Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


X.

Tak więc w piędziesiątym pierwszym roku życia wstępował w nowy zawód: został rolnikiem.
Gospodarstwo ziemskie w W. K. Poznańskiém nosiło już w tedy odmienny całkiem charakter od sposobu gospodarowania w Galicyi, Królestwie, Litwie, Wołyniu, gdzie w najlepsze utrzymywał się pańszczyźniany stosunek, a z nim tradycyjny tryb uprawy. W Poznańskiém rolnictwo wymagało obrotowych kapitałów, wkładów, dużo nauki i praktyki agronomicznéj, a nadewszystko ciągłéj pilności. Gospodarz nie mógł się spuszczać ani na rosę niebieską, ani na ręce nic nie kosztujące, ani się tém pocieszać: jeden rok chybi, drugi nagrodzi — tylko sam musiał dokładać trudu, nauki i kosztu, żeby nietylko wyżyć, lecz utrzymać się przy majątku;... bankructwo bowiem wywłaszczało odrazu — kiedy w innych częściach Polski, osobliwie w Galicyi, na obdłużonéj własności można było, jak z defektem, żyć długie lata....
W takich okolicznościach, nic dziwnego, że nowemu gospodarzowi wieś nie uśmiechała się sielanką. Opowiada téż swoje mozoły, kłopoty i liczne niepowodzenia spotykające go na samym wstępie.
„Gospodaruję od ś. Jana; zmuszam się do zasmakowania w tém rolnictwie, któreś tak pięknie opiewał, przecież nie mogę doorać się téj roskoszy, którą lutnia twoja przyrzekała. Pracuję, bo tak potrzeba i obowiązek względem dzieci każe. Najstarsi ludzie wyobrażenia takiéj posuchy nie mieli, na jaką teraz patrzymy. Siana ledwie czwarta część; jarzyny niedojrzały, lecz uschły; koniczyny, któréj bywało po 200 fur, ani jednéj w tym roku; wszystko wypalone, stuletnie drzewa schną; o milę bydło do wody pędzą i to jeszcze brudnéj; słowem, biéda chuda, żółta, martwe inne żywioły i sam ogień działa....“
W późniejszym liście znowu się skarży: „Pracuję jak wół, a nic nie przybywa. I wam zapewne gospodarstwo nie łatwo idzie; lecz gdybyśmy mieli wasze przestrzenie, gorzelnie, lasy i pańszczyznę, mniemalibyśmy się bardzo bogatymi.
Muszę orać i orać, i całe życie wstecz prądowi naturalnemu działać. Czułem, że powinnością być żołnierzem, i byłem nim; czuję, że trzeba przedzierzgnąć się na kmiecia, i znowu nim jestem; lecz żadnego z tych zawodów nie lubiłem.“
Nie lubił, a jednak w każdym z nich wyrósł nad pospolitość, tak wielkie było u niego uczucie obowiązku, tak silną wola w przełamaniu swoich skłonności.... Iść za popędem wrodzonych pociągów mniéj zasługi, niż się odznaczyć w tém, co dla nas nie ma uroku; pierwsze jest własnością talentów, drugie charakterów.
W kilku listach kreśli on niektóre wybitniejsze różnice prowincyi Wielkopolskiéj:
„Zupełnie tu inny charakter towarzystw wiejskich. Gospodarstwem wszyscy zajęci, rzadko się widują, a widząc się, o gospodarstwie tylko mówią. Czytają, lecz nie wspominają nawet o tém. Wystawności więcéj jak u was, lecz może mniéj czułości, mniéj węzłów przyjaźni, mniéj pierwotnéj prostoty w obcowaniu i we wszystkiém. Nie ma już i jednego kontusza, nie znajdziesz go nawet na tandecie. Miasto Poznań nie leży w środku cywilizowańszéj części Księstwa poznańskiego, z tąd mało uczęszczane. Nie należy przecież obwiniać téj prowincyi, że tak wyłącznie zagonowi się oddała; taki bowiem jest tu stan rzeczy, że bez tych wysileń wszyscyby zbankrutowali. Szkoda tylko, że te nadzwyczajne wysilenia, skutki potrzeby, do nadzwyczajnéj téż kalkulacyi i spekulacyi wszystkich zmuszają i z tąd dawna prostota ucieka od pługa okrzesanego. Jest jeszcze wiele i zalet i błędów właściwych téj prowincyi, ale nie chcę tu o nich mówić; przecież dodać winieniem, że szlachetność i wyobrażenie honoru do wysokiego posunięte stopnia; a więcéj może nawet religii niż w innych stronach.
...„Okropnéj klęski doznają tu moje uszy, słuchając polskiego języka tutejszych mieszkańców. Odwykły od 28 lat od tego grubego dźwięku, oswoić się z nim nie mogę. Mówią bardzo gramatykalnie, jak to już Kopczyński uważał, ale wymawianie, intonacye, przekształcanie wyrazów i gęste germanizmy są nieznośnemi dla świeżo przybyłego. Szczególna rzecz, że gdy chłopstwo i między szlachtą starzy ojcowie tak mówią, młodzież, która na niemieckich kształciła się uniwersytetach, czysto i dźwięcznie mówi, zapewne dla tego, że przez oddalenie się na lat kilka od wiosek, odwykła także od téj grubéj, rubasznéj i najgminniejszéj mowy. W tym zupełnie sposobie Niemcy psuja niemczyznę w okolicach Wiednia. W zimie mam zamiar zasiąść do dykcyonarza poznańsko-polskiego. Jakżeby się szlachta gniewała na mnie, gdybym tego dokonał.“
W Tygodniku literackim poznańskim, podobnoś z r. 1841, były trzy listy: jeden z Paryża przesiąkły zwrotami francuskiemi, drugi z Wołynia zaprawny urzędową moskiewszczyzną, trzeci z Poznańskiego z wszystkiemi lokucyami i germanizmami tam używanemi. Koncept w nich wyborny, a rzecz tak ułożona, że wszystkie osobliwości zepsutego języka produkują się jak na paradzie. Być może, że pomysł wyszedł od Morawskiego, a nawet że on sam do niego rękę przyłożył. Czy tak jest lub nie, zawsze rzecz dowcipna, nie mogła wyjść tylko z dowcipnéj głowy. On ne prête qu’aux riches.
Zostawiwszy pióro Morawskiemu, żeby sam skreślił moralną dyagnozę prowincyi Wielkopolskiéj, winienem dać pejzaż okolicy, w któréj leżała Lubonia, w czém daję się wyręczyć pióru Stanisława Koźmiana, znanego współwydawcę Przeglądu poznańskiego[1], autora wybornego dzieła o Anglii i tłómacza Szekspira, który, jako niedaleki sąsiad Luboni, i zażyły z Jenerałem tak (w udzielonych mi notatkach o ostatnich dziesięciu latach jego życia) kreśli ten wielkopolski zakątek: „Lubonia leży w płaskiéj, nieuroczéj, ale żyznéj i ludnéj okolicy. Pełno tu domów zamożnych i miłego sąsiedztwa. W długim dniu majowym, lub czerwcowym, można było z łatwością dziesięć domów objechać i w każdym godzinę zabawić.... Z noclegu w Goli u Gustawa Potworowskiego jadąc na nocleg do Xięztwa Sułkowskich w Rydzynie, można było wstąpić do Józefa Łubieńskiego w Pudliszkach, Józefa Mycielskiego w Rokosowie, Marcelego Żółtowskiego w Drzewcach, Referendarza Morawskiego w Oporowie, Wojciecha Morawskiego w Oporówku, Jenerała Morawskiego w Luboni, Stanisława Mycielskiego w Punicu, Leona Mielżyńskiego w Pawłowicach. Z tych Rydzyna, Rokosowo i Pawłowice były najwystawniejszemi; ale Oporowo i Lubonia, najprzyjemniejszemi domami. Mały i niepoczesny dworek w Oporowie bywał najczęściéj punktem zebrania całéj rodziny. Gdzie się to i jak wszystko mieściło, wytłumaczy chyba właściwość domów polskich rozszerzania się do nieskończoności. Zastawałeś więc zawsze ciasne a niskie pokoiki pełne córek, zięciów, wnucząt, krewnych i sąsiadów, ale w nich jak wymiótł, jeżeli w pobliskim kościółku było nabożeństwo. Towarzystwo zwykle grupowało się około Referendarza[2] albo jego żony. Nierzadko znalazłeś w niém gości z najrozmaitszych i najoddaleńszych dzielnic Polski. Wiadomo jak liczną jest rodzina Łubieńskich. Pod koniec życia pan minister liczył niemal sto osób wprost od siebie pochodzących, a do każdéj przynajmniéj raz w rok pisywał. Ta to pochopność do korespondencyi, która całą tę rodzinę odznacza, sprawiała, żeś w Oporowie zawsze zastawał najświeższe i najobfitsze wiadomości ze wszystkich stron świata. Ztąd téż wstępna pogadanka przechodziła natychmiast w poważną rozmowę, to o polityce, to o literaturze, w któréj starsi i młodsi równie gorący udział brali. Kogokolwiek z nich zapytasz w jakimbądź przedmiocie, wszystko wie, wszystko umie, w każdéj rzeczy ma dowcipne lub mądre zdanie, a przecież słucha cię uprzejmie, bada, pragnie się nauczyć, i najmniejszą zasługę podnosi i wychwala. Nadzwyczajną zdolność i dziwną ruchliwość umysłu swych dzieci, umiała roztropna matka ująć w karby niezłomnych zasad i pokierować ku poważnym i pożytecznym, a bezpiecznym naukom. Ona sama jedna wszystkie wychowała i wyuczyła. Zmuszona często całe dnie przepędzać w łóżku z powodu puchliny w nogach, obracała godziny wolne od lekcyi na pisanie wykładów dla małych dzieci. Niektóre, jak n. p. historyę, potocznym wierszem układała. Kajety te, przepisywane w mnogich exemplarzach, dotąd służą w wielu rodzinach wielkopolskich do pierwszych nauk dzieciom. Połączona ścisłą przyjaźnią z Jenerałową Chłapowską i Xiężną Antoniową Sułkowską stanowiła z niemi jakby areopag, do którego zewsząd młode matki udawały się po radę i naukę. O pobożności i rozlicznych cnotach téj przezacnéj pani, nie tu miejsce mówić. Chwała Bogu, wzory takie nie są rzadkie w Wielkopolsce, ale można śmiało powiedzić, że i w téj prowincyi rzadkością było tyle cnót pociągających niezrównaną pokorą i słodyczą. Rozszerzyłem się nad tém kółkiem oporowskiém dla tego, że tu Jenerał prawie codzień bywał, tu czerpał wiele wiadomości a może i natchnień, tu nieraz znajdował zbawienne karby dla swego dowcipu i ku poważniejszym myślom kierunek. Lubonia leży tylko o kwadrans drogi od Oporowa. Droga jak na strzał prościutka, zawsze doskonale utrzymana, wysadzona topolami i tylko w jednym miejscu przecięta wjazdem do Oporówka, sama już pokazuje że łączy domy, albo dwóch braci, albo dwóch serdecznych sąsiadów. Wszakże postać Luboni nieco odmienna. Dom dawniej mały z niskiemi pokoikami wielce się rozszerzył i upięknił rozmaitemi i ozdobnemi przybudowaniami. Z jednéj strony obszerny pokój Jenerała, z drugiej gustowna kaplica, w koło zgrabna weranda, wszędzie mnóstwo ślicznych ozdóbek, nadały mu nadobną powierzchowność. Ogród bardzo miły i starannie utrzymany, pełno wody, na stawach wysepki, na ślicznych trawnikach odwieczne dęby. Sama natura miejsce i granicę mu wskazała, tworząc jakby lekko zaklęśniętą dolinkę na tych płaskich obszarach.“ —
Powyższy obrazek, mianowicie co do opisu Luboni, do późniejszéj należy daty. Kiedy Jenerał objął gospodarstwo, niebyła ona jeszcze tak uroczą, jak to widzimy z niniejszego listu opisującego oddalonym przyjaciołom obraz trybu życia w Luboni i dającego wizerunek téj wsi wielkopolskiéj:
„Mam domek dość schludny; ogród niezmiernie wielki; mieszkam, poprostu mówiąc, w rozległym lesie. Są i kilkowieczne dęby. Półtora tysiąca drzew rodzących; łąki przedziwne w ogrodzie; kilka stawów, które w naszych płaszczyznach są bogactwem. Karczmę i stajnię wystawiłem porządne pod dachówką. Drogi zaczynam wysadzać owocowém drzewem, gdyż i to jest rodzajem przemysłu w tych stronach. Położenie wioski dalekie co do piękności od Piotrowic, ale najładniejsze w Poznańskiem. Wieś przepełniona ludnością, co u was jest klęską dla pana. Role mam żytne; najstarszy nawóz pięcioletni. Dobytek w najlepszym stanie; las na potrzebę miejscową dostateczny. Co rok dosadzam pięćkroćstotysięcy w zagajeniach. Łąki jedne z najlepszych w tym zakącie. Byłoby więc z czego żyć, ale wkłady niezbędne, landszafta, i inne wydatki, wszystko to razem zebrane, wielką trudność zadaje....
Wstaję z dzwonkiem, bo u mnie wszelka praca w polach i na dziedzińcu, zaczyna się i kończy z dzwonkiem. Wychodzę natychmiast i patrzę, czy roboty wszystkie rozpoczęte, potém wracam, budzę Tadzia; pijem śniadanie w ogródku jego, a potém trudnię się jego lekcyami. O jedenastéj wyjeżdżam konno przekonać się jak robota szła od rana. O drugiéj jadam obiad. Po obiedzie patrzę znowu czy roboty rozpoczęte; potem lekcye przez dwie godziny; spacer, herbata, dyspozycje robót na dzień drugi, wieczerza, długa rozmowa o znajomych, przyjaciołach w Piotrowicach, krewnych w Stydyniach; potém sen, i tak codziennie cały czas spędzamy.... Gazet mi tu nie braknie; ksiągby nie brakło, ale niepodobna ekspensować na nie, a więc nie wiem co się dzieje w literaturze. Wreszcie przy tylu trudach i kłopotach niepodobna zajmować się tém, co sprawia przyjemność. Otóż masz cały obraz Luboni i jéj właściciela. Nudzi go okropnie gospodarstwo, gospodaruje przecież gorliwie, bo tu opuścić się nie można na chwilę bez straty niemałéj. Nie to przecież życie mi przystoi; nie nawykłem do niego i nie stworzonym do niego. Czuję to w każdéj chwili i codzień bardziéj.“
...„Czemuż nie jesteście tu blisko? Miałbym przynajmniéj ulgę w oglądaniu was, w pomówieniu z wami, gdy tu tylko o owcach, kartoflach i zagonach wieczne dyskusye, do czego nawyknąć nie mogę. Pojmuję, czemu ta prowincya nigdy nie wydała poety wyższego. Dąb nawet porządny jest tu rzadkiém zjawiskiem....“
Późniéj jeszcze wymowniejsze robi wyznanie:
„Wiesz z mojéj rozmowy w Karlsbadzie, jak tu poecie duszno jest w Wielkopolsce, gdziebym ledwie dwie osoby mógł znaleść mające cokolwiek zmysłu poetycznego, lub prawego smaku, rozsądnych uwag w téj mierze. Co nie czasowe, nie ma ponęty. Sam Homer i Tasso mniejby tu znaczył od dobrego piwowara.“
Późniéj jeszcze, bo niemal po dwudziestu latach zamieszkania w Wielkopolsce, skarżył się Jenerał na brak uczucia dla tworów poetycznych, przed Stanisławem Koźmianem współredaktorem Przeglądu w tych słowach:
„Mógłbym lub Xenie, lub jaką bajkę posłać wam do Przeglądu, ale lękam się nareszcie, aby widząc zawsze moje wiersze, niesądzili czytelnicy Przeglądu żeście mi jednemu prawie przyznali przywilej świecenia w piśmie waszém. Chcecie, przeszlę, ale i nie bez obawy i nie bez przekonania, że miernością was częstuję. W ambaras tylkobym was wprowadził, bo niewiedzielibyście co robić ze starym Jenerałem, którego ramot przyjąćby nie wypadało. Mamy w księstwie poetów znakomitych, jakimi są: Stanisław Koźmian, Konstanty Zakrzewski, Berwinski, Zmorski, Lenartowicz, czemuż do nich niezastukać, nieotworzyć im pola do popisu. Czytelnik i pismo zyskałoby na rozmaitości talentów. Czemuż od stryja (Kajet. Koźmiana) czego nie zasięgnąć, od Wężyka, od znajomych, od Pola. Nieprzytaczam tu B. bo takie nudne poczciwości bez talentu zająć nikogo niemogą. Niedziw, że w księstwie coś podobnego drukują, gdzie wiersz Goreckiego o zdrajcy ojczyzny podziwiano, gdzie Jachowicza mają za bajkopisarza, a wdzięków Zaleskiego poezyi nieczują, wyjąwszy Przenajświętszéj Rodziny dlatego, że to nabożne. Piasczystą to i głuchą Saharą co do poezyi jest nasze księstwo; żadnego echa, żadnéj woni, prócz kwiatu kartoflanego. Kobiety nawet bardzo rzadko posiadają coś podobnego do zmysłu poetycznego, zresztą żadnéj znajomości sztuki. Aby u nas poezya zajęła, trzebaby czyjeś wady wytknąć, lub uszczypnąć Niemców, lub jakiś ideał niepojęty wyrazić, któryby tembardziéj podziwiano, imby mniéj go zrozumiano. Księstwo jest prawdziwym czyścem dla poety, gdzie nie ogniem, lecz lodem dokuczają duszy gorącéj, lub wzniosłéj. Czujesz to sam dobrze, ale nieśmiesz tak śmiało powiedzić, jak stary gdéracz....“
Lubo jenerał narzekał na ten brak towarzystwa któreby nietylko harmoniowało z jego wykształceniem literackiem, ale i dawało podnietę, bez czego trudny zawód pisarza, a osobliwie poety skazanego przemawiać do martwych głazów, płacących mu obojętnością — to przecież w kole swojém rodzinném, bardzo liczném, znachodził młodych, wykształconych ludzi, pełnych entuzjazmu dla wszystkiego co piękne, co wzniosłe, których przedewszystkiém zajmował ojczysty język i literatura, ten jedyny wyraz ducha narodowego spędzonego z innych pól działania. Jednym z takich był syn jego brata Józef, kilkakrotnie poseł na sejm berliński, a dzisiejszy Dyrektor landszafty, z którym często korespondował w materyach literackich lub politycznych. Po ukazaniu się Giaura byrońskiego w przekładzie Mickiewicza o czém zapewne p. Józef donosił, Jenerał taki list pisał: „Giaura! na Boga Giaura przysyłaj, bo uschnę z pragnienia. Wierzyłem jeniuszowi Mickiewicza, wierzę twemu smakowi, że przekład musi być silny i gładki jak oryginał, i im bardziéj wierzę, tém bardziéj pragnę. Pytasz czym czytał list twój do Oporowa[3] pisany? A któżby nieczytał i ust na dwie wersty nierostworzył?! Grzmisz jak Etna, parzysz jak lawa; Bóg wie komu się niedostało: narodowi całemu, literaturze, politykom, guwernerom, kupcom i ledwie nie trawie rosnącéj w téj biednéj ziemi. Aby dąb sprostować chcesz wszystkie soki zwrócić do korzeni, potém go ściąć, aby rósł prosto. Szkoda że dęby drugi raz nie puszczają z korzeni, i że trudno, aby wszystkie drzewa oparły się zewnętrznemu wpływowi. Niema ludu, któryby był zupełnie tém, czém być był powinien. Z resztą ta chęć poprawy i spostrzeżenia téj potrzeby nie zaczynają się wcale od księgi, którąś odczytał. Stare są, niezmiernie stare. Maurycy je nawet zmodyfikował.“
Domyślam się że jenerał uwagi te odnosi do którego z dzieł wydanych w tym czasie przed emigracyą, jak: Księgi pielgrzymstwa lub Historya Powstania Mochnackiego, lub nareszcie Pan Tadeusz Mickiewicza. O tym ostatnim wielkim utworze poety wyraża się w dalszym ciągu listu z licznemi zastrzeżeniami i bynajmniéj niepodziela entuzyazmu swego synowca. Morawski przywykł był uważać poezyę jako ogólny wyraz narodowego ducha; tymczasem w panu Tadeuszu dostrzegł prowincyonalizm, powiatowszczyznę, i przeto raził go nieco odrębny charakter i koloryt od ogólnego charakteru i kolorytu narodowego. W pewnym względzie stał on w obozie tych, co bojąc się podobnych lokalnych wyróżnień, uderzyli na Mickiewicza za sam początek poematu: „Litwo, ojczyzno moja!“ — Witwicki pierwszy powstał przeciw téj nowéj ojczyźnie odrywającéj się od zbiorowéj. Nie można brać za złe stawiącym opór téj nowości; przeczuwali oni przez mgłę poezyi, że w dalszém następstwie przyjść może do rozkładu na ludowości, na powiatowszczyzny; i jeżeli grzeszyli przeciw swobodzie poety, mającemu wybór śpiewać to, co go najsilniéj porusza, co się w jego wyobrażenia i uczucia wprzędło — to jako obrońcy myśli ogólnéj i całości żyjącéj w tradycyach słuszność mieli po swéj stronie. Z téj właśnie zasady wychodził Morawski gdy następował szczególniéj na pierwszy tom Pana Tadeusza i odmawiał interesu téj części opowiadania; drugi dostawał jego absolucyę, bo tam poeta wprowadza rok 1812, maluje rozbudzony patryotyzm Litwinów i przemawia tonem szczytniejszym epopei. — Jak widzimy Morawski nie mógł się pogodzić z tą potoczną dykcyą pełną zaniedbania, prozaiczną jak życie codzienne, krotofilną jak wiersze Baki — i wziął ją za ubliżenie godności przedmiotu, zapominając że do odmalowania powszednich spraw zaściankowego życia pędzel Wirgila, a nawet Byrona, którego tak lubił, byłby tylko dostarczył konwencyonalnych, lub fantastycznych obrazów i figur, nieprzystających do serca ani Litwinom, ani nikomu. — Więcéj uzasadnione są uwagi co do postaci Jenerała Dąbrowskiego, którą poeta pokazał w drugim tomie Pana Tadeusza; lubo nie można go winić, że się nad Dąbrowskim krótko zatrzymał, kiedy i on sam ukazał się na Litwie tylko przechodem. Posłuchajmy jednak, jak Morawski pojmował Dąbrowskiego, a raczéj jak go malował: „Wreszcie jakiż blady ów kolos naszych dziejów: Dąbrowski! Wystaw sobie bohatera ojaśnionego słońcem Rzymu, zatrącającego okropnie niemczyzną, przybranego w kurtę sarmacką, któraby piwniczemu Batorego ledwie do kroju przypadła, i w téj kurcie mówiącego znowu językiem Petrarki, rozumującego z wyższym smakiem o cudach sztuk Italii, w każdym kroku chcącego kopiować Czarnieckiego, w każdym czynie patrzącego na historyę, chciwego sławy, nie znaczenia zwykłego; najbieglejszego historyka i znawcę dziejów ojczystych, najtrafniejszego obserwatora charakteru narodowego, kobiet naszych; prawiącego ciągle tysiące śmiesznych dykteryjek o Polakach, wiecznie podciągającego stare pludry, zwinnego często lisa, zwłaszcza z cudzoziemcami; nakoniec kochającego Polskę szczerze, jako pole swojéj sławy, jako drogę do wielkiego imienia. Oto go masz zrysowanego lecz dopiero w części. Jestże takim w Panu Tadeuszu? Gdyby nie było mowy o Legionach i imieniu Dąbrowskiego, możnaby w tym samym obrazie umieścić Biegańskiego, Hebdowskiego, Kopcia. Nikt go może bliżéj nie znał odemnie; nikomu się tyle nie zwierzał przez lat jedenaście, co mnie; przed nikim nie obnażył tak prawdziwego Dąbrowskiego jak przedemną, dla tego téż ja może najmniéj będę zawsze zaspokojony jego rysem. Autor (Mickiewicz) powinien był lepiéj schwycić te rysy, gorliwiéj o nie pytać; nie rojonego, lecz prawdziwego dać nam sławy naszéj człowieka.“
Zdaje mi się, że Morawski zbyt wiele tu wymaga, więcéj, niż poecie wypadało zrobić przez wzgląd na sam układ poematu, a głównie, że Dąbrowski tylko w przelocie ukazał się Litwinom. Jemu to raczéj możnaby uformować zarzut, dla czego znając tak dobrze Dąbrowskiego, nic o nim nie powiedział w swoim Dworcu Dziadka, chociaż była potemu sposobność. Cała druga część tego poematu, byłaby przez to ożywiła się i nabrała rzeczywistości, a mianowicie pewnego charakteru, któryby po wszystkie czasy był krystalizacyą téj pamiętnéj epoki. Wódz legionów, wymodelowany przez poetę co pod nim walczył, co go znał z blizka, co wtajemniczył się w jego sposób myślenia, co go wreszcie tak wysoko cenił — zyskałby „nieurojony“ posąg, którego nieszczęściami skołatana ojczyzna dotąd nie mogła mu postawić.
Zarzuty robione Mickiewiczowi nie zawsze są trafne i słuszne, mianowicie pod względem poetyckiego kunsztu; co zdaje się być winą dawniejszych, warszawskich uprzedzeń, niewychodzących jednak po za obręb poufnéj pogadanki lub korespondencyi. Sam nie wiem więc, czy z tytułu, że do potomności należę, wolno mi uchylać tę zasłonę i wyjawiać to, co do jawności przeznaczoném nie było. Skrupułu tego jednak nie możnaby się spodziewać i w późniejszych czasach, jeżliby listy te wpadły w ręce jakiego autora ciekawie śledzącego ducha téj literatury i tych wyobrażeń, jakich przedstawicielem był Morawski i jego współcześni. Zajrzyjmyż teraz do innego listu, gdzie z powodu artykułu o Hoffmanie, niemieckim humoryście, napisanego przez znanego naszego romansopisarza, uderza na ducha objawiającego się w powieściach, a mianowicie na fałszywe doktryny tendencyjnie rozszerzane w téj najprzystępniejszéj formie.
„Autor artykułu o Hoffmanie (pisze Morawski) utrzymuje, że chcąc poznać Hoffmana, trzeba go całego przeczytać. Nam się zdaje, że każdy autor ma prawo tego się domagać, jeżeli stanowczy wyrok chcemy o nim wydać; każe się wpoić w jego najtajemniejsze myśli, co ma zapewne znaczyć, że trzeba go dobrze zgłębić, i niepowierzchownie czytać. — Ale czyż o każdym tworze niemożna tego samego powiedzieć? Każe się zniemczyć, aby zrozumieć Niemca — to zdaje nam się trochę za nadto. Umalujmy posąg Apolina z Belwederu, niech drugi Rafael tego dokona, w całą prawdę koloru przybierze, a płakać będziemy nad zniżeniem boga, bo sztuka do pewnego tylko stopnia naśladować powinna, a nie służebnie kopiować, przerabiać, że tak rzekę, materyalnie. Przez to właśnie sztuka jest sztuką, że nie powtarza niewolniczo i wszystko bez braku, co tylko przedmiot natury w sobie niesie, lecz poetycznie tylko rysy jego zdejmuje i w całość przybiera. To jest właśnie jéj tworzeniem, to całą jéj wysokością, że idealizując nawet niemą naturę, wlewa w nią jakąś myśl tajemniczą, która oddźwięk swój w każdéj znajduje duszy, że przybiera wszystko w pewne kształty, które taką są rozkoszą estetycznego uczucia, a przecież nie kłóci się z prawdą przedmiotu...... Wiesz dla czego chwalą dzisiejszych powieściarzy? Oto dla tego, że zwracając literaturę do grubości gminnéj, do najniższéj powszechności i pomiatając gustem, sławą i społecznością, słowem wszystko detronizując i zniżając wszystko, niwellują i torują drogę do tego celu, który mają przed sobą i za którym tak gorąco dążą. Nie o literaturę im chodzi. Jest ona tutaj tylko środkiem. Niech gadają co chcą, niech się klną na wszystkie bogi, że to łgarstwo — Credeat Judeus. Oto im idzie, aby wszystko zbłocić wprzód, i z błota tego dopiero nowy świat ich marzeń wywieść.
Zdaje mi się żem zajrzał w samo jądro ich myśli. Bóg wie, com nabazgrał. Dziś odbieram list i dziś odpisuję. Berwiński[4] ma ci także coś z uwag swych dołączyć. Czekam na nie. Ale nad wszystko pisz do Wosia[5], w którym powieściarz więcéj może jeszcze indygnacyi wzbudził niż w nas, i któremu Zygmunt Krasiński powiedział iż na każde wspomnienie tych ramot flaki mu się przewracają.“
Jeszeze wtedy, kiedy Morawski pisał te uwagi, literatura powieści nie doszło była tych rozmiarów, do jakich doszła późniéj, ani do tych nadużyć, w jakich się przesadzała zatruwając społeczność naszą wszystkiemi jadami pożyczonemi, a raczéj wyciągnionemi z śmietników literatury francuskiéj lub niemieckiéj. Ucisk ciężący na prasie dziennikarskiéj, kazał przyjąć tę na pozór niewinną formę romansu, aby w niéj łatwiéj było przemycić wszystkie teorye społeczeńskiego wywrotu gnieżdżące się w głowach francuskich romansistów. Podżegać nienawiść jednych warstw społecznych przeciw drugim, emancypować kobietę, ubogiego uzbrajać przeciw bogatemu, usprawiedliwiać zbrodnię, zrzucając winę na społeczność źle urządzoną, ubóstwiać namiętności dla tego, że wywracały każdy organizm — oto w przecięciu były zasadnicze ideje wszystkich prawie romansów potrąconych nie wewnętrznym stanem naszych towarzyskich stosunków, lecz nowościami przychodzącemi z zagranicy.
Nowy romans Balzaka, Eugeniusza Sue, nawet Pawła Koka odfotografował się zaraz na tle pejzażu i kostiumu polskiego. Morawski, jak z powyższego listu widzimy, postrzegł się na grożącém niebezpieczeństwie, tak samo jak Michał Grabowski w swojéj Literaturze i Krytyce gdy z całą siłą przekonań i zdrowych zasad, wystąpił był przeciw tak zwanéj szalonéj literaturze francuskiéj. W wybornych argumentach tych rospraw smakować mogli ludzie wykształceni, którzy je czytali; atoli, niedostały się one do rąk podrzędniejszéj masy czytelników, która zasypywana powieściami, coraz więcéj smakowała w tym rodzaju, z czego cieszyli się optymiści, powiadając że przez to spopularyzowała się literatura, że smak do pism polskich jak z jednéj strony rozszerzył się na dół, tak z drugiéj w wyższych sferach czytających tylko po francusku, powytrącał z rąk książki zagraniczne. Prawda, pomnożyła się liczba czytających, lecz w zamian nabyliśmy tyle rozkładowych pierwiastków, że zamęt pojęć i obecne rozbicie ducha, możnaby bez wielkiego naciągania przypisać téj romansowéj propagandzie, która, jak wszelki chwast wybujały głuszyła nieraz najwonniejsze kwiaty uczuć i myśli.
Morawski w roku 1836 wybrał się z synem na Wołyń, obracając drogę na Kraków i Galicyę.
„Przebyłem wzdłuż całą Galicyę — pisze on — śliczny kraj. Ziemia tak bujna, że mierzwićby nią można. Bieda zaczyna pędzić do przemysłu. Język czysty. Chłop pijak i nędzny. Całą Wieliczkę to jest kopalnię obszedłem. Mogłem, jak to mówią: faire les honneurs de Wieliczka jako pierwszy jéj zdobywca w r. 1809, jako dowódzca tameczny, jako gospodarz nawet dawanych tam wówczas balów dla króla saskiego i księcia Józefa. Anibyś się domyślił, żem i ja kiedyś skakał i skakał potężnie; ale zbiegła przeszłość — oni zmarli, a ja podobno bliski podagry....“
Pobyt swój w Stydyniach na Wołyniu tak opisywał Jędrzejowi K.:
„Ciekawy może jesteś, co tu robię, lub raczéj jak nic nie robię? Tym razem robię. Prostuję koszlawe gospodarstwo, wykoszlawione interesa, daję gramatykę angielską Maryni, czuwam nad nauką Tadzia. Czytam czasami gazety. Cóż, gdy od Równego do Pińska tylko jest jedna — jedna — jedna rzeczywiście na mil trzydzieści Polesia! Byłem w Niewiorkowie, i tam znowu upiłem się gazetami, tyle ich było.... W czasie dwóchtygodniowych mrozów obrałem sobie szczególną pracę. Bez oryginału, z pamięci jedynie przekładałem Paryzynę wierszem.... Późniéj, dostawszy oryginał, przełożyłem Więźnia Czyllonu. Wszystko to potrzebuje wiele popraw i radbym się z tobą widział dla miejsc niepewnych dla mnie, to jest, czy dostatecznie wydane.
...„Tadzio ćwiczy się w językach starożytnych i wiele w nich postąpił. Ja głównie za starożytnymi obstaję, aby się wyuczył w sposób przybierania wielkich myśli w proste barwy; co tém potrzebniejsze, że żyjemy w wieku, gdzie wielu (nie wszyscy) myśl małą w tysiąc farb przyobleka, jakby w szatę Arlekina. Grecy więc zwłaszcza bardzo mu będą przydatni. Nasi francuzko-polscy poeci nadto byli obdarli język z wszelkiéj poetycznéj barwy, lub chude myśli chudo wydawali; teraz zaś wielu, jak n. p. Słowacki, tak smaruje farbami, że nietylko poza niemi myśli, ale i sęsu nie dojrzysz. Do Greków więc, do Greków literatury, wrócić nam potrzeba.“
Zdanie to o Grekach czytał Kaj. Koźmian i zaprotestował przeciw niemu, ujmując się za Rzymianami i przyznając im wyższość, na co Morawski w innym znowu liście tak odpowiedział:
„W ostatnim swoim liście powstawał na mnie twój ojciec, że Grecyę nad Rzym wynoszę. Nie zgodzim się nigdy w téj mierze. Wartość historyczna każdego ludu zawisła od dobra, które uczynił dla świata. Oprócz prawodawstwa i kilku nowych obrotów wojennych, nic nowego nie stworzyli Rzymianie; a cóż dopiéro gdybym mówił o dobrém dla innych. Co do nauk, jednego ważnego odkrycia nie zrobili w Astronomii, w naukach matematycznych, a literatura bladą tylko kopią greckiéj była. Szeroko się rozciągnęli i dużo narobili hałasu — i cóż zostało? Chcąc Rzymian wyższość okazać, niech ich z nowożytnymi równa, lecz nigdy z Grekami. Tam źródło wszystkiego co tylko piękném było i będzie.“
Mógł był jeszcze dołożyć, że metodę w umiejętnościach winni jesteśmy Grekom; jeniusz ich filozoficzny unosił się nad wszystkiém i ład wprowadzał; kiedy Rzymianin obrany z jeniuszu, stanowił tylko prawidła....
„Pisze mi twój ojciec, że tylko kartoflami umysł zatrudniam; przecież w jednym roku przełożyłem trzy poemata Byrona. Teraz odpocznę już na dobre. Nie zgadzam się przecież z tobą, żeby wiek ten nie miał swojéj poetycznéj strony. Zaszłe słońce Napoleona, wściekłe na nieszczęście i rozhukane namiętności, jakby czarne Oceanu fale, burze za burzami, a za niemi jak wielka dla ludów przestroga: widmo rewolucyi francuzkiéj: jednych zdziczała radość, drugich jęk, jak świat rozległy: hymny Byrona, Walter Skota, Hugona, ekspedycye do północnego bieguna; od zagona aż do gwiazd posunięta wielka masa wiadomości naukowych, i tyle, tyle innych przedmiotów w niepoślednią, odrębną indywidualność i barwę poetyczną, świat ten przyoblekły; a jeżeli rachunkowość i przemysł naszych czasów za autypoetyczne uważasz, na to ci odpowiem: gdzież więcéj rachuby, jak w Anglii; a któryż nowszy naród miał podobnych poetów i to właśnie w naszéj epoce? W którymże to kraju 12 tysięcy egzemplarzy dzieła poetycznego w jednym dniu rozkupiono, jak w Londynie?“
To pewna, że w każdym czasie, osobliwie w naszym, częste bywają utyskiwania na brak poezyi — skonała, już ją pogrzebiono. Atoli prawdziwa poezya nie umarła i umrzeć nie może, dopóki Bóg nie zmieni praw ustroju ludzkiego; poezya bowiem jest najwewnętrzniejszym żywiołem natury naszéj. W dzieciństwie narodów jest ona uczuciową i fantazyjną — czuje a nie rozmyśla: późniéj tracąc prostotę nieświadomości, zmienia swój sposób, wdziewa inne kształty, używa innego języka — ale swéj treści nie zmienia. Kiedy w zeszłym wieku różami wonne pisano wierszyki na cześć pięknych oczek — dziś poeta usiłuje śpiewać głosem narodu, i jak gwiazda przewodnia prowadzić go ku ziemi obiecanéj: wolności w porządku, jedności w prawdzie. Ci co szyderstwem podkopują wiarę serca, co z sfery ideału ściągają w zmysłowe brudy, co jadem nienawiści trują duszę, szczepią przesyt i nudę — ci, choćby nałożyli na swoje wiersze jak na wschodnią księżniczkę wszystkie klejnoty wielkiego mongoła — nie więcéj zrobią je poetycznemi, jak wtedy, gdy palcami liczono zgłoski, a rymów szukano w słowniku.
Pomimo mozołów gospodarczych i czuwania nad naukami syna obudzała się w naszym poecie coraz więcéj literacka czynność. W listach jego częściéj się już spotykają kwestye estetyczne i literackie; bierze nawet taki udział w piśmie peryodyczném: Przyjaciel ludu, wychodzącém w Lesznie pod redakcyą Prof. Poplińskiego, że nietylko sam do niego pisze, lecz i obu Koźmianów skłania do umieszczania prac swoich.
....„Z moich rzeczy — pisze w 1837 r. — w tych tygodniach były drukowane bajki, Edward staroszkocka ballada, Wizyta w sąsiedztwo, Giermek śpiew historyczny, i scena z Julii i Romeo. Teraz kończę balladę: Góra Poznańska. Paryzyny i Więźnia Czyllonu nie radbym drukował przed widzeniem się z tobą. Piszę oprócz tego niekiedy prozą do innych czasopismów... Wszakże niebawem przyjdzie mi zamknąć moją malutką karyerę literacką, gdyż mając zamiar zamieszkać we Wrocławiu, aż nadto wiele będę miał do czynienia z Tadziem: ale wy możecie po zagonach marzyć i rymy łapać.“
Przeniósłszy się do Wrocławia dla czuwania nad edukacyą syna, tak się ze swoich usposobień spowiada:
„Już więc na dobre porzuciłem pióro, nic a nic pisać nie będę. Ważniejszy cel mam przed oczyma; edukacya Tadzia, pilnowanie lekcyi wszystek czas mi zabiera; a wreszcie proza kaszy, mąki, rachunków domowych do reszty wysusza imaginacyę. Mieszkam przytém w przechodniéj tylko komnacie, a na takich kurytarzach trudno coś zrodzić. Wreszcie nic nie zrobiwszy, coby mi imię nadało przez tyle lat, na starość bym téż nie potrafił lepiéj; a więc na co się męczyć. Przyjdzie co, przyjmę; lecz mozolić się już nie myślę. Bierz diabli wiersze. Wiek ten także innych barw i form żąda; a nam trudno już wydobyć się z tych do których przywykliśmy“.
Wyznania tego o swoich własnych zasługach w piśmiennictwie, nie można brać za ową fałszywą pokorę, udaną skromność, ażeby tém efektowniejszą ściągnąć pochwałę. Rzeczywiście tak było że jenerał choć pisał, mało dbał o swoje pisma. Często w listach powtarza: „Czytam dużo, i widzę że z czytania najwięcéj odbieram korzyści, więcéj jak z tego, cobym nabazgrał. Nigdy nie byłem i nie chciałem być autorem ni poetą. Pisałem, jak przyszła ochota. Ustała, więc i ja ustałem. Gdyby znowu kiedy przyjść miała, znowubym pisał, bez marzeń o laurach, sławie, potomności. Pocóż więc sam siebie mam dusić? czyż niedość duszą lata, troski i ktoś tam jeszcze....“
Potwierdza to Kaj. Koźmian w swoich Pamiętnikach[6], gdy mówi: „Morawski żadnéj miłości ojca do swoich tworów, a zazdrości nawet cienia nigdy w całém życiu nie okazał. Wszystko odnosił do kraju, do dobra literatury, nie do siebie i dla siebie:
„Więcéj się cudzą sławą, niż swoją weselił.“
Prawda jest, lecz z drugiéj strony niebyło nikogo, coby więcéj dbał o przystojne wypuszczenie tworów swych na widok publiczny jak on. Każdy wiersz przechodził cenzurę swego twórcy, wielokrotnie gładzony i poprawiany. W czém podobny był do troskliwego ojca, dającego najwyborniejszą edukacyę i ogładę swym dzieciom, a potém się już nietroszczącego co zrobią ze sobą. Tak i płody swe sumiennie wyrabiał, nietroszcząc się bardzo o ich powodzenie w czytającym świecie, jeżeli przyjaciele musieli je dopiero wyciągać z zapomnianych szpargałów.
Przez ciąg zamieszkania we Wrocławiu nie odmawiał jednak współudziału w wydawnictwie dzieł swojego przyjaciela Koźmiana, którego Ziemiaństwo, zaczęte już w druku przed powstaniem, i temi wypadkami przerwane, teraz za staraniem Edwarda Raczyńskiego wydane być miało. Zdaje się że Koźmian chciał pewnych zmian w swoim poemacie, zapewne z obawy żeby nie ściągnął na siebie prześladowania władz rosyjskich jako obywatel Królestwa. Zmiany te zdawały się Morawskiemu ubliżające i szkodliwe dziełu, dla tego przesłał następne uwagi:
„Zdaje się że będzie niepodobieństwo, pogodzenia tylu względów jakich ojciec wymaga, a nie zaszkodzenia dziełu. Ja tego nie pojmuję jak się to da zrobić. Trzebaby dzielniejszéj rezolucyi, takiém lękliwém oglądaniem się na wszystkie strony musi cała poezya pójść w kąt, a jeżeli poezyę odbierzem Ziemiaństwu, które właśnie najwięcéj jéj potrzebuje, cóż to będzie? — Wolę wam się zawczasu mojéj myśli zwierzyć, gdyż jestem pewien, że i ze mnie nie możecie być kontenci i pewno nie będziecie. Będą to disjecta membra, których tym sposobem sam djabeł nie pozszywa. Wyrwij serce człowiekowi, zostanie trup; tak téż i z tém dziełem będzie. Zostaną także piękne formy, barwy; lecz tego, co wiodło do pisania, tego, co było duszą, i najbardziej za duszę chwytało — nie będzie.... Jakkolwiek bądź, będę wam usłużnym. Żal mi tylko, że całe dzieło tak obszelmowane, poobdziérane — co musi być koniecznie, jeżeli, jak ojciec chce, i na te i na tamte strony mamy zważać.“
Przedstawienia Morawskiego musiały odnieść dobry skutek, bo Ziemiaństwo wyszło na widok publiczny w pierwotnéj swojéj postaci. Edycya była piękna, ale z powodu dość drobnego i ścisłego druku, ze spodziéwanéj grubéj książki, zrobiła się miernéj objętości, o co autor miał do Morawskiego urazę, z któréj ten łatwo się wytłómaczył, przedstawiając, że Raczyński będąc właścicielem rękopisu sam wybrał papier, format i czcionki, on zaś zajmował się korektą, i nieraz „nad jednym arkuszem całe godziny po nocach ślęczał.“ — „Choć mi twój ojciec tak zaciekły i tysiącem ostrz raniący list napisał, nie mam do niego żadnéj urazy. Szlachetność uczucia piérwszą iskrą gniewu jego była, aby nie sądzono, że zbyt wiele od prenumeratorów wymagał. Przez szacunek dla tego uczucia przebaczam zbytecznemu uniesieniu się, i sądzę że wiele dowodów przyjaźni daję, bo nie każdaby taką próbę wytrzymała.“
W parę lat po wydaniu Ziemiaństwa, zajął się wydaniem własnych pism, którym niedał nawet zwykle używanego tytułu: Poezyi, chociaż do niego więcejby mogły mieć prawa, niż tyle innych niedonoszonych płodów młodzieńczéj muzy. Zbiór ten nakładem autora wyszedł we Wrocławiu w r. 1841 oznaczony jako tom pierwszy poezyi. Drugi który nigdy nie wyszedł miał zapewne zawierać pisma prozą.
Przedmowa do téj książki jest wymownym dowodem jego interesowania się dolą ludu; powiada bowiem: „Korzyść pieniężną jakaby z drukowania pism moich okazać się mogła, przeznaczam na utworzenie funduszu, z któregoby coroczny zasiłek czerpać mogli ci wieśniacy mojéj włości; którym los niedozwolił posiadania własności gruntowéj.“
Poezya nie była u niego piękną abstrakcją, chciał on, żeby głód utulała i nie jedną łzę nędzy otarła. Prawdziwy Poeta-ziemianin z staréj rodziny Kochanowskich, Zimorowiczów, Wacławów Potokich, Karpińskich. W zbiorze tym zgromadził wiele lirycznych kawałków z dawniejszych lat, i nowsze tłómaczenia, niemniéj kilkanaście legend z podań gminnych. Najwięcéj oryginalności ma fragment: Wizyta w sąsiedztwo, w rodzaju domowych obrazów Pana Tadeusza. Najwięcéj polotu śliczny liryczny kawałek: Żeglarz powietrzny, prócz misternie przeprowadzonéj całości, nie brak tam strofek jak ta, co maluje natchnienie:

Są więc te stanowcze chwile,
Chwile życia, wieki chwały,
Gdzie dusza w całéj swéj sile
Rzuca się w zawód zuchwały:
Gdzie z głębi siebie przywoła
Wszystko, czém się podnieść umie,

I gdzie człowiek wszystko zdoła
Co być podobném rozumié.

W legendach nie zawsze trafiał w prostotę i koloryt pieśni gminnéj; za to w niektórych dziwnie się przejął humorystyką ludu. Dość gdy wymienię powiastkę z nad Warty: Chłop i djabeł, która bardzo może zająć miejsce obok Pani Twardowskiéj. Najwięcéj dowcipu i werwy mają epigramata; to jego rodzaj w którym nie dał się przewyższyć, jak np. w wierszu do Milczącego Jaksy:

Sowo Minerwy, perło Appola
Szczytna topoli w poetów klombie,
Ty, coś tak piękne grywał nam sola
Na Feba trąbie.
Sławny pijaku krynic parnaskich,
Coś Bielawskiego, coś Jacka przepił,
Któż ci na wieczny smutek Moraskich
Gębę zalepił?
Był czas, gdy jeden Bóg nas prowadził,
I przyjacielskie godził nam lutnie,
A każdy z nas się na koncept sadził
Kto lepiéj utnie.
Wtenczas to jakby Etna wzburzona
Wiersześ nam miotał, wierszem grzmiał, ryczał,
Dziarski twój pegaz zadarł ogona
Wierzgał i kwiczał.

Każden ci wprawdzie łatki przypinał,
Lecz i tyś dowiódł, że umiesz kąsać:
Poznał świat wówczas co za kryminał
Jaksą potrząsać.
I zkądże po téj bójce tak grackiéj
Milczysz na wieczne dni mych zatrucie?
Zapiej, ach zapiej — grzędy sarmackiéj
Sławny kogucie!

Nie brak u niego i w poważnym tonie głęboko pomyślanych, i z czuciem oddanych epigramatów, godnych owych dystychow antologii greckiéj. W strofkach pod napisem: Trzy mogiły, zamknął obraz całych naszych dziejów, i położył na nich napis lapidarny; który późne pokolenia powtarzać będą:

Trzy góry znojem sypane narodu,
Lackiego Nilu piramidy wzniosłe;
Trzy groby, z grobu Ojczyzny wyrosłe,
Stoją w obliczu królewskiego grodu.
Stoją — jak Bardy, co w przyszłość daleką
Sędziwą sławę swojéj głoszą ziemi,
Jak Alpy czasu, pomiędzy któremi
Przeszłość tak pełną przepłynęła rzeką.
Mieszczą się śród nich całe lat tysiące,
I z pełnią chwały i zagubą bratnią:
Słońce, chrobremu ludowi świécące,
Weszło nad pierwszą, zgasło nad ostatnią, —

W ostatnim wierszu słychać płacz milionów....

W ogóle o jego sposobie pisania osobliwie dawniejszym można powiedzieć, że każdy wiersz wypolerowany, połyskliwy, płynny, zaokrąglony. — Jest tam za wiele téj okrągłości i wyglądy, zacierającéj pierwsze rzuty pędzla, ostre ale śmiałe, jak je zapał duszy wyrzucał. Maniera kropkowania była wadą téj szkoły, do któréj długo należał: piłowanie, szlifowanie wierszy wchodziło do reguł jéj poetycznego kodeksu, co sprawiało że się stawały tak wykwintnemi, jak cedzona mowa przez zęby, zawsze należąca do nienaturalnego sposobu mówienia. Zbytek sztuki, szkodził poezyi; odejmował jéj ciepło, rysy charakterystyczne zacierał. Nałożone na język kajdany, wielu słowom i lokuciom odmawiały prawa obywatelstwa; a ubieganie się za jasnością, pociągało za sobą ogólnikową wodnistość, bez malowniczości i energii. Czytelnikowi nic nie zostawiono do domysłu. Morawski który miał w sobie ducha poetyckiego, osłabiał go tą manierą. Muza jego z płomiennemi oczyma Gulnary, rzewna jak słowik przyśpiewujący miłosnéj schadzce Julii i Romea, chodziła w sznurówce i sukni z czasów konsulatu lub cesarstwa. Sam to czuł, gdy mówił: „Wiek ten także innych barw i form żąda, a nam trudno już wydobyć się z tych, do których przywykliśmy.“ — W wielu jego poezyach podziwiasz rozmysł, całość doskonale ujętą, rysunek poprawny, drgnięcia prawdziwe serca — ale sposób w jaki je wygłasza, zostawia cię zimnym.
Tłómaczy to dla czego z wyjściem na świat, nie zrobiły tego wrażenia do jakiego miały prawo; co jeszcze nie przeszkadza żeby w innych czasach nie miały być stawiane za wzór czystości mowy, harmonii i wdzięku. Zdawałoby się że on sam kreślił charakter swoich lirycznych tworów w téj strofce wiersza; Do śpiewającéj Z*.

Żaden kwiat się nie rozwinie,
Żadne szczęście nie wypłynie
Z bujnych, dzikich uczuć wzbicia,
Z pięknéj tylko miary, zgody,
Płynie błogość, dźwięk swobody,
Piękność śpiewu, piękność życia!




  1. Redagował go przez lat 20 wspólnie z bratem swoim księdzem Janem Koźmianem.
  2. Józefa, starszego brata jenerała i żony, z domu Łubieńskiéj, córki byłego ministra.
  3. W Oporowie, jak już nadmieniłem, mieszkał starszy brat jenerała Józef, referendarz, mąż znakomity obywatelstwem i nauką. Gdy mu się dziwiono, że żadnych dzieł nie pisał — powiadał że czyni to z obawy, aby przypadkiem jakie jego słówko nie podało komu złéj myśli, nie wprowadziło w błąd, nie zgorszyło. —
  4. Ryszard Berwiński dla talentu swego poetycznego był wielce przez Morawskiego ceniony.
  5. Wojciech Morawski syn Józefa starszego brata Jenerała wstąpił po śmierci żony w stan duchowny.
  6. Tom III. wydany w Krakowie 1865.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.