem kole.




KSIĄDZ

Apostrofa:

Tyle w tobie słodyczy, tyle rumianości.
Jesteś, jak jabłko dojrzałe,
Które upadło w trawę z drzewa wiadomości,
Pełne dosytu, znużone upałem.

Tyle w tobie spokoju i tyle uśmiechów:
Nie dbasz o rzeczy ziemskie, a znasz boskie rzeczy,
Objawiono ci prawa, dano klucz do grzechu,
Chore dusze oddano twej pieczy.

Ty wierzysz, że nic niema poza niebem — piekłem,
Że są gwiazdy, by było pięknie,
Że bóg kołysze fale oceanu wściekłe,
Niema śmierci. Kogóż się ulękniesz?

— Błogosławieni cisi. — I ty jesteś cichy.
Lecz szept twój jak krzyk sowy przez noc świata pędzi,
Nie posiędziesz winnicy pracowniku lichy.
Wszakże: kto się wywyższa, ten poniżon będzie.

Szczurołap:

Tylko ja nie znam prawdy, a w twoją nie wierzę.
I nie znam tajemnicy człowieka ni gwiazd.
We dnie w przydrożnym rowie umęczony leżę,
Nocą szczury wypędzam z miast.


Słyszałem dawniej słowa pewnego człowieka,
Ale to nie twój, to inny był głos,
Wiem, że tamten za prawdę zawisnął na ćwiekach,
Lecz nie powiódł nikogo na stos.

Nie lituj się nade mną, nie uśmiechaj słodko.
Bo widzę w tobie szczura, co gryzie mi serce!
Bo cię świstem fujarki jak szpadą przewiercę!
Szczur! Szczur!.... za szkłem... za gablotką...
Co to? — księżyc zgasł? Za chmury się schował?
Ach, to nie szczur... to figura woskowa.




POETA

Urzeczony jesteś, urzeczony,
Mój szczuplutki chłopcze, poeto!
Śpiewający wiatrem zielonym
Za zapadłym w otchłań kometą.

Medytujesz nad głuchą rzeką,
Nad bezdennym, szalonym nurtem,
Wyrzucony falą daleką,
Na podmytą deszczami burtę.

Niestworzone wymyślasz słowa,
Dla fal plusku, bulgotu wirów,
Dla najmiększej trawy po rowach,
I dla nieba tkanego z szafiru

Jakiem słowem z pluskiem rozmawiać?
Jakim śpiewem mówić z płynieniem?
Jakich szumów musiałby wiatr nawiać,
By nie były tej rzeki cieniem?

Jakże mówić z płynącą rzeką,
Gdy się wije bez przerwy i kłębi?
Jakiem słowem, wydartem wiekom,
Zmierzyć mętne fale do głębi?

Może lepiej w nurt się zanurzyć,
I nie mówić, nie mówić, a płynąć,

Tonąć w wielkiej, pienistej burzy,
Na słoneczne zalewy zawinąć?

Może lepiej zapomnieć — zagubić
Słowa wiatru i rzeczne słowa?...
Zanurzone w słów złoty łubin,
Bolą oczy i biedna głowa...

Łowco słów, zapomniany i smutny,
Zaśpiewajmy razem przy flecie,
O tej rzece żywej, okrutnej,
I tonącym, tonącym poecie.




∗             ∗



Nocami w ciemnem niebie białe kwiaty kwitną
A bywa to wczesną wiosną,
Kiedy się dusza ludzka pełni nienasytną
Krwi tęsknotą.
Kiedy samotni chodzą wieczorami,
Z migocącemi w źrenicach gwiazdami,
A po nocach płaczą, nie wiedząc, że płaczą
Nad swoją dolą, dni upalnych pyłem.
Nie wiedzą, że się im dusze inaczą,
Że ból jak burza serca im zalewa powodzią,
I pył zmywa,
Pył powszednich dni.
A bywa to wczesną wiosną,
Gdy ptaki śpiewem pomęczone posną.
A w ciemnem niebie białe kwiaty kwitną.




ŚMIERĆ FLETU

To już ostatni szum, to flet już kona,
Zabrakło krwi i serca skórczów nieustannych.
Cicho się sączy krew z otwartej rany,
I szumi szum najlżejszy na najwyższych tonach.

Zachodni wiatr kołysze wierzbę pustą.
Kołuje niebo młyńskim głazem przywalone.
Już niema czego pić zielonym ustom.
To już ostatni szum; to flet już kona.




4 WIERSZE O WOJNIE
PIECHOTA MASZERUJE

Marsz — marsz — człap — człap —
Błoto — błoto — błoto — błoto —
Dziurawe buty, śmierdzące onuce,
Schlapane portki, schlastane pyski.
We krwi się je spierze — krew je przepłucze,
Bój niedaleki, postój niebliski
Marsz — marsz — człap — człap. —

Chlupią kałuże, pluszczą kałuże,
Kapie błoto z przydrożnych drzew,
Skorupa z mułu schnie na skórze,
Śmierdzi w kolumnie, śmierdzi, psiakrew!

Marsz — marsz — człap — człap.

Mdleją już karki, ciążą głowy,
Rzemienie ramiona, parzą i rzną.
Marsz nieskończony, marsz odwrotowy,
Nogi, plecaki, tyłki za mgłą...

Marsz — marsz — człap — człap —
Noc za plecami, noc i wróg, —
Chlup — chlap — chlup — chlap. —

Niema już butów, niema nóg,
Niema już kroków, tylko mile,
Niema gościńców, ani dróg,
I Bóg pozostał w tyle...


Marsz — marsz — człap — człap. —

Prawa do góry, lewa — do góry.
Pyski na kłódki, szczęki — jak kleszcze.
Płoną na karku kawały skóry.
Pięć kilometrów, czy dziesięć jeszcze?

Marsz — marsz — człap — człap. —
Sto kilometrów — kroków sto.
Chlup — chlap — chlup — chlap. —

Jeszcze daleko, jeszcze daleko,
Za siódmą górą, za siódmą rzeką,
Za tamtym borem, za tamtym lasem.
Noc się nie kończy, postój ucieka.

Marsz — marsz — człap — człap. —
Sto kilometrów — kroków sto.
Chlup — chlap — chlup — chlap. —
Chlup — Stój! W prawo wystąp!

Ulżyjże sobie — trzeba, nie trzeba — dalekie leże. —
Łatwiej ci będzie pomaszerować z próżnym pęcherzem.
Wraź gały w noc: ciemność aż twarda
Wali przed siebie.
Złap gębą wiatru od pól,
Mokrego od chmur na niebie.

Znów — marsz — znów — marsz —
Chlup — chlap — chlup — chlap. —

Zmykamy chyłkiem, zmykamy bokiem.
Jak stado wilków, wściekłych psów.
Kto nas dopadnie, — błyśniemy okiem —
Szeregiem kłów — szeregiem luf. —


Marsz — marsz — człap — człap —

Kiedy się skończy, kiedy się skończy!
Ciemność jest w głowie — ćwieki są w głowie —
Plecy ze skóry — ręce ze skóry —
Nogi z żelaza — stopy z ołowiu.

Marsz — marsz — człap — człap —

Zsuń że się, bracie, na swoją pryczę,
Zrób trochę miejsca, psia twoja mać!
Nogi niech idą, nogi niech idą,
Nogi — nogi — spać. —

Marsz — marsz — człap — człap —

Jeszcze daleko — jeszcze daleko —
Słyszysz jak chlupie błoto?
Szeroka izba — szeroka droga —
śni ci się przecież, idjoto.
Marsz — marsz — człap — człap —
Sto kilometrów — kroków sto.
Chlup — chlap — chlup — chlap. —

Jeszcze daleko, jeszcze daleko.
Nogi się same, — same dowleką.
Nogi bez brzuchów, nogi bez głów.
Nogi bez butów, bagnetów, luf...
Marsz — marsz — człap — człap —
Chlup — chlap — chlup — chlap...




SZTAB

Na wielkiej mapie leżysz, na dokładnym planie.
I rzucasz w ogień swoje żelazne kompanje.

Tu są świecące szyny, a tu — bita szosa.
Tam ciurkiem ciekną ścieżki, tam są pola w kłosach.
Tu szumi las zielenią, a rzeka błękitem.
Tam są łąki, mokradła, błota nieprzebyte.
Tu grunt spękał w wąwozy, rowy i kanały,
A nad tobą jest niebo, chmurami podarte w kawały:
W mroźne, zimowe noce i letnie południa
Dysząca gwiazd oddechem, niezgłębiona studnia.

Już ci ożyła mapa. Jest jak kawał ziemi,
Wyrwany z globu groźnem kopnięciem trzęsienia.
Jak bóg, z niezmierzonego patrzysz na nią oddalenia.
I grzmotem ją tratujesz — i burzą płomieni.

Już się gotuje ziemia, już się ziemia pali.
Płyną zatrute chmury, siecze deszcz ze stali.
Za tym wzgórkiem pochyłym, za lasem wesołym
Haubice zaryją się w rolę jak woły.
I zaczną stękać ciężko, aż ziemia zadudni.
Żelazo rzygnie w niebo ze stalowych studni.

Na tych łąkach kwiecistych, po pas w lepkiem błocie,
Wypadnie beznadziejnie trwać szarej piechocie,
Wypadnie szarym ludziom łazić, gwarzyć, kurzyć,
Strzelać i konać w szumie oszalałej burzy.


W tym zagajniku młodym, w metalowym świście,
Jak kurz z drzew sypną batem kul zsieczone liście:
Tam się trawę zapali, ziemię się zapali,
Żywa dusza nie przejdzie. Kret się nie ocali.

A w te na ornem polu zasieki i druty
Rzuci się grad granatów zwykłych i zatrutych,
Aż czarnoziem czarnemi fontannami buchnie,
Żołnierz skołowacieje, oślepnie, ogłuchnie ...
I przejdą po nim dymy, napojone gazem,
Zmiażdżą go gąsienice czołgów tonnami żelaza,
Skłują wściekłe kompanje nożem i bagnetem...
A potem doktór przyjdzie z płótnem i lancetenm
Zszywać poprute ścięgna, pchać kiszki do brzucha,
I chwytać śmierć za włosy, czy życie tli, słuchać.

Nad zieloną równiną, w złotej mgle wieczoru,
Popłyną zgniłe chmury zielonego chloru.
Będą leżeć bez ruchu, umazani w glinie,
Ludzie o grubych ryjach, jak niewinne świnie.

Nad ogródki i kwiaty pocisk wyfrunie skrzydlaty
I głucho pękną w grządkach gazowe granaty.
A ponad miastem, w ciszy niedzielnej ukrytem,
Zaświszczą ciężkie bomby złowrogim skowytem,
Zatrzaskają motory w nieba oddaleniu...
...I nie zostanie z miasta kamień na kamieniu...

Po tych błyszczących szynach i po szos granicie,
Ukryte w gęstej nocy rozgwieżdżonem sicie,
Będą ciągnąć pośpiesznie w eszelonach długich
Pociągi pełne jadła — i ludzi na ubój.

Tylko tego nie widać, nie widać na planie,
Że we krwi, we krwi czerwonej brną kompanje!


Że gdzieś na mokrem polu, na trawiastej łące,
Telefonista wbity w sieci drutów, dzwonków,
Zasłucha się w źródlany śpiew szarych skowronków...
...I bluźnie, jak bluźnierstwem — krwią w niebo gorące!...

Że młode, zdrowe chłopy, jak najgrubsze ziarno,
Będą sypać się w brózdy piaszczyste na marne,
Sypać się piachem, prochem... Nic z nich nie wyrośnie
...Tylko nikła trawka o wiośnie.

Tylko tego nie widać, nie widać na planie,
że tam są ludzie, ludzie — nie tylko kompanje,
I że krew jest czerwona, czerwona i dymi,
I że zalewa mapę jeziorem olbrzymiem.




REKORD

Jestem wieżą bez światła w nocy, na drewnianych idę kolumnach,
Granit szos i chodniki z betonu drżą od stąpnięć sztywnych i dumnych

Każdy krok w moje biodro się wbija, jak pal tępy. O każdym wiem kroku.
Mierzę stukiem kul w twardą ziemię, niedojrzane dale naokół.

Na kikutach nóg oberwanych, o żebranym od gapiów chlebie
Idę w podróż wokoło świata. Szukam samego siebie.

Zgubiłem siebie daleko, na niezmierzonej flandryjskiej równinie,
W dołach wydartych piorunami, w huraganem mieszonej glinie.

W rozciapanem butami błocie, w czarnej ziemi, która się pali,
W szumie ptaków stalowych i huku druzgotanej perdytem stali

W leniwych chmurach chloru i w powietrzu fosgenem zatrutem.
W długich nocach białych od rakiet, w smrodzie trupów zawisłych na drutach.


Zaszytego w ziemię nie znajdą, poomacku padające pociski.
Samotnemu w strachu nie będzie głos kamrata jak brata głos bliski

Patrzcie! W oczach wypranych ze śmiechu, to nie ja, to nie strach nie groza!
To jest przepaść usłana gwiazdami, które w niej utonęły jak w morzu.

To jest przepaść, w którą zapadam z każdym stukiem kuli o szosę.
Na jej dnie chcę odnaleźć siebie, moje nogi zdrowe i bose.

Gdybym miał moje zdrowe nogi, a na kościach mięśnie z rzemienia,
Uda twarde, jak pnie dębowe, kostki śmigłe jak u jeleniu:

Nie nabijałbym się bez przerwy na dwa sztywne, nieczułe drewna,
W brazylijskim tańczyłbym stepie, w suchej trawie, pod słońcem ulewnem.

Jak koń darłbym ziemię piętami, ciosem nogi rozbijałbym głazy,
Do słońca mówiłbym nogami nierozumne, wesołe wyrazy.

Szukałbym w pracy i pocie, i w trawy tratowanej chrzęście
Szukałbym siebie w bójkach na ciężkie kopnięcia i pięście.

Szukałbym w biegu, w oddechu chciwemi łapanym ustami,
We śnie skamieniałym zmęczeniem i w niebie zasianem gwiazdami.

Nie znalazłem siebie w Paryżu, ni w Berlinie, nad Wisłą, nad Dźwiną:

Nie znalazłem w przebytych krajach i nie znajdę w tych, które miną.

Wszędzie lata są słońcem gorące, wszędzie zimy północą mrożą,
Wszędzie patrzą bezmyślnie ciekawi w moje oczy wymyte zgrozą.

Teraz wiem, że droga przez światy — długa droga celu nie zbliża:
Wszędzie w rowach plączą się druty, wszędzie niebo przegląda się w krzyżach.

Bijcie prędzej drewniane nogi, bijcie głośniej w kamienny bruk!
Niech za krzyk i wołanie wystarczy wasz bezdźwięczny, trzeszczący stuk!

Przemijajcie miasta i ludzie. Zapadajcie w śródpolną ciszę.
Może znajdę siebie na stepie brazylijskim, z któregom wyszedł




ŻOŁNIERZ NIEZNANY

Pękł wystrzał honorowy.
I huk ostatni plusnął w powietrze kamieniem.
Dostojnicy odkryli łysiejące głowy.
Zapadło milczenie.

Sekunda — dwie — trzy — cztery —
Milczeć i stać! Do cholery!
Tramwaje! auta! stać! psiakrew!
Tu — dziś — się — honoruje krew — przelaną krew!

Sekund pięć — siedem — osiem — dwanaście...
Szept, jak świecę, zdmuchnijcie, zagaście...

Nad tłumem cisza nieba osiadła straszliwa...
Chłop w zbitej gęstwie stanął, na boki się kiwa,
I myśli — czemu wszystko milczy jak zaklęte?
Czemu sześćdziesiąt sekund zrobiło się święte?
A cisza krzyczy hukiem sześćdziesięciu sekund,
Ile — po czterech latach — człowieka — zostało — w człowieku.

Sekund dwadzieścia — trzydzieści — czterdzieści —
Wiatr flagami na dachach szeleści...

Huk milczenia obudził żołnierza:
Nastawił dziurę w czaszce, wybitą przez granat.
Słucha, jak cisza grudą o trumnę uderza,

Jak skowronki nad polem pośpiewują zrana,
Jak ziemia dyszy zwolna westchnieniem głębokiem...

Pięćdziesiąt dziewięć — sześćdziesiąt — Huk!
Ulewa ćwieków runęła na bruk.
I piechota ruszyła z miejsca — równym krokiem.




MODLITWA
MODLITWA

Boże! Luń świetną jasność świetlistą strugą z wiadra,
Rybie, co schnące skrzela na ostrym piasku targa.

Zdejm starcze bielmo z oczu ogłupiałego konia,
Który zapomniał chrzęstu runiastych traw na błoniach.

Brudnemu psu, włóczędze, zapadłe wygładź boki,
Radośnie pozwól szczekać pod niebem — pod wysokiem.

Swarliwym wróblom posyp garście grubego ziarna.
Niech mielą swoje kłótnie na świergotliwych żarnach!

Wróć uśmiechniętą młodość chłopcom dwunastoletnim,
O starczych, zmiętych twarzach — przed sądem dla nieletnich.

A matkom — suchotnicom pierś słodkiem mlekiem odmij,
By mieli co ssać nadzy synkowie pierworodni.

Pozrywaj twoje gwiazdy i rozrzuć je po ziemi,
Dzwoń w nie, by trzaski iskier usłyszeć mogli niemi!

I rozwieś ślepcom tęcze w oczach znieruchomiałych.
Rzuć im odmęty wirów czerwonych, modrych, białych.

A rybie, targającej skrzela na sypkim piasku,
Rzuć tylko jedną kroplę Twego płynnego blasku!




KOŃ

Kiedy był młody, w rowach o brzegach obrosłych głogiem,
Rwał miękką wargą zioła, spotkanym nie gardził stogiem.

A potem chodził pod siodłem, w janczarach brzęczących cugach.
Dopóki pan nie zmądrzał: nie pojął, że siedzi w długach.

Wtedy w codziennym trudzie stał się potulny i sforny,
Wprzęgany od pługa do wozu, dorożki lub ciężkiej platformy

Teraz od rana do nocy skrzypiący z cegłami wóz ciągnie.
Lub z piaskiem wiślanym, czasami pękate od wody dwie stągwie.

Smutny, ogłuchły i ślepy, ryk aut go nie przeraża,
O niczem oddawna nie myśli, nic sobie nie wyobraża.

Zbielały mu z bólu oczy, spękały na bruku kopyta,
Pan jego, obszarpaniec, nie krzyknie, o nic ni zapyta.

Poślizgnie się kiedyś na bruku i bity biczyskiem nie wstanie,
Stroskany klął będzie pod nosem pan jego, nędzarz w łachmanie

Powłażą mu muchy do pyska, w zbielałem zaroją się oku
— I wiankiem otoczą go dzieci ze wszystkich zaułków naokół




WOŹNICA

Mój bracie, od konia swego już niczem się prawie nie różnisz.
Obadwaście starzy wędrowcy, strudzeni drogą podróżni.

Młodość i miłość, garść myśli przez głowę przewiały ci burze.
A teraz chodzisz za wozem bezmyślny, okryty kurzem.

Kiedy wieczorem dosypiesz do żłobu obroku swej szkapie,
Zasiadasz sam za stołem przy wódce i nędznym ochłapie.

Potem jak kłoda drzewa w zleżały walisz się barłóg,
A koń twój w gnoju grzeje wyleniały, żebrzysty kadłub

Rankiem naciągasz buciory, odmawiasz codzienny klątw pacierz
I z kąta w kąt się wałęsasz, myśląc o skromnej zapłacie.

Tak pracujecie — koń twój i ty — od początku do końca roku,
Już żadnych innych myśli nie macie, tylko o wódce... obroku.

Będziesz tak chodził za wozem, jadł i spał lat trzydzieści.
I nigdy ci się w głowie nic nadto nie pomieści.

A kiedy konisko schorzałe zdechnie na środku rynku,
Na śmierć się, bracie, zapijesz w brudnym, podmiejskim szynku.




ŚLEPIEC

Kiedy chorował, w oczach szalały mu gwiazdy i tęcze,
Wzory o tle purpurowem, ogniste burze, obręcze.

A potem ciemność przyszła i noc nieprzepatrzona;
Że dzień dla niego — nocą, nie dawał się przekonać.

W dzień chodził poomacku, palcami szukał światła,
W rozpaczy chciał okiem oślepłem przebić czarności atłas.

Wyrywał garściami włosy i ręce gryzł z niemocy,
Że dnia nie może odróżnić od nieprzeniknionej nocy.

Wdarła się wreszcie do mózgu: we snach już przestał widzieć.
Wtedy pił świt przez skórę i słyszał, jak dzień idzie.

Coraz częściej zdawało mu się, że nigdy oczu nie miał,
Że zawsze słyszał... dotykał... że czuł, jak pachnie ziemia.

W straszliwej — dni bez światła i nocy — monotonji.
Nauczył się grać na starej, schrypłej, dziadowskiej harmonji.

A teraz po podwórkach prowadza go małe chłopię,
Ból swój i smutek w tonach banalnych melodyj topi.




PODWÓRZOWY GRAJEK

O ślepcze, bracie mój, w ciemnem, zrudziałem palcie,
Jak ciche są twe kroki na rozpalonym asfalcie.

Po kwadratowych podwórkach, latem i zrzadka w zimie,
Chodzisz ze skrzypkiem bratem ... Nie wiem, jak wam na imię.

Skupiony i poważny macasz przed sobą kosturem,
Majestat nędzy zamknęłeś ciemności czarnym murem,

Polskie skowronki rzucasz w stare, wiedeńskie walce,
Zapamiętałe oberki przesiewasz przez chude, węźlaste palce.

Spiesznie biegają palce w różańcu białych guzików,
Twój ból najcichszy mówią prostotą smutnego krzyku.

Chrapliwie wzdycha harmonja, wsparta na kolan krawędzi,
By nową falą świergotów ciemności precz odpędzić.

Na skrzyżowanych nogach siedzisz w kamiennej powadze,
Wsłuchany w srebrne dźwięki, na które przelałeś władzę.

O, ślepcze, harmonisto, w ciemnem zrudziałem palcie,
Jak rzadkie dźwięczą monety na rozpalonym asfalcie.




INWALIDA

Targnął powietrzem granat: z pod belek i betonu
Wynieśli krwawe strzępy, wsunęli do wagonu.

Miesiące leżał w szpitalu jak waty kłąb, bez ruchu,
W oparach jodoformu, w przekleństwach i zaduchu.

W ogrodzie z tłumem kalek na wózkach i o kijach,
Nastawiał twarz do słońca i cieszył się, że żyje.

Drżały dlań drobne liście, wiatr szumiał, pachniał ogród,
Ktoś w serce umęczone kładł spokój ręką szczodrą.

Ukochał każdą trawkę, źdźbło, kwiat i małą muchę,
Cieszył go brzęk i szelest, które ułowił uchem.

Niech kiście rąk i nogi gniją gdzieś tam... nad Strypą!
Jak miód jest słodki żar słońca, pachnący cień pod lipą.

A ziemia jest, jak obłok, wilgotnej woni pełna,
Mgła ranna i wieczorna, jak miękka, biała wełna.

Modli się kadłub ludzki o moc długiego życia,
— Tyle jest zim do śmierci... i wiosen do wypicia...




SUCHOTNICY

Prometeusze przykuci, nieutrudzeni podróżni,
Na cienkich niciach wisimy w mroźnej i szklistej próżni.

Uschłe konary jesteśmy, a góry są dęby — olbrzymy,
Hakami oczu przypięci na nagich turniach wisimy.

Czepiamy się smolnych gałęzi, w odległych śpimy kolebach,
Niepokalaną biel śniegu śledzimy i błękit nieba.

W pustych jak dzwony płucach — serca na trwogę dudnią,
Śmiertelnym potem zraszają ranki podobne południom,

Południa podobne wieczorom, wieczory bezsennym nocom.
W topieli mroźnego wichru, w samotnej walce z niemocą.

Zsiniały od męki usta, a twarze od chust bledsze,
Brak tchu — choć wokół czyste, jak woda źródlana powietrze.

W dzień nieuchronny wystąpi kroplisty pot na czoło,
Zapachną wszystkie wonie, wydarte górskim ziołom.

I zakołują ze świstem, w ogromnym pustym miechu.
Góry.. i niebo... i wicher... w jednym najgłębszym oddechu




GÓRNICY

Kopalnia przez gardła szybów, jak ziemi zachłanne płuca
Wdycha nas rankiem, wieczorem w ciężkim wydechu wyrzuca

Idziemy w mokrej ciemności długiemi chodnikami —
Po śliskiem błocie pochylni do komór podbitych stemplami,

świszczące świdry wbijamy w mur, co nie widział świtu,
Rwiemy go na kawały zębami dynamitu.

Przez mrok wyżarte oczy zapadły nam wgłąb oczodołów,
Głowy od min obuchów zwisają ciężkie jak ołów.

Schodzimy o świcie w noc głuchą, wracamy, gdy dnia już niema —
Zastyga za nami droga i zorza drgająca i niema.

Ziemia jest brudna, w niebo na skrajach wsiąkają dymy,
Sinieje las kominów — jedyny, jaki widzimy.

Znużeni wracamy, cisi, okryci sadzą i pyłem,
— Proste są — praca i życie, — a namiętności zawiłe.

W szarym — jak wszystko — domu, w mieszkaniu każdego górnika.
Dymią wieczorem kartofle i zegar miarowo tyka.

A rankiem znów, syreny, jak groźnie szumiąca rzeka,
Wołają, gdzie spętana śmierć bezustannie czeka.




UCZENI

Materja nie zna litości i my nie znamy litości,
Jesteśmy beznamiętni, jak linja prosta prości.

Wżeramy się w tajemnicę, w złudzeniach tkwiący jak krety,
Jutro do gwiazd sięgniemy i do najdalszej mety.

Ze szklanym chłodem ważymy potęgi, które nas chwycą:
Przerażającą wieczność i obojętną nicość.

Poznaliśmy prądy kosmiczne i zarzucimy obrożę,
Na dygocącą ziemię, na wicher huczący i morze.

Skuwamy ziemię wydartym z jej wnętrza żelazem, betonem,
Mierzymy niedostrzegalne i widzialne, a niezmierzone.

Znamy energję, płonącą w napiętem męką ścięgnie,
Nie wiemy tylko, kto białą ręką po serce sięgnie.

Nie wiemy tylko, czy prawda, jak wszystko niszczący wicher
Nie zmiecie nas spiętrzonych fal nagłym rozkołychem,

I czy schylonym nad źródłem, którego rozum łaknie,
Przed słupem jasności małych i ludzkich serc nie zbraknie




BEETHOVEN.

Chmury fajczanych dymów i mdławy zapach piwiarni,
W drgającem, żółtem świetle — ludzie ruchliwi, czarni.

Zamknij lwie oczy, a w głowie głuchej — tak, jak pień głuchej
Mózgiem wielkim jak świat szarpną chaosu wybuchy.

To z gwiazd, których nie widać, to z granatowej pustki,
Nadlecą rzek szmaragdowych ciche — najcichsze pluski.

W szumiącej powodzi smyczków wicher drzewami zatarga
W rzekach płynącej wieczności modlitwa zastygnie na wargach

Potem krew lunie w żyłach potopem miłości wezbranej,
I świat zaleje jak Bóg, płaszczem zniszczenia owiany.

Zadrgają wszystkie mięśnie, w najsroższym bólu stężeją
Łzom, które nie spłynęły, wyorzą brózd koleje.

Ze źródła ukrytego radość strumieniem wytryśnie,
Nad lesistemi wzgórzami bezgłośne słońce zawiśnie.

Noc ziemię wilgotną pokryje niemym, głębokim namiotem.
Ren zalśni i rany obmyje fal tajemniczym chlupotem.

Za chwilę znów zarżą chmury i niebo stratują deszczem,
I wiatr zaciśnie na drzewach miękkie, trzeszczące kleszcze

W huku piorunów i groźnej śliskich błyskawic agonji,
Splotą się — radość i ból nienapisanej symfonji.




RYBY NA PIASKU
SŁOWACKI

Biało-czerwone firanki okno przekreśla krzyżem,
Trzy lustra, jak trzy stawy, potrójne w nich odbicie,
Spokojnie płynie przez nie przebite światłem życie.
Zapada cicho słońce nad zadymionym Paryżem.

* * *

Nie, to nie było życie chmurne i jak stal męskie,
Nie było twardych spoczynków po długiej, nużącej walce.
Był srebrny sen, ciekący przez przezroczyste palce,
I w gorejących oczach błyskanie ducha zwycięskie.

Były dalekie podróże przez lazurowy Adratyk,
Bociany, lecące sznurem nad zagubionym okrętem,
Noc, która legła krzyżem przed miejscem najcichszem i świętem,
Modlitwa przed pustym grobem — na długą drogę wijatyk.

Miłość najsłodsza i cicha, owiana bryzgami kaskad,
I biel kwitnących wisień, klask niewidzialnych słowików,
Niebo zasłane puchem, szmer płytkich, górskich strumyków.
To tylko na oczach stęsknionych blada i smutna maska.

A kiedy, zgubiona na jawie, Ludwika schodziła we śnie,
Uśpione serce wiedziało, że zawsze już źle będzie.
I było bicie głową o schodów ostre krawędzie,
I płacz szarpiący trzewia głęboko i boleśnie.

A mógłby być Krzemieniec zamiast tułaczki po świecie,
I letnie popołudnia, trawione w chłodnej altanie,

Dnie na pachnących łąkach, noce w pachnącem sianie,
I wielka cisza i szczęście... Lecz tak nie mogło być przecie.

Bo nad więdnącem ciałem Król-Duch brał władzę twardą,
I pławił w ogniu oczy, łamał wewnętrznie kości,
Przez piekło nienawiści prowadził ku miłości,
Wargi, spragnione słodyczy, zwierał milczącą pogardą.

Wszędzie na świecie jedno, choć świat jest tak ogromny,
Wszędzie na ziemi są ludzie, a w niebie szczekają gwiazdy,
Zawsze już będą witania — i zawsze będą odjazdy,
I tylko duch... Jest duch — książę Niezłomny!

* * *

Sen już się dawno skończył — i krew jest nad Paryżem,
To niebo krzyczy zorzą jaskrawe tajemnice.
Król — Duch zapalił w oczach jarzące błyskawice.
Przywalił Paryż wielkim, kapiącym męką krzyżem.





∗             ∗

Tylko raz krzaki stają w białym śniegu kwiatów,
Oczy są fijołkami,
A wiatr głaszcze — i pachnie włosami,
Wiosennem ciepłem wieje od dalekich światów.

Wtedy burze są szczęściem, a słowa muzyką,
A śmiech jest błękitnem niebem.
I oczami są zielone gwiazdy,
Największemi smutkami odjazdy,
A marzeń niespełnionych ból — powszednim chlebem.

I niemasz wtedy mocy, coby się oparła,
Nocy,
Trylom, płynącym z słowiczego gardła,
I ciszy pachnących warg.
Bo oczy są fijołkami — i niebem,
A wiatr pachnie suchemi włosami.
I pod powiewem dalekich, błyszczących światów
Zielone krzaki stają w białym śniegu kwiatów.




GNIEW

Błyskawica!
W źrenicach jasny cios pioruna.
Oślepiający błysk zasłonił świat,
Grzmot potoczył pienistą prosto w serce krew.
Zakłębił się lawiną, w mózgu wściekły śpiew!
Powódź wiosenna!
Prysła tama rozumowań!
Urwisty brzeg podmywa szalejący prąd.
W wirowiskach kołuje wzdętej fali mąt.
Orkan burzy rozwalił nerwów zwarty mur.
Pędzi krew.
Strzeliły reflektory mocy z pod brwi chmur.
Serce spęczniało winem krwi opite.
Strzeż się! Bo krew je rozsadzi — jak granat!
Krew jest pijana!
Wicher potęgę woli przygiął, jak pnie drzew.
Nie jesteś panem siebie. Pan twój gniew!

Uśmiech... i orkan przewalił się, przepadł.
W oczach — na liściach mokrych błyszczy ciche słońce,
Ciężkie krople dżdżu kapią, krople łzy gorące.
Serce, obmyte burzą, przejasne i czyste,
Na ustach uśmiech cichy, tajny, jak zagadka...
Klęknij i całuj ziemię! Jest dobra, jak matka.




∗             ∗

O, serce serca mego! Bijąca krwią krynico!
Rozwiał się twój beztroski śmiech nad przepaściami.
Jak szmaragdowe gwiazdy w noc twe oczy świecą.
Nad wyschłem źródłem płaczę co noc rzewnemi, dziecięcemi łzami.
Co wieczór śpiewa mi bijące serce odwieczną krwi piosenkę.
Co wieczór kładzie sen na oszalałe serce przygniatającą rękę.
Warjackie sny! Czemu co noc wstajecie, by przypominać?
Czemu co noc nad zabłąkaną głową tęczowy łuk się napina?
Czemu co noc drażni mi nozdrza wilgotny kwiatów zapach?
W kasztanach krople dżdżu szeleszczą po liści palczastych łapach?
W wielkiej cichości w mroku gwiazd majestat wód się przelewa..
W ogrodzie róż o gruby żwir wiosenna szumi ulewa...
Czemuż co noc budzisz się młoda, o bezpowrotna wiosno?
Wszak pąki nie strzelają już, i drzewa przestały już rosnąć.
Wiem, że to tylko twe uśmiechy i oczy dziewczęce pod sklepem czaszki tkwią.
O serce serca mego! Znów utracona wiosno! Krynico bijąca krwią!




O, matko! Ty uwierzysz, ty zawsze uwierzysz,
Że jest gniew, który kłamie, oczy — co nie kłamią,
Że żyją proste słowa, których nikt nie zmierzy,
Ale — o, matko — matko — czy uwierzysz —

Że miłość może ufnie nie otworzyć ramion?
O. matko! Ty zrozumiesz, ty przecież zrozumiesz,
Rozpustę słów i mózgu — i serca milczenie,
Niemy krzyk złotej ryby, przebitej ościeniem.
Ale — o, matko — matko — czy ty umiesz.
Rzucać... — kamieniem?

O, matko! Ty przebaczysz, ty jedna przebaczysz,
Niepopełnione winy, — powszedni chleb grzechów,
I żab, uwięzłych w błocie, pogardliwy rechot,
Wszystko, czego nie było — i to, co być może,
I marnotrawstwo krwi, z żył złotym wypruwanej nożem,
I kłamstwo niepotrzebnych uśmiechów.

O, matko! Ty zrozumiesz — ty przecież zrozumiesz,
Że modlę się do Boga, w którego nie wierzę,
Że krzyżem w miałkim piachu oślepiony leżę;
Tak jak do Ciebie płaczę, zagubiony w tłumie.
Choć wiem, że cię już niema.
— ...I nigdy czołem w kolana twoje nie uderzę...




OJCU

Wierzę, że czasem, kiedy pokój już zmrokiem nasiąknie
I cisza zbudzi zegar, śpiący przez dzień cały,
Przypominasz mnie sobie, kiedy byłem mały,
I uporczywie muchy łapałem na oknie.

Widzisz brzegi spadziste i błyszczącą Wisłę,
Tę samą, która teraz tuż obok mnie płynie,
Widzisz drewniane domy, po wzgórzach rozprysłe,
Zachód słońca w czerwonem musującem winie.

Widzisz staw, lśniące koło zgrzybiałego młyna,
Mały kościół na stromej, murowanej skarpie,
Potem czarne, błotniste, odrapane Warpie,
I szkołę pełną dzieci, a pośród nich syna.

Zapomnianego syna, który wciąż pamięta,
I tylko wtedy płacze, choć już jest dorosły.
I zmywa łzami serce, jak na Wielkie święta,
Gdy wspomni grób na dalekim cmentarzu, wysoką trawą zarosły




NA „SREBRNE I CZARNE“ LECHONIA

Rybacy, nad wód cichych schyleni zakolem,
Rzucamy sieci ciężkie smutkiem, jak ołowiem,
Sięgamy z dna niemocy w najsłodszym mozole,
Słowa o srebrnej łusce w obfitym połowie.

I biedne srebrne słowa posną jako ryby,
Od powietrza i słońca — w gwiaździstem bezdrożu,
Szczernieją łuski, oczy spłaszczą się jak szyby...
W nas tylko mogą ożyć, jak w morzu.




∗             ∗

Jesteśmy gnojem, mój bracie,
Mierzwą potu i krwi,
Mroźne niebo sinieje nad nami.
Płyną obłoki — i dni.

Jesteśmy mierzwą potu i krwi —
— I strugą źródlanej wody —
Złocisty księżyc z nas drwi,
Z nas — i z naszej swobody.

Ciepły wiatr wiosny przewiał
Lipcowy wyciekł miód,
Szary deszcz zalewa zarzewie.
Stalowy kładzie się chłód.

W błękitnej wisimy próżni,
Między niebem i błotem pól.
Jesteśmy różni:
Śmiech nosimy — i ból.

Na przysadzistej jabłonce
Wisimy dojrzałe owoce.
Wiatr gałęziami szamoce,
Jabłka na ziemię strąca.


Wsiewają nas — dzień w dzień —
Na pola wszystkich cmentarzy,
Tam, gdzie skrzypiący mróz,
I w białym, pustynnym żarze.

Codzień nas wgniata w pył
Wysokie niebo.
I żadne usta nie krzyczą: Dlaczego!?
O niebo!
Od gwiezdnych błyszczące brył!
Jesteś piękne.
I nikt z opadających ku śmierci
Nie pyta, czemu cierpi,
Dla ciebie.




POECI

Wieczorami w złotych kawiarniach, w niebieskim dymie tytoniu,
Gwarzą sennie oszukani poeci, oszukani niepotrzebni nikomu

Oszukały ich wiosny i zimy, jesienie i liście młode,
Oszukały ich wschody słońca, złoto sinych fal przed zachodem.

Oszukały ich nawałnice i wiatrów szumiących huk,
Oszukały: cierpienie — i litość, — śmierć codzienna, miłość — i Bóg!

Oszukały: żelazo i beton, łuki mostów i trzask samolotów
Rznące wodę śruby okrętów, i ścisłość gwiezdnych obrotów

Oszukały ich serca własne, mijający smutek — i radość,
Gniew, jak rzeka wzdęty powodzią, i krew z gardła tryskająca popradem

Oszukały ich szturmy i rzezie, i gnijąca woda okopów,
Nieuchronnych chichot pocisków, trupy zdrowych i młodych chłopów.

Oszukali ich księża i wodze, robotnicy, żebracy, uczeni,
Oszukały skrzydła jaskółek, i wróble sejmy w jesieni.

Zamarzłe w kamień bieguny, wybieliły im oczy śniegami,
Zwrotnikowe słońce przebiło puste oczy złotemi gwoździami


Teraz chodzą we dnie jak szpicle, po gładkich asfaltowych ulicach,
I czytają spotkanym braciom oszukańcze myśli w źrenicach.

Czytają fałszywy smutek, niepotrzebne, nierozumne szczęście.
Głucha litość karki im zgina, hamowany gniew zwiera pięście.

Jak samotne anteny słuchają szumu nieba i ryku chmur,
Wrzasku syren, chlustania wapna na świeży czerwony mur

Słuchają, jak w lesie gmerze niską trawę miljon mrówczych nóg,
Jak słońce niezmęczone wali granatami promieni w bruk

Jak się burzy zielony Atlantyk, jak przygięty przez wiatr wyje las
Jak w chodnikach kopalni „Kleofas“ niewidzialny szoruje gaz.

Szepcą jakieś straszliwe bluźnierstwa, i modlitwy ciche, jak staw,
Żarliwe jak szerzący się płomień, falujące, jak morze traw

Szepcą pieśń zachodniego wiatru, i śpiew dojrzałego żyta,
Śpiew na Wiśle łamiących się lodów — i jabłoni która przekwita.

Wiedzą dobrze, że nie sięgną do nieba sznury słów uwitych z konopi,
Że płynie bez przerwy rzeka, która wszystko najciszej zatopi.


Że wieczność połknie ich słowa i modlitwy nabrzmiałe słodyczą,
I bluźnierstwa, a klątwy — gwiazdy fioletowem światłem zakrzyczą.

Wieczorami w złotych kawiarniach roześmiani słonecznie, jak dzieci,
Siedzą w gęstych dymach tytoniu — oszukani poeci.







SPIS RZECZY:
str.
 11
Jehowa 
 17
Junkier 
 19
Ksiądz 
 21
Poeta 
 23
 25


 32
 35


 43
 44
 45
 46
 48
 50
 51
 52


 55
 58
 61
 65






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Sebyła.