Pieniądz (Zola)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieniądz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Argent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jedenasta biła na Giełdzie, gdy Saccard wszedł do restauracyi Champeaux. Stanąwszy na progu sali biało malowanej, zdobnej złoconemi sztukateryami, powiódł oczyma po małych stoliczkach, przy których siedzieli goście ożywioną rozmową zajęci. Na twarzy jego odbiło się zdumienie, gdy nie znalazł wpośród nich człowieka, którego spodziewał się tu zastać.
Ujrzawszy w pośród żywo uwijającej się służby kelnera, który biegł roznosząc półmiski:
— Słuchaj no! — zawołał — czy Huret nie był tutaj?
— Nie, proszę pana, nie było go dotąd.
Saccard rozejrzał się raz jeszcze i usiadł przy stojącym we framudze okna stoliku, od którego w tej chwili wstawał gość jakiś. Przekonany, że przybył zapóźno, zwrócił się do okna, badawczem spojrzeniem przeprowadzając przechodniów. Wtedy nawet, gdy zmieniono mu nakrycie, nie zadysponował odrazu, lecz oczy miał zwrócone na plac, który wesoło wyglądał w pogodny dzień majowy. O tej porze gdy wszyscy siedzieli przy śniadaniu, plac był pusty prawie: nikogo widać nie było na ławkach stojących w cieniu kasztanów, które wabiły oko świeżą, delikatną zielenią; długi szereg dorożek stał wzdłuż sztachet ogrodowych; omnibus idący od Bastylii a zatrzymujący się na rogu ulicy przed budką kontrolerską nie zabrał ani nie wysadził żadnego pasażera. Słońce dogrzewało silnie, oblewając jasnemi blaski gmach cały, wyniosłą kolumnadę, posągi i obszerny peron, na którym widniały tylko krzesła uszykowane we wzorowym porządku jak żołnierze.
Saccard odwrócił się wreszcie od okna i ujrzawszy przy sąsiednim stoliku agenta Mazaud, wyciągnął ku niemu rękę.
— Ach! to pan! Dzień dobry!
— Dzień dobry! — odrzekł Mazaud, z roztargnieniem ściskając podaną sobie rękę.
Był to niskiego wzrostu, żywy, przystojny brunet, który w trzydziestym drugim roku życia objął kantor w spadku po jednym z wujów. W tej chwili całą jego uwagę zaprzątała rozmowa z siedzącym naprzeciwko sławnym Amadieu, otyłym mężczyzną o rumianej wygolonej twarzy. Szanowano go powszechnie na giełdzie od czasu sławnej jego spekulacyi akcyami kopalni Sassis. Gdy walory te spadły do piętnastu franków za sztukę i gdy miano za waryata każdego, kto je kupował, Amadieu na los szczęścia, bez żadnego wyrachowania włożył w ten interes dwakroć sto tysięcy franków, stanowiące cały prawie jego majątek. Skutkiem odkrycia obfitej żyły kruszcu, akcye kopalni podniosły się do tysiąca franków, na czem właściciel ich zarobił około piętnastu milionów i głupia operacya, która wydawała się na razie czynem człowieka pozbawionego zdrowych zmysłów, uczyniła go nagle jedną z potęg finansowych. Kłaniano mu się nisko i co dziwniejsza, zasięgano jego rady. On jednak nie dawał już żadnych zleceń, dumny ze swego genialnego porywu, który niby legenda krążył z ust do ust na giełdzie. Mazaud marzył widocznie o tem, aby pozyskać w nim nowego klienta.
Nie mogąc zdobyć od Amadieu nawet uprzejmego uśmiechu, Saccard zagadnął siedzących naprzeciwko trzech znajomych spekulantów, pp. Pilleraut, Moser i Salmon.
— Dzień dobry! Jak się macie?
— Jako tako. Dzień dobry!
Ale w obejściu i tych ludzi także uczuł chłód, z niechęcią prawie graniczący. Wysoki, chudy, szorstki w ruchach Pillerault przypominał dawnych błędnych rycerzy kościstą twarzą i nosem spiczastym jak klinga szabli. Zachowanie się jego cechowała swoboda właściwa graczom, którzy hołdują zasadzie nagłych zwrotów. Utrzymywał on, że przegrywał zawsze, ilekroć się namyślał. Była to szeroka natura zwyżkowca, dążącego wciąż ku zwycięztwu. Moser przeciwnie niskiego wzrostu, z żółtą cerą twarzy, trawiony chorobą wątroby rozwodził ustawicznie żale, lękając się zgubnych a nagłych kataklizmów. Ostatni wreszcie z tego grona, Salmon, postawny mężczyzna, walczący wytrwale ze zbliżającym się piątym krzyżykiem, z bujną, gęstą czarną jak atrament, brodą, posiadał opinię niezrównanie zręcznego spekulanta. Z niczem się nigdy nie zdradzał; zapytany, uśmiechem tylko odpowiadał; nikt nie wiedział, kiedy gra i na co. Projektów innych towarzyszy słuchał zazwyczaj z miną tak tajemniczą, że Moser, zwierzywszy mu swe zamiary, biegł nieraz zmieniać poprzednio dane zlecenie.
Zrażony obojętnością znajomych, Saccard wyzywającem, gorączkowem spojrzeniem obrzucił innych gości. Skinieniem głowy powitał go tylko wysoki młody człowiek, siedzący o parę stolików dalej. Był to piękny Sabatini, grek o śniadej pociągłej twarzy, rozjaśnionej dwojgiem przepysznych czarnych oczu lecz zeszpeconej złośliwym, niepokój zdradzającym ust wyrazem. Uprzejmość tego młokosa dopełniła miary jego rozdrażnienia. „Niezawodnie jest to ulubieniec kobiet, wyrzutek którejkolwiek z giełd zagranicznych — pomyślał Saccard. Piękny grek niewiadomo zkąd zjawił się na rynku zeszłej jesieni. Podczas upadku jakiegoś banku widziano go już przy robocie jako słomianego człowieka; wyszukanemi manierami i nigdy niestrudzoną uprzejmością dla tych nawet, którzy najmniej na nią zasługiwali, zjednywał sobie zaufanie kosza[1] i kulisy[2].
— Co pan każe sobie podać? — w tej chwili ozwał się obok Saccarda głos kelnera.
— Wszystko mi jedno. Podaj mi zresztą kotlet i szparagi.
Kelner zawrócił się, lecz Saccard przywołał go znowu.
— Czy wiesz z pewnością, że pan Huret nie był tu przedemną? Może już wyszedł?
— Nie, proszę pana. Jestem pewien, że go tu dotąd nie było.
Niewesołem w istocie było położenie Saccarda po zaszłej w październiku katastrofie, skutkiem której musiał raz jeszcze zlikwidować swój interes, sprzedać pałac w parku Monceaux położony i przenieść się do wynajętego mieszkania: teraz tacy tylko ludzie jak Sabatini mu się kłaniają... gdy wszedł do restauracyi, w której niegdyś królował, wszyscy nie zwracali oczu na niego, nie witali go dłoni uściskiem. Dobrym był graczem, nie oburzał się na skutki ostatniej tej skandalicznej i zgubnej operacyi, z której zaledwie wyszedł cało, ale cała jego istota pałała żądzą odwetu. Nadewszystko zaś gniewała go nieobecność Hureta, który przyrzekł najuroczyściej, że stawi się tutaj o jedenastej, aby mu zdać sprawę z rezultatu swoich zabiegów. Saccard polecił Huretowi porozumienie się z bratem swoim Rougonem, ministrem stojącym wtedy u steru władzy. Huret, uległy deputowany, kreaturą wielkiego męża stanu będący, zawinił jedynie jako pośrednik. Czy podobna jednak, aby Rougon, człowiek, dla którego wszystko było możliwem, nie podał mu ręki w nieszczęściu? Nigdy nie był dla niego dobrym bratem. Nic dziwnego, że minister gniewa się na niego po tej katastrofie, że z obawy narażenia własnego stanowiska zerwał z nim jawnie stosunki, ale czyż podczas tych sześciu miesięcy nie powinien był przyjść mu z pomocą? Czy i teraz będzie miał serce odmówić mu poparcia, o które prosił za pośrednictwem osoby trzeciej, nie śmiejąc narazić się na wybuch gniewu wszechwładnego brata? Jedno jego słowo mogło znów postawić go na nogi i rzucić mu pod stopy wielki a podły Paryż.
— Jakie wino pan każe? — zapytał kelner.
— Wasze zwykłe bordeaux.
Tak rozmyślając, Saccard nie czuł głodu, zapomniał o kotlecie, który stygnął na talerzu. Nagle cień jakiś padł mu na serwetę i zwrócił jego uwagę. Podniósł oczy: Massias, remisyer, krępy pucołowaty chłopak chodził od stolika do stolika z cedułą w ręku. Saccard znał go od dziecka; nie dziw więc, że uczuł się głęboko dotkniętym, gdy chłopak minął go, nie zatrzymując się wcale i podszedłszy do innego stolika, podał cedułę Moserowi i Pillerautowi. Zajęci ożywioną rozmową spekulanci zaledwie rzucili okiem na cedułę... nie... innym razem może, dzisiaj nie dadzą żadnych zleceń... Remisyer nie śmiejąc zaczepiać sławnego Amadieu, który rozmawiał półgłosem z Mazaud i spożywał sałatę z homara, zbliżył się do Salmona. Milczący spekulant wziął cedułę, długo jej się przypatrywał i oddał, słowa nie mówiąc. Tymczasem coraz większy ruch powstawał w sali. Co chwila wchodzili nowi remisyerzy z trzaskiem zamykając drzwi za sobą. W całej sali rozlegały się głośne rozmowy, gorączka spekulacyjna rosła w miarę zbliżania się chwili walki. Saccard, który nieustannie zwracał wzrok ku oknu, widział, że plac przed giełdą zaludnia się stopniowo, powozy i piesi napływają falą a na schodach w promieniach słońca skąpanych ukazują się ludzkie postacie, do plam czarnych zdala podobne.
— Powtarzam panom — tonem rozpaczy dowodził Moser — że dodatkowe wybory z d. 20 marca są nader niepokojącym objawem... Bądź co bądź, cały Paryż przeszedł już na stronę opozycyi.
Pillerault wzruszył tylko ramionami.
— Cóż w tem groźnego, że Carnot i Garnier Pagès stanęli w szeregach lewicy?
— Jest to zupełnie to samo co z kwestyą księstw — podjął znowu Moser — kwestya ta pociągnie za sobą bardzo skomplikowane następstwa. Tak jest! to nie ulega wątpliwości! Śmiej się pan sobie... Nie twierdzę, żebyśmy mieli wypowiadać wojnę prusakom, chcąc im przeszkodzić do zagarnięcia Danii... ale były tu różne sposoby postępowania. Tak, tak, niepodobna nigdy przewidzieć do czego dojdzie, jak tylko grube ryby rzucą się na drobniejsze. Co zaś do Meksyku...
Głośny wybuch śmiechu Pilleraulta, który dnia tego był w przystępie zadowolenia z całego świata, przerwał mu dalszą mowę.
— Ach! nie nudźże nas pan swojemi obawami o Meksyk. Według mnie, sprawa ta stanie się świetną kartą naszej historyi... Gdzież u licha dostrzegasz niebezpieczne objawy w istnieniu cesarstwa? Czyż w styczniu pożyczka trzystu milionów nie została pokrytą przeszło piętnaście razy?... Szalony, szalony to tryumf! Słuchaj pan! przekonamy się kto miał słuszność za trzy lata... tak, w 1867 r. podczas wystawy powszechnej, którą cesarz teraz właśnie zatwierdził.
— Powiadam wam, że wszystko idzie jak najgorzej! — uparcie obstawał przy swojem Moser.
— Dajże mi pan święty spokój! Dobrze się dzieje i basta!
Salmon ze znaczącym uśmiechem spoglądał na nich kolejno. Saccard zaś, słuchając tej rozmowy zestawiał w myśli trudności swego położenia z przewrotem, którego zwiastuny ujawniać się zaczynały w cesarstwie. Czyż teraz, gdy powalono go na ziemię i cesarstwo to, które go stworzyło, ma również zachwiać się, z wyżyn świetności i blasku runąć w głąb otchłani niedoli?.. Ach! od lat dwunastu kochał on ten rząd gorąco! Bronił go zawsze; czuł, że pod jego opieką żyje, wzrasta, że zeń siły żywotne czerpie, podobny drzewu, które grunt odpowiedni znalazłszy, głęboko zapuszcza korzenie. A jeżeli brat wyrwie go z tego gruntu, wykreśli z rzędu jednostek powołanych do udziału w tem bogactwie? O nie! bogdajby wszystko runęło przedtem i w proch się rozsypało pośród szalonych orgij i upojeń!
Zatopiony we wspomnieniach, Saccard czeka na szparagi, ciałem tylko obecny w sali, w której ruch i gwar wzmaga się z każdą chwilą. W zwierciadle wiszącem na przeciwległej ścianie widzi odbicie własnej postaci i patrzy na nie ze zdziwieniem. Brzemię lat minionych nie zdołało przygnieść go swym ciężarem: w pięćdziesiątym roku życia wygląda na trzydzieści ośm lat najwyżej... szczupły jest i żywy jak młodzieniec. Przeciwnie nawet, lalkowata twarz jego, śniada i zapadła, spiczasty nos, małe błyszczące oczy ukształtowały się niejako z wiekiem, nabrały uroku niespożytej młodości. W gęstych jeszcze włosach nie przeświecała ani jedna nitka srebrna.
Pogrążony w zadumie, Saccard przywodził sobie na myśl chwilę, gdy nazajutrz po zamachu Stanu znalazł się na bruku paryskim głodny, z pustką w kieszeni a żądzą niezaspokojonych pragnień w duszy. Ach! jakże żywo stawał mu przed oczyma ów pierwszy wieczór spędzony w Paryżu, gdy nie rozpakowawszy nawet tłomoczka wybiegł był na miasto w wykrzywionych butach i w zakurzonym paltocie! Zdawało mu się wtedy, że świat cały stoi przed nim otworem. Od owego wieczoru niejednokrotnie wznosił się bardzo wysoko; miliony falą płynęły mu przez ręce a jednak nigdy nie posiadł fortuny jak niewolnicy swojej, jak rzecz materyalną, własność jego stanowiącą: zawsze mrzonka tylko i ułuda napełniała jego kasę, z której złoto wypływało niewidocznemi jakiemiś szparami. I teraz oto znalazł się znów na bruku jak w owej dawno minionej epoce rozpoczynania karyery, równie głodny, nienasycony, dręczony ustawicznem pożądaniem uciech i zdobyczy. Wszystkiego zakosztował, w niczem zadowolenia znaleźć nie mogąc, mniemając, że nie znalazł nigdy czasu, ani sposobności do gruntownego poznania spraw i charakterów ludzkich.
W tej chwili czuł on całą nicość istoty na bruk rzuconej, cierpiał nad swą małością stokroć więcej, niż wchodzący na drogę życia młodzieniec, któremu nadzieja i złudzenie dodaje otuchy. Gorączką ogarnięty, pragnął rozpocząć na nowo całą swoją działalność, by wszystkiem niepodzielnie owładnąć, wznieść się wyżej niżeli kiedykolwiek się wznosił i zdeptać stopą ujarzmioną stolicę. Pozór bogactwa nie wystarczał mu teraz; marzył on o trwałym gmachu fortuny, o prawdziwem królestwie złota, o tryumfie na pełnych workach.
Ostry i przenikliwy głos Mosera rozpoczynającego na nowo swoje dowodzenia, wyrwał go z zadumy.
— Wyprawa do Meksyku kosztuje czternaście milionów miesięcznie, jak tego Thiers dowodzi... Doprawdy ślepym być trzeba, aby nie widzieć, że większość jest zachwiana w Izbie. W lewicy zaledwie trzydziestu członków teraz zasiada. Cesarz nawet rozumie, że utrzymanie absolutyzmu stało się niemożliwem i sam występuje jako rzecznik praw wolności.
Pillerault nie odpowiadał na te argumenta, uśmiechając się tylko pogardliwie.
— Zdaje wam się, że rynek jest solidny a interesy idą doskonale. Poczekajcie tylko, do czego obecny stan doprowadzi. Za wiele burzono i odbudowywano w Paryżu. Olbrzymie roboty publiczne pochłonęły wszystkie oszczędności. Co się zaś tyczy bogatych domów kredytowych, które napozór tak świetnie stoją, niech no tylko jeden z nich runie a zobaczycie jak wszystkie kolejno bankrutować zaczną. Nie biorę już tego w rachubę, że lud się burzy. Przyznaję, że międzynarodowe stowarzyszenie robotników, utworzone w celu poprawy bytu warstw pracujących, przeraża mnie niewypowiedzianie. W całej Francyi przejawia się ruch jakiś, prąd rewolucyjny, który z dniem każdym się wzmaga. Powiadam wam, że robak toczy piękny owoc. Zobaczycie, że wszystko w gruzy padnie.
Wszyscy żywo temu zaprzeczyli... Widocznie cierpienie wątroby usposabiało go tak pesymistycznie... Podczas całej rozmowy, Moser na chwilę nie spuścił oka z sąsiedniego stolika, przy którym Mazaud i Amadieu gawędzili półgłosem, pomimo gwaru panującego w sali. Przyciszona ich rozmowa od tak dawna trwająca wzbudziła ogólny niepokój... O czemże oni szeptali?.. Co mieli sobie do powiedzenia?.. Bezwątpienia Amadieu daje jakieś zlecenia lub knuje zamach? Już od trzech dni niepokojące pogłoski o robotach sueskich krążyły na giełdzie. Moser przymrużył oczy i zniżywszy także głos, dorzucił:
— Czy wiecie, że anglicy chcą tam podobno przeszkodzić robotom? Może nawet przyjdzie do wojny...
Doniosłość tej wieści sprawiła silne wrażenie, któremu Pillerault nawet ostać się nie zdołał. Nie! to niepodobne do uwierzenia!.. A jednak groźne przypuszczenie obiegło w mgnieniu oka wszystkie stoliki, nabierając cech faktu niewątpliwego: Anglia postawiła ultimatum, żądając natychmiastowego zawieszenia robót. Widocznie Amadieu o tem tylko rozmawiał z Mazaudem, polecając mu sprzedaż wszystkich akcyj Suezu. W powietrzu przesyconem tłustemi wyziewami rozlegał się szmer panicznego strachu oraz brzęk talerzy, które służba sprzątała ze stołów. Ogólne wzburzenie wzmogło się jeszcze, gdy do sali wszedł Flory, urzędnik z biura Mazauda, młody człowiek o delikatnej twarzy, okolonej gęstą jasno blond brodą. Zbliżył się do swego pryncypała i oddawszy mu trzymaną w ręku paczkę kart zleceń, szeptał mu coś do ucha.
— Dobrze! — odpowiedział krótko Mazaud, układając kartki w pugilaresie. — Już dwunasta!.. dodał, spojrzawszy na zegarek. — Niechaj Berthier zaczeka na mnie. Wstąp pan po depesze i przyjdź także.
Po odejściu urzędnika rozpoczął znów przerwaną rozmowę z Amadieu i wyjmując z kieszeni inne karty zleceń, rozkładał je na obrusie. Co chwila klient jakiś wychodzący z sali zbliżał się do niego i rzucał jakieś słówko, które on wnet zapisywał na ćwiarteczce papieru, nie przestając jednak jeść śniadania. Fałszywa pogłoska niewiadomo zkąd pochodząca, na żadnych danych nieoparta, rosła i olbrzymiała jak chmura burzą brzemienna.
— No cóż? czy sprzedajesz pan? — zagadnął Moser Salmona.
W odpowiedzi na to pytanie, milczcy spekulant uśmiechnął się tak zagadkowo i przebiegle, że zaniepokojony Moser wątpić zaczął o prawdziwości tego ultimatum, które nie Anglia lecz on sam postawił bezwiednie.
— Ja kupuję, ile kto da! — zawyrokował Pillerault z odwagą i lekkomyślnością gracza nie stosującego się do żadnej metody.
Rozgorączkowany szałem hazardu, jaki pod koniec śniadania wszystkich ogarnął, Saccard zdecydował się wreszcie jeść szparagi, oburzając się znowu na Hureta, którego przestał się już spodziewać. Tak skory zwykle do powzięcia postanowienia, od wielu już tygodni wahał się niepewnością dręczony. Czuł nieodzowną konieczność przyobleczenia nowej skóry i marzył o zrobieniu karyery w dyplomacyi lub wyższej administracyi. Dlaczegóżby ciało Prawodawcze nie miało go zaliczyć w poczet ministrów tak jak jego brata? Do wszelakich spekulacyj zniechęcił się już z powodu niestałości fortuny; nigdy bowiem nie zdarzyło mu się spocząć na milionach, nie będąc nic dłużnym nikomu, równie szybko tracił wielkie kapitały, jak je zdobywał. W tej chwili czyniąc ten rachunek sumienia, wyrzucał sobie, że być może zanadto unosił się namiętnością w tej walce pieniężnej, wymagającej tyle zimnej krwi. Oto zapewne dlaczego po dziesięciu latach życia naprzemian w zbytku i w nędzy, wychodził bez grosza, spłukany, podczas gdy tylu innych mniej od niego obrotnych zebrało wielkie majątki. Może nie umiał dotąd ocenić swych zdolności, może rzuciwszy się w wir polityki odrazu odniesie zwycięztwo, dzięki swej ruchliwości i wierze pełnej zapału?.. Teraz przyszłość jego cała zależy od odpowiedzi brata. Jeżeli Rougon mu odmówi... ha! tem gorzej dla niego i dla innych!.. Wtrącony w otchłań aziotażu podejmie szalone ryzyko, o którem dotąd nikomu nie wspominał, rzuci się w interes, o którym oddawna już marzył, a którego ogrom przerażeniem go przejmował... interes tak wielkiej wagi, że wstrząsnąć musi światem całym bez względu na to, czy powiedzie się, czy też spełznie na niczem...
Pillerault zabrał głos:
— Mazaud, czy skończyłeś już ze Schlosserem?
— Tak — odrzekł agent — dzisiaj wyrok będzie wywieszony. Cóż robić?.. prawdę mówiąc nie jest to miłe ale pierwszy je zdyskontowałem, gdy zaczęły mnie dochodzić wieści bardzo niepokojące. Od czasu do czasu trzeba koniecznie wymieść śmiecie.
— Mówiono mi — wtrącił Moser, — że pańscy koledzy Jacoby i Delarocque zaangażowani byli na poważne sumy w tej sprawie?
Agent machnął ręką.
— Ba! gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą!... Schlosser należy podobno do jakiejś bandy i tyle tylko na tem straci, że wpadnie między szumowiny berlińskiej albo wiedeńskiej giełdy.
Saccard spojrzał na Sabatiniego, przypadkowo bowiem dowiedział się, że piękny grek jest w współce z Schlosserem. Obaj trudnili się znanym szwindlem, który na tem polega, że jeden gra na zniżkę, drugi na zwyżkę tego samego waloru, poczem przegrywający dostaje połowę zysków szczęśliwego wspólnika i znika bez śladu. Ale młody człowiek w tej chwili z niewzruszonym spokojem płacił rachunek za wykwintne śniadanie, poczem zbliżył się do Mazauda, którego był klientem i uścisnął mu dłoń z pieszczotliwością włocha a wdziękiem właściwym ludziom wschodniego pochodzenia. Pochyliwszy się, dał mu jakień zlecenie, które agent niezwłocznie zapisał na kartce.
— Niezawodnie sprzedaje swoje „suezy“ — szepnął Moser. I nie mogąc się oprzeć niepohamowanej ciekawości: — Powiedz pan — zawołał głośno — co myślisz o „suezach?“
Gwar ucichł; głębokie milczenie zapanowało w sali; wszyscy biesiadnicy zwrócili się w tę stronę. Pytanie to było jakoby echem głuchego a wciąż wzrastającego niepokoju. Jeden tylko Amadieu, który zaprosił Mazauda na śniadanie dlatego, aby mu polecić swego siostrzeńca, nie odwrócił głowy, nic do powiedzenia nie mając; agent zaś zdziwiony otrzymywanemi zewsząd zleceniami sprzedaży, zlekka kiwał głową.
— Akcye suezkie są doskonałe! — śpiewnym głosem oświadczył Sabatini, który przed wyjściem z sali zboczył trochę z drogi, aby uprzejmym uściskiem dłoni pożegnać Saccarda.
Saccard przez chwilę jeszcze czuł dotknięcie tej ręki miękkiej, giętkiej, kobiecej prawie. Niepewien jaką drogę obrać, jaki kierunek życiu swemu nadać na przyszłość, wszystkich zgromadzonych tutaj za oszustów uważał. O! wrazie potrzeby nie zawahałby się odsłonić ich brudy, wykazać całą nicość takich tchórzów jak Moser, takich pyszałków jak Pillerault, takich miernot jak Salmon lub też Amadieu, który powodzeniu jedynie genialność swoją zawdzięczał!..
Brzęk szklanek i talerzy coraz więcej się wzmagał; krzyczano ochrypłemi głosy; co chwila z hałasem zatrzaskiwano drzwi; wszystkich palił gorączkowy pośpiech, aby znaleźć się jak najprędzej na giełdzie i być obecnymi w chwili, gdy katastrofa suezka wybuchnie. Przez okno, na środku placu pełnego teraz pieszych i dorożek, Saccard widział przedsionek giełdy, jakoby upstrzony rojem męskich czarno ubranych postaci, które zbijały się w gromadki pod kolumnami. Po za sztachetami widać było kilkanaście kobiet przechadzających się pod kasztanami.
Saccard zaczął krajać ser, który mu podano, gdy nagle podniósł głowę, usłyszawszy za sobą gruby głos jakiś:
— Przepraszam cię, mój drogi, ale nie mogłem przybyć wcześniej.
Nareszcie był to Huret, normandczyk z departamentu Calvados. Grube miał rysy i płaską twarz przebiegłego wieśniaka, który udaje prostoduszność. Usiadłszy przy stoliku, kazał sobie podać kawałek mięsa i jarzynę.
— No i cóż?.. — oschle zapytał Saccard, siłą woli tłumiąc ciekawość.
Ale przebiegły, ostrożny normandczyk nie śpieszył się z odpowiedzią. Zacząwszy wreszcie jeść, pochylił się ku Saccardowi i rzekł przyciszonym głosem:
— Widziałem tedy wielkiego ministra... Tak! dziś rano byłem u niego! O! jest on chętny, bardzo chętny dla ciebie!
Umilkł, wychylił duszkiem kieliszek wina i włożył do ust kartofel.
— Cóż dalej?
— Poczekajże chwilę, zaraz ci wszystko opowiem. Minister obiecuje uczynić dla ciebie wszystko, co jest w jego mocy, przyrzeka zapewnić ci bardzo zyskowne stanowisko ale... nie we Francyi. Mógłbyś naprzykład zostać gubernatorem w jednej z naszych kolonij. Byłbyś tam samowładnym panem, nieledwie księciem udzielnym.
Saccard mienił się z oburzenia.
— Nie! to chyba żarty! — zawołał — drwisz chyba ze mnie! Dlaczegóż nie skazuje mnie odrazu na zesłanie? Ach! chce się mnie pozbyć!.. Powiedz mu, niech się ma na ostrożności, bo mogę mu naprawdę zawadzać!..
— Ależ on chce tylko twego dobra — uspokajał Huret, mając pełne usta jedzenia — pozwól nam działać!
— Chcesz, żebym pozwolił, aby mnie ztąd wyrzucono?.. Ot! przed chwilą właśnie mówiono tutaj, że cesarstwo dopełniło miary błędów swoich. Na honor! święta to prawda! Wojna włoska, Meksyk, stanowisko nasze względem Prus... tyle popełniliście głupstw i szaleństw, że cała Francya podniesie się i was wyrzuci!
Zaniepokojony temi słowy deputowany, który był wierną kreaturą ministra, zbladł i trwożnie rozglądał się w około.
— Przestań, mój drogi, nie dasz mi przyjść do słowa... Rougon jest uczciwym człowiekiem i dopóki on stoi u steru, żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi... Daj temu pokój, oskarżasz go niesłusznie... mówię to z przekonania.
Saccard zawrzał gniewem i zacisnąwszy zęby, stłumionym głosem zawołał:
— Niechże i tak będzie! kochaj go sobie, ale powiadam, że razem nawarzycie piwa. Krótko mówią, czy on mnie będzie popierał w Paryżu? Tak czy nie?
— W Paryżu — nigdy!
Słowa więcej nie mówiąc, Saccard wstał u miejsca i zawołał kelnera aby zapłacić należność. Huret, znając jego popędliwość, gryzł spokojnie duże kawały chleba i nie zatrzymywał go z obawy jakiego skandalu.
Nagle ruch jakiś powstał w sali. Na progu stanął Gunderman, król bankierów, władca Giełdy i świata finansów. Był to sześdziesięcioletni mężczyzna, którego łysa głowa, szeroki nos i okrągłe wypukłe oczy wyrażały upór i wielkie znużenie. Nie bywał nigdy na giełdzie, nie przyznawał się nawet, aby kiedykolwiek posyłał tam swego pełnomocnika; nie widywano go też nigdy w restauracyi na śniadaniu lub na obiedzie. Od czasu do czasu tylko ukazywał się tak jak dzisiaj w restauracyi Champeaux, gdzie usiadłszy przy stoliku, kazał sobie podawać syfon wody Vichy. Od lat dwudziestu chorując na żołądek, nie jadał nic, oprócz mleka.
Służba cała rozbiegła się natychmiast po żądany syfon a wszyscy biesiadnicy umilkli. Moser patrzył z uwielbieniem na człowieka, który znał wszystkie tajemnice, który sprowadzał zniżkę i zwyżkę podobnie jak Bóg sprowadza gromy i pioruny. Pillerault nawet, wierząc jedynie w nieprzepartą potęgę miliardów, przed nim się korzył. Mazaud, który zobaczywszy, że już jest wpół do pierwszej, pożegnał był Amadieu i wychodził z sali, zawrócił się teraz i oddał pełen uszanowania ukłon bankierowi, który od czasu do czasu zaszczycał go zleceniami. Wielu gości, którzy zabierali się już do wyjścia, zostało teraz; stojąc przy stolikach pokrytych zatłuszczonemi obrusami i pokornie schylając karki przed tym bogiem złota, patrzyli ze czcią jak drżącą ręką ujmował szklankę i niósł ją do ust wybladłych.
Niegdyś, prowadząc spekulacye placami Monceaux, Saccard miewał często zatargi z Gundermanem. Raz nawet doszło do żywego sporu między nimi. Jeden namiętny i lubiący hulanki, drugi wstrzemięźliwy i chłodny — nie mogli nigdy pogodzić się z sobą. To też Saccard, rozjątrzony do reszty tryumfalnem wejściem bankiera, zmierzał już ku drzwiom, gdy ten zawołał głośno:
— Kochany panie, mówiono mi, że zamierzasz pan wycofać się z interesów. Czy to prawda?.. Jeżeli tak, to dobrze pan robisz.. tak będzie lepiej.
Słowa te zabolały Saccarda jak smagnięcie biczem po twarzy. Wyprostował się i głosem ostrym jak miecz odparł krótko:
— Zakładam nowy bank z kapitałem dwudziestu pięciu milionów franków. Za parę dni wybiorę się do pana i bliżej o tem pomówimy.
To mówiąc, wyszedł z sali, w której znów gwar powstał, bo wszyscy popychając, tłoczyli się we drzwiach, aby nie spóźnić się na otwarcie giełdy. Ach! gdyby raz wreszcie mu się powiodło! gdyby mógł postawić nogę na głowach tych ludzi, którzy odwracali się od niego!.. stanąć do walki z tym królem złota i obalić jego potęgę!.. Nie był jeszcze stanowczo zdecydowanym, czy wprowadzi w czyn swe zamiary i sam się dziwił słowom, które wyrzekł, czując potrzebę odpowiedzenia na tę szyderczą uwagę. Czyż mógł jednak gdzieindziej próbować szczęścia teraz, gdy brat go opuścił, gdy ludzie ironią i chłodem popychali go do walki, podobnie jak zbroczonego krwią byka kijami zapędzają znów na arenę? Przez chwilę stał na chodniku, trzęsąc się z gniewu.
W tej porze dnia życie całego Paryża ześrodkowuje się na placu giełdy pomiędzy ulicami Montmartre i Richelieu, któremi niby dwiema arteryami napływają wciąż fale ludzi. Ze wszystkich czterech stron placu toczył się z hukiem nieprzerwany potok powozów, turkoczących po bruku wpośród tłumu przechodniów.
Dwa szeregi stojących na stacyi dorożek przerywały się co chwila i zamykały napowrót. Na ulicy Vivienne ciągnął się zwarty szereg powozów; woźnica trzymając w rękach bicz i lejce czekali skinienia, aby niezwłocznie ruszyć z miejsca. Na schodach i w przedsionku czernił się tłum tużurków, czyniących zdala wrażenie wielkiego mrowiska a z kulisy zainstalowanej pod zegarem i już czynnej dochodziły odgłosy zaofiarowania i zapotrzebowania — ten przypływ i odpływ ażia, który hukiem swym zagłusza gwar wielkiego miasta. Przechodnie odwracali głowy, z obawą i ciekawością spoglądając na gmach giełdy, pragnąc przeniknąć tajemnice tych operacyj finansowych, które we Francyi rzadkie tylko umysły pojmują, tych nagłych ruin i równie nagłych fortun, które powstają i padają wpośród niezrozumiałych dla profana gestykulacyj i barbarzyńskich krzyków. Ogłuszony wrzawą dochodzącą z oddali, popychany przez śpiesznie biegnących ludzi, Saccard marzył o królestwie złota, stojąc na chodniku w tej rozgorączkowanej dzielnicy, w której giełda — niby serce olbrzymie — tętni codzień od pierwszej do trzeciej po południu.
Od czasu ostatniego upadku, nie miał on odwagi wejść na giełdę i dziś także pewność, że go przyjmą jak zwyciężonego, oraz uczucie obrażonej miłości własnej powstrzymywały go od wejścia na schody. Jak kochanek, wypędzony z sypialni kobiety, której pożąda jeszcze, chociaż się nią brzydzi — tak Saccard powracał tu ustawicznie, gnany nieprzepartą siłą, krążył w około kolumnady i z udaną obojętnością przechadzał się w cieniu kasztanów. Na tym skwerze pełnym kurzu, bez kwiatów i trawników, gdzie pomiędzy kioskami i publicznemi ustępami snuły się gromady podejrzanych spekulantów a na ławkach siedziały kobiety, karmiąc niemowlęta, Saccard chodził bez celu na pozór. Co chwila jednak podnosił oczy, myśląc z wściekłością, że oblega ten gmach, że coraz ciaśniejszemi opasuje go kręgi, i że kiedyś zwycięzcą doń wejdzie!
Skręciwszy na prawo, w aleję, która się ciągnie naprzeciwko ulicy Bankowej, natrafił na małą giełdę walorów zdeprecyonowanych czyli zw. „Mokre nogi” (Pieds humides). Pogardliwą tę nazwę nadają w Paryżu zebraniu ludzi, handlujących na błocie w dnie dżdżyste tandetą czyli akcyami towarzystw już nieistniejących. Hałaśliwy ten tłum składał się z niechlujnego żydostwa, o tłustych, świecących twarzach i ostrych profilach ptaków drapieżnych. Niezwykłe to było zbiegowisko typowych nosów, pochylonych ku sobie jak nad zdobyczą i ujadających zaciekle gardłowemi krzykami, jak gdyby chcieli pożreć się nawzajem. Saccard mijał ich już, gdy na uboczu spostrzegł otyłego mężczyznę, który ostrożnie trzymając w ogromnych i brudnych rękach rubin, przyglądał mu się pod światło.
— Ach! to pan, panie Busch!.. W tej cbwili przychodzi mi na myśl, że miałem wstąpić do pana.
Busch, właściciel kantoru położonego na rogu ulicy Vivienne i Feydeau, niejednokrotnie w trudnych okolicznościach wyświadczał mu wielkie przysługi. Stał teraz w zachwycie, przyglądając się grze świateł w drogim kamieniu; przechylił nieco na bok twarz płaską o dużych siwych oczach, blask których gasł w obec jasności słonecznej. Na szyi miał skręcony w sznurek biały krawat; kołnierz kupionego na tandecie, niegdyś pięknego lecz teraz już bardzo wytartego i poplamionego surduta zachodził mu aż pod wyblakłe włosy, które rzadkiemi kosmykami okalały głowę, łysą na wierzchu czaszki. Kapelusz jego wyrudziały od słońca i deszczów nie miał żadnej formy.
Ochłonąwszy wreszcie z zachwytu, Busch zwrócił się do Saccarda z zapytaniem:
— Czy pan przyszedł tutaj na spacer?
— Tak... Otrzymałem list pisany po rusku przez ruskiego bankiera mieszkającego w Konstantynopolu. Rachowałem na to, że pański brat mi go przetłómaczy.
Busch, który bezwiednie w prawej ręce obracał rubin jakby się z nim pieścił, wyciągnął lewą rękę po papier, przyrzekając, że tegoż dnia jeszcze wieczorem odeśle tłómaczenie. Saccard jednak nie chciał na to przystać.
— Idzie tu o kilkanaście wierszy zaledwie — dowodził. — Wstąpię do pańskiego brata to mi przeczyta list na poczekaniu.
Dalszą rozmowę przerwało im zjawienie się kobiety olbrzymiego wzrostu, niejakiej pani Mèchain dobrze znanej wszystkim, którzy stale bywali na giełdzie. Była to jedna z tych nędznych a zaciekłych graczek, które tłustemi rękoma grzebią we wszelkich podejrzanych sprawach.
Z pod starego jasno liliowego kapelusza, zawiązanego pod brodą granatowemi wstążkami, wychylała się twarz jej czerwona, okrągła, do księżyca w pełni podobna, z małemi niebieskiemi oczyma, z zapadniętym nosem i małemi ustami, z których wydobywał się glos piskliwy, jakby dziecięcy. Olbrzymie jej piersi i wydęty jakby napęczniały brzuch zdawały się rozsadzać alpagową suknię, niegdyś zieloną teraz spłowiałą i zaszarganą. Trzymała na ręku staroświecki czarny skórzany worek, z którym nie rozstawała się nigdy. Worek ten wielki i głęboki jak walizka podróżna był tego dnia tak wypchanym, że pod jego ciężarem pani Mèchain przechylała się na prawo.
— Nareszcie! — zawołał Busch, który widocznie czekał na nią.
— Jestem i przynoszę panu papiery z Vendôme. Dostałam je przed chwilą.
— Dobrze, chodźmy do mnie. Tu niema dziś nic do roboty.
Saccard spojrzał z ukosa na wielki skórzany worek. Wiedział on, że wpadały weń zawsze papiery zdeprecyonowane, akcye towarzystw upadłych, któremi „Mokre nogi“ handlowały jeszcze, nabywając pięciusetfrankowe akcye po dwadzieścia lub po dziesięć su. Czyniono to czasem w nadziei niepodobnej do przypuszczenia poprawy kursu, częściej jednak na szachrajski handel dla zbycia ich ze znacznym zarobkiem bankrutom, chcącym usprawiedliwić swoje pasywa. W zaciekłych walkach finansowych pani Méchain była owym krukiem, który ciągnie za wojskiem. Ilekroć zakładano bank lub dom handlowy, zjawiała się zawsze z workiem na ręku, w najpomyślniejszych nawet dla instytucyi chwilach wietrzyła w powietrzu, oczekując aż trupy padać zaczną. Wiedziała bowiem, że ruina jest nieuniknioną, że prędzej lub później nadejdzie dzień rzezi a wtedy znajdą się trupy do pożarcia, we krwi i w błocie znajdą się do nabycia za bezcen papiery niegdyś wartościowe... Nie dziw więc, że Saccard, który snuł w myśli zamiar założenia olbrzymiego banku, wzdrygnął się i niemiłego doznał przeczucia na widok tego worka — śmietnika zdeprecyonowanych walorów, do którego dostawały się wszystkie brudne papiery wymiecione z giełdy.
Gdy Busch odchodził ze starą kobietą, Saccard zagadnął go jeszcze:
— Mogę zatem przyjść? Czy tylko z pewnością zastanę pańskiego brata?
Oczy żyda przybrały łagodniejszy wyraz; niepokój i zdziwienie w nich się malowało.
— Naturalnie! — odrzekł — Gdzieżby mój brat mógł być!
— Przyjdę zatem za chwilę.
Po ich odejściu, Saocard szedł zwolna skwerem ku ulicy Notre Dame-des Victoires. Najruchliwsza to część placu, zajęta przez ulokowane w mieszkaniach prywatnych zakłady handlowe i przemysłowe, których złote szyldy połyskują na słońcu. Markizy powiewały nad balkonami; w jednem z okien niewielkiego hotelu siedziała gapiąc się jakaś rodzina przybyła z prowincyi. Machinalnie podniósłszy głowę, Saccard spojrzał na tych ludzi i uśmiechnął się z zadowoleniem, bo wyraz głupkowatego zachwytu, rozlany na ich twarzach, utwierdził go w przekonaniu, że w zapadłej prowincyi przynajmniej znajdzie jeszcze akcyonaryuszów. Po za nim wrzawa giełdy jak szum wód wezbranych ścigała go, szemrząc groźbę zagłady, przed którą nigdzie nie znajdzie schronienia.
Po chwili stanął nagle, spotkawszy znów znajomego.
— Witam pana, panie Jordan! Nie wierzę moim oczom, widząc pana na giełdzie! — zawołał, ściskając rękę młodego, wysokiego bruneta, z małemi wąsikami i ze stanowczym, pełnym energii wyrazem twarzy.
Jordan, syn marsylskiego bankiera, który odebrał sobie życie wskutek nieszczęśliwych spekulacyj, już od lat dziesięciu tułał się na bruku paryskim, uprawiając literaturę i dość szczęśliwie walcząc z nędzą. Jeden z jego krewnych mieszkający w Plassans a dawny znajomy rodziny Saccarda, polecił go Saccardowi wtedy jeszcze, gdy ten gromadził cały Paryż w swoim pałacu w parku Monceaux.
— O nie! ja nigdy nie bywam na giełdzie! — odparł młody człowiek z tragicznym ruchem ręki, jak gdyby chciał odegnać z myśli wspomnienie śmierci ojca. — Wiadomo panu zapewne, żem się ożenił — dorzucił z uśmiechem po chwili milczenia. — Wybrałem dawną przyjaciółkę mych lat dziecinnych. Daliśmy sobie słowo wtedy jeszcze, gdy byłem bogatym a ona uparła się potem, że wyjdzie za takiego biedaka, jakim się stałem obecnie.
— Wiem o tem — odrzekł Saccard. — Przysłałeś mi pan przecież zaproszenie na ślub. Ale nie wiem czy panu wiadomo, że miałem niegdyś stosunki handlowe z pańskim teściem, panem Maugendre, za czasów gdy posiadał fabrykę płótna w la Villette. Przypuszczam, że musiał na niej zrobić ładny mająteczek.
Na ławce, w pobliżu której rozmawiali, siedział niski jakiś i krępy mężczyzna, wyglądający na wojskowego. Jordan, który poprzednio z nim rozmawiał, podprowadził ku niemu Saccarda chcąc obu panów zapoznać.
— Kapitan Chave, wuj mojej żony. Matka jej jest z domu Chave.
Kapitan wstał, Saccard się ukłonił. Z widzenia znał on oddawna tę twarz, zdradzającą skłonność do apopleksyi, o szyi jak gdyby zesztywniałej zapewne w skutek długoletniego noszenia włosiennego krawatu mundurowego. Kapitan przedstawiał typ jednego z tych graczy na gotówkę, których codziennie o trzeciej można tu było spotkać.
Drobna to gra, przynosząca pewny prawie zysk piętnastu do dwudziestu franków i realizująca się zaraz na miejscu.
Chcąc wytłómaczyć Saccardowi swoją obecność w tem miejscu, Jordan dodał z poczciwym uśmiechem:
— Wuj mojej żony jest zapamiętałym graczem, przychodzę więc tu czasami, aby go uścisnąć.
— Cóż robić! — prostodusznie odrzekł kapitan — człowiek rad nierad grać musi, bo na rządowej pensyi możnaby zdechnąć z głodu.
Saccard, który cenił młodego człowieka za jego wytrwałość i odwagę, zapytał, jak mu się powodzi w pracach literackich. Jordan uśmiechnął się wesoło opowiadając, że wprowadził żonę do ogromnego mieszkania przy ulicy Clichy; rodzice jej bowiem, nie dowierzając poecie, po wielu prośbach zgodzili się nareszcie wydać córkę za niego ale nie dali jej ani grosza, pod pretekstem, że po ich śmierci dostanie kapitał nienaruszony i powiększony jeszcze nagromadzonemi procentami.
— Nie! literatura stanowczo nie daje chleba! — mówił Jordan — Nie mogę nawet znaleźć czasu na napisanie powieści, której plan oddawna już obmyśliłem. Z konieczności przerzuciłem się do dziennikarstwa i pisuję wszystko, począwszy od kronik bieżących aż do sprawozdań z posiedzeń sądowych i drobnych wiadomości.
— No! odrzekł Saccard — jeżeli uda mi się doprowadzić do skutku wielki mój projekt, będziesz mi pan może potrzebnym. Niechże mnie pan odwiedzi.
Pożegnawszy dziennikarza i wojskowego, odszedł.
Krzyki kończącej się gry giełdowej cichły stopniowo; po drugiej stronie gmachu słychać było zaledwie szmer niewyraźny, ginący w ulicznej wrzawie. I tu także na schodach pełno było ludzi, ale pomiędzy pełną hałasu wielką salą a gabinetem agentów wymiany, którego czerwone obicie widać było przez wysokie okna, ciągnęła się kolumnada, gdzie dystyngowani bogaci spekulanci pojedynczo lub małemi grupami siedzieli wygodnie w cieniu.
Obszerny ten przedsionek znajdujący się pod gołem niebem stanowił jakby rodzaj klubu.
Druga ta strona gmachu przypominała tyły teatru i wejście dla artystów przeznaczone. Na ciemnej i mało hałaśliwej ulicy Notre-Dame-des Victoires znajdowały się handle win, kawiarnie, szynki, bawarye, rojące się specyalną dziwnie mięszaną klientelą. Napisy na szyldach wskazywały także, że nad brzegiem tej wielkiej kloaki sąsiedniej, niezdrowa wykwita roślinność: towarzystwa ubezpieczeń, nieciesząca się zbyt dobrą sławą, rewolwerowa prasa giełdowa, towarzystwa finansowe, banki, agencye, kantory — całe szeregi jaskiń zbójeckich umieszczonych w sklepach lub w niskich, małych antresolach. Na chodnikach i środkiem ulicy włóczyli się jacyś ludzie z podejrzanemi minami, podobni rozbójnikom zaczajonym w lesie.
Zatrzymawszy się przy sztachetach, Saccard patrzył na drzwi prowadzące do gabinetu agentów wymiany bystrem okiem wodza, który chce ze wszystkich stron obejrzeć położenie fortecy, zanim szturm do niej przypuści. Wtem człowiek jakiś wyszedł z szynku i przebiegłszy przez ulicę, zbliżył się do niego z bardzo niskim ukłonem.
— Dzień dobry, panie Saccard, czy pan nie ma dla mnie jakiego zajęcia? Straciłem miejsce w Banku zaliczkowym i szukam roboty.
Był to Jantrou, który niegdyś zajmował się nauczycielstwem w Bordeaux a następnie z powodu ciemnej jakiejś historyi przybył do Paryża. Zmuszony do opuszczenia uniwersytetu, miał przyszłość całą zwichniętą. Wysoki, dobrze zbudowany, dość przystojny pomimo przedwczesnej łysiny a przytem zdolny, wykształcony i miły w obejściu, w dwudziestym ósmym roku życia uczepił się giełdy i przez lat dziesięć włóczył się po niej, trudniąc się remisyerstwem i zarabiając jedynie na zaspokojenie swych nałogów. Dziś, wyłysiawszy już zupełnie, rozpaczał jak dziewczyna, której zmarszczki grożą utratą zarobku, ale wytrwale oczekiwał sposobności zrobienia majątku i zyskania powodzenia.
Uniżoność Jantrou przypomniała Saccardowi ukłon, jakim Sabatini powitał go w restauracyi. Uśmiechnął się z goryczą: tak! teraz nikt go nie zna, prócz oszustów i ludzi upadłych!
Cenił on jednak niepospolitą inteligencyę stojącego przed nim człowieka, a przytem wiedział, że najmężniejszymi w boju bywają ludzie zrozpaczeni, którzy przed niczem się nie cofają, nic nie mając do stracenia.
— Szukasz pan zajęcia? — powtórzył uprzejmie — Ha! kto wie, może dałoby się co znaleźć! Przyjdź pan do mnie.
— Wszak pan mieszka teraz przy ulicy ś-go Łazarza, nieprawdaż?
— Tak, przed południem zastaniesz mnie pan zawsze w domu.
Zaczęli z sobą rozmowę. Jantrou ciskał gromy na giełdę: z zawiścią człowieka, któremu szachrajstwa się nie powiodły, dowodził, że łotry tylko mogą tam zarobić trochę grosza, Nie! stanowczo wyrzekł się giełdy, mając nadzieję, że dzięki swemu uniwersyteckiemu wykształceniu i znajomości świata może dojść do wysokiego stanowiska w administracyi. Saccard słuchał w milczeniu, potakując skinieniem głowy. Szli zwolna chodnikiem ku ulicy Brongniart, gdy uwagę ich zwróciła ciemna bardzo wykwintna kareta. Koń w ślicznym zaprzęgu stał zwrócony ku ulicy Montmartre. Na koźle siedział woźnica nieruchomy jak posąg z kamienia wykuty. Zbliżywszy się, spostrzegli, że przez okno karety wychyliła się dwukrotnie głowa kobiety i natychmiast znikła. Nagle wychyliła się ona raz jeszcze i zapominając o względach ostrożności, długo i niecierpliwie patrzyła po za siebie w stronę giełdy.
— Co to? baronowa Sandorff? mruknął Saccard. Była to bardzo oryginalna głowa brunetki z oczyma czarnemi, płonącemi ogniem pod zmęczoną powieką. Wyrazistą, namiętną jej twarz o krwisto czerwonych wargach szpecił tylko nos nieco za długi. Wydawała się bardzo ładną, chociaż mając dwadzieścia pięć lat wyglądała trochę starzej, bo pozory bachantki wystrojonej przez najpierwsze modniarki paryskie nadawały jej przedwczesną dojrzałość.
— Tak, to baronowa — potwierdził Jantrou — Widywałem ją podlotkiem jeszcze w domu jej ojca hrabiego de Ladricourt. O! zapamiętały to był gracz a przytem nieznośnie szorstki w obejściu! Codzień chodziłem do niego po zlecenia i raz o mało mnie nie wybił. Co prawda nie płakałem nad jego śmiercią, gdy apopleksya go tknęła ze zgryzoty po wielu nieszczęśliwych likwidacyach. Hrabianka musiała wówczas oddać swą rękę baronowi Sandorff, radcy ambasady austryackiej, człowiekowi starszemu od niej o trzydzieści kilka lat, ale zakochanemu w niej po uszy.
— Wiem o tem — krótko odparł Saccard.
Głowa baronowej znikła znów w głębi powozu, po chwili jednak wychyliła się raz jeszcze i z większą niż przedtem ciekawością patrzyła w stronę placu.
— Wszak ona także gra na giełdzie, nieprawdaż?
— O! i jak zapamiętale! W każdy dzień kryzysów możesz pan spotkać ją tu zawsze. Siedzi zwykle w powozie, dając zlecenia i zapisując coś gorączkowo w notesie. Spójrz pan! czekała widocznie na Massiasa, który oto dąży ku niej!
W istocie Massias z cedułą w ręku biegł, przebierając żwawo krótkiemi nogami. Zbliżył się do karety i oparłszy rękę na drzwiczkach rozpoczął ożywioną naradę z baronową. Saccard i Jantrou oddalili się nieco, aby ich nie posądzono o szpiegowanie; dopiero gdy remisyer pożegnał baronową i równie szybkim krokiem zdążał znów ku giełdzie, zawołali go obaj. Massias obejrzał się najprzód po za siebie i upewniwszy się, że go nie widać z po za zakrętu ulicy, stanął w miejscu zdyszany, z rozognioną ale uśmiechniętą twarzą. Wesołość malowała się w jego dużych niebieskich oczach.
— Co im się stało? — zawołał — suezy na łeb spadają. Ze wszystkich stron słychać o wojnie z Anglią a Bóg wie skąd powstała ta wiadomość, która wszystkich zaniepokoiła do żywego. Czy to rzecz słyszana?.. Wojna! Kto mógł tę pogłoskę wymyślić? Chyba to tak samo z siebie wyrosło. Koniec końców, obrzydła klapa! Jantrou filuternie przymrużył oczy.
— Czy baronowa zawsze się hazarduje? — zapytał.
— Naturalnie! Biegnę właśnie z jej zleceniami do Nathansohna.
Saccard, który dotąd w milczeniu słuchał rozmowy, wtrącił uwagę;
— Ach! prawda, przypominam sobie, że o ile mi mówiono, Nathansohn zapisał się do kulisy.
— To bardzo miły chłopak! — dorzucił Jantrou — wart tego, żeby mu się powiodło. Kolegowaliśmy z sobą w biurze. Nie wątpię, że wszystko pójdzie mu jak z płatka, niedarmo żydem się urodził. Ojciec jego, rodem z Austryi, jest... o ile mi się zdaje... zegarmistrzem w Besançon.
Widząc na czem polega całe to szachrajstwo, pewnego pięknego dnia postanowił sam szczęścia spróbować i otworzył kantor... A panu, panie Massias, jakże się wiedzie?
— Et! gadać o tem nie warto! Sam pan przez to przeszedłeś i masz słuszność mówiąc, że trzeba być żydem aby dać sobie rady. Inaczej licha wszystko warte!.. Nie ma człowiek szczęścia!.. Paskudne to rzemiosło! Ale raz wlazłszy w błoto, trzeba w niem siedzieć. Zresztą mam jeszcze dobre nogi i nie tracę nadziei.
Ukłonił się i odszedł, wciąż uśmiechnięty. Mówiono powszechnie, że Massias był synem urzędnika z Lyonu, który wypędzony ze służby zaczął grywać na giełdzie i stracił wszystko, co posiadał. Syn, nie chcąc kończyć studyów prawnych, wstąpił w ślady ojca.
Saccard i Jantrou wolnym krokiem wrócili na ulicę Brongniart. Kareta baronowej stała tu jeszcze ale szyby były podniesione, tajemniczy powóz wydawał się pustym a woźnica nieruchomy jak posąg kamienny, oczekiwał chwili zamknięcia giełdy.
— Dyabelnie apetyczna kobieta! — rubasznie zauważył Saccard — nie dziwię się staremu baronowi.
— O! zdaje mi się, że baron oddawna już ma jej dosyć! — odrzekł Jantrou, uśmiechając się znacząco. — Powiadają, że jest to okropny sknera... Czy wiesz pan, kogo ona zwerbowała do płacenia rachunków w magazynach, bo gra na giełdzie jej nie wystarcza?..
— Kogóż takiego?
— Delcambre’a.
— Co? Deleambre’a? Ten generalny prokurator a przyszły minister! Ależ to stary dziad, suchy, żółty, sztywny jak kij! Chciałbym też widzieć ich razem!
Rozweseleni, podnieceni rozmową, rozeszli się wreszcie, żegnając się serdecznym uściskiem dłoni. Jantrou nie omieszkał zapewnić, że korzystając z pozwolenia, odwiedzi wkrótce Saccarda.
Zostawszy sam, Saccard uległ znowu wrażeniu, jakie nań wywierała wrzawa panująca na giełdzie a dolatująca z oddali z hukiem fal morskich rozbijających się o wybrzeża. Skręciwszy na ulicę Vivienne, znalazł się w tej części placu, na której niema ani jednej kawiarni i która skutkiem tego poważniejszy przedstawia pozór. Minął Izbę handlową, pocztę, wielkie agentury ogłoszeń, coraz więcej ogłuszony i rozgorączkowany w miarę zbliżania się do giełdy.
Doszedłszy wreszcie do punktu, z którego objąć mógł okiem cały przedsionek, zatrzymał się raz jeszcze, jak gdyby nie chcąc dokończyć tego oblężenia, którem w myśli swej opasywał giełdę. W miejscu tem, gdzie ulica była szerszą, panował gwar i ruch niepodobny do opisania: fala gości cisnęła się do kawiarni; w cukierni miejsca nie było można znaleść; tłum ciekawych skupiał się przed wystawami sklepowemi a zwłaszcza przed oknem jubilera, gdzie w blasku słonecznym lśniły się przepyszne srebra. Ze wszystkich czterech rogów placu napływał wciąż potok pieszych i powozów, tłocząc się w bezładnej plątaninie. Stacya omnibusów zwiększała jeszcze ten zamęt a dorożki stojące długim szeregiem tamowały przejście przez ulicę. Ale Saccard na nic nie patrzył, nie widział nic, prócz wysokich schodów, na których czarne tużurki migotały w świetle słonecznem. Snuły się one, dążyły wyżej ku kolumnom, czyniąc zdala wrażenie zwartej czarnej masy, na której twarze ludzkie tylko jak blade plamki słabo jaśniały. Wszyscy stali, nigdzie krzeseł nie było widać a koło, jakie tworzyła kulisa umieszczona pod zegarem, wyróżniało się tylko wzmożonym ruchem, gwałtownością gestów i słów drżących w powietrzu. Na lewo stała grupa bankierów zajętych arbitrażami, operacyami wekslowemi i czekami angielskiemi; spokojniej tu nieco było, chociaż przesuwało się tędy mnóstwo osób wchodzących do biura telegraficznego i wychodzących ztamtąd. Dalej aż pod boczne galerye tłoczyło się niezliczone mnóstwo spekulantów, duszących się niemal na niewielkiej przestrzeni: jedni kręcili się tu i owdzie, inni znów stali oparci brzuchami lub plecami o pokrytą aksamitem baryerę między kolumnadą. Giełda cała rozbrzmiewała ogłuszającym hukiem i zdawała się podobną do maszyny parowej mknącej w pełnym rozpędzie. Nagle Saccard spostrzegł znowu wśród tłumu Massiasa, który co tchu zbiegłszy ze schodów, wskoczył do powozu. Woźnica zaciął konie, które galopem ruszyły z miejsca.
Saccard machinalnie prawie zacisnął pięści, siłą woli oderwał się od tego widoku i przeszedłszy środkiem ulicy Vivienne, skręcił w ulicę Feydeau, gdzie się znajdowało mieszkanie Buscha.
Przypomniał sobie, że miał tam wstąpić, aby przetłómaczyć ów list po rusku pisany. Zmierzał już do bramy, gdy ukłonił mu się jakiś młody człowiek, stojący przed sklepem materyałów piśmiennych. Był to Gustaw Sédille, syn fabrykanta jedwabiów z ulicy Jeûneurs, którego ojciec umieścił u Mazauda, aby go zapoznać z mechanizmem operacyj finansowych. Saccard uśmiechnął się z ojcowską pobłażliwością do młodego człowieka, domyśliwszy się bez trudu, dlaczego stoi tu jakby na warcie. Sklep materyałów piśmiennych Couina zaopatrywał całą giełdę w notatniki, szczególniej od czasu gdy pani Couin zaczęła pomagać mężowi. On nigdy nie wychodził z fabryki znajdującej się po za sklepem, ona zaś ustawicznie w ruchu sprzedawała za kontuarem i załatwiała wszystkie interesa na mieście; tłusta, różowa blondynka, zawsze wesoła, uprzejma bardzo i zręczna, podobną była do owieczki z kręcącem się runem. Mówiono, że bardzo kocha męża, co jej nie przeszkadzało obdarzać swemi łaskami któregokolwiek ze swych klientów giełdowych, jeżeli jej się podobał. Bywała dla niego czułą ale nie za pieniądze lecz dla przyjemności jedynie i to raz jeden tylko. Opowiadano sobie po cichu, że miejscem spotkania było mieszkanie jej przyjaciółki w sąsiednim domu. W każdym razie szczęśliwi wybrani musieli być dyskretni i pełni wdzięczności bo pani Couin cieszyła się ogólnem uwielbieniem i plama żadna nie ciążyła na jej imieniu. Przechodząc, Saccard spostrzegł panią Couin, która uśmiechała się z okna do Gustawa. „Jakaż to śliczna owieczka!“ — pomyślał z rozkosznem uczuciem doznanej pieszczoty. Nareszcie wszedł na schody.
Już od lat piętnastu Busch zajmował w tym domu na piątem piętrze ciasne mieszkanko, złożone z dwóch pokoików i kuchenki. Urodzony w Nancy, porzucił rodzinne miasto i osiedliwszy się tutaj, powoli, stopniowo rozszerzał zakres swoich niezmiernie skomplikowanych interesów. Nie czując potrzeby powiększenia mieszkania, odstąpił bratu swemu Zygmuntowi pokój frontowy, sam zaś zadawalniał się małym pokoikiem od podwórza, w którym nagromadziło się tyle papierów, aktów i przeróżnych pakietów, że pozostało zaledwie miejsce do postawienia jednego krzesła przy biurku. Głównem jego zajęciem był handel zdeprecyonowanemi papierami; gromadził je, bywał pośrednikiem pomiędzy małą giełdą „Mokrych nóg“ a bankrutami zmuszonymi do zatykania dziur w bilansie; to też nadzwyczaj pilnie śledził kursy, kupując niekiedy wprost, częściej jednak zaopatrując się w to, co mu przynosiły rozmaite podejrzane osobistości. Prócz lichwy oraz pokątnego handlu klejnotami i drogiemi kamieniami, trudnił się głównie skupowaniem wierzytelności wątpliwych. Oto co zapełniało jego gabinet tak szczelnie, że aż mury trzeszczały; oto za czem biegał po całym Paryżu, węsząc, czatując, zawiązując stosunki we wszystkich warstwach społecznych. Dowiedziawszy się o jakiejśkolwiek upadłości, przybiegał natychmiast, krążył około syndyka masy i ostatecznie kupował wszystko to, z czego na razie nic się wyciągnąć nie dało. Rozciągał baczny nadzór nad kancelaryami regentów, wyczekiwał otwarcia trudnych do odebrania spadków, bywał obecnym przy licytacyach wierzytelności niemożliwych do zrealizowania. Sam podawał ogłoszenia, ściągał niecierpliwych wierzycieli, którzy woleli dostać małą sumę gotówką, niżeli rozpoczynać wątpliwe i długie procesy z dłużnikami. Z różnorodnych tych źródeł gromadziły się pełne kosze papierów, wzbogacając archiwum tego gałganiarza długów: znleść tam było można rewersy niezapłacone, kwity niewypłacone, kontrakty niewykonane, zobowiązania niedotrzymane.
Tu dopiero rozpoczynało się segregowanie tego śmiecia — zajęcie wymagające specyalnego i bardzo delikatnego węchu. Nie chcąc daremnie pracy swej marnować, należało bardzo staranny wybór uczynić w tem morzu dłużników niewypłacalnych lub nawet do ucieczki zmuszonych. Busch wyznawał zasadę, że każda wierzytelność — najbardziej nawet wątpliwa — może kiedyś odzyskać wartość i w myśl tej zasady posiadał stosy aktów wybornie rozklasyfikowanych, które odczytywał od czasu do czasu, ćwicząc w ten sposób pamięć swoją. Rzecz naturalna, że z pośród niewypłacalnych największą zwracał uwagę na tych, którzy przedstawiali najwięcej szans rychłego odzyskania fortuny. Śledztwo jego rozbierało ludzi do naga, przenikało tajemnice rodzinne, zapisywało bogate koligacye, sposoby zarobkowania a zwłaszcza chwile objęcia nowych posad, co pozwalało położyć areszt na pensyę. Długie lata czekał nieraz szczęśliwego zwrotu w życiu człowieka, by go schwytać za gardło przy pierwszym błysku powodzenia. Najwięcej jednak rozpalał się do dłużników, którzy zniknęli bez śladu: ustawiczne poszukiwania o gorączkę go przyprawiały; przebiegając oczyma napisy na szyldach, nazwiska drukowane w gazetach, wietrzył adresy, tak jak pies węszy zwierzynę. A złapawszy wreszcie którego z tych, co uciekli lub byli niewypłacalni, stawał się okrutnym, pożerał ich żywcem, krew z nich wysysał, wyłudzając sto franków za to, co dziesięć su najwyżej zapłacił, tłómacząc bezczelnie ryzyko, na jakie się narażał, odbijał sobie na nich to, co — jak mu się zdawało — tracił na tych, którzy jak dym z rąk mu się wymykali.
W tych łowach na dłużników, pani Méchain była pomocnicą, którą Busch najlepiej posługiwać się lubił. Miał wprawdzie na rozkazy swe więcej osób, ale ta zgraja zgłodniała i chciwa nieufność w nim wzbudzała, Méchainowa zaś posiadała za wzgórzami Montmartre t. zw. „oité“. Był to obszerny plac, na którym wznosiły się na wpół w ziemię zapadłe rudery wynajmowane przez nią miesięcznie. Niewypłacalnych lokatorów bez litości wyrzucała na bruk z tego cuchnącego chlewu, będącego przytuliskiem najokropniejszej nędzy. Ale nieszczęśliwa namiętność do spekulacyi pochłaniała wszystkie dochody, jakie jej ta posiadłość przynosiła.
Ona także lubowała się w ranach przez pieniądze zadanych, w ruinach, w pożarach, gdzie wpośród dymiącego się zgliszcza znaleźć niekiedy można stopione przez ogień klejnoty. Nieraz z polecenia Buscha mając zasięgnąć jakich wiadomości lub wyrzucić dłużnika z mieszkania, własne swoje pieniądze wydawała na ten cel, który największą sprawiał jej przyjemność. Dowodziła, że jest wdową, lecz nikt nigdy nie znał jej węża. Pochodzenie jej również było niewiadomem, wyglądała zawsze na lat piędziesiąt, nawet piskliwy jakby dziecięcy jej głos nie zmieniał się wcale.
Tego dnia, gdy Méchainowa usiadła na jedynem krześle, zdawało się, że ostatnia ta masa ciała, rzucona w to miejsce, przepełniła, zatkała jakoby maleńki gabinet. Busch stał uwięziony przed biurkiem; tylko kwadratowa jego głowa wychylała się z po za stosów aktów i papierów.
— Oto papiery, które Fayeux przysłał mi z Vendôme — odezwała się, wyciągając ze starego worka olbrzymią masę papierów. — Kupił on to dla pana w upadłości Charpiera, o której mi pan kazał go zawiadomić. Wszystko to kosztuje sto dziesięć franków.
Fayeux, którego zazwyczaj mianowała swym krewnym, założył był w Vendôme biuro płatnicze. Jawne jego zajęcie polegało na wypłacaniu małym kapitalistom okolicznym należności za ich kupony, korzystając zaś ze składania u siebie kuponów tych i gotówki, namiętnie grał na giełdzie.
— Cała prowincya niewiele warta! — mruknął Busch — ale bądź co bądź i tam zdarzy się nieraz gratka nielada!
Spojrzał na papiery, obwąchał je i jakoby pozapachu je poznając, wprawną ręką klasyfikował na paczki. Chmura niezadowolenia zasępiła płaską twarz jego; skrzywił się, widocznie doznawszy zawodu.
— Hm! nie bardzo się tem można pożywić!.. Całe szczęście, że przynajmniej nie drogo mnie kosztowało... Oto weksle... i to także weksle... Jeśli to są ludzie młodzi i zjawią się w Paryżu, może uda nam się kiedyś ich złapać.
Nagle krzyknął radosnem zdziwieniem przejęty:
— Cóż to takiego? zawołał.
Pochyliwszy się nad arkuszem papieru stemplowego, wyczytał u dołu podpis hrabiego de Beauvilliers. Na arkuszu tym były tylko trzy wiersze napisane dużem wyblakłem pismem „Obowiązuję się wyplacić pannie Leonii Cron w dniu dojścia jej do pełnoletności sumę dziesięciu tysięcy franków“.
— Hrabia de Beauvilliers — mówił dalej wolno, jak gdyby myśląc głośno — tak, miał on parę folwarków.. cały klucz w okolicach Vendôme... Umarł skutkiem nieszczęśliwego wypadku na polowaniu... Zostawił żonę i dwoje dzieci w bardzo smutnem położeniu. Miałem dawniej kilka jego weksli, za które z wielkim trudem wydostałem pieniądze. Oj! urwis to był! ladaco. — I nagle, przypomniawszy sobie całą historyę, parsknął śmiechem.
— A! stary łotr! to on oszukał dziewczynę! Ona pewnie nie chciała a on przekonał ją tym świstkiem papieru który prawnie nie posiada żadnej wartości. Potem umarł... Dokument wystawiony w 1854 r. czyli dziesięć lat temu.. Do licha! Dziewczyna musi już być pełnoletnią! Jakimże sposobem ten rewers dostał się w ręce Charpiera?.. Charpier handlował zbożem i dawał pożyczki na krótkie terminy... Prawdopodobnie dziewczyna dała mu to w zastaw za kilka luidorów a może też podjął się wyegzekwować tę sumę...
— Ho! ho! — przerwała Méchainowa — zrobiliśmy znakomity nabytek.
Busch wzruszył pogardliwie ramionami.
— Gdzietam! powiadam pani przecież, że prawnie nic to nie jest warte... Gdybym wystąpił z tem do spadkobierców, grosza bym nie dostał bo trzebaby przedstawić dowód, że pieniądze te istotnie się należą. Mam jednak nadzieję, że gdybyśmy znaleźli dziewczynę, możnaby ich skłonić do porozumienia się z nami dla uniknięcia nieprzyjemnego rozgłosu... Rozumiesz pani, o co chodzi? Trzeba poszukać Leonii Cron. Niech pani napisze do Fayeux’a, może on ją tam wynajdzie. Wtedy zaczniemy śpiewać z innego tonu.
Ułożył przyniesione papiery w dwie paczki obiecując sobie, że rozejrzy się w nich dokładnie po wyjściu Méchainowej. Przez chwilę siedział nieruchomo, z rękoma opartemi na stosach papierów.
Tymczasem Méchainowa podjęła przerwane sprawozdanie:
— Nie zapomniałam także o wekslach Jordana.
Przez chwilę byłam prawie pewna, że go już mamy w ręku. Był urzędnikiem w jakiemś biurze a teraz pisuje do dzienników. Na nieszczęście, źle mnie traktują w redakcyach, nie chcą nawet dać mi żadnego adresu. Zresztą, zdaje mi się, że on nie podpisuje artykułów prawdziwem swojem nazwiskiem.
Słowa nie mówiąc, Busch wyciągnął rękę i z pośród papierów ułożonych w alfabetycznym porządku wyjął akty Jordana. Akty te składały się z sześciu weksli po piędzięsiąt franków każdy, wystawionych przed sześcioma laty a prolongowanych z miesiąca na miesiąc. Wynosiły one w ogólnej sumie trzysta franków. Pożyczkę te młody człowiek zaciągnął u jakiegoś krawca. Suma niezapłacona w terminie powiększyła się olbrzymiemi kosztami procedury sądowej, tak że dług wynosił obecnie siedmset trzydzieści franków piętnaście centymów.
— Jeżeli ten chłopak ma przyszłość przed sobą, złapiemy go prędzej lub później — wtrącił Busch. Poczem skutkiem jakiegoś skojarzenia pojęć zapewne zawołał:
— Ale!.. ale!.. co się dzieje ze sprawą Sicardot? czy dajemy już za wygraną?
Méchainowa podniosła w górę obie tłuste ręce. Potworna jej postać zdradzała rozpacz niekłamaną.
— Ach! wielki Boże! — jęknęła piskliwym głosem — chybaby mi sił i życia zabrakło!
Sprawa Sicardot była romantyczną historyą, opowiadaniem której lubowała się Méohainowa. Kuzynka jej, Oktawia Chavaille, córka jednej z sióstr jej ojca, mając lat szesnaście, została pewnego wieczoru zgwałconą na schodach w domu przy ulicy la Harpe, gdzie matka jej — bardzo niemłoda już kobieta — zajmowała skromne mieszkanko na szóstem piętrze. Co gorsza, pan, który przed tygodniem zaledwie przyjechawszy z żoną do Paryża, odnajmował od jakiejś pani pokój w tymże domu na drugiem piętrze, wziął się do dziewczyny tak gorąco, że biedna Oktawia upadła na schodach i zwichnęła rękę w ramieniu. Oburzona i rozgniewana matka chciała, bez względu na łzy córki, zrobić straszną awanturę ale Oktawia wyznała, że dobrowolnie zgodziła się na to, że zwichnięcie ręki było tylko przypadkowem i że cierpiałaby srodze, gdyby tego pana wsadzono do więzienia. Matka zamilkła wtedy, zadowolniwszy się wziętem od uwodziciela zobowiązaniem, że wypłaci im sześćset franków, rozłożonych na dwanaście rat miesięcznych. Było to bardzo skromne żądanie, nie zaś wyzysk bo Oktawia, która chodziła do magazynu, musiała leżeć w łóżku i nic nie zarabiała. Kuracya, która pochłonęła niemało grosza, źle była prowadzoną, bo mięśnie ręki się skurczyły i biedna dziewczyna została kaleką. Przed końcem pierwszego miesiąca ów pan znikł z Paryża, nie zostawiwszy swego adresu. Różne nieszczęścia zaczęły sypać się jak grad na biedną rodzinę. Oktawia urodziła syna, straciła matkę, oddała się rozpuście i wpadła w najstraszniejszą nędzę. Dostawszy się w końcu do Méchainowej, włóczyła się po ulicach do dwudziestego szóstego roku życia, nie mając władzy w jednej ręce, to sprzedawała cytryny w halach, to znów znikała na parę tygodni z jakiemiś ludźmi, którzy wypędzali ją potem od siebie pijaną i pobitą. Rok temu po jakiejś większej niż zwykle awanturze zakończyła wreszcie marny żywot, a Méchainowa musiała wziąć na wychowanie syna jej, Wiktora. Z całej tej sprawy nie pozostało nic, prócz dwunastu niezapłaconych rewersów z podpisem: „Sicardot“. Nigdy nie zdołano dowiedzieć się nic więcej nad to, że ów pan nazywał się Sicardot.
Busch, znowu wyciągnąwszy rękę, wyjął akty Sicardota, które stanowiły cienki zeszyt w okładce z szarego papieru. Sprawa ta nie pociągnęła za sobą żadnych kosztów, nie było więc innych papierów oprócz tych dwunastu rewersów.
— Gdybym jeszcze z Wiktora miała pociechę! — płaczliwie żaliła się stara kobieta. — Ale gdzietam! Nie potrafiłbyś pan wyobrazić sobie, co to za chłopak. Przyjemny spadek, niema co mówić! Chłopak, który skończy na szubienicy i papiery, z których nigdy nic nie wyciągnę!
Duże wyblakłe oczy Buscha wpatrywały się uparcie w rewersy. Ileż to razy studyował on je już tak pilnie w nadziei, że jakiś niedostrzeżony dotąd szczegół, kształt liter lub wreszcie gatunek papieru wprowadzą go na ślad pewnej wskazówki. Oddawna zdawało mu się, że pismo to spiczaste i cienkie nie jest mu obcem.
— Ciekawa rzecz! — powtórzył raz jeszcze — gotówbym przysiądz, że widziałem już gdzieś takie a i takie o tak wydłużone, że wydają się podobnemi do i.
W tejże chwili zapukano do drzwi. Busch poprosiła Méchainową, aby wyciągnęła rękę i otworzyła bo do pokoju tego wchodziło się wprost ze schodów. Chcąc dostać się do frontowego pokoju, trzeba było przejść przez gabinet Buscha; kuchnia, zaś — a właściwie ciemna dziura bez powietrza — znajdowała się po drugiej stronie sieni.
— Proszę wejść! — zapraszała Méchainowa.
Saccard stanął na progu. Wszedł on rozśmieszony widokiem mosiężnej tabliczki przybitej na drzwiach a noszącej napis: „Sprawy sporne“, wyryty dużemi czarnemi literami.
— Ach! prawda! — zawołał Busch — pan przychodzi zapewne po to tłómaczenie... Mój brat jest w tamtym pokoju. Proszę, niech pan wejdzie!
Nie łatwe to było zadanie do spełnienia, bo otyła Méchainowa zagradzała przejście, z niewymownem zdziwieniem przyglądając się nowoprzybyłemu. Chcąc przejść, trzeba było manewrować: on cofnął się na schody, ona wyszła do sieni i stanęła tuż pod ścianą, poczem wreszcie Saccard się przecisnął i przedostał do sąsiedniego pokoju. Podczas tej skomplikowanej operacyi nie spuściła z niego oka ani na chwilę.
— Ach! — zawołała wreszcie zadyszana — nigdy dotąd nie widziałam tak z bliska pana Saccarda! Wiktor jest podobny do niego jak dwie krople wody.
Busch patrzył na nią, nie rozumiejąc nic w pierwszej chwili. Nagle twarz jego zajaśniała radością, zaklął z cicha.
— Do kroćset! powiadam przecież, że widziałem już gdzieś to pismo!
Podniósł się, zaczął przewracać różne papiery aż wreszcie wynalazł list, jaki Saccard pisał do niego przed rokiem, prosząc o prolongatę dla jakiejś dłużniczki, zalegającej w wypłacie. Porównał szybko list ten z charakterem pisma na rewersach: w istocie były to te same a i te same o, może tylko trochę więcej spiczaste... tożsamość dużych liter również nie podlegała żadnej wątpliwości.
— To on! to on! — powtarzał — Ale dlaczegóż tutaj podpisał się Sicardot a nie Saccard?
Powoli w mglistych zarysach przypominać sobie zaczął historyę, którą agent Larsouneau... dziś już milioner... opowiadał mu przed laty o przeszłości Saccarda. Przypomniał sobie, że wkrótce po zamachu Stanu, Saccard przybył do Paryża w nadziei wyzyskania protekcyi, jaką mógł mu zapewnić brat jego, Rougon; że z początku cierpiał biedę, mieszkając w studenckiej dzielnicy a potem po śmierci pierwszej żony wzbogacił się nagle skutkiem dość podejrzanego powtórnego małżeństwa. W tych to trudnych czasach zmienił nazwisko Rougon na Saccard, zmieniając kilka liter w nazwisku pierwszej żony, która była z domu Sicardot.
— Tak, tak, Sicardot, teraz już doskonale sobie przypominam — mruczał Busch półgłosem. — Z bezwstydną czelnością podpisał rewersy nazwiskiem żony. Zapewne musieli mieszkać przy ulicy la Harpe pod tem nazwiskiem. Nic dziwnego! łotr ten zachowywał wszystkie środki ostrożności, aby w każdej chwili módz się wynieść cichaczem... Aha! więc polował nietylko na złoto ale i na dziewczęta, które biegały po schodach. Głupiec! może kiedyś źle wyjść na tem!
— Cicho! cicho! — upominała Méchainowa — Trzymamy go wreszcie! Doprawdy jest Bóg na Niebie! Teraz już spotka mnie nagroda za tego Wiktora, którego... niech mi pan wierzy... kocham serdecznie, chociaż to niepoprawny chłopak!
Wyraz radości jaśniał na jej twarzy. Zadowolenie malowało się w małych oczkach, głęboko ukrytych w policzkach, z których tłuszcz zdawał się spływać.
Ale Busch, ochłonąwszy z gorączki, w którą wprawiło go rozwiązanie ciemnej przez lat tyle zagadki, zastanawiał się teraz na chłodno i milczał, kiwając głową... Kto wie, czy nie dałoby się jeszcze oskubać Saccarda, chociaż w obecnej chwili jest bankrutem?.. Ale niełatwa będzie z nim sprawa, bo ostre ma zęby i nie pozwoli szarpać się bezkarnie.
Zresztą pomimo owego podobieństwa, które tak uderzyło Méchainową, może on sam nie wie, że ma syna i gotów go się wyprzeć...
Owdowiawszy powtórnie, niczem nie był skrępowany, nie miał obowiązku zdawania komukolwiek sprawy ze swej przeszłości, więc gdyby nawet przyznał chłopca, nioby z nim wskórać nie można ani groźbą ani postrachem... Nie wydostać za odkrycie tajemnicy ojcowstwa nic więcej, prócz tych marnych sześciuset franków, które stoją na rewersach — byłoby zmarnowaniem tak szczęśliwego zbiegu okoliczności. Czyż po to los sprzyjał im tak cudownie?.. Nie! Nie!.. trzeba się zastanowić, dobrze to rozważyć, doczekać chwili, w której bogaty plon dojrzeje!
— Nie mamy czego się spieszyć — wywnioskował Busch ostatecznie. — Zresztą, Saccard goły jest teraz, poczekajmy aż znowu porośnie w pierze.
Przed odejściem Méchainowej raz jeszcze rozpytał ją szczegółowo o wszystkie interesy, które z jego polecenia załatwić miała. Chodziło tu o jakąś panią, która zastawiła kosztowności swoje dla kochanka, o jakiegoś zięcia, którego dług zapłaciłaby rozkochana w nim teściowa, gdyby umiano wziąć się zręcznie do tego — słowem o tysiące ciemnych i nader zawikłanych spraw, mających zawsze na celu wyłudzenie pieniędzy.
Wszedłszy do sąsiedniego pokoju, Saccard stał przez chwilę olśniony blaskiem promieni słonecznych bijących z okna nieprzysłoniętego firankami. Pokój ten, obity wyblakłym papierem w niebieskie kwiateczki, był prawie pusty: całe jego umeblowanie stanowiło wąskie żelazne łóżko stojące pod ścianą, oraz sosnowy stół i dwa wyplatane krzesła. Po lewej stronie wisiały na ścianie nieociosane prawie półki, służące widocznie za bibliotekę bo zarzucone mnóstwem książek, broszur, dzienników i najrozmaitszych papierów. A jednak promienie słońca przedzierające się na to poddasze, zdobiły ubogą izbę urokiem młodzieńczej wesołości, jakby niewinnym prostoty uśmiechem. Przy stole siedział Zygmunt Busch, trzydziestopięcioletni mężczyzna, szatyn, z długiemi, rzadkiemi włosami i twarzą pozbawioną zarostu. Oparłszy wypukłe czoło na chudej ręce, siedział tak zatopiony w czytaniu jakiegoś rękopismu, że nie słyszał nawet skrzypnięcia drzwi i nie odwrócił głowy.
Niepospolicie wykształcony, posiadający uniwersyteckie wykształcenie w Niemczech nabyte, Zygmunt władał biegle nietylko ojczystym swym językiem ale nadto niemieckim, angielskim i ruskim. W 1849 roku poznał w Kolonii Karola Marksa; od tej chwili przekonania jego ustaliły się, z całym zapałem młodzieńczego umysłu stał się stronnikiem wierzeń socyalistycznych i życie całe postanowił poświęcić sprawie odrodzenia społecznego, mającego zapewnić szczęście maluczkim i prostaczkom. Gdy mistrz jego wygnany z Niemiec a następnie zmuszony do wyemigrowania z Paryża, osiadł w Londynie, zkąd pismami swemi starał się uorganizować liczne stronnictwo, młody marzyciel wegetował życiem bezczynnem nie troszcząc się zgoła o zaspokojenie potrzeb codziennych i niechybnie umarłby już był z głodu, gdyby brat nie dał mu u siebie przytułku i nie podsunął myśli, aby tłómaczeniem z obcych języków starał się spożytkować swoje wiadomości. Starszy brat kochał go iście macierzyńską miłością: krwiożerczy jak wilk dla dłużników, gotów ukraść parę groszy w kałuży krwi ludzkiej leżących, do łez się rozczulał, kobiecą niemal pieczołowitością otaczając brata, który zawsze roztargnionem dzieckiem pozostał. Odstąpił mu pokoju od ulicy, usługiwał mu sam, zajmował się gospodarstwem, zamiatał, słał łóżka, myślał o jedzeniu, które dwa razy dziennie przynoszono z pobliskiej restauracyi. Tak czynny zawsze, tysiącem różnorodnych interesów zajęty; pozwalał bratu nic nie robić, bo tłomaczenia mało popłacały. Zabraniał mu nawet pracować, zaniepokojony suchym jego kaszlem i pomimo swego przywiązania do pieniędzy, pomimo zbrodniczej chciwości z jaką sam ciułał złoto, uważając je za jedyny cel życia, uśmiechał się pobłażliwie z mrzonek rewolucyonisty, bez szemrania dawał mu pieniądze tak jak dziecku dajemy zabawkę, wiedząc, że wkrótce ją złamie.
Zygmunt nie wiedział zgoła, jakiemi sprawami brat jego zajmuje się w sąsiednim pokoju.
Nie miał pojęcia ani o tym ohydnym handlu zdeprecyonowanemi walorami, ani o skupowaniu wierzytelności; myśl jego sięgała wyżej, bujając w krainie bezwzględnej sprawiedliwości. Idea miłosierdzia gniewała go i oburzała: miłosierdzie — to jałmużna, to nierówność dobrocią ludzką uświęcona. Sprawiedliwości się domagał, żądał aby uznano prawa jednostki i utworzono z nich niewzruszoną podstawę nowej organizacji społecznej. Idąc za przykładem Karola Marksa, z którym stałą korespondencyę prowadził, całemi dniami studyował tę organizacyę, zapisywał cyframi niezliczoną ilość papieru, na naukowych fundamentach opierał i wznosił rusztowanie tego gmachu, mającego wszystkim szczęście zapewnić. Odbierał kapitały jednym, aby je między innych rozdzielić, jednym zamachem pióra przeistaczał finansową postać świata, siadając w tym pustym pokoju, nie znając żadnych namiętności, prócz marzeń swoich, nie czując potrzeby zadowolenia żadnych pragnień, prowadząc życie tak wstrzemięźliwe, że brat zmuszał go nieraz do zjedzenia mięsa lub do wypicia kieliszka wina. Sam zabijając się pracą i żyjąc niczem prawie, domagał się aby praca zastosowana do sił każdego człowieka zapewniała mu uczynienie zadość wszystkim potrzebom. Prawdziwy to był mędrzec, czysty i łagodny; zamiłowany w swych studyach, obcy wszelkim troskom powszedniego żywota. Już od zeszłej jesieni zagrożony suchotami, kaszlał coraz silniej, nie raczył jednak zwrócić na to uwagi, nie pomyślał o zaoszczędzeniu swych sił.
Saccard postąpił parę kroków, Zygmunt podniósł wreszcie duże zamglone oczy i ze zdziwieniem spojrzał na gościa, chociaż znał go dobrze.
— Przyszedłem z prośbą o przetłomaczenie listu — tłómaczył się Saccard.
Zdziwienie młodego człowieka wzrosło jeszcze bardziej; oddawna bowiem odstręczył od siebie wszystkich klientów a mianowicie bankierów, spekulantów, meklerów — cały ten świat giełdowy który z Niemiec i z Anglii zwłaszcza odbiera cyrkularze i ustawy towarzystw w obcych językach pisane.
— Tak, mam list pisany po rusku... Nie zajmę panu dużo czasu... kilka wierszy zaledwie.
Zygmunt wyciągnął rękę. Tłomaczenia z rosyjskiego były jego specyalnością; on jeden gruntownie posiadał ten język z pośród wszystkich tłomaczów z całej dzielnicy, którzy uprawiali głównie niemiecki i angielski. Rzadkość dokumentów w języku ruskim na paryskim bruku była powodem ciągłej jego bezczynności.
Głośno i odrazu przeczytał list po francusku. Była to odpowiedź jakiegoś bankiera z Konstantynopola, który w kilku wyrazach wypowiadał przychylne zdanie o przedstawionej mu sprawie.
— Dziękuję panu! — zawołał Saccard, widocznie bardzo ucieszony.
Poprosił jeszcze Zygmunta o piśmienne przetłomaczenie tych kilku wierszy na odwrotnej stronie listu, ale młody człowiek zakaszlał się gwałtownie i zasłonił usta chustką, aby nie niepokoić brata, który przybiegał zawsze, ilekroć kaszel jego usłyszał. Uspokoiwszy się wreszcie wstał i na oścież otworzył okno, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Saccard postąpił parę kroków za nim i rzuciwszy okiem przez okno, krzyknął ze zdziwienia:
— A! pan masz tutaj widok na giełdę! Jak ona zabawnie ztąd wygląda!
Saccard nigdy nie widział z góry gmachu giełdy, który w istocie z tej wysokości bardzo oryginalnie się przedstawiał: były to cztery pochyłe płaszczyzny cynkowe, nadzwyczaj rozłożyste i lasem kominów najeżone. Końce piorunochronów strzelały w górę podobne olbrzymim włóczniom groźnie ku niebu zwróconym. Gmach sam wyglądał ztąd już tylko jak sześcian kamienny, regularnie kolumnami poprzerzynany — brudno-czarny, nagi, brzydki sześcian, na szczycie którego powiewała podarta chorągiew. Najzabawniejszemi jednak wydały mu się schody i przedsionek czarnemi kropkami upstrzony, podobny do olbrzymiego mrowiska pozostającego w ciągłym gwałtownym ruchu, który litość tylko mógł obudzać w człowieku patrzącym nań z takiej wysokości.
— Jak to wszystko z góry maleńkiem się wydaje! — podjął znowu — Zdawałoby się, że można ich ująć jedną ręką i postawić na dłoni. — Znając przekonania Zygmunta dodał jeszcze z uśmiechem: — Kiedyż kopniecie to nogą i z ziemią zrównacie!..
Zygmunt wzruszył ramionami.
— Po co mielibyśmy się trudzić? Czyż sami nie zjadacie się nawzajem?
Powoli, ożywiając się, zaczął rozwodzić się szeroko nad przedmiotem, zaprzątającym wyłącznie myśli jego. Z zapałem nowonawróconego apostoła przy każdej sposobności rozwijał szczegółowo swój system.
— Tak, tak! wy pracujecie dla nas, sami o tem nie wiedząc. Jest was tam kilku przywłaszczycieli, którzy wydziedziczacie całą masę ludu, ale nasycicie się kiedyś a wtedy my wam odbierzemy spuściznę... Wszelkie nagromadzenie bogactw, wszelka centralizacya prowadzi do kolektywizmu. Dajecie nam praktyczne wskazówki tak samo jak wielka własność pochłaniająca małe kawałki ziemi, jak wielka produkcya pożerająca dobrych rzemieślników, jak wielkie domy kredytowe i magazyny zabijające wszelką konkurencyę a wznoszące się kosztem upadku małych banków i sklepów — stanowią drogę, która powoli, ale niechybnie prowadzi społeczeństwo na nowe tory. Czekamy tylko chwili, w której wszystko runie, w której ujawnią się ohydne następstwa obecnego sposobu wytwarzania. Wtedy ciż sami mieszczanie i wieśniacy staną po naszej stronie.
Zaciekawiony Saccard patrzył na niego z pewnym niepokojem, chociaż w głębi duszy uważał go za waryata.
— Wytłomaczże mi pan wreszcie — zapytał — czem właściwie jest kolektywizm?
— Kolektywizm jest przekształceniem kapitałów prywatnych, żyjących z walk konkurencyj, w olbrzymi kapitał społeczny, stanowiący wspólną własność wszystkich jednostek i pracą ich eksploatowany... Wyobraź pan sobie społeczeństwo, w którem narzędzia pracy należą do wszystkich, w którem każdy pracuje stosownie do sił swoich i uzdolnienia a wytwór tej koooperacyi społecznej dzieli się pomiędzy wszystkich proporcyonalnie do sumy pracy, jaką każdy z nich włożył. Czy może być co prostszego, nieprawdaż? wspólne wytwarzanie w fabrykach, warsztatach i zakładach narodowych a następnie wymiana, zapłata w naturze. W razie nadmiaru produkcyi, gromadzi się towary do magazynów publicznych, gdzie pozostają do czasu, w którym okażą się potrzebne na pokrycie mogącego się zdarzyć deficytu. Jest to najwłaściwszy sposób utrzymania równowagi. Taki system utrwalić się musi, bo każde drzewo spróchniałe musi paść siekierą podcięte. Nie będzie już wtedy ani konkurencyi, ani kapitałów prywatnych a — co za tem idzie — żadnych interesów handlowych, żadnych giełd ani targów. Pojęcie zarobku utraci wszelką racyę bytu; źródla spekulacyi, rent pobieranych bez pracy, wyschną ze szczętem.
— Ho! ho! — przerwał Saccard — toby dyabelnie zmieniło zbytkowne nawyknienia wielu ludzi! Ale cóż zrobicie z tymi, którzy dziś mają renty? Ot naprzykład, taki Gunderman... czy odbierzecie mu jego miliony?
— Bynajmniej, nie jesteśmy przecież złodziejami. Odkupilibyśmy od niego wszystkie kapitały, walory, renty i pożyczki, dając mu w zamian bony konsumpcyjne wypłacane corocznie. Wyobraź pan sobie jakie nieprzebrane bogactwo środków użycia stanowiłoby równoważnik olbrzymiego tego kapitału: za sto lat niespełna potomkowie Gundermana byliby zmuszeni do pracy na równi z innymi obywatelami, bo roczne spłaty w końcu wyczerpaćby się musiały, oni zaś — choćby prawo dziedziczenia pozostało w zasadzie niezmienione — nie mogliby kapitalizować przymusowych swych oszczędności, tego olbrzymiego nadmiaru materyałów konsumpcyi... Powiadam panu, że wymiotłoby to odrazu nietylko wszystkie interesy osobiste, towarzystwa akcyjne, stowarzyszenia kapitałów prywatnych ale nadto znieśćby musiało wszystkie pośrednie źródła dochodów, jako to: kredyt, pożyczki, system najmu i dzierżawy. Praca będzie jedyną miarą wartości, płaca robotnika zostanie naturalnie zniesioną, ponieważ w obecnym ustroju kapitalistycznym nie równoważy ona wytworów pracy i pozwala robotnikowi zaspokoić zaledwie najniezbędniejsze potrzeby. Trzeba przyznać, że wina takiego stanu rzeczy ciąży tylko na obecnym ustroju: najuczciwszy nawet pracodawca musi uledz nieubłaganemu prawu konkurencyi i wyzyskiwać swoich pracowników, gdyż w przeciwnym razie sam zginie. Tak! trzeba zburzyć ze szczętem taki stan rzeczy! Gunderman padnie przywalony ciężarem swoich bonów na użycie a spadkobiercy jego, nie mogąc spożyć wszystkiego co im z prawa przypada, zmuszeni będą oddać to innym a sami staną do pracy z rydlem lub łopatą w ręku!
I Zygmunt wybuchnął wesołym, dziecięcym śmiechem, stojąc wciąż przy oknie, wpatrując się w giełdę, gdzie czarne mrowisko graczy roiło się nieustannie. Krwiste rumieńce na twarz mu wystąpiły. Jedyną jego rozrywkę stanowiło wyobrażanie sobie śmiesznych i pełnych ironii następstw, które kiedyś nieubłagana sprawiedliwość sprowadzić musi.
Saccard słuchał ze wzrastającym niepokojem. A jeżeli ten „marzyciel na jawie“ mówi prawdę? jeżeli istotnie odgaduje przyszłość? Wszak wszystko, co on mówi, wydaje się bardzo jasnem i rozsądnem.
— Ba! — rzekł wreszcie, jakby dla uspokojenia się — nie tak prędko przyjdzie do tego!
— Zapewne — poważniej już teraz i z widocznem znużeniem odrzekł Zygmunt. — Wstępujemy obecnie w okres przejściowy, przygotowawczy. Nie przeczę, że dojść może do jakichś wybuchów, gwałtów rewolucyjnych, których niekiedy uniknąć niepodobna. Ale wszelki bunt i opór można zwalczyć z czasem. O! nie taję przed sobą, że narazie spotkamy wielkie trudności! Ludzie mają tak zakute głowy, że cała ta wymarzona przyszłość wydaje im się niemożliwą, nie chcą czy nie mogą nabrać racyonalnego pojęcia o tem społeczeństwie przyszłości, społeczeństwie sprawiedliwie rozdzielonej pracy, posiadającem zupełnie odmienne obyczaje. Wydaje im się to innym światem na innej planecie istniejącym. A przy tem muszę wyznać, że reorganizacya nie jest jeszcze gotową, dotąd ciągle nad nią pracujemy.
Ja sam, nie mogąc sypiać, całe noce poświęcam tym rozmyślaniom. Niejeden naprzykład powiedzieć nam może: „Skoro społeczeństwo doszło do takiego stanu, w jakiem znajduje się obecnie to nie ulega wątpliwości, że logika czynów ludzkich uczyniła je takiem“... Jakże olbrzymią pracę podjąć zatem potrzeba, aby cofnąć wody rzeki do źródła i kazać im płynąć innem korytem! Bezwątpienia, obecny ustrój społeczny zawdzięcza zasadzie indywidualistycznej długotrwałe swe istnienie, które podnieca nieustannie zarówno konkurencya jak interes osobisty jednostek. Czy kolektywizm wynajdzie bodźce równie silne? Czem pobudzić robotnika do pracy produkcyjnej, skoro zasada płacy roboczej zostanie zniesioną? — oto dwa zagadnienia, których dotąd rozwiązać nie umiem. Musimy jednak zwalczyć tę obawę i na tem właśnie polu stoczyć zacięty bój z przeciwnikami, jeżeli chcemy aby idea socyalizmu odniosła zwycięztwo. Zwyciężymy! zwyciężymy z pewnością, bo słuszność po naszej jest stronie. Spójrz pan! czy widzisz ten gmach przed sobą?
— Giełdę? — spytał Saccard. — Naturalnie, że ją widzę.
— Dobrze! Szaleństwem byłoby wysadzić w powietrze taki gmach bo odbudowanoby go gdzie indziej. Ale ja wierzę niezłomnie, że ona sama kiedyś runie, państwo ją wywłaszczy i stanie się jedynym powszechnym bankiem narodowym. Kto wie czy kiedyś gmach ten nie będzie publicznym magazynem nadmiaru naszych bogactw, czy nie będzie śpichlerzem, z którego prawnuki nasze czerpać będą mienie i dostatki?
Żywo gestykując, Zygmunt malował z zapałem tę przyszłość powszechnego a umiarkowanego szczęścia. Mówienie zmęczyło go widocznie bo znów kaszlać zaczął: powrócił do stołu i oparłszy głowę na ręku usiłował stłumić okropne rzężenie, które zdawało się pierś mu rozdzierać. Ale tym razem uspokoić się nie mógł. Nagle drzwi się otworzyły i Busch, który pośpiesznie pożegnał był Méchainową, wbiegł zaniepokojony gwałtownym kaszlem brata. Pochylił się nad Zygmuntem, wielkiemi swemi rękoma objął jego głowę jak gdyby chciał pieszczotami uśmierzyć straszne cierpienie.
— Cóż ci się stało, mój drogi chłopcze? dusisz się prawie... Tyle razy już prosiłem ci, żebyś wezwał doktora... Trzeba więcej pamiętać o sobie... Zaręczam, że znowu mówiłeś za dużo.
Mówiąc to, spoglądał z ukosa na Saccarda, który stał na środku pokoju, zaniepokojony wszystkiem co usłyszał z ust tego nędznego, schorowanego biedaka, rzucającego z góry wyrok zagłady na giełdę i który, wymiótłszy śmiecie, przyrzekał wszystko na nowo odbudować.
— Dziękuję panu! — rzekł wreszcie, pragnąc jak najprędzej się ztąd wydostać. — Może pan zechce odesłać mi potem list wraz z tłomaczeniem. W tych dniach spodziewam się jaszcze innych korespondencyj, z któremi tu przyjdę i wtedy uregulujemy rachunek.
Zygmunt uspokoił się tymczasem. Starszy Busch zwrócił się do Saccarda:
— Czy wie pan, że ta kobieta, którą pan u mnie zastałeś, znała pana niegdyś, przed wielu, wielu laty?
— Gdzież i kiedy mnie widziała?
— W 1852 roku, mieszkałeś pan wtedy przy ulicy la Harpe.
Pomimo całej mocy panowania nad sobą, Saccard zbladł ze wzruszenia. Wargi mu drżały nerwowo. Nie przypominał sobie wprawdzie dziewczyny, którą na schodach przewrócił, nie wiedział, że była ciężarną, nie wiedział o istnieniu dziecka, ale wspomnienie pierwszych lat spędzonych w ubóstwie przejmowało go zawsze niemiłem wrażeniem.
— Przy ulicy la Harpe? Tak! pamiętam! Przyjechawszy do Paryża, mieszkałem tam czasowo, dopóki nie znalazłem innego mieszkania... Do widzenia panom!
— Do widzenia! — z naciskiem odpowiedział Busch, który w zakłopotaniu gościa widząc potwierdzenie swych domysłów, zastanawiał się już nad sposobami wyzyskania tej przygody.
Wyszedłszy na ulicę, Saccard zwrócił się machinalnie w stronę giełdy. Trząsł się ze wzruszenia i nie spojrzał nawet na panią Couin, której jasnowłosa główka wychylała się z okna sklepu. Ruch na placu wzmógł się jeszcze; ogłuszająca wrzawa rozbrzmiewała na chodnikach, tworzących ludzkie mrowisko; w około rozlegał się szum podobny do huku rozszalałych fal morskich.
Kulminacyjny to był punkt gry, zwykle o godzinie trzeciej przypadający, walka o ostatnie kursy, zaciekły bój o to, kto wróci do domu z rękoma pełnemi złota. Stojąc na rogu ulicy Giełdowej naprzeciwko przedsionka, Saccard dostrzegł w tłumie pod kolumnami zniżkowca Mosera i zwyżkowca Pileraulta, kłócących się zapamiętale. Zdawało mu się także, że z głębi wielkiej sali dochodzi go to przenikliwy głos Mazauda, to znów gniewny krzyk Nathansohna, siedzącego w kulisie pod zegarem. Nagle dorożka przejeżdżająca tuż koło rynsztoka, o mało nie obryzgała go błotem. Zanim dorożkarz wstrzymał konie, Massias wyskoczył i pędem wbiegł na schody, aby spełnić ostatnie zlecenie jakiegoś klienta.
On zaś stał ciągle nieruchomo z okiem w ten tłum utkwionem, przechodząc myślą tysiączne wspomnienia z pierwszych chwil na bruku paryskim spędzonych — wspomnienia, które pytanie Buscha nagle w nim rozbudziło. Przypominał sobie pobyt na ulicy la Harpe, potem na ulicy ś-go Jakóba, gdy włócząc się po mieście w wykrzywionych butach, marzył o podbiciu całego Paryża, i wściekłość go ogarniała na myśl, że podboju tego dotąd nie dokonał, że znowu czeka na uśmiech fortuny, niczem nienasycony, więcej niż kiedykolwiek pałając żądzą użycia rozkoszy. Ten waryat Zygmunt miał słuszność, mówiąc że z pracy żyć niepodobna, że nędzarze tylko i niedołędzy pracują dla wzbogacenia innych. Jedynie gra tylko daje z dnia na dzień zbytek i dobrobyt, pozwala żyć pełnem, szerokiem życiem. Gdyby nawet stary ustrój społeczny miał runąć kiedykolwiek, czyż człowiek jemu podobny nie znajdzie jeszcze przed tą katastrofą czasu i miejsca do zadowolenia wszystkich swych pragnień?
Wtem jakiś przechodzień potrącił go i poszedł dalej, nie zadawszy sobie nawet trudu przeproszenia za nieuwagę. Był to Gunderman, odbywający codzienną swą przechadzkę dla zdrowia. Saccard widział go, jak wchodził potem do cukierni, bo król złota od czasu do czasu kupował za franka pudełko cukierków dla swoich wnucząt. Popchnięcie to w chwili, gdy krążył około giełdy, pałając wciąż wzrastającą gorączką, stało się jakby ostatnią podnietą, ostatnim bodźcem do powzięcia postanowienia. Dość już czasu poświęcił na oblężenie twierdzy... teraz szturm ostateczny przypuści!.. teraz walkę rozpocznie na śmierć i życie!.. O tak! nie wyjedzie z Paryża, śmiało stawi czoło bratu, uczyni decydujący, zuchwały krok, który rzuci mu pod nogi Paryż cały albo też jego samego zepchnie do rynsztoka z połamanemi żebrami!...
Aż do chwili zamknięcia giełdy, Saccard pozostał na swem stanowisku. Wreszcie przedsionek wyludniać się zaczął; znużony, rozgorączkowany tłum cisnął się w nieładzie na schodach. Około niego środkiem ulicy i chodnikami płynęła nieprzebrana fala ludzi. Bogaty zaiste materyał do eksploatowania stanowią ci ludzie, który kiedyś stać się mając akcyonaryuszami, nie mogli oprzeć się pokusie poznania tej wielkiej loteryi spekulacyi, a ciekawością i trwogą powodowani pragnęli zgłębić tajemnicę owych operacyj finansowych, które tem więcej porywają umysły, im mniej są dla nich zrozumiałe.