<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział VIII
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy stary Maneles umarł, w całem miasteczku zrobił się wielki płacz i lament. Bądź co bądź, ten starzec, uważany powszechnie za patryarchę, był świadkiem lepszych czasów, o których wymownie opowiadać umiał. Uważano go za bardzo bogatego, nabożnego, uczonego; szanowano jego słowa, zasięgano rady, a cały biedny, pół nagi, wiecznie zgłodniały tłum miał go słusznie za swego opiekuna i dobrodzieja. Ci płakali najgłośniej i szczerze, naprawdę płakali.
Ten stary żyd chodził za życia między najuboższych, badał ich potrzeby, ich nędzę — i, jak mógł, swojemi funduszami dopomagał, a gdy te nie starczyły, przemawiał w kahale, kłócił się z gospodarzami miasta, wojny toczył, aż ostatecznie sprawę biednych wygrywał. Uważali go za ojca biednych i opuszczonych, a takim też był istotnie. Pomagał im wszelkiemi sposobami, dając nietylko wsparcia, ale i zatrudnienia rozmaite, zarobki. Dlatego też, gdy umarł, płacz wielki po całem miasteczku się rozległ; słychać było krzyki i lamenty, biedacy rwali sobie włosy z głowy, rozdzierali szaty na znak pokuty i żalu, bili głowami o ściany.
Śmierć Manelesa nastąpiła w nocy; pogrzeb odbył się nazajutrz w południe. Żałoba była w całem miasteczku: pozamykano sklepy, cała ludność wyległa na kirkut. Zdawało się, biedakom zwłaszcza, że miasto osierociało zupełnie, że biedacy stracili jedynego opiekuna, przyjaciela i orędownika. Doktór patrzył na tłum, objawiający głośno swoją boleść i zastanawiał się nad tem zjawiskiem. Dla czego podobne manifestacye nie zjawiły się na pogrzebach innych bogatych i, niby uczonych, żydów? dla czego tamtym żal powszechny nie towarzyszył do grobu?
Zainterpelował o to jakiegoś biednego krawca.
— Panie — odrzekł zapytany, — są na świecie różne żydy: bogate, biedne, takie, owakie... dobroczynne, sprawiedliwe — ale takich, jak stary Maneles, już nie ma. On był ostatni... On szedł z tego rodu, który się już nie odrodzi, i z tych ludzi, którym już podobni nie będą; on był z tych, którzy byli dobrzy, nieinteresowni bardzo, niechciwi, sprawiedliwość przed nim chodziła.. a on szedł za sprawiedliwością. Gdyby człowiekowi żyjącemu odjąć oko, odjąć dwoje oczu, odjąć głowę, — byłoby to samo, co naszemu miastu odjąć starego Manelesa. Taki drugi już nie będzie... Teraz, ma się rozumieć, młody Maneles zostanie starym Manelesem... On naprawdę jest stary, i on Maneles — ale, wierz mi pan, panie doktorze, on nie będzie stary Maneles... Jemu brakuje tego, co tamten miał.
— Czegoż to?
— Albo ja wiem, wielmożny panie? ja, prosty człowiek, opowiedzieć tego nie potrafię. Mówię jak krawiec: ze zgrzebnego płótna nie będzie atłasowa kapota, a nieboszczyk był czysty atłas, czysty jedwab... jedwabny człowiek, niech pan wierzy. Jego syn będzie chciał naśladować ojca; może będzie wspierał biednych, dla czego nie? On bogacz jest — ale nie ma tego co stary Maneles miał...
— Może serca?
— Panie doktorze, ja nie wiem, jak się to po pańsku nazywa, ja nie wiem nawet, jak to po żydowsku nazwać, ale ja czuję. Może to serce, może dusza... może, albo ja wiem co? Coś, czego młody Maneles nie ma, ani jego dzieci, ani jego wnuki mieć nie będą. Pewnie o tem stoi pisane w Gamure, ale ja nie jestem uczony, ja sądzę po prostemu, swoim głupim rozumem, takim, jaki mi Pan Bóg dał. Panie, mnie się zdaje, że stary Maneles był dusza — był dobra dusza, czysta dusza! niech on ma raj, a my, my będziemy mieli płacz i gorzkość.
Kiedy chowano starego, doktór poszedł za orszakiem żałobnym na kirkut. Wywołało to ogromną sensacyę wśród żydów. Dumni byli, że człowiek obcy im przekonaniami, religią, poszedł, aby odprowadzić do grobu szczątki ich współwyznawcy.
Niektórzy wprost zaczepiali o to doktora — i nie taili zdziwienia.
— Jak to? — mówili — pan tu? między nami?
— Cóż was to dziwi?
— No, pan jest pan, pan chrześcianin jest — pan uczony, pan doktór, idzie pan z nami na cmentarz?...
— Dla czego nie?
— Nas to bardzo dziwi...
— A mnie wasze zdziwienie gniewa. Kogoż to chowacie?
— Kogo? no — żyda chowamy.
— Nie, dobrzy ludzie, nie za żydem ja idę, nie żydowi oddaję pośmiertne honory.
— Co pan mówi? alboż Maneles nie był żyd? Właśnie był sprawiedliwy, nabożny, uczony żyd — żyd co się zowie.
— To mi wszystko jedno. Dla mnie był to przedewszystkiem człowiek. Człowiek moralny, uczony, zasługujący na szacunek. Z tego powodu, uważałem za obowiązek oddać mu ostatnią przysługę.
Żydzi kiwali głowami, ale to uznanie pochlebiało im.
Przy wyjściu z kirkutu, kiedy już nad szczątkami Manelesa wznosiła się świeża mogiła — doktór zwrócił się do bogatszych honoratiorów miasteczka i rzekł:
— Bardzobym pragnął, aby zasady tego człowieka, którego pogrzebaliśmy przed chwilą, nie były zakopane w ziemi z nim razem — aby te nauki, które on dawał, stały się waszem przekonaniem — abyście pamiętali o owych kwartach dziurawych, których cała rzeka nie napełni...
— No, rzeczywiście, on tak lubił mówić.
— Pamiętajcie o tem, panowie.
— Co nie mamy pamiętać?... zawsze będziemy to mieli na uwadze!
Kłamali.
Może w pierwszej chwili, pod wrażeniem świeżej straty, mieli na myśli nauki starego i doświadczonego żyda, ale jeszcze ziemia na jego grobie nie zdążyła się zazielenić, gdy zapomnieli o nich zupełnie... I wspomnienie postaci siwowłosego starca zatarło się szybko. Wszystkich unosiła fala geszeftu, pochłaniał płomień chciwości, żądzy zbogacenia się zaraz, natychmiast, bez zwłoki.
Uczuwali to wszyscy klienci Manelesów i drobniejszych kapitalistów, w spółkę z nimi związanych, a najbardziej uczuwał pan Jan, który, z przyczyny wypadków losowych, musiał ciągle mieć z nimi stosunki. Darli go bez miłosierdzia, bez litości, a on, jak ów tonący, który brzytwy się chwyta, gdyż tę tylko ma pod ręką, czepiał się tego jedynego środka, bez względu na to, że on kaleczy go i zakrwawia. Może też liczył na swoje siły, na pracę.
Siodłowski z gromadą robotników pracował; zręby nowych budynków już się bieliły zdala, już i wiązania na dachach się wzniosły, już i gonciarze ze swym wyrobem na tych dachach pracować zaczęli, a pieniądze szły jak woda, leciały niby wióry z pod hebla.
I nie dość na tem. Oprócz robotników, przy budowie zajętych, przychodzili po wypłatę żniwiarze, bo sierpy i kosy już zaczęły dzwonić po polach, garście leżały na zagonach, wiązano snopy, aby je zwozić do stodół. Ruch to wtenczas na wsi gorączkowy, szalony. Młody Maneles, któremu w sukcesyi po ojcu tytuł starego przypadł, bywał częstym gościem w Stawiskach. Kontraktował zboże ledwie zżęte, lub niezżęte, dawał zaliczenia, spisywał umowy. To kupił, tamto kupił, a czego sam nabyć nie mógł, lub nie chciał, na to przysyłał „kupca”, ma się rozumieć swego wspólnika, który się jednak do spółki nie przyznawał i na Manelesie psy wieszał, wystawiając go przed panem Janem jako najgorszego oszusta i łotra. Maneles ze swej strony, znów tamtemu epitetów najgorszych nie szczędził — i tak owi dwaj, pozornie wrogowie, usiłujący nibyto kopać dołki jeden pod drugim, nie znoszący się jakoby, w miasteczku godzili się, jak rodzeni bracia i dzielili zyskami ze Stawisk w najprzykładniejszej harmonii. Wprawdzie z Sakłakowskim kłopot minął, suma była zapłacona, w hypotece miejsce niecierpliwego wierzyciela zajął Maneles, który miał zupełnie inny temperament i z góry oświadczył, że nie będzie wymagał przez dłuższy czas kapitału, zadowoli się procentem, a jeżeli i na procent gotówki nie będzie, to poprzestanie na wekslu, zwyczajnym rewersie, czy jakimkolwiek świstku papieru, dla podstawy do obrachunku, dla porządku.
W ogóle, ten Maneles lubił mieć wszystko na piśmie; po za tem okazywał wielką życzliwość, bezinteresowność i obojętność na własne nawet interesa. Do rady był jedyny.
— Proszę pana — mówił raz do pana Jana, — niech pan mnie posłucha, ja panu dobrze radzę i dobrze życzę. Pan potrzebuje mieć pachciarza, nie tyle może dla dochodów, ile dla wyręczenia w interesach. Pan ma przy gospodarstwie dużo zajęcia, brak panu czasu na jeżdżenie, na kramarzenie się z kupcami. Ja panu dam młodego, obrotnego żydka... będzie pan z niego kontent. Interesowany nie jestem, bo ów żydek nie jest mój brat, ani swat, ani mnie obchodzi. Żydek, jak żydek, stręczę go przez życzliwość dla pana.
Pan Jan nie godził się na propozycyę.
— Jak pan chce — mówił Maneles, — ale ja radzę. Niech pan z nim zgodę zrobi, on da półroczną ratę z góry, on da kaucyę, ja jemu każę dać kaucyę, i zapowiem, żeby służył panu wiernie, a o pańskie interesa dbał, jak o swoje własne. Ja wiem, że pan będzie z niego kontent, bo to zdolny człowiek, ma głowę na karku, a obrotny jest i do wszystkiego ma spryt. On się na bydle zna, potrafi kupić i sprzedać, doświadczony w tem jest, po jarmarkach ciągle się włóczy. On panu każdy sprawunek zrobi, kupca na każdą rzecz znajdzie. Pan będzie miał z niego prawą rękę, a kosztować będzie tyle, co nic.
— Jakto nic?
— Proszę pana, co takiemu potrzeba? On młodzik, niedawno się ożenił, ma całej parady dwoje dzieci. Trzeba mu tylko dać mieszkanie, trochę zboża, trochę drzewa, kawałek ogrodu, to mu chłopi przez grzeczność uprawią, a jak cokolwiek zarobi na mleku, cokolwiek dostanie za fatygę od pana, mały procent od sprzedaży, to już będzie, aj! nie wiem, jak będzie kontent. Panowie trzymacie oficyalistów. Ja nie wiem, czy to dobry interes; podług mego rozumienia, to całkiem zły.
— Dla czego?
— Proszę pana, oficyaliście trzeba dać pensyę, ordynaryę, i co z niego jest? Co pan ma ze swego Muchowicza? Czy on potrafi choćby najmniejszy interes załatwić? Czy się na czem zna?
— Na gospodarstwie się zna.
— A przepraszam pana dobrodzieja, ja wiem, jakie to znawstwo...
— Alboż rozumiesz się na gospodarstwie, panie Maneles?
— Ja się na wszystkiem rozumiem, i napróżno nie mówię. Całe gospodarstwo podług panów jest w tem: chłop krzyczy na woły, Muchowicz krzyczy na chłopów, a na Muchowicza pan dziedzic krzyczy. Z tego może być co najwyżej zorana rola i zasiane zboże.
— Alboż to nie ważne?
— Jak kiedy. Jeżeli jest rola, są woły i ziarno, to dobrze, to i Muchowicz może być gospodarz, ale jeżeli wołów nie ma, a ziarna do siewu braknie, to co on zrobi? co potrafi? Nie sztuka dać sobie rady z tem, co jest, niech on poradzi wtenczas kiedy nie ma.
— Cóż jego to obchodzi, to rzecz właściciela.
— Pan dobrodziej się myli. Taki interes to nie Muchowicza rzecz, to jest żydowska rzecz; w tem tylko żyd może być dobry gospodarz.
— Mój panie — przerwał niechętnie pan Jan, — tego rodzaju sprawy obchodzą tylko właściciela majątku... Oficyalista dobry jest, gdy spełnia to, co do niego bezpośrednio należy i do czego jest obowiązany.
— A jednak ja panu powiadam... i radzę praktycznie. Taki żydek, jakiego ja panu chcę dać, to skarb — on piętnastu oficyalistów zastąpi, bo on za piętnastu ma głowę. On potrafi nie jeść i nie spać, a pańskiego dopilnować. Przekona się pan, że ja mówię prawdę, nic nie przesadzam. Ja się znam na takich rzeczach, zęby na tem zjadłem, nogi schodziłem. Zresztą cóż? ja pana nie namawiam, ani nie przymuszam — dobry towar sam się chwali, a ten żydek właśnie jest dobry towar. Pan go dziś nie chce, pan powiada, że się bez niego obejdzie, że on nie potrzebny jest... Bardzo dobrze, poczekajmy kilka miesięcy, pan się przekona, że jest inaczej, pan sam będzie się o niego starał — będzie się pan dopominał o niego.
Mówiąc to, Maneles śmiał się złośliwie, bo wiedział, że jego słowa się sprawdzą.
W takich razach nie trzeba być prorokiem, żeby umieć przyszłość odgadnąć.
Młody żydek osiedlił się w Stawiskach. Dał kaucyę, dał ratę za pół roku z góry, był usłużny, kłaniający się, pokorny, do posyłek, do wszelkich sprawunków jedyny.
Muchowicz klął okropnie, że żydzi się na folwark wdzierają, lecz Joel, tak było owemu młodemu żydkowi na imię, umiał trafić w słabą strony oficyalisty i gniew jego ułagodzić. Pod wpływem tych łagodzących środków, Muchowicz klął mniej, a natomiast częściej uskarżał się na ból głowy i senność. Były to cierpienia przemijające, ale powtarzały się dość często, tak, że pan Jan kilkakrotnie zmuszony był zapowiedzieć mu, że go wypędzi. Z tego powodu były rzewne sceny, przyrzekanie poprawy, wyprzysięganie się na całe życie wszelkich trunków — i za tydzień recydywa.
Joel dla siebie nigdy nic nie żądał. Był zupełnie bezinteresowny, stręczył tylko geszefta dla drugich. Osadził jednego krewniaka na dzierżawie ogrodu, innego wpakował na wiatrak, dla trzeciego wyrobił smolarnię. Dzięki temu, w Stawiskach zaprowadzona została pewnego rodzaju kontrola; w miasteczku, w głównym sztabie Manelesa, wiedziano doskonale o każdym korcu ziarna, snopku słomy, stożku siana; wiedziano, ile jest koni, wołów, krów, cieląt, owiec; policzono jak najdokładniej drzewa w lesie; wiedziano, ile potrzeba na nakłady w gospodarstwie, na wydatki domowe, na wszystko. Każda rzecz, aczkolwiek tylko na oko, była zważona, zmierzona i porachowana z zadziwiającą dokładnością.
O panu Janie mówili w tym sztabie głównym, że jest doskonałym ekonomem, i nie mylili się. Człowiek ten do dnia wstawał, późno w nocy kładł się na spoczynek, najdrobniejszej słomki nie dał zmarnować, pilnował całości mienia, jak źrenicy własnego oka, a wszystkie dochody oddawał jak najsumienniej w formie procentów. Dla siebie tyle miał tylko, że żył. Oszczędność posuwał do ostatecznych granic, w przekonaniu, że tą drogą stanie na własnych nogach, odzyska niezależność, zgromadzi fundusz na edukacyę dzieci, na zabezpieczenie starości. Nieraz nawet dawał się z tem słyszeć:
— Poczekajcie no — mówił, — rok, dwa, trzy, wszystko będzie inaczej.
Maneles uśmiechał się, potakiwał, życzył, żeby się to jak najprędzej urzeczywistniło, ale wiedział doskonale, że tak nie będzie, i tolerował w dalszym ciągu dobrego ekonoma.
Przerzedzone przez grad zboże podniosło się jakoś, dojrzało, padło pod ostrzem sierpów i kos, i zapełniło nowe stodoły, które Siodłowski na czas, jako był przyobiecał, wykończył. Świeżo sprowadzona młocarnia warczała i dudniła, poruszana czterokonnym kieratem; na polach krajały ziemię nowe pługi. Z chwilą zbliżającego się siewu nowa otucha w serce wstępuje, z ziarnem, rzuconem w rolę, kiełkują nowe nadzieje. Pan Jan żwawiej uwijał się po polach.
Jednego wieczoru, gdy od roboty już wracał, ujrzał nadjeżdżającego doktora.
— Dokądże to doktór kochany jedzie? — zapytał.
— Umyślnie do was...
— Doskonale, gdzież to zapisać? Na palcach można policzyć twoje u nas wizyty, doktorze.
— Nie moja wina, że nie chorujecie — odrzekł Ditto.
— Wiesz pan, że nie o takich wizytach mówię. Ile razy konie posłać po pana, gdy potrzeba zachodzi, natychmiast śpieszysz, nie dasz na siebie długo czekać, lecz rzadko nas odwiedzasz jako gość.
— To już wina mego zawodu, kochany panie Janie, nie zawsze mogę czasem swym rozporządzać. Cóż słychać u was, zdrowiście?
— Zdrowi, matka trochę niedomaga, ale to w jej wieku rzecz zwyczajna, lada co staruszce zaszkodzi. Zresztą, wszystko po dawnemu.
— Czy dawno wyszedłeś z domu, panie Janie?
— Po obiedzie.
— Więc nie wiesz, czy jest kto u was?
— Któżby miał być?
— No, nie wiem, tak się tylko pytam, przez ciekawość, może kto z sąsiadów?
— Nie widziałem, żeby kto jechał, z tej strony przynajmniej. Dla czego doktór o to pyta, czy może chodzi o wista?
— Nie jestem ja amatorem gry, ale... Więc mówisz pan, że nikt z tej strony nie jechał, mógł wszakże przybyć z przeciwnej...
— A, teraz jestem w domu! Przepraszam więc, doktorze, żem cię posądził o bezinteresowną wizytę...
Doktór zaczerwienił się i zmieszał.
— Nie rozumiem aluzyi — rzekł. — Do czego pan to stosujesz? Wybrałem się do was, no, i jestem, a że pytam się, czy kto nie będzie, to jest... czy kto nie jest, to prosta ciekawość, nic więcej. Nie trzeba przypisywać komuś myśli ukrytych.
— Więc dobrze, odrzucam wszelkie przypuszczenia, lecz naucz mnie, doktorze, komu mam przypisać, jeżeli sprawdzi się moje przeczucie...
— Jakie znów przeczucie! Czy i pan wierzysz w przeczucia?
— Niekiedy; dziś wierzę i gotów jestem trzymać pięć przeciw stu, że pani Malwina albo już jest u nas, albo lada chwila przybędzie.
— Jesteś, panie Janie, złośliwy... Wreszcie, choćby nawet przyjechała, czegóż to dowodzi? przypadek, zbieg okoliczności...
— Niespodziewany, a może i niepożądany dla pana...
— Ależ bo...
— Dajmy pokój sporom. Jedźmy, szkoda czasu. Może ona już jest, a w takich okolicznościach, każda minuta ma swoją wartość. Znamy się na tem.
Doktór milczał.
— Powiedz-no szczerze, jako człowiekowi zaufanemu i przyjacielowi — spytał pan Jan: — jakże tam? są jakie postępy, nadzieja?
— Alboż ja wiem...
— Tej odpowiedzi nie spodziewałem się po człowieku tak energicznym, jak doktór jesteś. Trzeba iść śmiało do celu.
— Ja też idę, ale powoli. Niekiedy zdaje mi się, że mam jakieś widoki, to znowu całkiem tracę nadzieję. Męczy mnie to, snu pozbawia, truje! Nieraz dziwię się i zastanawiam, co się ze mną dzieje, ale, mój panie, to jest zagadka, której, pomimo wszelkich wysiłków woli, nie potrafię rozwiązać.
— I na co rozwiązywać? iść za głosem, który woła.
— Mnie źle, mnie smutno, czegoś mi brak. Dokoła siebie widzę przerażającą pustkę, nicość; nawet, wstyd się przyznać, już mnie i książki nie zajmują tak, jak dawniej. Jestem zupełnie inny człowiek.
— Widzę, kochany doktorze, — rzekł pan Jan, — że przy swojej dziwnej nieśmiałości, nigdy do celu nie dojdziesz. Na szczęście, znajdziemy na to sposób.
— Sposób! słuchaj pan, żeby na to sposób się znalazł, to oddałbym.. pół życia.
— Nie potrzeba tak wielkiej ofiary. Oddam cię w opiekę kobiet; moja żona i matka, przy pomocy panny Gracyi, ożenią cię bardzo prędko.
— Wątpię, czy moja siostra zechce do tego rękę przyłożyć.
— Zostaw nam to, przerobimy pannę Gracyę, i stanie po naszej stronie.
Rozmawiając w ten sposób, dojechali do Stawisk, a może w kwadrans później, ukazał się przed dworkiem powozik pani Malwiny. Pan Jan znalazł sposobność powiedzenia kilku słów żonie, i wszystko tak się składało, że doktór był zachwycony. Siedział obok wdówki, prawie ciągle z nią rozmawiał, bawił ją. Ledwie spojrzał na dzieci, które tak lubił. Maleństwa patrzały na doktora szeroko otwartemi oczyma i dziwiły się, że nie woła ich dziś do siebie, nie pieści, nie opowiada wesołych bajeczek. Byłyby może same przyszły do swego przyjaciela i zdobyły go szturmem, ale onieśmielała je obecność pięknej pani, z którą nie zaprzyjaźniły się jeszcze. Kiedy rozmowa szła w najlepsze, wywołano pana Jana.
W pokoju, w którym zwykle interesantów przyjmował, oczekiwał na niego chłop barczysty, wysoki, trochę przygarbiony, ze szpakowatemi włosami, które mu aż na ramiona spadały.
Gdy ujrzał pana Jana, ukłonił się i powiedział „pochwalony”, a sięgnąwszy w zanadrze, całą pakę papierów ztamtąd wydobył.
— O, wójcie — rzekł pan Jan, — chybaście tu całą kancelaryę przynieśli!
— Ha — odpowiedział, — co mi pisarz dał, tom przyniósł. Niebardzo ja tam dużo z tych papierzysków wyczytałem, bo zdolności wielkiej do tego nie mam, i jeszcze mi ktoś, niech go Pan Bóg skarze, okularska ukradł. Śliczności statek, dwa złote pieniędzy dałem za nie, jak lodu, i teraz jestem jak ślepy. W polu widzieć, bo widzę, choćby najmniejszą ptaszynę, ale co pisma, to nic, choć, po prawdzie, i z maleńkości niebardzo ci ja był do takich jenteresów chytry... Przecie co nieco, choć piąte przez dziesiąte, wiem, co tam stoi.
— Tu dużo rzeczy stoi, mój wójcie, i o niejedno będziemy się spierali.
Chłop zaczął się po głowie skrobać swoim zwyczajem i z nogi na nogę przestępować.
— Naprzód, chcecie ode mnie drzewa na jakiś most.
— A juści, tak pisarz powiadał, przecie mostu bez drzewa nie sporządzi, a już kaducznie zmarnowany. Żyd z biedką i z koniem zawalił się het! w wodę, ledwie go wyciągnęli, i jeszcze pomstował, wygrażał, że na skargę pójdzie.
— No, dobrze to jest, ale zkąd racya, żebym ja miał drzewo dawać?
— Juści, wielmożny dobrodzieju, ja tam gadać, że niby racya, nie gadam, jeno się żyd mało nie zatopił, to prawda. Baliki były zgniłe, żyd objazdu nie znał, wpakował się w sam środek i biedy narobił. Gdyby nie ten niedowiarek, most byłby jeszcze dwadzieścia lat mógł stać, bo nikt po nim nie jeździł, aliści licho go przyniosło, i teraz my, gospodarze, musimy cierpieć przez niego. Nawet sołtys sprawiedliwie powiadał, że za taką psotę trzeba było żyda do kozy wsadzić i konia mu zafantować.
— Jednak, mój wójcie kochany, ja wam drzewa nie dam.
— A to jakże będzie, proszę pana dziedzica?
— Kupcie sobie.
Chłop zrobił wielkie oczy.
— Kupić? — zapytał — jakże to?
— Bardzo prostym sposobem: udać się do kogo, kto ma las, wybrać potrzebne drzewo i kupić, zapłacić pieniędzmi.
— Widzi mi się, wielmożny panie, że to nie gospodarska rzecz. Tyle lat na świecie żyję i nie słyszałem, żeby gospodarze kupowali drzewo na mosty. Jeszcze na chałupę, albo na stodołę, gdy się komu spali, to podobniej — ale na most... na most... Po sprawiedliwości, panie dziedzicu, niema w tem racyi. Od samego świata stworzenia chłopi byli i drzewa na mostki nie kupowali — to i nie będą.
— Ale dlaczegóż ja mam dawać darmo drzewo, skoro mnie do tego żadne prawo nie obowiązuje? Wytłómaczże mi, mój wójcie, dlaczego?
— Ha, no, raz według tego, że pan dziedzic jest pan, a po drugie, że do pana dziedzicowego lasu jest najbliżej, a po trzecie, że tak pisarz powiedział.
— Cóż mnie pisarz obchodzi? Może mówić, co mu się podoba.
— Wielmożny panie — rzekł wójt, — kuty on na wszystkie cztery nogi, a kodeksa zna lepiej niż inszy żyd. Ja sam nieraz z nim mam sprzeczkę, ale on zaraz mi pokazuje książkę — i powiada: taki zakon, a taki zakon. I teraz to samo powiada, żebym poszedł do pana po drzewo i ja przyszedłem, a pan dziedzic powiada, że nie. Podług mego pomiarkowania, nikt tu nie winowajca, jeno ten żyd, który się na moście zawalił... Po co bestya przez most jechał? dlaczego nie mijał?... a teraz chwestya jest...
— O tem, mój wójcie, mówić co nie mamy. Drzewa ja nie dam, możecie mnie skarżyć, ale uprzedzam, że nie wygracie.
— Panie dziedzicu! toć będzie hambaras i mitręga. Zaczną nas wodzić do miasta, tak i siak, na sprawy... lepiej po dobroci. Albo na taki mostek dużo trzeba, albo jakiego celnego drzewa?! Co nie bądź, byle sklecić most...
— Nie, ja daję tylko to, co się należy i mówić już o tem nie będziemy. Co macie do mnie więcej?
— O! nie brak. O podatki pisali z powiatu. Należy się...
— Wiem, będzie zapłacone wszystko.
— I do gminy składka też zalega...
— Zapłacę.
— A oto od sądu parę kwiteczków, podług różnych spraw, o szkody, o to, o owo, jak wiadomo. Dziś taki świat, że bez sądu ani rusz.
— Dajcież te wszystkie papiery i zostawcie je, jakoś to się pozałatwia, a teraz bądźcie zdrowi, gości mam i muszę do nich iść. Ale, ale, mój wójcie, byłbym na śmierć zapomniał...
— A co panie?
— Jakże ten Walek Sowa z Wólki, poratował się już trochę po ogniu?
— Bogać się poratował! zkąd? Stodoła mu się spaliła ze wszystkiem zbożem, bydłu nie będzie co dać jeść, on sam ledwo łazi, a jego kobiecisko od tygodnia leży jak bez duszy i pewnie zamrze.
— To niedobrze... to bardzo niedobrze... Nie będziecie wy w tych dniach w Wólce?
— A toć jutro do dnia pojadę za podatkami.
— Mój wójcie, proszę was, powiedzcie Walkowi, żeby do mnie przyszedł, a lepiej, żeby przyjechał. Dam mu parę korcy zboża i trochę drzewa na stodołę.
Wójt spojrzał na p. Jana zdumiony, w głowie mu się pomieścić nie mogło, dlaczego człowiek ten, który się spiera o drzewo na mostek, chce jednocześnie dać drzewa chłopu na stodołę.
— Wielmożny panie — rzekł nieśmiało, — jakoś mi to do głowy nie idzie, że pan na jedno tak, a na drugie inaczej...
Pan Jan rozśmiał się.
— Moi kochani — rzekł, — rozważcie to sami swoim rozumem, a jeżeli nie pomiarkujecie, to wam wolnym czasem wytłómaczę. A jakże nasze układy co do lasu?
— Namyślają się gospodarze, ale...
— O cóż chodzi?
— Ha, wielmożny dziedzicu, jak to u nas, między chłopami, jedni powiadają, że swój las dobra rzecz, drudzy, że serwitut też dobra rzecz, a zgody nie ma. Ten mądry, tamten jeszcze mądrzejszy, a wszyscy ciemni, jak tabaka w rogu. Na mnie krzyczą, że za panem stronę trzymam, a ja przecie tylko za sprawiedliwością; zawdy co swoje, to swoje, to własne, nikogo nie trzeba się prosić, ani się kłaniać nikomu. Ja im to ciągle powiadam, ale co to to pomoże!...
Pan Jan westchnął, zależało mu bardzo na oswobodzeniu lasu od używalności chłopów, widział w nim bowiem środek jeżeli nie zupełnego ratunku, to przynajmniej chwilowej podpory i pomocy. Przeszkoda była trudna do usunięcia, stawała się powodem zwłoki, a zwłoka ciągnęła koszta i straty za sobą. Przyśpieszać nie było można, należało się uzbroić w cierpliwość i czekać. Tak też czynił. Nie nalegał, nie przyśpieszał; obojętnego udawał.
— Jak chcecie — mówił do wójta, — skoro wam dobrze tak jak teraz jest, pozostańcie przy tem. Mnie nie pilno. Może majątek sprzedam, mam nawet kupców.
— Nie słyszeliśmy o tem.
— Mówię, że mam. Chcą dobrze zapłacić, niech kupują.
— Któż ci kupcy?
— Rozmaici. Drobna szlachta, Niemcy. Kupią na kolonie, zrobią z folwarku wioskę i zamiast mnie jednego, będziecie mieli ze trzydziestu sąsiadów. Weselej wam będzie, moi kochani.
— Juści to być nie może — rzekł wójt.
— Dlaczego?
— Pan dziedzic nam takiej krzywdy nie zrobi.
— Alboż to krzywda?
— Może nie? Do kogóżby ludzie ze wsi chodzili na zarobek?
— Ha, będziecie go szukali u nowych dziedziców, może u Niemców kolonistów...
— Eh! wielmożny panie, co kto u tych kartoflarzy zarobi, to na palcu upiecze, a toć to idzie chmarą, jak szarańcza. Widziałem ja już onych dziedziców, jak jechali w nasze strony z gromadami dzieci. Plenne to jak pokrzywa, gdzie nie siane, tam wschodzi, a jak się ziemi uczepi, tak się trzyma niby perz, że ani go ruszyć nie sposób. Napatrzyliśmy się na onych dość: twardy naród, a już jak między naszymi osiądą, to życia od nich nie ma. Swojego pilnują jak oka w głowie, a na cudze łakomi jak psi. Gdzie jeno folwark kupili, tam wieś wnet zbiedniała. Nie daj Boże, takich sąsiadów kochanych. I wielmożny dziedzic nam tego nie uczyni, żeby ich tu sprowadzać miał, tych niedowiarków, na naszą zgubę.
— Ma się rozumieć, ochoty nie mam ale jeżeli będę przymuszony, choćby wbrew własnej woli to uczynię. Żal mi będzie, bo żal, ale cóż robić, mój wójcie? wiadomo, że wiele ten czyni, kto musi. Bywajcie zdrowi, ja mam gości, muszę iść do nich, a wy przyjdźcie jutro, pojutrze, kiedy wam czas pozwoli, pogadamy. Powtarzam wam, że ład jakiś koniecznie zrobić trzeba; nie zechcecie ze mną, to go zrobicie z Niemcami, albo z drobną szlachtą.
— To procesowicze zawzięte.
— Podobno, nie wiem, tak mówią. Mnie znacie, że krzywdy waszej nie żądam, owszem, w potrzebie broniłbym waszych interesów jak swoich własnych; co tamci za jedni, niewiadomo. Spróbujcie, może lepsi, może dogodniejsze warunki wam dadzą, albo ja wiem...
Chłop odszedł ciężko zafrasowany i, nie wstępując już ani do kancelaryi, ani do domu, udał się prosto do karczmy. Tam kilku gospodarzy siedziało, trochę rozmarzonych gorzałką. Wójt powtórzył im, co słyszał. Radzili, kiwali głowami, nad niesprawiedliwością losu wzdychając i, blizko północy powlekli się do domów, robiąc niepewne kroki. Jeden, który szedł na ostatku, o płot się zahaczył, a sądząc, że ma z Niemcem do czynienia, zaczął wstrząsać kołkami, mrucząc gniewnie:
— Niedoczekanie twoje, kartoflarzu, żebyś ty dziedzicem miał być we wsi, niedoczekanie...
I tak się z nim mocował, tak szamotał, aż wyczerpany z sił zupełnie, runął na ziemię jak długi.
O świcie znalazła go baba, i z trudnością zapędziła do domu.
W saloniku, gdy pan Jan do gości powrócił, zastał towarzystwo ożywione niezmiernie. Doktór wymowny był jak nigdy, piękna, wdówka uśmiechnięta, pani domu, babcia, panna Gracya z wielkiem zajęciem podtrzymywały rozmowę.
Ujrzawszy wchodzącego pana Jana, doktór zawołał:
— Nareszcie pan przychodzisz, bądź moim sprzymierzeńcem, bo rady sobie nie dam.
— W czem panu mogę pomódz?
— W sporze. Cztery panie, a ja sam jeden, nie dziw więc, że jestem przegłosowany. Bronię się, jak mogę, lecz siła złego na jednego, powiada przysłowie...
— Dziękujemy za komplement, kochany braciszku — odezwała się panna Gracya. — Dowiedziałyśmy się przynajmniej z twojej łaski, że kilka kobiet, to jest siła złego, ciekawam, cobyś powiedział o kilkunastu, lub kilkudziesięciu.
— Ależ ja ani o jednej tak nie powiadam, źle zostałem zrozumiany...
— Racya — rzekła wdówka, — ponieważ jest nas tu cztery, więc każda, według ścisłego podziału, znaczy tyle, co szesnasta część złego.
— A pani! — zaprotestował doktór, — tak opacznie słów moich tłómaczyć się nie godzi... Jabym tak miał myśleć, ja! taki przyjaciel kobiet, taki ich wielbiciel, taki...
— Wszystkie pan uwielbiasz?! — spytała wdówka z uśmiechem.
— Pani — rzekł, — nie ma na świecie człowieka, któryby kobiet nie wielbił. Każdy ma lub miał matkę, siostry, które kochał i był przez nie nawzajem kochany; każdy lub prawie każdy miał... Zaciął się i nie dokończył... wyręczyła go siostra.
— Miał — rzekła, — lub będzie miał, a przynajmniej pragnie mieć towarzyszkę życia. Czy to chciałeś powiedzieć?
— To, lub prawie to samo, moja siostro — rzekł doktór, — prawie to samo. Któż nie marzy o szczęściu, jednemu uda się je schwycić... a są tacy, przed którymi ono ucieka.
Mówiąc to, doktór odważnie patrzył na wdówkę, która słuchała tych zwierzeń z uśmiechem na ustach.
Koło jedenastej, ekwipaż pani Malwiny zaturkotał przed domem i odjechał niebawem. Doktór, uproszony przez p. Jana, został jeszcze na chwilę. Poszli do drugiego pokoju na cygaro.
— Jak myślisz, panie Janie — spytał rozpromieniony eskulap, — czy ona mi sprzyja?
— Zdaje się.
— Coby to było za szczęście... wypowiedzieć nie umiem. Niech się co chce dzieje, jestem prawie zdecydowany; wahałem się długo, lecz już zwłóczyć nie będę — oświadczę się.
— Brawo! należało to od dawna uczynić. I kiedyż się doktór na ten krok heroiczny zdobędzie?
— Jak najprędzej... jutro, pojutrze, za tydzień. Postanowiłem i nie cofnę.
— Życzę z całego serca powodzenia.
— Dziękuję... ale wiesz co, panie Janie, aczkolwiek... to jest niezłomne, jednak lepiej by było, żeby ją tak ktoś przedtem delikatnie wyrozumiał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.