Pieniądz (Zola)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieniądz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Argent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Po ostatniem bankructwie, Saccard, zmuszony do wyniesienia się z pałacu w parku Monceaux i do oddania go wierzycielom aby uniknąć większych jeszcze przykrości, postanowił z początku schronić się do syna swego Maksyma. Maksym, utraciwszy żonę i pochowawszy ją na wiejskim cmentarzu w Lombardyi, mieszkał samotnie przy ulicy l’Impératrice, gdzie urządził sobie tryb życia z wyrozumowanym a bezlitosnym egoizmem. Przedwcześnie dojrzawszy w szkole występku, czerpał teraz z posagu żony a na propozycyę ojca dał stanowczą i krótką odmowę dla tego „aby pozostać z nim zawsze w dobrych stosunkach“ — jak dowodził z przebiegłym uśmiechem. Saccard musiał zatem myśleć o innem schronieniu. Już miał wynająć skromny domek w Passy, gdy nagle przypomniał sobie, że parter i pierwsze piętro pałacu książąt Orviedo przy ulicy S. Lazare muszą być niezamieszkałe, gdyż wszystkie okna bywają zawsze szczelnie zamknięte. Księżna, mieszcząc się od śmierci męża w trzech pokojach na drugiem piętrze, nie kazała nawet wywiesić karty na bramie a droga prowadząca do pałacu porosła już chwastami. Inna brama znajdująca się po drugiej stronie gmachu, prowadziła przez schody kuchenne na drugie piętro. Saccard, który dość często w interesie przychodził do księżnej, niejednokrotnie wyrażał swe zdziwienie dlaczego nie stara się ona mieć odpowiednich dochodów z pałacu. Ale księżna przecząco wstrząsała głową, twierdząc że w kwestyach pieniężnych ma swoje odrębne pojęcia. Pomimo tego jednak, gdy Saccard uczynił jej propozycyę wynajęcia pałacu na swoje imię, zgodziła się natychmiast i za bajecznie niską cenę dziesięciu tysięcy franków oddała mu apartament na parterze i na pierwszem piętrze, z książęcym przepychem urządzony i wart co najmniej dwa razy tyle.
Cały Paryż pamiętał jeszcze wystawne, zbytkowne życie księcia Orviedo. Po licznych a świetnych zwycięstwach na polu walk finansowych, książę, zdobywszy miliony, przybył z Hiszpanii do Paryża, kupił i kazał odnowić ten pałac, w którym zamieszkał czasowo, zamierzając wzbudzić podziw świata wzniesieniem gmachu z marmuru i złota. Pałac ten pochodzący z ubiegłego stulecia, stanowił pierwotnie jedną z tych „świątyń miłości“, jakie rozpustni bogacze wznosili zazwyczaj w głębi rozległych ogrodów. Po zburzeniu części pałacu a następnie po przebudowaniu go w większych rozmiarach, z dawnego parku pozostał tylko wielki dziedziniec, do którego dotykały stajnie i wozownie. Książe otrzymał tę posesyę w spadku po pannie Saint-Germain, której posiadłości ciągnęły się niegdyś aż do ulicy Trois Frères, będącej przed laty przedłużeniem ulicy Taitbout. Brama wjazdowa pozostała jak dawniej przy ulicy Saint Lazare, tuż obok wielkiego gmachu z tejże samej epoki, noszącego nazwę „Folie Beauvilliers“. Rodzina Beauvilliers, staczająca się powoli w przepaść ubóstwa, mieszkała tu dotychczas. Oni też posiadali resztki przepysznego ogrodu ze wspaniałemi drzewami, którym — podobnie jak szczątkom parku książęcego — groziła zagłada z powodu uchwalonego już przeistoczenia całej tej dzielnicy.
Niepomny swego upadku, Saccard sprowadził do pałacu liczny orszak służby: kamerdynera, kucharza, żonę jego, której powierzył utrzymywanie w porządku bielizny, inną jeszcze kobietę nie mającą ściśle określonego zajęcia, furmana i dwóch chłopaków stajennych. W stajni postawił dwa konie, w wozowni trzy powozy a w jednej z sal parterowych urządził jadalnię dla swoich ludzi. Nie mając nawet pięciuset franków w kasie, urządził dom na taką skalę, na jakiej żyć może człowiek posiadający dwakroć lub trzykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu. Na osobisty swój użytek obrócił obszerny apartament znajdujący się na pierwszem piętrze a złożony z trzech salonów, pięciu pokoi sypialnych, nie licząc wielkiej sali jadalnej, w której można było zastawić stół na pięćdziesiąt osób. Z sali tej wychodziły niegdyś drzwi na schody wewnętrzne, prowadzące do drugiej sali jadalnej znacznie mniejszej. Księżna, odnająwszy część drugiego piętra inżynierowi Hamelin, który zamieszkał tu z siostrą, kazała zaśrubować te drzwi i odtąd wraz z lokatorem swym zadawalniała się kuchennemi schodami, pozostawiając schody frontowe na wyłączny użytek Saccarda. Umeblował on parę pokoi resztkami uratowanemi ze swego pałacu, inne pozostawił pustką i po wielu trudach udało mu się nareszcie nadać pozór życia tym smutnym, nagim murom, z których nazajutrz po śmierci księcia zawzięta jakaś ręka zdarła wszystko — nie wyłączając nawet szczątków obić. Urządziwszy się tutaj, Saccard oddał się na nowo marzeniom o zdobyciu wielkiego majątku.
Księżna Orviedo była wówczas jedną z najciekawszych osobistości w całym Paryżu. Przed piętnastoma laty, ulegając rozkazowi matki swej, księżnej de Combeville, zgodziła się wyjść za człowieka, którego nigdy nie kochała. W owej epoce dwudziestoletnia ta panna posiadała rozległą sławę wielkiej urody, rozumu i pobożności. Zanadto może na wiek swój poważna, lubiła jednak namiętnie życie towarzyskie i światowe. Nie znała okropnych opowieści, jakie krążyły o księciu i o pochodzeniu królewskiej jego fortuny szacowanej na trzysta milionów franków; nie wiedziała, że przyszły jej małżonek wzbogacił się cudzą krzywdą, że kradł, rozbijał — nie z bronią w ręku jak to czynili średniowieczni błędni rycerze, ale jawnie, otwarcie, w biały dzień, operując na giełdzie w kieszeniach łatwowiernych biedaków, siejąc wśród tłumów śmierć i ruinę. W Hiszpanii a następnie we Francyi książe przez lat dwadzieścia zabierał lwią część we wszystkich głośnych szalbierstwach i oszustwach. Księżna nie domyślała się zgoła że mąż jej w błocie i krwi ludzkiej zgromadził tyle milionów, a jednak od pierwszej chwili spotkania czuła ku niemu niechęć, której nawet głęboka jej pobożność przezwyciężyć nigdy nie mogła. Do niechęci tej dołączył się wkrótce głuchy, wciąż wzmagający się żal za to, że z małżeństwa tego nie miała nigdy dziecka. Ubóstwając dzieci, pragnęła gorąco zostać matką; nie dziw więc, że powzięła wreszcie nienawiść do człowieka, który zabiwszy w niej uczucie kochającej żony, nie dał sercu pociechy w miłości macierzyńskiej. W owym to czasie księżna otoczyła się niezrównanym zbytkiem, olśniewała wszystkich świetnością wydawanych zabaw a przepych panujący w jej domu wzbudzał nawet jak powiadano — zazdrość w zamku Tuileries. Nagle od chwili śmierci księcia, który skończył życie rażony apopleksyą, cisza i grobowe ciemności zapanowały w pałacu przy ulicy Saint Lazare. Światła zagasły, gwar ucichł, okna i drzwi pozostawały stale zamknięte i rozeszła się wieść, że księżna, opróżniwszy parter i pierwsze piętru pałacu, zamknęła się jak pokutnica w trzech pokoikach na drugiem piętrze, nie mając przy sobie nikogo, prócz starej Zofii, która ją wychowała i była dawniej panną służącą jej matki. Gdy wreszcie zaczęła znowu ukazywać się w świecie, miewała zawsze na sobie skromną, czarną wełnianą suknię a włosy kryła pod koronkowym czepeczkiem. Nie zeszczuplała, okrągłą jej twarzyczkę zdobiły zawsze dwa rzędy ząbków perłowej białości, ale cera jej twarzy pożółkła, w oczach malował się wyraz silnej, nieugiętej woli. Wyrazem twarzy i obejściem stała się podobną do zakonnicy od lat wielu w murach klasztornych zamkniętej. Mając zaledwie lat trzydzieści, poświęciła odtąd swe życie miłosiernym uczynkom.
Fakt ten wzbudził w Paryżu wielkie zdziwienie; tysiące różnorodnych pogłosek krążyć zaczęło. Księżna odziedziczyła po mężu cały majątek, owe sławne trzysta milionów franków, o których dzienniki nawet rozpisywały się szeroko. Wszystkie te wieści i pogłoski wytworzyły ostatecznie dość romantyczną opowieść, jakoby pewnego wieczoru, gdy księżna udawała się już na spoczynek, jakiś nieznajomy czarno ubrany człowiek wszedł znienacka do jej sypialni. Którędy się tam przedostał i co jej powiedział — pozostało dla wszystkich tajemnicą; prawdopodobnie jednak musiał jej odkryć z jak brudnego źródła pochodzą owe miliony i wymógł na niej przysięgę powrócenia ludziom tylu krzywd ciężkich, gdyż w przeciwnym razie spadną na nią jeszcze sroższe nieszczęścia. Nieznajomy ów znikł bez śladu.
Jakoż w istocie od lat pięciu t. j. od chwili owdowienia, księżna, stawszy się panią majątku — czy to przez posłuszeństwo jakiemuś z góry danemu rozkazowi, czy raczej przez poczucie uczciwości — żyła wyłącznie myślą zaparcia się siebie i powetowania krzywd przez jej męża wyrządzonych. W kobiecie tej, która nigdy nie była kochanką i nigdy matką zostać nie mogła, wszystkie w zarodku stłumione uczucia zlały się teraz w gorącą, namiętną prawie miłość ku ubogim, słabym, cierpiącym, wydziedziczonym — słowem ku wszystkim nędzarzom, których skradzione miliony posiadała a na których z rąk jej spływał teraz złoty deszcz iście królewskiej jałmużny. Odtąd jedna tylko myśl zaprzątała jej umysł: samą siebie uważała tylko za bankiera, u którego ubodzy złożyli trzysta milionów w celu aby jak najlepiej dla nich zużytemi zostały. Stała się teraz kasyerem, urzędnikiem, życie całe spędzała wśród cyfr, wśród tłumu rejentów, budowniczych i robotników. Po za domem miała wielkie biuro, w którem pracowało około dwudziestu urzędników. U siebie, w trzech ciasnych pokoikach nie przyjmowała nikogo, prócz kilku pośredników, będących jej pełnomocnikami. Zamknięta, zdala od natrętów, jak dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa, dnie całe spędzała przy biurku zawalonem papierami, z po za których widać jej prawie nie było.
Jedynem jej marzeniem było przynoszenie ulgi każdej nędzy, począwszy od dziecka, które cierpi dlatego, że się urodziło, skończywszy na starcu, który bez cierpienia skonać nie może. W ciągu tych lat pięciu pełnemi garściami rzucając złoto, założyła w la Vilette dom znany pod nazwą „Żłobka Matki Boskiej“, gdzie w maleńkich białych kołyskach i w trochę większych niebieskich łóżeczkach znalazło już schronienie około trzystu dzieci; w Saint Mandé „Ochronę ś-go Józefa“, gdzie stu chłopców i tyleż dziewcząt otrzymywało takie wychowanie, jakie odbierają dzieci ze sfery mieszczańskiej; w Châtillon „Dom przytułku dla starców“, mogący pomieścić pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet i wreszcie na jednem z przedmieść Paryża świeżo otworzyła „Szpital ś-go Marcelego“. Najulubieńszem jednak jej dziełem, które w tej chwili pochłaniało wszystkie jej uczucia, był „Dom pracy“ — zakład mający zastąpić dawne domy poprawy, gdzie stupięćdziesięciu chłopców i tyleż dziewcząt wziętych z ulicy, żyjących dotychczas w rozpuście i zbrodni, odzyskiwało zdrowie moralne, dzięki pieczołowitej opiece i nauce rozlicznych rzemiosł. Wszystkie te zakłady, hojne ofiary, rozrzutność niemal w uczynkach miłosiernych, pochłonęły w ciągu tych lat pięciu około stu milionów. Gdyby podobny tryb życia potrwał jeszcze lat kilka, księżna byłaby zrujnowaną: zabrakłoby jej nawet niewielkiej sumy na chleb i mleko, stanowiące obecnie jedyne jej pożywienie. Gdy milcząca zawsze Zofia zgromiła ją raz szorstkiemi słowy, przepowiadając, że umrze kiedyś na barłogu — słaby, prawdziwie niebiański uśmiech nadziei zajaśniał na bladych jej ustach.
Z powodu owego „Domu pracy“, Saccard zawarł znajomość z księżną. Był on jednym z właścicieli gruntu zakupionego przez nią na ten zakład a mianowicie dużego, starego ogrodu, który przylegał do parku Neuilly i ciągnął się wzdłuż bulwaru Bineau. Saccard ujął księżnę uprzejmością obejścia i szybkością w traktowaniu interesu; wkrótce też, nie mogąc załatwić nieporozumień z przedsiębiorcami, sama wezwała go do siebie. Zachwycony ogromem planu, jaki księżna powierzyła budowniczemu, zainteresował się żywo robotami. Dom pracy miał się składać z dwóch olbrzymich pawilonów, — jednego dla chłopców, drugiego dla dziewcząt — połączonych między sobą głównym gmachem, w którym mieścić się miała służba, administracya zakładu i kaplica. Każdy pawilon posiadał osobne warsztaty i osobną dużą łąkę do zabaw. Saccard sam zamiłowany w bogactwie i przepychu, najwięcej zachwycał się zbytkiem i wspaniałością olbrzymiego gmachu, który miał być wzniesiony z materyałów mogących przetrwać wieki całe. Olśniewały go marmury, kuchnie z fajansowemi ścianami, tak wielkie, że możnaby w nich ugotować odrazu całego wołu; rozległe sale jadalne bogato dębem wyłożone; sypialnie pełne światła i jasnemi obiciami ozdobione; łóżeczka i infirmerya urządzone z niezrównanym komfortem; szerokie schody i korytarze latem pełne świeżego powietrza a zimą ogrzane; gmach cały potokami światła oblany, mający świeży, młodzieńczy pozór, świadczący wymownie o wielkiem bogactwie założyciela. Gdy zaniepokojony budowniczy, zdziwiony tym przepychem, napomknął o szalonych kosztach, księżna jednem słowem zamykała mu usta: sama opływając w dostatki, chciała podzielić się z ubogimi i osłodzić nędzny żywot tych, którzy pracują na zbytek bogaczy.
Jedyną myślą jej, jedynem marzeniem było obsypanie nędzarzy dobrodziejstwy; pragnęła, aby zasiedli do stołu wraz z wybranymi tego świata, aby spoczęli po trudach w wygodnem mieszkaniu i w ciepłem miękiem łóżku. Nie dawała im jałmużny w postaci kromki chleba lub nędznego barłogu ale postanowiła uprzystępnić im życie spokojne, aby prawem odwetu zaznali wreszcie rozkoszy będących dotąd zwycięzców tylko udziałem. Niestety jednak, szlachetna jej rozrzutność sprawiała, że okradano ją bezczelnie: nie licząc już strat wynikających z braku kontroli, zgraja przedsiębiorców żyła jej kosztem, marnotrawiąc grosz dla biedaków przeznaczony. Saccard dopiero otworzył jej oczy, prosząc aby mu pozwoliła sprawdzić i przejrzeć rachunki, co zresztą uczynił zupełnie bezinteresownie — li tylko dla przyjemności zaprowadzenia ładu w tym tańcu milionów, który go rozgorączkowywał i roznamiętniał. Nigdy dotąd nie okazał się tak skrupulatnie uczciwym. W rozległej tej i nader skomplikowanej działalności stał się jednym z najczynniejszych i najgorliwszych współpracowników, nie dając czasu a nawet własnych pieniędzy, znajdując najwyższą nagrodę w rozkoszy, jaką mu sprawiał widok olbrzymich sum, przechodzących mu przez ręce. W Domu pracy jego tylko znano, gdyż księżna, zamknięta w swoich trzech pokoikach jak niewidzialne a dobroczynne bóstwo, nie bywała ani tam, ani w żadnym innym z urządzonych przez siebie zakładów; błogosławiono go tam, uwielbiano, okazując mu bezgraniczną wdzięczność, której ona jakoby przyjąć nie chciała.
Bezwątpienia w owej już epoce Saccard żywił w duszy mglisty zamiar, który przekształcił się w gorące a ściśle określone pragnienie od chwili jego zamieszkania w pałacu Orviedo. Dlaczegóż nie miałby poświęcić się całkowicie administracyi tych licznych dobroczynnych zakładów? Dręczony tysiącem wątpliwości, pokonany na polu spekulacyi, nie wiedział jaką drogą odzyskać na nowo majątek; cóż więc dziwnego, że myśl zostania szafarzem tylu skarbów, skanalizowania tych potoków złota płynących ulicami Paryża, wydawała się urzeczywistnieniem wszystkich marzeń, nową drogą na wyżyny bogactwa wiodącą. Księżna posiadała jeszcze dwieście milionów franków a za taką sumę ileż to prac dokonać można, jakie niepojęte cuda wydobyć z łona ziemi! Zresztą on umiałby tak użyć tych milionów i tak korzystnie niemi obracać, że podwoił, potroiłby je, potrafił by z nich wyciągnąć świat cały! W rozgorączkowanej jego głowie myśli te coraz szersze przybierały rozmiary: teraz żył już wyłącznie upajającem pragnieniem rozdawania tych bogactw w niezliczonych jałmużnach, zatopienia niemi Francyi szczęśliwej i wolnej od nędzy. Podobna przyszłość kraju przejmowała go niewypowiedzianem rozrzewnieniem, tem bardziej, że ani na krok nie zboczył z drogi uczciwości: ani jeden grosz biedaków nie ciążył na jego sumieniu. Marzenia te stawały się w bujnej jego wyobraźni wspaniałą, nieświadomie snutą sielanką, z którą wszakże nie łączyły się pragnienia odkupienia dawniej popełnionych rozbojów finansowych. Tem chętniej marzeniom takim się poddawał, że z urzeczywistnieniem ich spełniał się cel jego życia: — ujarzmienie Paryża. Stać się królem miłosierdzia, bogiem czczonym przez tłumy ubogich, najhojniejszym, najlitościwszym rozdawcą jałmużny, któregoby świat cały znał i uwielbiał — było to więcej, niżeli sam pragnął kiedykolwiek! Jakichże cudów dokonaćby zdołał, gdyby na ołtarzu dobra ludzkości złożył swoje zdolności do interesów, swój upór, przebiegłość i bezwzględną wzgardę dla przesądów. A nie zabrakłoby mu tej niezwalczonej siły, która zawsze zwycięztwo zapewnia! miałby pieniądze! pełne skrzynie pieniędzy, które czynią tyle złego a jednak mogłyby tyle dobrego uczynić, gdyby dzielenie się z uboższymi stanowiło najwyższą chlubę i rozkosz człowieka!
Rozszerzając dalej swój projekt, Saccard zadał sobie wreszcie pytanie, dlaczego nie miałby ożenić się z księżną Orviedo? Określiłoby to jasno wzajemny ich stosunek i raz na zawsze położyło tamę wszelkim złośliwym pogłoskom... Przez cały miesiąc manewrował z niezrównaną zręcznością, podawał wspaniałe plany, usiłował stać się niezbędnie potrzebnym; wreszcie pewnego dnia spokojnie i naiwnie oświadczył się księżnej, malując zarazem obraz rozległych swoich planów. Proponował, że stanie się jej wspólnikiem oraz likwidatorem sum skradzionych przez księcia, że pomnoży je dziesięćkroć i następnie odda ubogim. Księżna ubrana tak jak zawsze w czarną wełnianą suknię, wysłuchała go uważnie; najlżejszy ślad wzruszenia nie ożywił zwiędniętej jej twarzy. Najzupełniej obojętna na wszelkie inne względy a zainteresowana żywo li tylko korzyściami, jakie podobna współka przynieśćby mogła, odłożyła stanowczą odpowiedź do dnia następnego. Po namyśle odmówiła stanowczo, zastanowiwszy się zapewne, że w takim razie przestałaby być jedyną i wyłączną panią pieniędzy, któremi chciała rozporządzać samoistnie, chociażby nawet mniej rozsądnie. Pragnąc jednak wykazać, jak wysoko ceni pomoc Saccarda i jak szczerze pragnie nadal rad jego zasięgać, prosiła go usilnie aby nie przestawał zajmować się „Domem pracy“, którym dotąd bardzo gorliwie zarządzał.
Przez tydzień cały Saccard nie mógł się otrząsnąć z głębokiego smutku; najdroższe jego marzenia rozwiały się bezpowrotnie. Nie lękał się wprawdzie ponownego upadku na dno otchłani grabieży i rozboju ale podobnie jak sentymentalny romans rozrzewnia niekiedy do łez zbydlęconego pijaka — tak owa siłą milionów wytworzona idealna sielanka cnoty i miłosierdzia wstrząsnęła do głębi oschłem sercem tego giełdowego korsarza. Spadał raz jeszcze i to z wielkich wyżyn: doznawał takiego wrażenia jak król z tronu strącony. Dążąc do majątku, chciał nietylko uczynić zadość wszystkim swoim pragnieniom ale nadto otoczyć się książęcym przepychem a nigdy dotąd nie udało mu się wznieść tak wysoko. Zawziętość jego wzmagała się z każdym nowym upadkiem, z każdą rozwianą nadzieją. To też, gdy gmach jego marzeń runął, zburzony spokojną lecz stanowczą odmową księżnej, ogarnęła go znów nieprzeparta chęć rozpoczęcia walki. Walczyć, zwyciężać w otwartym boju spekulacyjnym, pożerać innych, aby samemu nie zostać pożartym — taką była po żądzy przepychu i rozkoszy główna, jedyna przyczyna jego zamiłowania do operacyj finansowych. Nie gromadził wprawdzie milionów ale mógł przynajmniej doznawać innej radości: był świadkiem walki olbrzymich sum, fortun przerzucanych jak oddziały wojska, starcia się, klęski lub zwycięztwa wrogich milionów. I wnet odżyła w jego sercu nienawiść do Gundermana wraz z niepohamowaną żądzą odwetu, bo ilekroć padał pobity i zwyciężony, tylekroć ogarniało go chorobliwe pragnienie zmiażdżenia potęgi króla bankierów. A gdyby usiłowanie podobne było w istocie niedorzeczną mrzonką, czyż nie udałoby mu się przynajmniej podkopać jego powagi, zająć równe mu stanowisko, zmusić go do podziału, podobnie jak to czynią monarchowie, którzy mianem kuzynów nazywają władzców państw ościennych, równych im siłą i potęgą? Wtedy to giełda znowu nęcić go zaczęła; tysiące najdziwniejszych, wyłączających się nawzajem pomysłów snuło mu się po głowie; miotany niepewnością, długo zdecydować się nie mógł aż wreszcie myśl jedna górować poczęła nad innemi i opanowała wszechwładnie całą jego istotę.
Od czasu zamieszkania w pałacu Orviedo, Saccard widywał często siostrę mieszkającego na drugiem piętrze inżyniera Hamelin — panią Karolinę, jak ją poufale nazywano. Była to osoba wysoka i bardzo zgrabna; przy pierwszem jednak spotkaniu nie kształtna jej kibić zwróciła uwagę Saccarda ale bujne siwe włosy — królewska z srebrnych włosów korona, dziwne sprawiająca wrażenie nad czołem tej młodej jeszcze bo zaledwie trzydziestoletniej kobiety. Pani Karolina osiwiała zupełnie w dwudziestym piątym roku. Gęste, czarne brwi nadawały wdzięk młodości tej niezwykle oryginalnej twarzy, w srebrne ramy ujętej. Nigdy nie była piękną: nos jej i podbródek były zanadto wydatne, usta za szerokie ale nacechowane wyrazem anielskiej dobroci. Śnieżno-białe to runo, srebrzyste blaski bijące z miękkich, jedwabistych włosów łagodziły nieco surowy wyraz jej twarzy, nadając jej wdzięk uśmiechniętej babuni, oraz świeżość i siłę pięknej kochanki. Wysoka, dobrze zbudowana, miała ruchy zręczne i bardzo szlachetne.
Przy każdem spotkaniu, Saccard śledził ją zawsze oczyma, zazdroszcząc jej w duszy wzrostu oraz silnej, zdrowej postawy. Wkrótce dowiedział się też całej historyi rodu Hamelinów. Ojciec Karoliny i Jerzego, doktor z Montpelier, będący sławnym uczonym i zagorzałym katolikiem, umarł, nie zostawiwszy dzieciom ani grosza. Po śmierci ojca, dziewiętnastoletni Jerzy wstąpił do szkoły politechnicznej a o rok młodsza od niego siostra pojechała za nim do Paryża i tam przyjęła miejsce nauczycielki. Ona to podczas dwuletnich kursów wsuwała mu do kieszeni po parę franków na drobne wydatki; ona to utrzymywała go i później, gdy niezbyt chlubnie ukończywszy nauki, tułał się po bruku paryskim, szukając zajęcia. Oboje ubóstwiali się nawzajem i marzyli o tem, aby nie rozłączać się nigdy. Traf zrządził jednak, że dobroć i intelligencya Karoliny podbiły serce jakiegoś właściciela browaru, milionowego człowieka, który ją poznał w domu jej pracodawców. Jerzy nalegał, aby go przyjęła, czego w przyszłości srodze żałował, bo Karolina zmuszoną była starać się o rozwód po kilku latach małżeńskiego pożycia. Mąż jej upijał się często i wtedy w przystępie szalonej zazdrości bił ją lub gonił z nożem w ręku. W dwudziestym szóstym roku życia została znów bez opieki i bez grosza, gdyż duma nie pozwalała jej przyjąć żadnej pensyi od człowieka, którego dom porzuciła. Na szczęście brat jej po wielu staraniach otrzymał wreszcie zajęcie odpowiednie jego upodobaniom: mianowany członkiem komisyi, której powierzono pierwsze zbadanie kanału Sueskiego, miał jechać do Egiptu i postanowił zabrać z sobą siostrę. Karolina zamieszkała w Aleksandryi i znów z zapałem oddała się pracy nauczycielskiej, podczas gdy brat odbywał liczne podróże po kraju. Pozostali w Egipcie do 1859 roku, widzieli pierwsze uderzenie rydlem na wybrzeżu Port-Saidu — pracę, którą w pośród bezgranicznych piasków wykonał szczupły zastęp ludzi, złożony ze stu kilkudziesięciu robotników oraz garstki kierujących nimi inżynierów. Wkrótce potem Jerzy wysłany do Syryi w celu zebrania zapasów żywności, pogniewał się ze swymi zwierzchnikami i nie chcąc wracać do Egiptu, sprowadził siostrę do Bajrutu, gdzie znowu znalazła inne uczennice. Jerzy zaś przyjął udział w pracach towarzystwa francuskiego, mającego na celu przeprowadzenie drogi kołowej z Bajrutu do Damaszku — pierwszej i jedynej drogi prowadzącej przez wąwozy Libanu. Przeżyli tu trzy lata jeszcze aż do ukończenia tej pracy: on zwiedzał góry okoliczne, puścił się nawet przez Taurus do Konstantynopola; ona towarzyszyła mu, o ile zajęcia jej na to pozwalały, podzielając jego marzenie rozbudzenia tej starej ziemi, drzemiącej pod popiołami dawno zamarłej cywilizacyi. Zebrawszy niezliczoną ilość notatek i planów, Jerzy postanowił powrócić do Francyi aby zająć się sprawą organizowania nowych przedsiębiorstw, zakładania towarzystw, wprowadzenia w czyn olbrzymiego tego całokształtu pomysłów i zamiarów. Po dziewięciu latach pobytu na Wschodzie, ruszyli w drogę powrotną przez Egipt, gdzie podziwiali gorąco roboty dokonane około kanału Sueskiego: nowe miasto powstało w ciągu lat czterech na piaszczystych wybrzeżach Port Saidu; niezliczone mrowie ludzi roiło się tam, przeistaczając postać ziemi. Ale w Paryżu doznał Hamelin smutnego zawodu. Wynająwszy za tysiąc dwieście franków rocznie pięć pokoi w pałacu Orviedo, siedział tu już od piętnastu miesięcy, nie mogąc wzbudzić wiary w projekty swoje; zanadto skromny i małomówny, czuł się teraz więcej od celu swego dalekim niż wtedy, gdy przebiegał góry i doliny Azyi. Zaoszczędzony zasób wyczerpywał się szybko; rodzeństwo znalazło się wkrótce w trudnem położeniu materyalnem.
Uwagę Saccarda zwrócił wciąż wzrastający smutek pani Karoliny, której zniechęcenie brata odbierało wrodzoną żywość i swobodę obejścia. Ona to była właściwie głową domu: Jerzy, rysami twarzy bardzo do niej podobny ale wątlejszy, posiadał niepospolite zdolności ale zatopiony w swych studyach, nie pomyślał nigdy o ożenieniu się. Nie czuł potrzeby stworzenia własnego ogniska rodzinnego, bo przywiązanie do siostry wystarczało mu w zupełności. Prawdopodobnie musiał zawiązywać przelotne stosunki miłosne, o czem nikt zresztą nie wiedział. Były uczeń szkoły politechnicznej, pomimo szerokich swych poglądów i niezmordowanej pracowitości we wszystkiem, co przedsięwziął, bywał niekiedy tak naiwnym, że się prawie głupim wydawał. Wychowany w najsurowszych zasadach katolicyzmu, zachował prawdziwie dziecięcą wiarę i z głębokiem przekonaniem spełniał wszystkie praktyki religijne; pani Karolina zaś zerwała te więzy po licznych studyach, którym wiele czasu poświęcała, podczas gdy on zatapiał się w swych pracach technicznych. Mówiła czterema językami, znała wiele dzieł poważnych ekonomicznej i filozoficznej treści, przez czas jakiś była gorącą zwolenniczką socyalizmu i teoryi ewolucyi, później jednak ochłonęła nieco a liczne podróże i długoletni pobyt w krajach cywilizacyą odmiennych wyrobiły w niej wielką tolerancyę i równowagę umysłu. Sama utraciwszy wiarę, szanowała jednak przekonania religijne brata. Raz przyszło między nimi do sporu w tej kwestyi, której odtąd nigdy już nie wszczynali. Pełna prostoty i dobroduszności, przewyższała brata inteligencyą. Nie straciwszy odwagi, śmiało stawiała czoło przeciwnościom życia, powtarzając nieraz, że jedynym smutkiem, jaki jej serce zakrwawił, było to, iż nigdy nie zaznała pociech macierzyństwa.
Znalazłszy raz sposobność wyświadczenia Hamelinowi przysługi przez nastręczenie mu drobnej roboty od komandataryuszów, szukających inżyniera, któryby obliczyć potrafił produkcyjność nowej maszyny, Saccard zawarł z nim bliższą znajomość, często zachodził na drugie piętro i spędzał godzinkę w ich saloniku — jedynym większym pokoju, który zamieniono na gabinet inżyniera. Całe umeblowanie tego pokoju stanowił duży stół służący do rysunków, drugi mniejszy stolik zarzucony papierami i pół tuzina krzeseł. Na gzemsie kominka leżały stosy książek. Panującą tu pustkę rozweselały tylko wiszące na ścianach plany i akwarele nie w ramach lecz gwoździkami do ściany przybite. Hamelin rozwiesił tak całą tekę swoich projektów i studyów dokonanych w Syryi — słowem wszystko na czem polegał przyszły jego majątek; akwarele zaś pędzla pani Karoliny przedstawiały widoki tameczne, typy, kostyumy, które podróżując z bratem widziała i naszkicowała z właściwem sobie poczuciem kolorytu. Zresztą były to drobiazgi nie roszczące sobie pretensyi do artyzmu. Dwa duże okna wychodzące na ogród pałacu Beauvilliers’ów, rzucały jasne światło na całą tę masę rysunków, które wywoływały inne życie, przywodząc na myśl wspomnienie starożytnych, dawno już w gruzach leżących społeczeństw. Plany zaś budowli zarysowane śmiałemi liniami zdawały się dążyć niejako do odbudowania tego starego świata na podstawach wiedzy nowoczesnej. Saccard potrafił wkrótce stać się im użytecznym, dzięki swej ruchliwości, która go nader miłym czyniła a wtedy godzinami całemi przyglądał się z zachwytem tym planom i akwarelom, domagając się nieustannie nowych wyjaśnień. Olbrzymi, rozległy projekt nowych spekulacyj kiełkował już w jego głowie.
Pewnego dnia zastał panią Karolinę samą przy małym stoliku, który służył jej za biurko. Ręce jej spoczywały bezwładnie na stosie papierów; głęboki smutek malował się na twarzy.
— Cóż robić! — rzekła z westchnieniem — coraz gorzej nam się dzieje... Nie tracę odwagi, widzę jednak, że odrazu wszystkiego nam zabraknie. Najbardziej boli mnie bezsilność, do jakiej niedola doprowadziła mego brata, bo on jest dzielnym i silnym tylko przy pracy... Myślałam już o tem, aby znowu przyjąć miejsce nauczycielki i tym sposobem przyjść mu z pomocą. Niestety! pomimo usilnych starań nic znaleźć nie mogłam... Nie mogę przecież zgodzić się na posługaczkę.
— Cóż u licha! nie jest przecież tak źle! — zawołał Saccard, który nigdy dotąd nie widział jej równie skłopotanej i przygnębionej.
Pani Karolina smutnie wstrząsnęła głową, niezdolna zataić teraz swego zniechęcenia i goryczy do życia, które dotąd w najcięższych nawet chwilach znosiła z taką odwagą. A gdy Hamelin, który wszedł w tej chwili, oznajmił jej smutną wiadomość, że znowu doznał zawodu, nie mówiła już nic więcej, tylko rzęsiste łzy spływać poczęły z jej oczu, nieruchomo przed siebie patrzących.
— Mój Boże! — odezwał się Hamelin — a jednak moglibyśmy zarobić miliony, gdyby tylko kto nam dopomógł do ich wydobycia!
Saccard przyglądał się tymczasem planom jakiejś budowli, stojącej pośrodku obszernych magazynów.
— Co to ma być? — zapytał.
— E! to zabawka! — odrzekł inżynier. — Podczas mego pobytu w Bajrucie narysowałem ten projekt mieszkania dla dyrektora generalnego towarzystwa transportowego. Przez czas długi marzyłem o założeniu podobnego towarzystwa.
Ożywiony tem wspomnieniem, Hamelin rozwodził się szeroko nad tem, że bawiąc na Wschodzie przekonał się niejednokrotnie o wadliwości urządzenia stosunków transportowych. Walka konkurencyjna podkopywała byt kilku istniejących w Marsylii towarzystw, które skutkiem tego nie były zdolne wywiązać się uczciwie ze swego zadania. Podstawą wszystkich prawie przedsiębiorstw projektowanych przez Hamelina była myśl utworzenia syndykatu tych towarzystw, złączenia ich w jedno wielkie towarzystwo, obracające milionami, któreby królowało wszechwładnie nad morzem Śródziemnem, sięgało aż do morza Czarnego i zaprowadziło komunikacyę ze wszystkiemi portami Afryki, Hiszpanii, Włoch, Grecyi, Egiptu i Azyi. Myśl ta świadczyła w istocie o wielkiej przenikliwości i obywatelskich uczuciach inżyniera; wykonanie takiego planu umożebniało Francyi podbicie całego Wschodu, pomijając już zbliżenie jej do Syryi, gdzie otworzyć się miało nader rozległe pole działalności.
— Syndykaty! — rzekł Saccard — zdaje mi się, że w tem tkwi przyszłość cała... Najpotężniejsza to postać stowarzyszenia!.. Małe przedsiębiorstwa, które dziś wegetują zaledwie, mogłyby nabrać sił żywotnych i opłacać się należycie, gdyby je połączono w jedną całość... Tak! przyszłość należy do wielkich kapitałów, do scentralizowanej pracy wielkich mas. Przemysł i handel musi stać się ostatecznie jednym wielkim bazarem, na którym naród we wszystko zaopatrywać się będzie.
Saccard zatrzymał się teraz przed akwarelą przedstawiającą dziką okolicę: olbrzymie głazy krzakami uwieńczone zamykały wejście do wąwozu, który przerzynał gór pasmo.
— Ho! ho! — zawołał — w tem miejscu świat się chyba kończy! Przypuszczam, że tam przynajmniej ludzie nie rozpychają się łokciami.
— To wąwóz w górach Karmelu — odpowiedział Hamelin. — Siostra moja zdjęła ten widoczek, podczas gdy ja prowadziłem studya w tamtej okolicy.
— Wie pan — dodał z prostotą — pomiędzy temi pokładami kredowemi i porfirami, które obejmują te pokłady, na całym stoku góry znajduje się bogata żyła srebrnej rudy siarkowej. Według moich obliczeń, eksploatowanie tej kopalni srebra przyniosłoby olbrzymie zyski.
— Kopalnia srebra? — z żywem zainteresowaniem powtórzył Saccard.
Zatopiona w swym smutku, zapatrzona w dal pani Karolina usłyszała to pytanie, które zdawało się nasuwać jej przed oczy różne obrazy:
— Góry Karmelu! — rzekła jakby sama do siebie — ach! ileż dni spędziłam samotnie w tej pustyni! Pełno tam mirtów i krzaków jałowcu... woń balsamiczna unosi się w powietrzu... A wysoko, po nad głowami ludzi, orły szybują nieustannie... W kamiennym tym grobowcu skarby srebra leżą uśpione wobec takiej nędzy... Wydobywszy ów kruszec, możnaby tłumom szczęście zapewnić, założyć warsztaty, zbudować miasta, lud cały odrodzić przez pracę!
— Przeprowadzenie drogi z Karmelu do Akki nie wielkie przedstawiałoby trudności — prawił dalej Hamelin. — Zdaje mi się, że znalazłoby się tam również żelazo, w które obfitują wszystkie góry tamtejsze. Obmyśliłem też nowy sposób wydobywania metalu z rudy, wymagający znacznie mniej pracy i kosztów. Wszystko jest gotowe... chodzi tylko o znalezienie kapitału.
— Towarzystwo kopalni srebra w górach Karmelu! — powtórzył raz jeszcze Saccard.
Inżynier zerwał się z miejsca i przechodził od planu do planu, spoglądając z zachwytem na te owoce pracy całego życia swego, przejęty goryczą na myśl, że świetna przyszłość w nich drzemie, podczas gdy nędza skazuje go na przymusową bezczynność.
— To, o czem panu mówię, są to małe tylko, początkowe przedsiębiorstwa — podjął znowu. — Przypatrz się pan tym oto planom: jestto projekt sieci dróg żelaznych, przerzynających Azyę Mniejszą. Brak wygodnej i szybkiej komunikacyi stanowi najważniejszą przyczynę zastoju tej bogatej krainy. Dotąd niema tam ani jednej drogi kołowej: wszystkie podróże i transporty odbywają się na mułach lub na wielbłądach. Wyobraź pan sobie, jaki przewrót nastąpićby musiał, gdyby kolej żelazna przecięła cały ten kraj leżący odłogiem! Przemysł i handel wzrósłby dziesięćkrotnie, cywilizacya świetne odniosłaby zwycięztwo, bramy Wschodu stanęłyby wreszcie otworem przed Europą!.. O! jeżeli to pana interesuje, pomówimy o tem obszerniej. Zobaczysz pan, jak daleko sięgają moje projekty!...
Przejęty zapałem, Hamelin nie mógł przezwyciężyć pokusy udzielania coraz to szczegółowszych wyjaśnień. Podczas swej podróży do Konstantynopola najwięcej czasu poświęcał studyowaniu planów owej sieci dróg żelaznych. Największą, jedyną prawie trudność stanowiło przebycie Taurusu; on jednak, zwiedziwszy wszystkie wąwozy, zapewniał, że najlepiej i stosunkowo najmniej kosztownie byłoby przerzucić drogę wprost przez góry. Zresztą nie marzył on nawet o wprowadzeniu w czyn całego tego planu odrazu. Należało uzyskać od sułtana koncesyę ogólną, a następnie przeprowadzić przedewszystkiem linię główną z Brussy do Bajrutu przez Angorę i Aleppo. Potem dopiero możnaby pomyśleć o odnogach ze Smyrny do Angory oraz z Trebizondy do Angory przez Erzerum i Sivas.
— Potem zaś.. potem — wyliczać zaczął. Nie dokończył jednak, uśmiechnął się tylko, nie mając odwagi wyrazić głośno, dokąd sięgały zuchwałe jego projekty, w dziedzinę marzeń wkraczające.
— Doliny u stóp Taurusu... to prawdziwy raj na ziemi! — wtrąciła znów pani Karolina, snując dalej cudny sen na jawie. — Ziemia dotknięta zaledwie pługiem tak bujny plon wydaje... Drzewa owocowe, brzoskwinie, figi, wiśnie, migdały uginają się pod ciężarem owoców. Widziałam tam lasy całe drzew oliwnych i morwowych. Jakże swobodnie i wesoło płynie tam życie pod cudownym, nigdy niezmienionym niebios błękitem!
Saccard uśmiechnął się ostrym, pożądliwym śmiechem, jaki pojawiał się na jego ustach, ilekroć zwęszył nowy sposób zrobienia majątku. Hamelin mówić zaczął o innych jeszcze projektach a mianowicie o założeniu banku w Konstantynopolu i o zużytkowaniu zawiązanych tam przez niego stosunków z wielkim wezyrem, który mu poparcie przyobiecał.
— Ależ to istna Kolchida! — wesoło przerwał Saccard. Niech pani nie rozpacza! — dodał, opierając poufale rękę na ramieniu pani Karoliny. — Przekona się pani, że wspólnemi siłami dokonamy czegoś, co nam wszystkim niemałe zyski przyniesie. Proszę być dobrej myśli i cierpliwie czekać lepszego jutra!
Podczas następnych kilku tygodni, Saccard znów kilkakrotnie dostarczał inżynierowi drobnej roboty a chociaż nie podejmował rozmowy o wielkich przedsiębiorstwach, widocznem jednak było, że nieustannie o nich myślał, niezdecydowany jeszcze w obec prac tak olbrzymich. Świeżo zawiązany stosunek życzliwości pani Karolina zacieśniła teraz, interesując się żywo urządzeniem domu Saccarda, który, żyjąc po kawalersku i wydając bezpożytecznie znaczne sumy, tem gorzej był obsłużony, im liczniejszą utrzymywał służbę. Człowiek ten, słynny ze swej energii i umiejętności wykrywania oszustw na wielką skalę popełnianych, znosił w domu nieład, nie kładąc tamy marnotrawstwu, które potrajało jego wydatki. Nieobecność kobiety dawała się tu odczuwać dotkliwie w najmniejszych nawet drobiazgach. Zauważywszy różne nadużycia, Karolina zaczęła najprzód udzielać mu rad, potem kilkakrotnie wdała się w to osobiście i oszczędziła mu dość znacznego wydatku aż wreszcie pewnego dnia Saccard żartem zapytał, czy nie zechciała by podjąć się zarządzania jego domem. Dlaczegożby nie?.. oddawna przecież szuka miejsca nauczycielki, czemużby nie miała zatem przyjąć bardzo przyzwoitego zajęcia dopóty przynajmniej, dopóki nie znajdzie innej pracy?...
Propozycya uczyniona żartem została przyjętą pod rozwagę. Nie jest-że to pracą? a wyznaczona przez Saccarda pensya trzystu franków miesięcznie czyż nie będzie znaczną ulgą dla jej brata? Po namyśle zgodziła się wreszcie i w przeciągu tygodnia zreformowała dom cały; odprawiwszy kucharza i żonę, zgodziła kucharkę, która wraz z lokajem i stangretem stanowić miała personel służby. Na użytek Saccarda zostawiła tylko jednego konia i powozik, czuwała osobiście nad wszystkiem, sprawdzała rachunki tak skrupulatnie, że w przeciągu pierwszych dwóch tygodni rozchód zmniejszył się o połowę. Zachwycony Saccard żartował z niej, dowodząc, że on ją teraz okrada i że powinnaby żądać pewnego procentu od zysków, jakie dzięki jej pracowitości osiągnął.
Odtąd zawiązał się między niemi stosunek szczerej przyjaźni. Saccard kazał otworzyć zamknięte dotąd drzwi, które łączyły oba mieszkania, skutkiem czego schodami wewnętrznemi można było teraz przejść z jednej sali jadałnej do drugiej. Podczas gdy inżynier od rana do wieczora pracował nad uporządkowaniem planów przywiezionych ze Wschodu, pani Karolina, zostawiając gospodarstwo na opiece jedynej służącej, zbiegała co chwila na pierwsze piętro i wydawała tu rozkazy jak we własnym domu. Saccard patrzył z radością na młodą jeszcze, choć okoloną srebrnemi włosy twarz kobiety, która pewnym i śmiałym krokiem przechadzała się po pokojach. Ciągle zajęta, od rana do wieczora w ustawicznym będąc ruchu, czuła się znowu użyteczną i odzyskała dawną energię i wesołość. Z właściwą sobie, wolną od przesady prostotą, nosiła zawsze czarną suknię, w kieszeni której dzwonił pęk kluczy; uśmiechała się z zadowoleniem na myśl, że ona, filozofka, uczona, stała się teraz gospodynią, zarządzającą domem rozrzutnika, do którego przywiązała się szczerze, podobnie jak przywiązujemy się do niesfornych dzieci. Oczarowany jej urokiem, Saccard liczył, że różnica wieku pomiędzy nimi wynosi zaledwie lat czternaście i przez czas jakiś zadawał sobie pytanie, coby się stać mogło, gdyby pewnego wieczoru schwycił ją w objęcia. Czyż prawdopodobną było rzeczą, aby od lat dziesięciu, od czasu przymusowej ucieczki z domu męża, od którego doznała więcej razów niż pieszczot, pani Karolina pędziła życie samotne, tułając się z bratem na obczyznie i niekochając nikogo? Może ustawiczna zmiana miejsca uchroniła ją właśnie od tego? A przecież Saccard wiedział, że jeden z przyjaciół jej brata, pan Beaudoin, kupiec, który pozostał w Bajrucie i którego powrotu spodziewano się wkrótce, zakochał się w niej i pragnął ją poślubić, czekając tylko chwili skonu jej męża, który dotknięty szałem pijackim, dogasał w domu waryatów.
Widocznie akt małżeństwa stanowić miał w tym razie uprawnienie stosunku łatwego do usprawiedliwienia, naturalnego poniekąd. Jeżeli zatem pani Karolina posiadała jednego wielbiciela, dlaczegóżby on nie miał zostać drugim? Dotąd nie pomyślał jednak nigdy o wprowadzeniu w czyn tych marzeń: ilekroć widząc ją przechodzącą i podziwiając jej postawę, powtarzał w myśli owo pytanie, coby się stało, gdyby ją pocałował — wnet samemu sobie odpowiadał, że mogłoby to sprowadzić bardzo powszednie a nawet nieprzyjemne następstwa i odkładając próbę na później, ograniczał się na serdecznym uścisku ręki, zadawalniając się szczerą jej życzliwością.
Nagle pani Karolina stała się znów bardzo smutną. Pewnego ranka zeszła na pierwsze piętro blada, przygnębiona, z zaczerwienionemi od płaczu oczyma. Nie mogąc dowiedzieć się, co spowodowało jej zmartwienie, Saccard przestał nalegać, bezsilny wobec wielokrotnych jej zapewnień, że nic złego się nie stało i że nie zmieniła się wcale. Nazajutrz dopiero zrozumiał wszystko, znalazłszy u niej na stole list z zawiadomieniem o ślubie pana Beaudoin z córką pewnego konsula angielskiego, z młodziutką i bardzo bogatą panienką. Cios ten uderzył w nią tem boleśniej, że wiadomość owa nadeszła w banalnym liście bez uprzedniego przygotowania, bez pożegnania nawet. Utrata ostatniej nadziei, dodającej sił i odwagi w chwilach zwątpienia, stanowiła bolesny przełom w życiu nieszczęśliwej kobiety. Traf zrządził, że — o! okrutna ironio losu! — poprzedniego dnia właśnie, odebrawszy wiadomość o śmierci męża, przez czterdzieści osiem godzin niespełna łudziła się, że marzenia jej wkrótce urzeczywistnionemi zostaną. Wobec zburzonego gmachu szczęścia, straciła siły i energię. Tegoż samego wieczoru, gdy, jak zwykle, przed pójściem spać weszła do Saccarda, aby wydać rozporządzenia na dzień następny — on pocieszać ją zaczął tak serdecznemi, pełnemi współczucia słowy, że głośnym wybuchnęła płaczem. Przejęta niewymownem rozrzewnieniem, obezwładniona poniekąd, znalazła się w jego objęciach, oddała mu się — bez radości ani dla siebie, ani dla niego. Oprzytomniawszy, nie oburzała się, nie czyniła mu wyrzutów — tylko smutek jej stał się jeszcze głębszym. Dlaczegóż pozwoliła na to, co się stało? Wszak nie kochała tego człowieka i on zapewne nie kochał jej także? Nie dlatego, aby sądziła, że wiek jego lub też powierzchowność nie może wzbudzić uczucia; przeciwnie, lubiła nawet ruchliwą jego fizyonomię i żywość, malującą się w całej jego postaci. Nie znając go jeszcze, mniemała, że jest to człowiek usłużny, niepospolicie wykształcony, że zdoła wykonać wielkie plany jej brata z pomocą środków, przed któremi nie cofnąłby się żaden przeciętnie uczciwy człowiek. Bolała tylko nad niedorzecznością swego upadku. Któżby uwierzył, że kobieta rozsądna, umiejąca panować nad sobą, kobieta, która przeszła tak ciężką szkołę życia, upadła teraz w przystępie rozdrażnienia, jak sentymentalna gryzetka? Co gorsza, czuła, że Saccard niemniej od niej jest zdziwiony a nawet niezadowolony z tego, co się stało. Gdy, chcąc ją pocieszyć, mówił o panu Beaudoin jako o dawnym jej kochanku, którego wiarołomność zasługiwała tylko na zapomnienie, gdy ona z niekłamanem oburzeniem zaprzeczyła temu i przysięgała, że nigdy niczyją kochanką nie była, on sądził z początku, że przez dumę kobiecą zapiera się prawdy. Zaczęła powtarzać zapewnienia swoje z taką siłą, spoglądała na niego z taką szczerością, że ostatecznie uwierzył w prawdę jej słów: uwierzył, że dumna, prawa kobieta w dniu ślubu dopiero chciała się oddać człowiekowi, który czekał na nią dwa lata, a potem, znudzony czekaniem, ożenił się z inną, posiadającą urok młodości i bogactwa. I dziwna rzecz: przeświadczenie to, które powinno było podniecić uczucie Saccarda, przejmowało go przeciwnie dziwnem zakłopotaniem; wstydził się niejako tak łatwego i przypadkowego zwycięztwa. Zresztą nie powtarzało się to więcej, bo żadne z nich zdawało się nie mieć ku temu ochoty.
Przez dwa tygodnie pani Karolina była wciąż niewypowiedzianie smutną. Instynktowne pragnienie życia — ów impuls, który czyni życie radością i koniecznością — zamarło teraz w jej sercu. Sumiennie, akuratnie wypełniała rozliczne obowiązki swoje, ale myślą zdawała się być gdzieindziej, obojętna dla wszystkich spraw ludzkich. Pracowała bezmyślnie, jak maszyna; nicość wszechrzeczy przejmowała ją bezgraniczną rozpaczą. Po utracie siły ducha i wesołości, jedna tylko pozostała jej rozrywka w chwilach wolnych od zajęć: godzinami całemi stała przy słupie w gabinecie brata, z czołem opartem o szybę, z oczyma utkwionemi w ogród pałacu Beauvilliersów; od pierwszego dnia bowiem przeczuła, że i tu także kryje się troska, ukryta nędza, budząca litość wysiłkami, w celu ocalenia pozorów przynajmniej. I tu także żyły istoty, które walczyły i cierpiały. Łzy ich zdawały się łagodzić jej boleści; miotana straszną walką wewnętrzną łudziła się, że jest nieczułą, że wobec cierpienia innych zapomina o własnej niedoli.
Rodzinie Beauvilliersów, która niegdyś, nie licząc już rozległych dóbr w Turenii i w Anjou — posiadała wspaniały pałac przy ulicy Grenelle, nie pozostało już teraz nic, prócz tej małej willi, wzniesionej w poprzedniem stuleciu poza miastem, a obecnie opasanej zewsząd ponuremi, czarnemi gmachami. Kilka starych i pięknych drzew pozostało w ogrodzie, jak gdyby w głębi studni; popękane, poszczerbione stopnie ganku porosły mchem i pleśnią. Willa ta, lepsze czasy pamiętająca, pełna niegdyś światła i wesela, zdawała się teraz otoczona murami więzienia, gdzie promienie słoneczne rozjaśniały zaledwie stęchłe piwniczne powietrze, którego chłód drżeniem przejmował. W tej wilgotnej, niezdrowej atmosferze, pani Karolina ujrzała pewnego dnia hrabinę de Beauvilliers, stojącą na walącym się ganku. Była to kobieta mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, bardzo chuda i wysoka, zupełnie siwa, szlachetnej i dumnej postawy. Wydatny, prosty nos, wąskie usta i bardzo długa szyja czyniły ją podobną do łabędzia smutnego, lecz łagodnego. Natychmiast prawie poza nią ukazała się jej córka, Alicya de Beauvilliers, dwudziestopięcioletnia panna, ale tak szczupła i drobna, że możnaby ją było wziąć za małą dziewczynkę, gdyby nie zwiędnięta cera i wyraz twarzy, zdradzający już zmęczenie. Była ona zupełnie podobna do matki ale wątlejsza, z nieproporcyonalnie długą szyją i mniej dystyngowaną postawą, posiadała już tylko budzący litość wdzięk ostatniej latorośli dogasającego arystokratycznego rodu. Obie kobiety mieszkały tu samotnie, od czasu jak syn hrabiny, Ferdynand Beauvilliers, zaciągnął się do żuawów papiezkich po bitwie pod Castelfidardo przegranej przez Lamoricière’a. Co dzień, gdy deszcz nie padał, wychodziły obie na ganek i zszedłszy z kamiennych schodów na dziedziniec, przechadzały się dokoła trawnika, słowa do siebie nie mówiąc. Trawnik ten otoczony był bluszczem tylko, bo kwiaty nie wyrosłyby na takim gruncie, a może też posadzenie ich byłoby zbyt wielkim dla nich wydatkiem. Dziwnie smutne wrażenie sprawiała owa przechadzka, zapewne dla zdrowia tylko odbywana przez te dwie milczące i blade kobiety, snujące się jak cienie wpośród drzew, które niegdyś tyle zabaw widziały. Patrząc na nie, doznawało się wrażenia, że postacie ich są żałobnemi pamiątkami rzeczy miłych sercu, ale od dawna już zamarłych.
Pani Karolina nie dla ciekawości ale przez szczerą życzliwość śledziła z początku oczyma swoje sąsiadki i stopniowo, mając widok na ogród, przeniknęła tajniki ich życia, tak starannie ukrywanego przed światem. Miały one powóz i jednego konia powierzonego opiece służącego, który spełniał zarazem obowiązki kamerdynera, furmana i odźwiernego; oprócz niego miały jeszcze kucharkę, która była również panną służącą. Ale jeżeli powóz wyjeżdżał za bramę wioząc te panie do miasta; jeżeli w zimowej porze widać było pewien zbytek na dwutygodniowych obiadach, na których bywało kilku dawnych znajomych — kosztem iluż to postów, ilu groszowych oszczędności okupywano te kłamliwe pozory dobrobytu! Dla zmniejszenia wydatku na praczkę w starannie przed okiem ludzi ukrytej szopie odbywało się ustawicznie pranie starej, połatanej bielizny; na kolacyę podawano tylko jarzynę i chleb, suszony umyślnie, aby go mniej wychodziło; stary furman łatał dziurawe trzewiki hrabianki; kucharka czerniła atramentem zniszczone rękawiczki pani; suknie matki przerobione i do niepoznania zmienione przechodziły na córkę; kapelusze trwały lata całe dzięki zmianie kwiatów i wstążek. Salony na parterze oraz obszerne komnaty na pierwszem piętrze bywały zawsze zamknięte w dnie, w których nie spodziewano się gości; obie kobiety zajmowały dla siebie jeden tylko mały pokoik, służący im za jadalnię i za sypialnię. Przez otwarte okno widać było hrabinę zajętą jak uboga mieszczanka cerowaniem bielizny, Alicya zaś, siedząc pomiędzy fortepianem a stalugami, robiła na drutach pończochy lub mitenki dla matki. Raz podczas burzy, pani Karolina widziała, że zbiegłszy do ogrodu zbierały piasek, który potoki wody unosiły.
Teraz znała już ona całą historyę ich życia. Hrabina de Beauvilliers była bardzo nieszczęśliwą w pożyciu z mężem, utracyuszem i rozpustnikiem. Znosiła jednak spokojnie swą dolę, nigdy się na nią nie skarżąc. Pewnego wieczoru przyniesiono hrabiego z Vendôme konającego, z przestrzeloną piersią. Opowiadano, że miał on nieszczęśliwy wypadek na polowaniu; w rzeczywistości jednak padł ofiarą zemsty leśnika, któremu zbałamucił żonę czy też córkę. Razem z nim zstąpiła do grobu zamożność rodziny Beauviliersów — olbrzymia niegdyś fortuna w posiadłościach ziemskich, które Rewolucya znacznie uszczupliła a które ojciec jego i on sam do reszty stracili. Mały folwark Aublets, położony o kilka mil od Vendôme a przynoszący około piętnastu tysięcy franków rocznego dochodu, pozostał jedynem źródłem utrzymania wdowy i dwojga dzieci. Pałac przy ulicy Grenelle oddawna był sprzedany; pałacyk przy ulicy St Lazare obciążony długami hypotecznemi, zagrożony wystawieniem na sprzedaż w razie niewypłacenia procentów, pochłaniał znaczną część owych piętnastu tysięcy, tak że zaledwie parę tysięcy franków rocznie pozostawało na utrzymanie nieszczęśliwej rodziny, nie chcącej wyrzec się dawnego blasku i świetności. Ośm lat upłynęło już od chwili jak hrabina owdowiała z dwudziestoletnim synem i ośmnastoletnią córką. Ale w obec ruiny majątkowej wzmogła się jeszcze rodowa duma kobiety, która poprzysięgła żywić się raczej chlebem i wodą, aniżeli ustąpić z cokolwiek pozornej wielkości. Od tej pory żyła jedynie myślą umieszczenia syna w wojsku i wydania córki za człowieka równego jej urodzeniem i stanowiskiem społecznem. Ferdynand przyczyniał jej z początku wiele niepokojów, bo lekkomyślny młodzieniec pozaciągał długi, które zapłacić należało, ale wtajemniczony przez matkę w stan ich położenia majątkowego, nie dopuścił się powtórnie dawnych wybryków. Był to poczciwy chłopiec, z dobrem sercem, przymusowo skazany na bezczynność bo okoliczności usuwały go od wszelkich urzędów a w ówczesnem towarzystwie żadnego nie mógł znaleść zajęcia. I teraz jeszcze hrabina niepokoiła się ustawicznie o syna służącego w wojsku papieskiem, bo pomimo dumnej postawy, delikatny był i bezkrwisty, skutkiem czego klimat Rzymu działał szkodliwie na jego zdrowie. Wyjście za mąż Alicyi opóźniało się tak, że biedna matka nie mogła bez łez patrzeć na pannę, starzejącą się już i znudzoną długiem oczekiwaniem. Pomimo malującego się na jej twarzy wyrazu smętnej bezmyślności, Alicya nie była głupią; gorąco pragnęła ona żyć, zaznać szczęścia z człowiekiem, któryby ją kochał prawdziwie; ale nie chcąc powiększać boleści matki, udawała obojętność, wyśmiewała się z małżeństwa, dowodząc, że ma powołanie do stanu staropanieńskiego. Nocami tylko, ukrywszy twarz w poduszkach, gorzkiemi łzami opłakiwała swoje samotne, bezcelowe życie. Kosztem prawdziwych cudów oszczędności ze skąpstwem graniczącej, hrabina odłożyła dwadzieścia tysięcy franków, mających stanowić posag Alicyi; udało jej się też uratować trochę kosztowności, bransoletkę, kilka pierścionków i kolczyków przedstawiających wartość około dziesięciu tysięcy franków. Nie śmiała nawet wspominać komukolwiek o tak skromnej wyprawie i o równie skromnym posagu, który mógł starczyć zaledwie na opędzenie pierwszych wydatków w razie, gdyby oczekiwany konkurent zjawił się wreszcie. A jednak nie traciła nigdy nadziei, walczyła rozpaczliwie, nie chcąc się wyrzec praw urodzeniu jej należnych; wyniosła i dbała o zachowanie pozorów, nigdy nie wychodziła pieszo, nie zmniejszyła ani o jedną potrawę wieczornych swych przyjęć, ale skąpiła sobie we wszystkiem w życiu domowem, tygodniami całemi jadała kartofle bez okrasy, aby dołożyć z piędziesiąt franków do wiekuiście niewystarczającego posagu córki. Niestety! pomimo tylu dowodów bolesnego i bezowocnego bohaterstwa, położenie majątkowe stawało się coraz smutniejszem!
Jednakże do tej pory pani Karolina nie znalazła sposobności do zawiązania rozmowy z matką lub z córką. Znała najdrobniejsze szczegóły ich życia będące dla całego świata tajemnicą a jednak dotąd nie było pomiędzy niemi nic, oprócz zamiany takich spojrzeń, które wyradzają przekonanie o wzajemnej niczem niewytłomaczonej sympatyi ludzi, nie znających się wcale. Księżnej Orviedo danem było zbliżyć je ku sobie. Założywszy „Dom pracy“, powzięła ona zamiar utworzenia komitetu opiekuńczego złożonego z dziesięciu pań, które miały zbierać się dwa razy miesięcznie celem szczegółowego zwiedzania zakładu, oraz kontrolowania działalności całej służby. Zastrzegłszy sobie wyłącznie uczynienie wyboru członków komitetu, zaprosiła doń jedną z najpierwszych panią de Beauvilliers, z którą niegdyś serdeczna łączyła ją przyjaźń, a z którą teraz, po usunięciu się ze świata, zachowywała sąsiedzkie stosunki. Traf zrządził, że gdy w komitecie opiekuńczym zabrakło sekretarza, Saccard, mający wpływowy głos w administracyi zakładu, polecił panią Karolinę twierdząc, iż niepodobna byłoby uczynić lepszego wyboru. Istotnie, dość uciążliwy był to obowiązek, dużo pisania a nawet trochę pracy fizycznej, co zniechęcało każdą z tych pań. Już od pierwszych dni pani Karolina okazała się niezrównaną opiekunką: gorąco pożądane a niezaznane nigdy uczucie miłości macierzyńskiej oraz bezgraniczne przywiązanie do dzieci było jej bodźcem do serdecznej pracy dla dobra biednych istot, które chciano wyrwać z kałuży stołecznego zepsucia. Na ostatniem posiedzeniu spotkała ona hrabinę de Beauvilliers, która raczyła zaledwie zlekka kiwnąć jej głową, bo pragnąc pod pozorami obojętności ukryć uczucie wstydu, które ją przejmowało, czuła że pani Karolina jest świadkiem jej nędzy. Od tej pory zamieniały one ukłon, ilekroć spotkały się oczyma, gdyż udawanie, że się nie poznają, byłoby niegrzecznością za daleko posuniętą.
Pewnego dnia, gdy Hamelin poprawiał plan jakiś na mocy nowo dokonanych obliczeń a Saccard, stojąc za krzesłem, śledził jego pracę, pani Karolina — oparta jak zwykle o okno dużego gabinetu — przyglądała się hrabinie i jej córce, które odbywały codzienną przechadzkę po ogrodzie. Miały one dziś na nogach takie chodaki, jakichby żadna gałganiarka ze śmietnika podnieść nie chciała.
— Nieszczęśliwe kobiety! szepnęła — jakże okropną, rozpaczliwą rzeczą musi być ta komedya zbytku, odgrywanie której uważają sobie za obowiązek!
Odeszła o parę kroków i schowała się za firankę, nie chcąc powiększać cierpienia hrabiny i zdradzać, że ktoś obcy jest świadkiem ich niedoli. Ona sama uspokoiła się nieco podczas tych trzech tygodni, gdy każdego ranka stojąc przy oknie zapominała o własnej boleści i osamotnieniu. Widok nieszczęścia innych dodawał jej siły do zniesienia okropnego ciosu zburzenia całej przeszłości, co w pierwszej chwili wydawało jej się utratą wszelkiej na przyszłość nadziei. Nieraz dziwiła się sama, gdy uśmiech zjawiał się na jej ustach.
W głębokiej zadumie pogrążona, przez chwilę jeszcze śledziła wzrokiem obie kobiety, przechadzające się po ogrodzie, zarosłym pleśnią i mchami.
— Powiedz mi pan, dlaczego ja nie mogę wytrwać w smutku? — spytała nagle, zwracając się do Saccarda. — Nie! smutek mój nie trwa i nigdy nie trwał długo!... cobądź mnie spotyka, nie jestem zdolna zawsze być smutną... Jest-że to egoizm? To byłoby ohydnem!.. a zresztą, nie! nie zasługuję na nazwę egoistki, bo wesołość usposobienia nie przeszkadza mi odczuwać głęboko najmniejszego cierpienia innych. Jakże to pogodzić? jestem wesołą a jednak zalewałabym się łzami na widok każdej niedoli, gdyby rozsądek i konieczność panowania nad sobą nie przekonywały mnie, że kawałek chleba będzie nędzarzowi większą pomocą niż moje łzy daremne.
Mówiąc to, roześmiała się swobodnym śmiechem kobiety energicznej, która przekłada czyn nad gołosłowne utyskiwania.
— A jednak Bóg tylko wie, czy nie miałam prawa zwątpić już o wszystkiem! — dodała po chwili z westchnieniem. — Ach! podczas całego życia nie byłam zepsuta powodzeniem! Bita, znieważana w tem piekle, do którego wtrąciło mnie pójście za mąż, myślałam, że nie pozostaje mi nic nad odebranie sobie życia... Chciałam się utopić! Nie uczyniłam tego jednak i w dwa tygodnie po rozstaniu się z mężem, wyjeżdżając z bratem na Wschód, czułam się znów swobodną i szczęśliwą. Tysiące nadziei przepełniało wtedy moje serce.
Po powrocie do Paryża, gdy nie czuliśmy żadnego gruntu pod nogami, miewałam okropne noce: widziałam samą siebie konającą z głodu, pomimo wszystkich naszych pięknych projektów. Nie umarliśmy; zaczęłam więc znowu marzyć i nieraz sama z siebie się śmieję, zastanowiwszy się, ile to szczęścia spodziewam się jeszcze zaznać w życiu... I teraz oto, gdy uderzył we mnie ten grom, o którym dotąd mówić nie śmiem, doznałam w pierwszej chwili takiego uczucia jak gdyby mi serce wydarto!.. tak, czułam dokładnie, że ono bić przestaje i zamiera... myślałam, że wszystko się skończy, że ostatnia godzina mojego życia nadeszła... Nie! oto znów prąd życia mnie porywa!... dziś się śmieję, jutro odzyskam nadzieję i znów będę pragnęła żyć! Jest że to czem nadzwyczajnem, że ja nie umiem długo rozpaczać?
Saccard, który z uśmiechem słuchał tej spowiedzi, wzruszył ramionami:
— Ba! wszyscy są tacy, bo takiem jest życie!
— Tak pan sądzi? — zawołała ze zdziwieniem. — Mnie zaś się zdaje, że bywają ludzie tak smutni, że nic im radości sprawić nie zdoła a życie zawsze im cięży, bo widzą je w czarnych barwach.
O! wszak i ja nie łudzę się uciechami lub pięknością naszego żywota! Dużo bardzo przeżyłam, przyjrzałam się rzeczywistości i wiem ile brudów spotykać trzeba na każdym kroku. Ale cóż poradzić! byłam i zawsze pozostanę przywiązaną do życia. Zkąd to wynika? sama nie wiem. Choć wszystko chwieje się wokoło mnie i w gruzy pada, ja nazajutrz staję na ruinach z wesołością i nadzieją w sercu...
Nieraz przychodziło mi na myśl, że życie moje jest na małą skalę obrazem doli całej ludzkości, która żyje w strasznej nędzy, lecz wciąż się odradza młodością każdego nowego pokolenia... Ilekroć nowy cios mnie spotka, nowa młodość, nowa wiosna przynosząca obietnicę bujnego plonu budzi i rozgrzewa serce moje. To, co mówię, jest tak dalece zgodnem z prawdą, że gdy doznawszy cierpienia wyjdę na ulicę, na słońce, zaczynam znów wierzyć, kochać i czuję się szczęśliwą. Czas nawet nie ma władzy nademną, jestem do tego stopnia naiwną, iż zbliżam się ku starości, sama o tem nie wiedząc. Za dużo... jak na kobietę... czytałam; idę naprzód, nie zdając sobie sprawy dokąd dojdę, ale w tej mierze i świat cały niewiele więcej wie odemnie. Tylko... mimowoli prawie... doznaję wrażenia, że dążymy wszyscy ku czemuś, co jest niewypowiedzianie dobrem i miłem.
Wzruszona tą rozmową, pani Karolina rzucała jakieś żartobliwe słówka, chcąc pokryć głębokie swe rozrzewnienie. Inżynier, podniosłszy oczy z nad papierów, wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym czci i przywiązania.
Och! ty jesteś uosobieniem miłości, istotą stworzoną do katastrof życiowych! — zawołał.
Z codziennych tych rozmów wywiązywała się powoli jakaś gorączka i jeżeli pani Karolina odzyskiwała wrodzoną żywość i swobodę obejścia, zawdzięczała to głównie Saccardowi, porywającej jego rzutności i skwapliwości do wszelkich przedsięwzięć. Teraz już stało się rzeczą prawie postanowioną, że należy wyzyskać materyały nagromadzone w tece Hamelina. Przedewszystkiem wyciągnięto rękę na morze Śródziemne, które należało opanować za pomocą towarzystwa transportowego. Z pośród portów wszystkich krain nadbrzeżnych, Saccard wybierał te, w których miały być zakładane stacye; mieszając wspomnienia szkolne ze swym zapałem ażioterskim, wysławiał to morze, jedyne, jakie znał świat starożytny — błękitne morze, na którego wybrzeżach kwitła cywilizacya, w którego nurtach kąpały się starożytne Ateny, Rzym, Tyr, Aleksandrya, Kartagina, Marsylia — wszystkie te miasta, które stworzyły Europę. Następnie, zapewniwszy sobie tę wielką drogę na Wschód, założy w Syryi interes... niewielki początkowo, np. towarzystwo kopalń srebra w górach Karmelu. Drobiazg to... zaledwie kilka milionów... ale świetny interes na początek dla zyskania rozgłosu, gdyż projekt otworzenia kopalni srebra, wydobywanego wprost z ziemi i zbieranego szuflami, roznamiętni niezawodnie publiczność, zwłaszcza gdyby można było przyczepić do nazwy towarzystwa jaką dobrze brzmiącą nazwę miejscowości np. Karmel. Istnieją tam także pokłady węgla, który znajduje się prawie na powierzchni i opłaci się na wagę złota, kiedy w kraju powstaną liczne fabryki. Nie dosyć na tem, można będzie jeszcze stworzyć inne przedsiębiorstwa jako to: banki, syndykaty dla rozwijającego się pomyślnie przemysłu, towarzystwo eksploatacyi olbrzymich lasów Libanu, gdzie stuletnie drzewa próchnieją na miejscu dla braku środków transportu. Uniesiony projektotwórczym zapałem, Saccard dochodził wreszcie do największej rzeczy, do założenia towarzystw kolei żelaznych wschodnich i wtedy już prawił tysiące niedorzeczności. Owa sieć dróg żelaznych przerzynających całą Azyę Mniejszą była dopiero dla niego prawdziwą spekulacyą — życiem pieniędzy, zdobywających jednym zamachem cały ten świat, niby nowy łup nietknięty jeszcze skutkiem ciemnoty minionych stuleci. Wietrząc wszystkie te skarby, rżał jak koń rycerski, gorącemi parami bitwy odurzony.
Pani Karolina, poważna i rozsądna osoba, stawiała zazwyczaj opór wszelkim wybujałym wybrykom fantazyi; tym razem jednak, porwana zapałem Saccarda, nie dostrzegła nawet przesady, w jaką wpadał. Prawdę mówiąc, przyczyniała się do tego miłość jej dla Wschodu, tęsknota za cudownemi krainami, gdzie — jak jej się zdawało — była szczęśliwą. Bezwiednie coraz bardziej podniecała gorączkę Saccarda barwnemi swemi opisami i objaśnieniami pełnemi szczegółów. Niewyczerpaną była w opowiadaniach, mówiąc o Bajrucie, gdzie spędziła trzy lata: Bajrut u stóp Libanu na wystającym klinie lądu, pomiędzy czerwonemi piaskami i odłamami skał... Bajrut ze swemi domami rozłożonemi amfiteatralnie w pośród rozległych ogrodów — wszak to prawdziwy raj rozkoszy, pełen wysmukłych palm, drzew pomarańczowych i cytrynowych. Dalej znów wszystkie te miasta na wybrzeżach: na północ Antyochia z dawnej świetności wyzuta, na południu Saida, dawny Syon, Akka, Jaffa i Tyr, obecny port Sur, Tyr, którego kupcy byli królami, którego żeglarze okrążyli całą Afrykę, a który dziś, mając port zasypany piaskiem, jest już tylko wielką kupą zwalisk, prochem pałaców, pomiędzy którm i tu i owdzie widnieją zaledwie nędzne chaty rybackie. Ona wszędzie towarzyszyła bratu: znała Aleppo, Angorę, Brussę, Smyrnę, dotarła nawet do Trebizondy, miesiąc cały spędziła w Jerozolimie, przejęta wspomnieniami świętej przeszłości. Następnie przez dwa miesiące mieszkała w Damaszku, w tem handlowem i przemysłowem mieście, będącem królową Wschodu, wznoszącem się na środku olbrzymiej płaszczyzny, stanowiącej ognisko, ku któremu dążą tysiączne karawany z Mekki i Bagdadu. Znała ona doskonale góry i doliny; znała pola uprawne i odłogiem leżące, znała wioski maronitów i druzów, to na wzgórzach rozsiane, to znów ukryte w wąwozach. A z najmniejszego zakątka, zarówno z głuchych pustyń jak z bogatych grodów, wyniosła ona uwielbienie dla bogatej, niewyczerpanej przyrody, oraz pogardę ku głupim i złym ludziom. Ileż tam bogactw wzgardzonych przez człowieka lub ręką jego popsutych! Wiedziała dobrze, jakie ciężary gnębią handel i przemysł; nieobcem jej było głupie prawo, zabraniające obracać na cele rolnicze kapitałów powyżej pewnej określonej sumy; przeklinana rutynę, która pozostawia w rękach wieśniaka taki sam pług, jakiego używano w epoce przed-Chrystusowej; oburzała się nieświadomością, w jakiej jeszcze za dni naszych marnieją te miliony ludzi, podobne dzieciom, rozwój których przemocą powstrzymano. Niegdyś wybrzeże było za małem, jedno miasto graniczyło z drugiem — dziś prąd życia popłynął na Zachód a cała ta kraina wydaje się olbrzymim, spustoszałym cmentarzem. Niema tu szkół, niema dróg, rząd jest najgorszy, sprawiedliwość sprzedajna, kasta urzędnicza wstrętna, podatki za ciężkie, prawa głupie, lenistwo i fanatyzm rozpanoszyły się nadmiernie, nie mówiąc już o ustawicznych wojnach domowych i rzeziach, ofiarą których wsie całe padają. Przejęta gniewem, zapytywała, czy człowiek ma prawo niszczyć dzieło natury — błogosławiony ten kraj tak piękny, tak uroczy, w którym spotkać można wszystkie klimaty: i równiny skwarem słonecznym spalone, i stoki gór, gdzie łagodny wietrzyk powiewa i niebotyczne szczyty wiecznemi śniegami pokryte. Miłość do życia, gorąca nadzieja budziły się znowu w jej sercu na samą myśl, że potęga wiedzy i spekulacyi — niby różczka czarnoksięska ożywić znów może tę krainę odrętwiałą w tyloletniem uśpieniu.
— Tak! — wołał z zapałem Saccard — dokoła tego wąwozu, który pani narysowałaś, niema teraz nic, prócz głazów i kamieni, ale niechno tylko rozpocznie się eksploatacya kopalni srebra, wnet stanie tu wioska, która potem w miasto urośnie!... Urządzimy nowe tamy we wszystkich tych portach zasypanych piaskiem i wkrótce wielkie okręty przybijać będą do brzegów, do których dziś małe łódki nawet nie mają dostępu... A na wyludnionych dolinach, na pustych wzgórzach ozwie się tętno nowego życia, skoro tylko przerzniemy je siecią dróg żelaznych!... Tak! zobaczysz tam pani wykarczowane lasy, uprawne pola, nowe drogi i kanały, nowe wioski, miasta i rojące się tłumy ludności!... Życie powróci tu podobnie jak chory powróci do sił, gdy w żyły jego wpuścimy krew zdrową... Cudów tych pieniądz dokona!
Słuchając przenikliwego głosu Saccarda, pani Karolina oczyma wyobraźni widziała już rozkwit prorokowanej przez niego cywilizacyi. Rysunki owe i plany nabierały życia, zaludniały się: spełniało się wreszcie jej marzenie, widziała Wschód otrząsający się z rdzy barbarzyństwa, wyzwolony z ciemnoty, z całą wyszukaną subtelnością wiedzy, osiągający zyski z urodzajnej ziemi i z pięknego nieba. Wszak raz już była świadkiem takiego cudu: widziała ów Port Saïd, który w ciągu lat kilku wyrósł na nagiem wybrzeżu; najprzód powstało kilka chat służących za schronienie pierwszym robotnikom, niebawem stanęła mieścina o dwóch tysiącach ludności, wreszcie zaś miasto mające dziesięć tysięcy mieszkańców, wspaniałe domy i wielkie magazyny. Wytrwała praca mrowiska ludzkiego stworzyła tu życie i dobrobyt. Podobne obrazy snuły się znów przed jej oczyma; widziała ów niczem niewstrzymany pochód ludzkości, która goniąc za szczęściem, ulegając potrzebie czynu, idzie przed siebie, nie wiedząc dokąd dojdzie, ale pragnie swobody i lepszych warunków bytu. Niestrudzone mrówki, przebudowując mrowisko, poruszały ziemię z posad... wytrwała praca zapewniała człowiekowi nowe rozkosze, stokrotnie wzmagała jego potęgę, z dniem każdym powiększała jego zdobycze. Pieniądz, idąc ręka w rękę z wiedzą, wytwarzał postęp.
Hamelin, przysłuchujący się z uśmiechem rozmowie, uczynił trafną uwagę:
— Wszystko to jest poezyą owoców pracy, my zaś nie doszliśmy jeszcze do prozy, czyli do rozpoczęcia działalności.
Upojony olbrzymiemi rozmiarami swych pomysłów, Saccard zapalił się do nich jeszcze więcej pewnego dnia, gdy przerzucając różne książki, opisujące Wschód, znalazł pomiędzy niemi historyę wyprawy do Egiptu. Odtąd umysł jego zaprzątało nieustannie wspomnienie wojen krzyżowych — owego powrotu ludów z Zachodu na Wschód, do kolebki ludzkości — owej olbrzymiej wędrówki, gdy Europa cała zgromadziła się chwilowo w rodzinnem swem gnieździe, które znajdowało się jeszcze w pełni rozkwitu i w którem tylu rzeczy jeszcze nauczyć się było można. Największe jednak wrażenie czyniła na nim postać Napoleona, wiodącego tam swe szeregi w wielkich i tajemniczych celach. Głosząc zamiar zdobycia Egiptu, utrwalenia tam władzy Francyi, celem ułatwienia handlu ze Wschodem — Napoleon z pewnością nie wypowiadał całej głębi swej myśli. Starając się przeniknąć zagadkę tej wyprawy. Saccard przypisywał tysiące różnorodnych a kolosalnych zamysłów ambicyi młodego korsykanina. Przedstawiał sobie nowe cesarstwo utworzone na Wschodzie przez Napoleona, który odbywszy koronacyę w Konstantynopolu, dążył — jego zdaniem — do tego, aby zostać cesarzem Wschodu i Indyj, urzeczywistnić marzenia Aleksandra, zaćmić sławę Cezara i Karola Wielkiego. Podczas pobytu owego na wyspie św. Heleny, wielki ów wojownik mawiał o generale angielskim Sidneyu: „Ten człowiek stał się przyczyną unicestwienia mojej wielkości“. Zamiar, o który krzyżowcy się kusili, którego Napoleon uskutecznić nie zdołał — zamiar zdobycia Wschodu rozgorączkowywał Saccarda. A podboju tego pragnął on dokonać z pomocą dwóch sił: nauki i pieniędzy. Skoro cywilizacya szła ze wschodu na zachód, dlaczegóż nie miałaby cofnąć się na wschód, powrócić do pierwotnej siedziby ludzkości, do tego raju, jakim jest półwysep Indostański odrętwiały w wiekowej martwocie? Marząc o takiem odmłodzeniu świata, ożywiał prądem galwanicznym raj ziemski, zaludniał go znowu z pomocą pary i elektryczności, czynił Azyę Mniejszą ogniskiem starego świata, punktem do którego zbiegały się wszystkie drogi naturalne, stanowiące połączenie między lądami. Uniesiony zapałem, w wyobraźni swej zarabiał już nie miliony, ale miliardy miliardów.
Odtąd codziennie obaj z Hamelinem odbywali długie narady; w istocie, tysiące olbrzymich trudności stawało na przeszkodzie tym nadziejom. Inżynier, który bawił w Bajrucie w 1862 r., podczas strasznej rzezi dokonanej przez druzów na chrześcianach maronitach, nie ukrywał przeszkód, jakieby im niezawodnie stawiły ludy tameczne, żyjące w nieustannych wojnach i rzucone na łaskę i niełaskę władz miejscowych. Na szczęście miał on w Konstantynopolu potężne stosunki, zapewnił sobie poparcie wielkiego wezyra Fuad-baszy, człowieka wielkich zasług i gorącego stronnika reform. Hamelin nie wątpił, iż wezyr uczyniłby dla niego wszelkie możliwe ustępstwa. Przytem, przepowiadający nieunikniony upadek państwa tureckiego, sądził, że dający się tam we znaki brak pieniędzy, oraz pożyczki wypuszczane co roku, stanowią okoliczność sprzyjającą ich planom. Zdaniem jego, rząd obdłużony — jeżeli nie daje własnej gwarancyi — tem chętniej przystaje na prywatne przedsiębiorstwa, gdy dostrzeże w nich jakikolwiek zysk dla siebie. A nadto, czyż zainteresowanie turków pracami cywilizacyjnemi, stopniowy ich zwrot do postępu, aby przestali wreszcie być tamą pomiędzy Europą i Azyą, nie stanowi nader praktycznego sposobu rozstrzygnięcia zawiłej i kłopotliwej kwestyi wschodniej? Jakże wzniosłe, patryotyczne zadanie przypadłoby w udziale towarzystwom francuzkim!
Wreszcie pewnego ranka Hamelin wyłożył spokojnie trzymany dotąd w tajemnicy program, o którym niekiedy tylko wspominał, nazywając go koroną całego dzieła.
— Gdy staniemy się już panami Wschodu, wtedy utworzymy nowe królestwo Palestyny i osadzimy w niej Papieża. Z początku trzeba będzie poprzestać na Jerozolimie, otworzywszy port morski w Jaffie. Następnie ogłosimy niepodległość Syryi i przyłączymy ją do królestwa... Wiadomo panu przecież, że w niedalekiej przyszłości Papież będzie zmuszonym opuścić Rzym, gdzie narażony jest na tyle upokorzeń. Na tę chwilę właśnie wszystko musi być przez nas przygotowanem.
Saccard oniemiał z podziwu, słuchając planów, jakie inżynier wypowiadał spokojnie, przejęty głębokiem uczuciem religijnem. On sam nie cofał się przed najnieprawdopodobniejszemi mrzonkami a przecież nigdy nie posunął się tak daleko. Uczony ten, tak chłodny napozór, wprawiał go w zdumienie.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał wreszcie. — Turcy nie wyrzekną się nigdy Jerozolimy!
— Dlaczego? — z niewzruszonym spokojem podjął Hamelin. — Zapominasz pan, że oni przedewszystkiem potrzebują pieniędzy. Zaręczam, że chętnie pozbędą się Jerozolimy, posiadanie której kłopotów im tylko przysparza. Ileż to razy byli w kłopocie, nie wiedząc po czyjej stronie stanąć, gdy rozmaite odcienia katolicyzmu rozpoczynały waśnie o posiadanie miejsc świętych! Zresztą, maronici popieraliby w Syryi Papieża, który... jak panu wiadomo zapewne... założył w Rzymie kolegium dla ich księży. Oddawna już zastanawiam się nad tem i wszystko dobrze rozważywszy twierdzę, że będzie to początek nowej ery, ery tryumfu katolicyzmu. Niejeden zarzuci mi może, że zadaleko się posuwam, że mieszkając w Syryi, Papież byłby odcięty, odosobniony od spraw Europy. Ale jakimże blaskiem zajaśnieje Namiestnik Chrystusa, owładnąwszy Ziemią Świętą, przemawiając w imieniu Chrystusa z tejże ziemi, na której On sam niegdyś żył i nauczał! Oto spuścizna Chrystusowa! najgodniejsza stolica papieztwa! Nie wątpię, że uczynimy to królestwo silnem i trwałem, że uchronimy je od wszelkich burz politycznych, opierając jego budżet z gwarancyą dochodów kraju na wielkim banku, o akcye którego ubiegać się będzie cały świat katolicki.
Saccard słuchał z uśmiechem tych planów. Nie podzielał on ich wprawdzie, ale żywo zainteresowany, nie mógł się oprzeć chęci ochrzczenia mającego powstać banku.
— Będzie to „Skarb Grobu Chrystusa!“ — zawołał uszczęśliwiony ze swego pomysłu. — Czy zgoda? Świetny, znakomity interes!
Ale spotkawszy rozumne oczy pani Karoliny, która uśmiechała się niedowierzająco a nawet ironicznie, zawstydził się swego zapału.
— W każdym razie, — dorzucił — przezorność nakazuje zachować w tajemnicy to, co pan zowiesz koroną dzieła. Kto wie, czy teraz nie wyśmianoby nas. A zresztą program nasz i tak jest już strasznie przeciążony, skutkiem czego ostateczne nasze dążenie powinno być wiadomem tylko twórcom projektu.
— Bezwątpienia, podzielam w zupełności pańskie zdanie — oświadczył inżynier. — To, o czem mówiliśmy teraz, musi pozostać tajemnicą.
Na tem więc skończyło się dnia tego szperanie w tece. Zapadło postanowienie wprowadzenia w czyn olbrzymiej tej seryi projektów, zaczynając od utworzenia na początek małego banku, celem puszczenia w ruch małych przedsiębiorstw. Następnie przy sprzyjających okolicznościach można będzie rozszerzyć sferę działalności, owładnąć rynkami handlowemi i stać się panami całego świata.
Nazajutrz, idąc do księżnej Orviedo, aby zasięgnąć wskazówki w jakiejś kwestyi dotyczącej „Domu pracy“, Saccard przypomniał sobie chwilowe swoje marzenie zostania małżonkiem tej królowej miłosierdzia a zarazem rozdawcą olbrzymiego mienia ubogich. Uśmiechnął się z politowaniem, teraz bowiem marzenie to wydało mu się niedorzecznem. Wszak stworzony jest po to, aby żyć, nie zaś, aby opatrywać rany, które życie zadało. Teraz nareszcie wejdzie na właściwą drogę, rzuci się w wir walki pieniężnej, przyjmie udział w tej pogoni za szczęściem, w tym wiekuistym pochodzie ludzkości, dążącej wciąż do światła i do radości.
W parę godzin później, wszedłszy do gabinetu inżyniera, zastał tu tylko panią Karolinę. Stała ona przy oknie, zdziwiona ukazaniem się w ogrodzie hrabiny i jej córki o niezwykłej porze. Obie kobiety czytały list jakiś z wielkiem zajęciem. Wyraz przygnębienia malował się na ich twarzach. Był to zapewne list od Ferdynanda, którego położenie w Rzymie także nie musiało być wesołem.
— Patrz pan! — zawołała pani Karolina, spostrzegłszy Saccarda. — Jakieś nowe zmartwienie spotkało te nieszczęśliwe kobiety. Doprawdy, żebraczki na ulicy mniej we mnie budzą żalu i litości!
— Eh! — wesoło zawołał Saccard — niech je pani namówi, aby się do mnie zwróciły. Mamy przecież zamiar wzbogacić cały świat, więc im także coś się dostanie.
Rozgorączkowany nadmiarem szczęścia, próbował zbliżyć się do niej i pocałować ją w usta. Ale pani Karolina odskoczyła żywo, blednąc, jakby pod wpływem nieokreślonego jakiegoś niepokoju.
— Nie! nie! proszę, niech pan przestanie! Pierwszy to raz Saccard usiłował posiąść ją znowu, od czasu jak oddała mu się sama w chwili zupełnej nieświadomości. Powziąwszy postanowienie w sprawach poważnych, pomyślał o swej miłostce a opór pani Karoliny zdziwił go nieco.
— Czyż sprawiłoby to pani w istocie wielką przykrość? — zapytał.
— Tak, byłoby mi to bardzo przykrem — z uśmiechem odparła już uspokojona. — Zresztą — dodała — przyznaj pan, że nie wiele ci na tem zależy?
— O! przeciwnie! ubóstwiam panią!
— Nie, nie mów pan tego... tyle innych spraw powinno pana teraz zajmować! Zresztą, zachowam dla pana uczucie najszczerszej przyjaźni, jeżeli okażesz się tak czynnym i energicznym, jak mi się wydajesz i jeżeli dokonasz tych wielkich projektowanych przedsięwzięć. Wierzaj mi pan, przyjaźń jest więcej wartą od miłości.
Saccard uśmiechał się, słuchając, a jednak ogarniało go uczucie wstydu i zakłopotania... Ona go nie chce teraz... Nie jest że rzeczą śmieszną posiąść kobietę raz tylko, przypadkowo?... W istocie jednak tylko jego miłość własna na tem cierpiała.
— A zatem pozostaniemy tylko przyjaciółmi? — zapytał.
— Tak, stanę się pańską towarzyszką i pomocnicą. Odtąd będziemy przyjaciółmi, serdecznymi przyjaciółmi.
Pochyliła głowę ku niemu a on, pokonany, przyznając jej słuszność, na znak zgody pocałował ją w oba policzki.