<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Salony Krongoldów przepełniało towarzystwo złożone z finansjery przemysłowej elity i przemysłowych paskarzy, oraz ludzi wysokich sfer, którzy sami utraciwszy złoto, garnęli się pod jego blask. Blask ten roztaczał się tu obficie i aż raził oczy swą jaskrawością, umiejętnie reklamowaną. W przepychu mieszkania, w oświetleniu kryształowych lamp, w ciężkim majestacie obciążonych srebrem i masywną zastawą stołów, w całej tej pompie kapiącej złotem przesuwały się osoby wybornie dostosowane barokowym stylem do otoczenia. Na szyjach i ramionach kobiet migotały różnobarwne klejnoty oblepiające ciała niewieście tak solidnie, że zdawały się je obciągać swoją masą. Na gorsach męskich świeciły cenne spinki, na żołądkach rozpinały się grube jak powrozy dewizki, na palcach i w mankietach drogie kamienie. Wszędzie szyld bogactwa wrzeszczał tu swoje ogłoszenia i narzucał się natrętnie. Wśród tych żywych reklam panna Róża Krongoldówna chodziła promienna, piękna niby istotna reklama szczęścia. Strojna i wykwintna, była jednak także przeciążona perłami, a palce jej rzucały tęcze z pierścieni, wśród których brylant narzeczeński zajmował poślednie miejsce. W takim samym stosunku do towarzystwa czuł się i Zebrzydowski, jakkolwiek nie mógł uskarżać się na odosobnienie. Towarzyszyła mu przedewszystkiem narzeczona, co go trochę drażniło, otaczał go wyjątkowemi względami papa Krongold, co go gniewało, otaczali go honorami krewni Krongoldów i to doprowadzało go do wściekłości. War zmienił się w posąg, był zły i ponury. Elegancki w swym fraku ściągał na siebie oczy wszystkich obecnych. Widział to i rozróżniał poszczególny wyraz tych oczów, ale nie upajał się swojem powodzeniem. Gdy zauważył przepalające go spojrzenia panien, które aż nazbyt wiele okazywały mu zachwytu, wtedy oczyma szukał narzeczonej, by bawić się zazdrością błyskającą wówczas w oczach panien, które go przedtem podziwiały. Gdy zauważył na sobie czyjś wzrok ciekawy, mrużył oczy, by nie odgadnięto wyrazu jego źrenic. Uczuwał zniechęcenie i gniew na samego siebie. Wogółe czuł się w tych ramach tak źle, że doznawał wrażenia, iż z nich wypada, a jednocześnie, że mu w nich za ciasno. Ta rozbieżność odczuć była nad wszelki wyraz denerwująca. Usposobienie jego udzieliło się snadź i pannie Róży, bo sposępniała. War stał się dla niej zagadką. Zakochana w nim i dumna z narzeczeństwa z Źebrzydowskim pragnęła jego hołdów. Nigdy nie była zadowolona z jego zachowania się wobec niej. Ambicja panny Róży wymagała dużo, War zaś udawał, że tego nie odczuwa i nie fatygował się stosować do jej wymagań. Był narzeczonym poprawnym, ale raczej zimnym, szczególnie wobec ludzi chłódł nadmiernie. Ponieważ w salonach, wśród zebranych gości było wielu takich, na których opinji bardzo zależało i pannie Róży i jej papie, przeto oboje czuli się obrażeni zachowaniem się Wara względem narzeczonej. Papa sarkał po cichu i dręczył córkę jeszcze bardziej.
— Ty jemu zrób wymówkę — mówił oburzony. — Co to jest, żeby on był taki sztywny dla ciebie? Niech on będzie dla wszystkich lodem, ale dla ciebie musi oni być gorący i nadskakujący. Byłoby w porządku! A tak, co to jest za narzeczony? Każdy wie, że on robi świetną partję, ale trzeba żeby widzieli, iż się w tobie kocha, że w tobie bardzo zakochany, że bez ciebie żyć nie może! A on tymczasem robi miny kwaśne, jakby się octu napił, chodzi jak manekin, patrzy na wszystkich z góry, zupełnie tak, jakby z nas sobie kpił. Co to jest?
— On już ma taki styl, to jego indywidualność — odrzekła panna Róża.
— Styl? Indywidualność? Jak się kto tak bogato żeni i taką pannę bierze, ten i swój styl i indywidualność powinien przystosować do swojego szczęścia.
— Szanse są równe, w takim razie i my powinniśmy się przystosować do jego stylu.
— Co to znaczy?
— To znaczy, jeśli jestem dla niego dużą partją, finansową to i on jest dla mnie wielką partją rodową.
— Rodową? — Aj, aj! Faramuszki i więcej nic! Co wart ród nawet największy, kiedy jest goły? Głupstwo! Zresztą on jest arystokratą polskim, a my arystokraci izraeliccy.
— Różnica rasy...
Krongold założył palce za złoty łańcuch zegarka i przyjrzał się córce uważnie.
— Aj, Róziu, co to jest, ty sarkasz na swoją rasę? On ciebie przerobił ten War... Ja się bardzo boję, żeby on ciebie zupełnie nie przerobił na swoje kopyto.
— Papa wyraża się ordynarnie, papa zapomina, że my należymy do rasy, którą się tu nie zachwycają.
— Co takiego??...
— To, co mówię i co papa doskonale sam rozumie, co jest naszem piętnem, niczem niestartem i niczem nie zniwelowanem wśród nich.
— Ty głupstwa pleciesz! Jakie piętno, co za piętno? On tobie w głowie całkiem przewrócił.
— Ale zato papa wygląda jakby z księżyca spadł.
— Ja mam pieniądze, grube pieniądze i ty jesteś jedyną dziedziczką. To jest najlepsza rasa, to jest najwybitniejsze piętno, jakie może być! I mówię ci, Róziu, że się tego piętna nikt nie brzydzi i od takiej rasy nikt nie ucieka! Ja tobie to mówię i ty popatrz się na naszych gości. Czy oni nas, czy my ich niwelujemy. Co? Czy oni nas, czy my ich — zacieramy — czy jak tam powiedziałaś? Aj, aj! Patrzą na nas jak na bogów; bo ich olśniewa nasze bogactwo, bo oni nas potrzebują i z nas korzystają. Co ty tam opowiadasz to są głupstwa nie warte gadania. A ty myślisz, że Zebrzydowski też nas nie potrzebuje? A jej! Ale on powinien jeszcze ciebie kochać i bardzo to tobie okazywać, a swój styl to on może nosić dla parady, ale nie dla ciebie i nie dla mnie.
— Tego mu nie nakażę i papie nie radzę takich prób. Chodźmy do gości! Czego ta Lorcia Klapsztejn tak się mizdrzy do Wara? Oczy do niego wywraca jakby miała konwulsję. Cóż ona myśli, że mu się podoba?...
Krongold uśmiechnął się pobłażliwie.
— Pozwól jej trochę na takie złudzenie. Możesz być spokojną, Rózieczko. Za jej posag nie kupiłabyś nawet jednej twojej błyszczącej rączki. Niech ona sobie szczerzy ząbki, tyle jej, że złotą plombę pokaże. Chyba wolisz, że War wszystkich olśniewa, niż gdyby nikt go nie widział? Patrz jak on na tę Klapsztejnównę spogląda... O, o... teraz go lubię, takim go właśnie lubię!...
— Potrafi on tak samo i na mnie patrzeć i na papę — rzekła panna Róża i weszła na salę.
Podczas tańców Zebrzydowski, nie biorąc w nich udziału, siedział samotnie w kącie małego saloniku i palił papierosa. Z daleka widział snujące się pary w takt melancholijnej melodji tanga i dziwił się sobie, że ulubiony taniec nie porywa go dziś ani trochę. Przeciwnie czuł do niego odrazę. Widział tancerzy, którzy nadawali się tylko do karykatury. Jakiś jegomość o wydatnym imponująco żołądku, pochylony w tył, dźwigał przed sobą tancerkę równie jak on okazałą. Dama ta, przyparta biustem do gorsu tancerza, odsadzała się od niego potężnemi biodrami, tworząc załamaną linję pleców, niewypowiedzianie śmieszną. Twarz mężczyzny była spocona, snać pracował zamaszyście, ale z męką wyraźną. Twarz tancerki miała wyraz nadęty, ale oczy były rozanielone rozkosznie. Oboje razem tworzyli grupę przekomiczną, jakby dźwigali przed sobą jakiś niewidzialny tłomok.
— Oddałbym ich do cyrku — myślał War ze wstrętem — a popis ich nazwałbym znakiem zapytania. Niech odgadują widzowie: co tę parę unosi w taniec? co ich do tego skłania i jakiej doznają przyjemności? Bo to rzeczywiście znak zapytania. Albo tamta para, wyglądają jakby byli w śnie somnambulicznym... Eh, mniejsza o nich!... taniec ich nie obchodzi mnie, i oni sami nic a nic! — myślał War z goryczą. — Tylko co ja tu robię wśród nich, tego nie pojmuję!
War ujrzał przy sobie Kmietowicza. Kolega patrzał na niego uważnie.
— Cóż mnie tak... podziwiasz?
— Jestem ci wdzięczny żeś mnie wezwał na ten bal. Opłaciło się jechać z Sęcin.
— Cóż cię tak oczarowało?...
— Ty, War.
— Ja?... Czuje się jak pies na płocie, lepszego określenia nie znajduję.
— Właśnie widzę to i to mnie cieszy.
Zebrzydowski wzruszył ramionami, a Karol Kmietowicz mówił dalej.
— Zastanawiam się co robisz w tem towarzystwie.
— Chyba wiesz, że moja rola jest tu zupełnie wyraźnie zaznaczona.
— Może wyraźnie, ale nie jasno.
— Nie rozumiem takiej łamigłówki.
— Jesteś War ofiarą swego typu.
— Ofiarą...
— Powtarzam, swego typu! Wogóle popełniasz mnóstwo niekonsekwencji w stosunku do swojego ja. Lecz ta ostatnia fantazja, te zaręczyny twoje, są koroną wszystkich głupstw. I to ci jeszcze powiem, że nie chodzi tu o samą osobę panny Róży, lecz o środowisko, w ktorem się ona znajduje, a które jest nie dla ciebie. Sam o tem wiesz aż nadto dobrze.
— No ale co z tego?
— Bardzo wiele, bo gdy czujesz się już tu niedobrze, tedy jest nadzieja, że nie długo wytrwasz w tej roli i w tych ramach...
— I co wtedy?...
— Wtedy wrócisz do Pochlebów. Jest wiosna, roboty huk, a ty, gdy chcesz, posiadasz energję i potrafisz się zapalić, nawet do pracy.
— Nie teraz i nie w obecnych warunkach.
— Waśnie teraz, gdy się, mam nadzieję, ocknąłeś w tym salonie nouveauriche’ów, izraelitów i różnej zbieraniny powojennej sosjety, lecącej na blask złota, ale my obaj w tym gronie mamy miny, że tak powiem...
— Także powojenne, nie zaprzeczysz, Lol.
— Miny nasze są przedewszystkiem niewyraźne, głupie! Najlepiej prosto a dosadnie określić naszą rolę. Ty jesteś tu trutniem w cudzym ulu, stanowczo za grubo pozłacanym i czujesz brak tchu, nie tylko z powodu przeładowania szychem, ale i dlatego, że..
— No, dokończ Lolek, miej odwagę.
— Że miód z tego ula nie smakuje ci tak, jak sobie obiecywałeś.
War ściął zęby i niechętnie spojrzał na kolegę. Chciał coś odpowiedzieć i Kmietowicz oczekiwał jakiegoś pioruna, gdy w tem do saloniku weszła panna Róża. War powstał. Kmietowicz skłonił się i wyszedł. Krongoldówna usiadła i przysunęła blisko siebie krzesło dla Wara.
— Dlaczego pan nie tańczy, panie Wah?
— Nie lubię tanga — skłamał.
— A jednak pan powinien był rozpocząć bał ze mną.
— Czy koniecznie tak oficjalnie?
— Wymagają tego zwyczaje utarte. Ludzie komentują, gdy jest inaczej.
— Nie zwracajmy uwagi na ludzkie komentarze, bo zardzewiejemy, droga pani. Jesteśmy ludzie nowi, czyż będziemy się oglądali na takie tam małostki salonowych szablonów?
Zebrzydowski ujął rękę Róży i pocałował ją. Ona zajrzała mu w oczy zalotnie.
— Czy Wah teraz nie popełnił także szablonu? Czy to był pocałunek szczery, czy oficjalny?
War trochę się zmieszał. Dla załagodzenia ucałował rękę narzeczonej parokrotnie i pieścił ją w swojej dłoni.
— Wah jest bardzo kochany, ale kapryśny. Z tego powodu nawet nie wiem, czy Wah kocha Różę, czy nie? Bo czasem mi się zdaje, że nie i wtedy...
— Wtedy bym Waha rozszarpała, czy tak? — rzekł Zebrzydowski z przymilnym uśmiechem, przedrzeźniając wdzięcznie narzeczoną, aby pokryć niezadowolenie z obrotu rozmowy.
— I czyżby — dodał — pani nie żałowała Wara? panno Różo?
— Dlaczego nie mówisz mi po imieniu? Jesteśmy przecie ludzie nowi, nie zardzewiali.
— O, złośliwa! Ale zawsze śliczna, szczególnie z temi iskrami w oczach.
Wtulił usta w jej dłoń.
— Pachnie, ach jak pachnie! Niezwykłych używamy perfum. Ten zapach jest wyłącznie pani zapachem.
Była jeszcze nadąsana, więc War rzekł grymaśnie:
— Nie wiem jak spieścić imię pani. Chciałbym, aby to było coś równie oryginalnego jak te perfumy.
— Rózia nie lubisz? Tak, i mnie się nie podoba. Więc może Rose? Czemuś tak drgnął Wah?
Zebrzydowskiemu przypomniało się nagle imię dawane jej przez wuja Augusta.
— Nie, nie, trzeba inaczej, inaczej! Zostawmy to do czasu aż przyjdzie dobre natchnienie.
— A tymczasem.
Panna Róża pochyliła się do Wara i oparła się piersią na jego ramieniu.
Poczuł jej gorący oddech na ustach.
— Czy nie obawiasz się, że kto wejdzie? — szepnął.
— Nie bądź nazbyt ostrożny!
Ucałował jej usta z roztargnieniem, zerkając na drzwi. Panna zerwała się wzburzona.
— Nie umiesz, czy nie chcesz?
— Poprostu nie lubię publicznie.
Stali naprzeciw siebie. Ona oddychała szybko, oczy jej pałały namiętnością i gniewem. War patrzał na nią spokojnie długą chwilę. Wreszcie ogarnął ją wpół i szepnął z właściwym sobie wdziękiem:
— Tango nas pogodzi. Czy tak?
Zwisła mu w ramionach rozkosznie.
— Wah! mogę oszaleć dla ciebie!
— To niebezpiecznie i nieestetycznie.
— Nie żartuj!
Wypłynęli na salę i w takt melodji kołysali się sobie w ramionach, ona upojona, on na razie zimny, ale coraz bardziej podniecający się jej gorączką.
— Wah! Unosisz mnie w coś, w coś takiego.
— Nie kończ, bo lepiej nie analizować tego tańca.
— Dlaczego? — spytała głosem rozwlekłym.
— Bo wiesz, czem jest ten taniec?
— Marzeniem.
— Gorzej.
— Upojeniem.
— Gorzej.
— Ekstazą miłości?
— Gorzej.
— Ach, teraz ja mówię, nie kończ, Wah! Rozumiem i... dosyć! Do naszego saloniku! Tańczysz cudownie.
Gdy znowu znaleźli się w półmroku morelowej ampli, panna Róża przytuliła się do narzeczonego i szepnęła nieśmiało:
— Wah, kiedy nasz ślub?
— Kiedy zechcesz!
— Mówisz to tak bezbarwnie.
— Bo, powiedzmy sobie otwarcie, jaki może być nasz ślub?
Zebrzydowski spojrzał trochę twardo w oczy narzeczonej.
Ona stropiła się.
— Jakto jaki?
— No, czy mówimy szczerze, czy nie?
— Nie wiem, czy dobrze ciebie rozumiem? Chodzi ci zapewne o szczegóły zewnętrzne, o otoczenie, o akcesorja.
— Krótko mówiąc, ja muszę brać ślub w kościele.
— Musisz, czy chcesz?
— To już na jedno wychodzi. Zostaje kwestja druga do rozwikłania.
— Czy ja wezmę ślub w kościele. Czy tak? Wiesz przecie Wah, że jestem starozakonną. Ja mogę brać ślub tylko w synagodze.
— Zatem? — spytał sztywno.
— Zatem weźmiemy ślub cywilny.
— Odgadłaś moje myśli. Ale to nie koniec. Pozostaje przyszłość. Co z nią zrobimy?
Spojrzał wyzywająco w oczy narzeczonej.
Róża zamrugała nerwowo powiekami.
— Przyszłość należy już do ciebie, Wah. Zebrzydowscy muszą wyznawać religję katolicką bez różnicy płci.
War patrzał na nią z podziwem. Przytulił jej rękę do ust serdeczniej niż zwykle i długo ją przy nich trzymał. Panna Róża kłoniła się ku niemu coraz bardziej podniecona i oddana, wreszcie rzekła ustami przy jego ustach:
— Kocham cię tak, że nawet zmieniłabym dla ciebie religję, ale wiem, że to by ciebie nie uratowało. W opinji, zawsze pozostanę żydówką. Poco tedy taka ofiara na darmo?
— Masz rację.
— Dlaczego ten suchy ton Wah?
— Wiesz, nie mówmy już o tem!
— Wah!
— Chodźmy do sali, za długo tu siedzimy.
Krongoldówna zatrzymała go mocno za rękę.
— Czy tak będzie zawsze? — spytała ostro.
Zebrzydowski uśmiechnął się sztucznie.
— Nie wiem! Małżeństwo nie jest rebusem, który można odgadnąć.
— Ale w małżeństwie musi być przynajmniej zapewnienie, że obopólne walory udzielone sobie nie będą wywoływały dysonansów.
— Prócz zamiany walorów bywają jeszcze innego rodzaju szczegóły drażniące, czy różniące.
— To znaczy? — spytała tępo Krongoldówna.
— Że trzeba się do wszelkich możliwości przygotować, w wielu rzeczach zastosować, a przedewszystkiem unikać niektórych tematów dla harmonji zbytecznych.
— Jeśli jednak taki temat jest aktualny, jak dzień codzienny, co wtedy? — spytała Róża drżącym głosem.
— Wtedy należy nie podkreślać go, ani też nie być drażliwą na poszczególne tony.
— Zbyt uciążliwe stawiasz warunki.
— Mówiłaś o zamianie obopólnych walorów?
Panna Róża podniosła dumnie głowę.
— Jeśli zaczniemy je licytować?
— Przez litość! może lepiej powiedzmy analizować! — zawołał War.
Krongoldówna sponsowiała.
War uśmiechnął się ironicznie.
— Radziłbym jednak dla wielu względów zaniechać analizy. Sądzę, że obejdziemy się bez niej wybornie. No, może już minęły chmury? Czy pani zechce oprzeć się na mojem ramieniu i przejść ze mną do bufetu? Tu zbyt duszno. Bzy dobre są w parku w noc księżycową, lecz tu dławią.
— I głuszą nawet moje perfumy, czy tak? — spytała panna z nadąsaniem.
Zebrzydowski uśmiechnął się.
— Rzeczywiście w atmosferze tak rozgrzanej.
— Z innych powodów niżby należało — dodała Róża tym samym tonem.
— Właśnie! W takiej atmosferze bzy więdną, a perfumy budzą pragnienia...
— Szampana — podchwyciła Róża.
War ucałował wesoło ręce narzeczonej.
— Dziś wyjątkowo intuicyjnie jestem odgadywany przez panią.
— Panią?
— Dotąd nie znalazłem odpowiedniego imienia.
— Miłość nie szuka imienia, bo ono się samo nasuwa osobie kochającej. Ale Wah jest wybredny, wiem coś o tem! Ach, znowu ta Klapsztejnówna! Czego ona od ciebie chce?
— Urocza dziewica! — sarknął War.
— Ona chce ciebie skokietować, wymalowała się jak klown w cyrku. Patrz, jakie usta.
— To zaczyna poważnie wchodzić w modę. Usteczka jak wielkanocna kraszanka. Nie winszuję temu, kogo pocałuje! O ile się nie przyklei, może zostać tatuowany w karminowe półksiężyce.
— Nie patrz na nią, Wah, ja nie chcę! Ona ma kochanka i chce jeszcze ciebie zagarnąć.
— Pod swoje berło? — zaśmiał się.
— Prędzej pod swoje stragany, bo jej ojciec ma sklepy, podobno nawet stragany uliczne.
— Piękna sosjeta — syknął Zebrzydowski ze znamiennem skrzywieniem ust.
Róża zarumieniła się i pożałowała swoich słów o koleżance. Chcąc załagodzić złe wrażenie, zręcznie skierowała uwagę Wara na osoby utytułowane, ale rychło spostrzegła, że nie sprawia to żadnego efektu.
Przy bufecie natknęli się na Kmietowicza. Zebrzydowski pił szampana, żartował z kolegi, że jest zaczadzony tańcem, którego Karol nie cierpiał i prześladował go jakąś blondynką, o utlenionych włosach, która kokietowała Kmietowicza. Zebrzydowski był ożywiony, nawet wesoły, ale panna Róża nadąsana. Ton żartów narzeczonego nie podobał się jej i wyjątkowo nie lubiła Kmietowicza. Czuła jego niechęć dla siebie, odgadując, iż nie ma dobrego wpływu na Wara. Gdy do bufetu przytoczył się Krongold, Zebrzydowski zmrużył oczy i patrząc na niego zawołał z brawurą:
— A... gospodarz z nami wypije? Wino, kobieta, śpiew! Śpiew był dawniej, teraz lepiej kobieta i taniec! Tango, one-step! Panowie! na cześć tańców, bo one jednoczą się z pojęciem o kobiecie.
Podał kielich Krongoldowi.
— Widziałem, jak pan tańczył one-stepa, winszuję ruchu i werwy!
— Ja nie baletnik, trzeba to trzeba! Ale wolę szampanik. A co, świetna marka, prawda? W Warszawie takiego niema, sprowadziłem z zagranicy. To się zaraz czuje w smaku, że nie hurtowny import. Prawda, co? Kielichy dźwięczą tu także wszystkie jednakowo, bo wszystko oryginalny Baccarat, innego szkła nie używamy! Same cenne kryształy, a Baccarat‘y lubią płyny tylko oryginalne. He, he! Nie prawdaż? Ostrygi czy pan jadł, panie Edwardzie? Świeżutkie, prosto z morza, jak je Pan Bóg stworzył niepokalane!
— Doprawdy? Myślałem, że zaznały transportu i więzienia w pace.
— Hehe! Niech pan skosztuje. Ajej! delikatne jak pianka, jeszcze na nich drży fala, to są niewiniątka, a same w usta włażą.
— Spróbujmy tych niewiniątek — wołał War, zabierając się do ostryg.
— Pani pozwoli?
— Dziękuję, wolę mniej nieskalany kawior.
— Astrachański, świeżutki, prosto z morza Kaspijskiego, lub Wołgi — podchwycił Zebrzydowski tonem Krongolda — przyjechał tu razem z jesiotrem, z którego pochodzi.
— Tak, tak właśnie! — śmiał się Krongold dobrodusznie. — Jesiotr jest także i świeże sigi i łososie, różne ryby rosyjskie, których teraz w Warszawie trudno znaleźć. Ale ja umiem sobie poradzić, żeby zadowolnić kochanych gości moich. Panie Edwardzie kochany, a może świeżych smażonych rydzów. To jak na wiosnę lepsza nowalijka niż rzodkiewka. Rózieczko, ty pijesz czerwone? Czekaj! każ sobie nalać oryginalnego Burgunda!
Krongold zwrócił się impetycznie do strojnej damy brzęczącej klejnotami.
— Pani hrabina pozwoli może szampana? Nie? a prawda! Matio! Podać tu Lacrima Christi. Pani hrabina pija to wino, pamiętam! Łagodne, a delikatne, istny wdzięk niewieści. Miło mi usłużyć pani hrabinie. Majonezu czy tak?
Zebrzydowski spytał lokaja, który przed chwilą przynosił wino hrabinie.
— Jakie masz imię?
— Maciej, proszę jaśnie pana.
— Aha! No tak, i typ masz zupełnie swojski.
Panna Róża przysunęła się znowu do Edwarda.
— Czy pan widział już nasze nowe konie, karetę i powóz?
— Nie widziałem.
— Ach, tak, bo przed paru dniami kupione. Piękne bardzo, złote kasztany, rasowe, przy powozie na gumach wyglądają wspaniale. Jutro pojedziemy niemi na spacer. Stangret mówi, że do karety są trochę za delikatne, papa kupi drugie i tamte już odrazu z karetą pójdą do Pochlebów. Wah lubi konie, nieprawdaż? Podobno w Pochlebach są bardzo piękne. Czy tak?
— Mam trakeny. Ale po stajniach hłowatyńskich...
Machnął ręką.
— Och, zaprowadzimy i w Pochlebach wspaniałe stajnie. Wiesz, ja zakochałam się teraz w koniach. Auta są piękne, zwłaszcza takie, jak nasze, ale one są już banalne. Każdy fabrykant, każdy dorobkiewicz, każdy burżuj i paskarz może mieć to samo. Nieprawdaż, Wah?
— Zawsze to pani mówiłem, że piękne konie i elegancki ekwipaż to szyk prawdziwy i o wiele wytworniejszy, bo teraz mniej pospolity.
— I bardziej wygląda po pańsku, prawda Wah?
Zebrzydowski uśmiechnął się blado i zagaił jakąś inną kwestję. Ale panna Róża wróciła do własnych projektów.
— Ach, muszę Wahowi pokazać dywany, które kupiliśmy z papą. Przepyszne, jeszcze piękniejsze niż te nasze, i firanki prześliczne, najdroższe i najpiękniejsze, jakie były w Warszawie.
— Zapewne oryginalne, brabanckie koronki, co? — rzekł Edward ironicznie.
Ktoś przerwał im rozmowę, ale Zebrzydowski miał już tego dosyć. Odszedł. Podsunął się do niego jakiś nieznajomy jegomość i, przedstawiając się, rzekł ciekawie:
— Pan pochodzi z Pochlebów, wszak tak?
— Pochodzę z kresów.
— No, pośrednio. Rodzina Zebrzydowskich od bardzo dawnych czasów osiadła w Pochlebach. To są piekne strony i wyborne ziemie. Wojna ich nie tknęła. Zapewne Pochleby teraz kwitną kulturą pod każdym względem.
War milczał.
— Posiada pan teren bardzo podatny do wprowadzania nie tylko ulepszeń rolniczych, lecz i do działań szeroko społecznych. Za mało mamy ludzi, którzyby szczerze podejmowali pracę na tem polu, u nas obecnie zaniedbaną. Pan zapewne na kresach działał szeroko, pewno zatem i tu...
— Tam działały pieniądze, panie łaskawy...
— No, tych panu chyba na Pochlebach nie zabra knie. Zwłaszcza teraz...
Jegomość uśmiechnął się.
— Teraz może pan zaprząc do swoich czynów olbrzymi motor, który może się stać w rękach pańskich twórczym.
Zebrzydowski spojrzał wyzywająco w oczy obywatelowi.
— Jak pan to rozumie?
— Bardzo prosto. Skoro pan bądź co bądź robi, powiedzmy, odstępstwo od tradycji polskich no i swoich własnych, to jednakże może pan je zamienić na zupełnie nowe i nowocześnie pojęte wartości. Może pan za ich pomocą stworzyć dużo, bardzo dużo w społeczeństwie. Mając takie atuty w ręku, można się znakomicie rehabilitować wobec Ojczyzny i oddać jej w dwójnasób to, co z jej źródeł czerpały obce dłonie.
— Cóż to znowu za apostoł? — myślał War, patrząc ze zdziwieniem na obywatela.
A on ciągle tajemniczo uśmiechnięty, rzekł, biorąc Zebrzydowskiego pod rękę.
— Wy tu w Polsce strasznie mało robicie. Przyjechałem niedawno z Ameryki. Oczy tamtych rodaków naszych skierowane są na Polskę. Czekamy, jak się odrodzi Polska, jak się rzetelnie zabiorą tu do pracy swobodnej, bez obostrzeń i pęt wroga. Polska to źrenica oka dla nas, to nietylko Ojczyzna, za którą tęsknimy, ale to serce nasze, którego tętna każdy z nas słucha z natężeniem. Tak, jak każdy katolik słucha dzwonów częstochowskich z nabożeństwem, tak my słuchamy tego, co nam powiecie teraz w tych cudownie nam nadanych warunkach bytu. Niech pan się nie gniewa, panie Zebrzydowski, ale takie odstępstwa, jak pańskie, nie odpowiadają zupełnie ideałom, którym hołdować powinien każdy Polak.
— Panie łaskawy, pan zdaje mi się wkracza w dziedzinę, do której nie dałem panu żadnych praw, — rzekł War porywczo.
— Broń Boże, nie mam zamiaru ani praw, oczywiście, do owej dziedziny, jeśli ją traktujemy prywatnie. Ale ja ujmuję ją ze stanowiska ogólno-społecznego i dlatego twierdzę, że w odstępstwie pańskiem widzę ideał głębszy, nie zaś oparty na własnych pragnieniach. Krongoldy.. wyrośli na naszych pieniądzach i z naszych krynic czerpią swoje olbrzymie dochody. Zatem pan, łącząc się z nimi, powinien złoto zabrane Polsce, oddać jej w przeróbce na pożyteczne czyny i na działalność szeroko zakreśloną. Niech pan nie zapomina, że jest Zebrzydowskim, kość z kości starej szlachty polskiej i jej tradycji. Dorobkiewiczowi wolno nawet dostarczać Krongoldom złota do kabzy, na używanie własne, ale takiemu jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi, nie wolno, bo to hańba! Jeśli brać złoto Krongoldów, to tylko na to, by je oddać podwojone tam, skąd było czerpane. Gdy pan tego nie uczyni, będzie to dług zaciągnięty ojczyźnie i niczem niespłacony. Taki dług jest zwykłą kradzieżą.
Nieznajomy puścił ramię Wara i znikł w tłumie, zanim War zdołał mu odpowiedzieć. Zebrzydowski, trzęsąc się z oburzenia, szukał nieznajomego, ale napróżno. Nigdzie go nie znalazł.
— Jakiś zwarjowany, czy maniak! — rzucił War zły.
Ale słowa owego maniaka wryły się tak dalece w mózg Edwarda, że poczuł się tu nagle jeszcze gorzej niż przedtem.
Unikał Róży, drażniło go wszystko.
— Co ja tu, psiakrew, robię, co ja tu robię do djabła? — mówił sobie z pasją i chciał uciekać wreszcie z tego przepychu, z pod tego blichtru.
Czar jakiś rzucił na mnie ten obcy, czy co u licha! Ja mam przerabiać złoto Krongoldów na czyny?... ja jestem dłużnikiem ojczyzny? Bzdury! Głupstwo! Jestem przede wszystkiem wierzycielem własnego losu, który mnie obdarł bez litości. Niech mi teraz wróci choć w części ten dług, bez którego jestem nędzarzem... „Ale takiemu, jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi nie wolno“ — zadźwięczały znowu w uszach Wara słowa nieznajomego. „Jesteś Zebrzydowski, kość z kości starej szlachty polskiej, tobie nie wolno“...
Edward wściekał się, bo głos ten nie milknął w jego duszy. Uczuł gorycz i zwątpienie. Zły podszedł do bufetu i wychylił kilka kieliszków koniaku jeden po drugim. Rozjaśniło mu się nieco w umyśle, poczuł się lżejszym, jakby ktoś ściągnął z niego ciężar niewidzialny, lecz odczuwany i męczący nad wyraz.
— Skończyć raz z tem narzeczeństwem. Ożenić się i niech się dzieje co chce! Inaczej zwarjuję i nie dojdę z sobą do ładu.
Edward błąkał się po salonach roztargniony, szukał Kmietowicza, którego w takich chwilach lubił mieć przy sobie. Wrócił do bufetu. Znowu coś wypił. Słuchał obojętnie dowcipów Krongolda i przechwałek jego. Znowu stępiał na to, co go przed chwilą drażniło. W jakimś zacisznym salonie ujrzał nagle swoją sylwetkę w dużem lustrze. Stanął i dłonią powiódł po gładko rozdzielonych z boku ciemnych włosach. Twarz jego sucha, starannie wygolona, była blada. Rysy wyraziste, szlachetne w rysunku miały w sobie teraz zawziętość. Oczy ciemno-szare; promieniste, paliły się ogniem, był w nich bunt i gorączkowa podnieta. Na ustach osiadł ironiczny uśmiech.
War obciągnął na sobie frak, strzepnął z klapy jakiś pyłek i jeszcze raz spojrzał sobie w oczy.
— Co we mnie jest? Coś, co odczuwam w sobie wyraźnie, to samo widzę w swojej twarzy, w oczach, i nie wiem, co to... Niewiem, czy to coś, co grozi mnie, czy Róży? Jestem bliski jakiegoś przełomu, ale jakiego i czem to się skończy u stu djablów?
Zły odszedł od lustra, lecz nagle przystanął. Przed nim był portret panny Róży. Ach, te oczy! — ale to nie są oczy Róży! Jakże one dziwnie podobne do tamtych, dziewczęcych, jedynych jakie widział w życiu. Jaka ona była urocza! Ech, marzenie, sen, bajka! Trzeba trafu, że ta realność jego, ku której szedł z przekonaniem, że ta jego konieczność życiowa, ta właśnie Róża ma tu oczy tamtej fantazji... cudu, zjawiska. Czy to ironja?
War zdenerwowany oderwał się od portretu i znowu, przechodząc, ujrzał się w lustrze.
„Kość z kości starej szlachty polskiej... nie zapominaj o tem“ — usłyszał słowa nieznajomego.
Zaśmiał się długo, chorobliwie.
Zebrzydowski kość z kości starej szlachty polskiej, z Krongoldówną... przedstawicielką nowej siły, finansowej! Ha, to wina epoki i mego losu. Ale, co mi jest, psiakrew! co mi jest? Przesyt czy przejrzenie, czy koniak, czy wpływ tych słów owego jegomościa. Dosyć! Idźmy do ludzi, do tłumu, skoro się wchodzi w ów tłum.
Odszedł w głąb sali.
Przesuwając się pomiędzy mnóstwem osób, otaczających z obu stron długie stoły przeładowane potrawami, spostrzegł Kmietowicza, który jadł sumiennie, pił jeszcze lepiej i, nie tracąc przytem czasu, emablował niewiastę z utlenionemi na żółto włosami i ogromnym dekoltem. War przechodząc mimo, nie dostrzeżony przez rozmawiających, usłyszał przyciszone słowa damy:
— Suknia Krongoldówny jest za strojna, jak dla panny domowej. Ale Boże miły, skąd ona może znać się na takich odcieniach towarzyskich obyczajów, taka sobie żydówka, której babka sprzedawała makagigi. Teraz stroi się bez miary i chce pokazać swoje bogactwa wszystkim dokoła i to jej cel.
— Może celem głównym jest chęć oczarowania narzeczonego? Panna Róża bowiem jest bardzo światową osobą.
— Widzę, że już i pana oczarowała na równi z pańskim przyjacielem.
Kmietowicz przełknął kawałek jakiejś ryby i zapił dużym kielichem koniaku.
— Przyzna pani, że jest bardzo piękna i efektowna,
— Jeszcze piękniejsze jej miljony! Wszystko razem burżuazja! — sarknęła dama. — My szlachta znamy się na tem doskonale, nieprawdaż? Pochodzę z kresów, z Ukrainy i dlatego jako ziemiankę całe to towarzystwo razi mój smak i zmysł estetyczny.
— I pani także miała majątek na Ukrainie? — spytał Kmietowicz z odcieniem lekkiej ironji.
— Ogromne dobra! Ale teraz niestety to wszystko...
— No, naturalnie, zabrali bolszewicy — dokończył Karol pospiesznie i skierował oczy na stół w poszukiwaniu nowej zakąski.
Damy ton jego nie dotknął wcale.
— Wie pan i ja poproszę o coś jeszcze, może majoneza z homara i koniaku, ale najlepszej marki, bo tylko taki pijam... Merçi! Więc, wracając do naszej rozmowy, nas, ziemian, szlachtę, nie może cieszyć taki fakt, jak zaręczyny Zebrzydowskiego. Przecież to wielki mezaljans. Jakkolwiek Zebrzydowski nie przedstawia już partji w kraju, ale jednak...
— Może jeszcze koniaku, łaskawa pani? Taki się robi tłok, że chyba lepiej przejdziemy dalej.
Kmietowicz rozglądał się niespokojnie dokoła.
— Ma pan słuszność, schowajmy się gdzie zaciszniej. Dobry pomysł!
— Eee, jeszcze coś przekąsimy — bronił się Kmietowicz.
— Boże, zmiłuj się nad naszemi kresami i nie obciążaj ich w opinji ludzkiej tak nadmiernie! — westchnął Zebrzydowski, wznosząc oczy do góry.
Cofnął się i po chwili złapał za ramię Krongolda dość obcesowo.
— Panie, jak się nazywa ta kresowa dama — ta piękność obfita, utleniona, ta w czerwonej aksamitnej sukni, która rozmawia z moim kolegą.
Krongold pokazał złote zęby w uśmiechu szerokim i dobrodusznym.
— Wiem, wiem, to pani Bębenkowska. Przed wojną nazywała się poprostu Bęben. Ale ona wcale nie pochodzi z kresów, to jest może z kresów, he, he, ale warszawskich, bo ona ma za rogatkami ogrody warzywne i dwie rzeźnie, oddziedziczyła to w posagu po ojcu. Dorobiła się bardzo na wojnie, ma grube pieniądze w akcjach i w brylantach. Mąż jej umarł, on miał porządny sklep. Teraz ona szuka drugiego męża, ale on musi być arystokratą koniecznie. No, tymczasem to ona ma kochanków, bardzo przemysłowa osoba. Ona panu pewno powiedziała, że pochodzi z Ukrainy i że miała duże dobra ziemskie? No, to jej taki konik, ona lubi na nim galopować przed tymi, co jej nie znają. Z Ukrainy to ona miała tylko przed wojną woły stepowe na rzeź, to wszystko, co ją łączyło z kresami, Ajej, ona taka kresowianka, jak ja Arab!... i taka sama obszarniczka i szlachcianka jak ja szach perski! Akurat He, he! Niech pan się nie śmieje, tak jest teraz na świecie!
— A ten oto młodzieniec wystrojony, jak w złym tonie żurnal, kto to taki?
— To także teraz obszarnik ze wschodnich kresów. No, on był lokajem u książąt Zarudziłłów. Ja wiem! Później był woźnym, potem gdzieś wyjechał, jakoś się dorobił i teraz pan! Zaczął się starać tu o bogatą pannę z przemysłowców. Panna się zakochała, już nie wiele brakowało do ślubu. No, ale ja wywęszyłem całą prawdę, a potem u samego księcia Zarudziłło byłem. Ajaj, co my się z księciem naśmiali. No, ale ja tę panienkę ostrzegł,
— Że też pan przyjmuje u siebie takie podejrzane indywidua! — wybuchnął Edward mimowoli.
Krongold napuszył się, zrobił minę zrezygnowaną.
— To samo zawsze mówi mi Rózia. Ale trudno, taka epoka, drogi panie. Aby interes szedł! Pełne salony to duża reklama dla finansisty. A kim ja te salony zapcham? He, he! Ajaj! Teraz to pan co krok spotyka takich pseudomagnatów kresowych, aż od nich gęsto i głośno. Ten co był przed wojną ekonomem, albo pisarzem gminnym, teraz jest także zrujnowanym obszarnikiem i ten najgłośniej o sobie krzyczy. Prawdziwi obszarnicy magnaci siedzą cicho, czasem w jednym pokoju i mało kto nich wie. Albo tak, jak drogi pan narzekają ciągle na swój los. A wie pan dlaczego? Bo im jeszcze dużo zostało. Komu nie zostało nic zupełnie, ten nie narzeka.
War zacisnął zęby. Krongold poufale wziął go pod rękę. Rzekł przyciszonym głosem:
— Rozchodzi się wieść, że pan ma zamiar sprzedać Pochleby. To chyba nieprawda?
— Ani mi to w głowie!
— Ja odrazu wiedziałem, że to plotka. Przecie pan by o tem Rózi powiedział, a zresztą Pochleby mają się restaurować, czy tak?
War zmarszczył brwi.
— Nie mam na to pieniędzy.
— Czy pan nie ma większego zmartwienia? Niech pana o to głowa nie boli. Zrobi się, co trzeba. Ta pańska Rózia to jest bardzo wymagająca i ma gust. He, he! i lubi szeroko i po pańsku urządzać rezydencję. Ale Pochleby mają duży pałac?
— Dwór, nie pałac.
— Duży dwór to jest pałac. He, he, a jakby był zamek, to byłoby jeszcze lepiej. Ot taki zamek jak w Krążu u Pobogów. Powiem panu jeszcze coś. Słyszałem, że pan właśnie Krąż kupuje, bo Pobóg podobno zginął.
— Kto to panu powiedział? — żywo spytał Zebrzydowski.
— Mówią głośno, że Pobóg zginął, a że pan Krąż kupuje, to słyszałem także.
— I jedno i drugie jest nieprawdą. Panią Pobeżynę widziałem nie tak dawno.
Krongold spocony ocierał głowę chustką. Podejrzliwie popatrzał na Wara.
— Był pan w Uchaniach?
— Nie byłem, ale się tam wybieram.
— Poo coo?
Zebrzydowski zmierzył bankiera spojrzeniem wyniosłem.
— Jakto poco? Nie rozumiem takiego pytania — odrzekł ostro.
— Ajaj! czego pan taki delikatny? Jeżeli pan chce kupić Krąż, to ja będę o to traktował, nie pan.
— Ani pan, ani ja! Krąż nie jest na sprzedanie i... nie dla pana!
— Dlaczego nie dla mnie? Co to jest? Zresztą pewno, że nie dla mnie, bo dla Rózi i jej męża.
— Nie radzę panu o tem mówić. Zastrzegam sobie!
— Co to jest zastrzegam? — cisnął się bankier rozdrażniony. — Jakie zastrzegam? Pan się z przeproszeniem zapomina. Co to jest?
Włożył ręce w kieszenie.
— Ja jak zechcę to za swoje pieniądze kupię dla Rózi co mi się podoba. Pan wi? Ona musi mieć piękne ramy dla swojej pięknej osoby, ona godna królewskich zamków, pan wi?
— Kup jej pan Poczdam albo Carskie Sioło, pozwalam! ale o Krążu radzę więcej nie wspominać nigdy i nikomu i taki projekt bezwstydny wyrzucić z głowy. I chociaż panu nie podoba się słowo zastrzegam, to jednakże jeszcze raz zastrzegam i to kategorycznie, aby niewczesny pomysł Krążą został unicestwiony. Proszę!
War skinął niedbale głową Krongoldowi i odszedł wzburzony.
— Tego tylko brakowało, żeby taka plotka idjotyczna dosięgła do Uchań i do niej — syknął wściekły przez zaciśnięte zęby.
Krongold patrzał chwilę na odchodzącego Wara, czerwony i zły. Sapał i obcierał pot, który rosił mu czoło szczodrze i kilku strumieniami spływał na sztywny kołnierz koszuli.
— Ajej! roztapiam się na masło, czy co? To te koniaki, te, te wina! Uf jak tu gorąco.
Bankier poszedł do swego gabinetu i tam włożywszy ręce w kieszenie, wyprostował się, zrobił dumną minę, nadął się i wyrzucił z ust krótkie, dobitne:
— Proszę!
A po chwili zaraz o ton niżej:
— Proszę!
— Jak on to pięknie powiedział! Och, och, to było powiedziane po pańsku!
Do gabinetu weszła panna Róża. Zdumiała na widok ojca.
— Co papie? O czem papa rozmawiał z Warem? War był strasznie wzburzony. Pożegnał mnie sucho, bez żadnych wyjaśnień. Opuścił już nasz dom, teraz, podczas balu. Ładny narzeczony! to skandal! to okropne! Rozpędziłabym wszystkich ze złości. Wyjechać podczas balu? Och!
— Wyjechał?? No, on jest warjat!
Krongold strapiony podszedł do córki i chciał ją ująć pod brodę, ale cofnęła się oburzona.
— Róziu, on wróci. Ja ci to mówię, Rózieczko, że on wróci! No, on jest trochę narwany, on jest wielki pan! a potem te koniaki, te wina... Ajej!
— Niech papa nie zwala na wina. War umie pić i ma dobrą głowę. O czem papa z nim mówił? Chcę wiedzieć! — wołała panna gorączkowo.
Krongold opowiedział rozmowę. Róża słuchała, siedząc na fotelu z założonemi na kolanach rękami. Oczy jej rzucały błyskawice. Patrzyła na ojca zdziwiona.
— Skąd papie przyszedł do głowy Krąż?
— Rzuciłem mu tę myśl, bo to wspaniały zamek, starożytny, ty takie lubisz... a ponieważ Pobóg pewno zginął, skoro dotąd nie wrócił.
— Ma przecież żonę i dzieci, zresztą to majątek rodzinny.
Wzruszyła ramionami ostentacyjnie.
— Czy papa wie, co ten dziwaczny pomysł może wywołać?
Krongold przestraszył się.
— Co takiego?
— Że War pojedzie do Uchań.
— Do Uchań? no to co złego? Nie rozumiem!
— Papa zapomniał, że on się kochał w Pobożynie. Papa mnie kiedyś sam o tem mówił w formie nieijako ostrzeżenia.
— Moja Rózieczko, ty mi powiedz jedno, czy Pobożyna to panna na wydaniu i czy ona mu wniesie twoje miljardy?
— Papa zawsze swoje, a tymczasem Wara nie można rozdrażniać, bo on dziś jest narzeczonym, a jutro go może nie być.
— A co będzie robił? Ajej. Wstydź się tak mówić, Róziu. A gdzie twoja piękność, twój posag, twój spryt? Ach ja ciebie nie poznaję. I poco to wszystko, kiedy on wróci! On dumny, on wielki pan, on sobie nerwowy i kapryśny, bo jemu to do jego tonu potrzebne. Ale on nie jest głupi i dlatego ja ci to mówię, że on wróci! A ty wtedy jemu pokaż minę zagniewaną i ty bądź dumna i ty bądź kapryśna, niech on ciebie przeprasza, bardzo przeprasza. Proszę!
Krongold powiedział ostatnie słowo naśladując Wara.
Panna Róża spojrzała na drzwi, potem na ojca.
— Czy kto stukał?
— Nie, albo co?
— Bo myślałam, że papa kogoś wzywa.
Krongold zmieszał się. Stwierdził z przykrością, że nie wystudjował należycie tonu Wara przy wymawianiu tego słowa.
Panna Róża wróciła na salę zgnębiona. Udawała swobodę i wesołość, lecz jej się to niezbyt powiodło.
Zebrzydowski nie wrócił. Kmietowicz wkrótce podążył za nim.
Nazajutrz rano panna Róża otrzymała wspaniałe kwiaty i cukry z listem Wara. Przepraszał ją, że naglony pilnemi sprawami wyjeżdża do Małopolski na parę tygodni.
Panna poszarpała list w strzępy, patrząc na kwiaty, miała złowrogi błysk w oczach. Usta były zacięte z gniewem i goryczą.
Krongold trochę spłoszony patrzał także na kwiaty, ale zupełnie inaczej. Wreszcie rzekł:
— Piękne, ale jakie drogie. Ajej! skąd on ma jeszcze na to wszystko? Bristol, nowe auto, teatry i ciągle te prezenta, co się tylko zjadają i więdną. Jak wy się prędko nie pobierzecie, to Pochleby zamienią się całe w kwiaty i cukierki. On ma wiatr w głowie ten War!
A po chwili:
— Ale on jest wielki pan... i... on wróci! Ja wim!