Szał namiętności/Ku sławie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Ku sławie
Pochodzenie Szał namiętności
Wydawca Drukarnia M. Prużańskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia M. Prużańskiego
Miejsce wyd. Białystok
Tłumacz Edmund Jezierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KU SŁAWIE.


Kiedy wyszedłem w 18** roku z akademji rolniczej, zdarzyło mi się zaczynać moją karjerę życiową w jednem z pogranicznych południowo-zachodnich miasteczek. Wieczne błoto, stada świń na ulicach, chatki, lepione z gliny i nawozu... Towarzystwo w takich miasteczkach wiadome: sędzia pokoju, isprawnik, rejent, urzędnicy akcyzy. Łączności w tem towarzystwie nie było żadnej; wszyscy patrzeli osobno, i przyczyną tego, rozumie się, były kobiety. Z początku zawiąże się romansik, potem nieporozumienia z powodu tego, kto ma pierwszy podchodzić w soborze do krzyża, potem niosące w swem łonie wszelkie nieszczęścia plotki. Odnajdą się bezwarunkowo swoi Montecci i Capuletti, i na ich walkę całe miasto patrzy z najżywszem zainteresowaniem. Słowem, wszystko się rozpadło i rozkleiło.
Przyjechał do nas nowy sędzia śledczy.
Są, czy wiecie, tacy uniwersalni ludzie, którzy potrafią odrazu, od jednego zamachu, oczarować najbardziej różnorodne towarzystwo. Myślę, że tajemnica ich jest bardzo prosta i polega tylko na umiejętności słuchania, Węchem jakimś odgaduje on wasze słabe strony, zacznie na ten temat rozmowę i wtedy już tylko słucha cierpliwie. Wy przed nim najlepsze perły duszy rozsypujecie, a on sobie tylko głową kiwa i potakuje. Tem, zresztą, jednem talenty sędziego śledczego nie wyczerpywały się. Umiał dokołek rozśmieszać damy, mógł dobrze wypić i w kawalerskiej kompanji prześlicznie opowiadał frywolne anegdoty.
Sędzia śledczy stał się pierwszem ogniwem zbliżenia towarzystwa. Być może, stał się niem nawet mimowoli, dlatego że oczy wszystkich zwrócone były na niego w oczekiwaniu czegoś nowego i wesołego. Zaczęło się od przedstawień amatorskich.
Kiedy sprawa była już zupełnie postawiona na nogi, to i mnie w nią wciągnęli, lecz, na szczęście, okazałem się po pierwszych krokach do niczego niezdolnym. Dali mi w najgłupszym tłomaczonym dramacie rolę zazdrosnego męża, najbezbarwniejszą i najdłuższą rolę w całej sztuce. Nie możecie wyobrazić sobie, z jaką łagodnością znosiłem na próbach wszelkie znęcania się. Kto tylko nie uczył mnie, kto nademną się nie wykrzywiał! I reżyser, i sufler, i amatorki, i nawet, pamiętam, jeden gimnazista z czwartej klasy, mówiący ochrypłem basem i noszący binokle. Szczególnie trudne dla mnie było to miejsce, kiedy dowiaduję się o niewierności żony i „z strasznymi gestami rozpaczy“ (tak stało w sztuce) krzyczę do niej: „O, przekleństwo! Za każdym razem, kiedy przypomnę o swej hańbie, — drżę z oburzenia!“ Gdy dojdzie do tego miejsca, — amatorki śmieją się, a reżyser krzyczy: „Pan się, jak manekin, trzyma! Pan widzi; — tu wskazówka: „gesty rozpaczy“. Niech pan patrzy na mnie. Oto tak potrzeba gestykulować!“
Nadszedł oczekiwany dzień przedstawienia. Przykro było. A główne — im bliżej podchodzi sztuka do fatalnego miejsca, tymbardziej czuję, że mnie zarznie. W końcu inspicjent wypycha mnie za plecy z po za kulis. Wylatuję momentalnie, przewracam oczyma, przypominam wskazówki reżysera i robię pierwszy gest rozpaczy. Lecz w tej chwili, ku przerażeniu swemu, czuję że zabójcze słowa zupełnie uleciały z mej pamięci. No, więc nie mogę sobie przypomnieć i — basta. Minęła minuta, być może, dwie — dla mnie ta groza ciągnęła się całe lata. Stoję, skamieniały, w rozpaczliwej pozie, i milczę, i nic nie słyszę, oprócz dzwonienia w uszach. W końcu z budki suflera dobiega do mnie: „O, przekleństwo, za każdym razem...“ Czynię ostatni, nieprawdopodobny wysiłek, chwytam się za włosy i dzikim głosem na cały teatr krzyczę: „O, przekleństwo! Za każdym razem, kiedy wspomnę o swoim trezorze, popiszczę z niezadowolenia!“. No, zrozumiała rzecz, z kółka mnie tegoż wieczora wypędzono z największym tryumfem, a przekręcone zdanie przemieniło się w anegdotę, i nie dziwię się, jeżeli ktokolwiek z was już ją słyszał.
W ten sposób pozostałem na boku. Jak i należało oczekiwać, na pierwszy raz wszyscy jednomyślnie zdecydowali wystawić jakiś ciężki dramat, napisany językiem z waty, i oprócz niego, rozumie się, wodewil. Nie obeszło się bez intryg. Dwie damy rachowały na główne role dramatyczne. Jedna opierała swe prawo na tem, że widziała w tej roli Fiedotowę, druga twierdziła, że umyślnie dla tej roli zamówiła suknię z koronkowemi wstawkami i adamaszkiem. Nie raz sprawa rozstrajała się i znów sklejała... W ostateczności, przed samym spektaklem, panienka, która powinna była grać w wodewilu, obraziła się, skaprysiła, zachorowała i odmówiła. Odwołać wodewilu nie było możebne, dlatego, że afisze były już wydrukowane i część biletów rozprzedana. Nikt nie chciał iść na zapchanie, z powodu odmowy poprzedniej wykonawczyni. Wtedy ktoś poradził poprosić Lidoczkę Gnietniewą.
Być może, panowie, któremukolwiek z was zdarzyło się spotkać choć raz taką kobietę, która błysnęła w waszem życiu, zupełnie jak cień osjanowski, i nazawsze pozostała w pamięci, jak dalekie, miłe, lecz dziwne widzenie senne? Niechby ona na was nie zwracała żadnej uwagi, niechbyście wy sam: nigdy nie próbowali nawet pokochać ją, niech byście potem spotykali kobiety mądre, wrażliwe piękne, — ani jeden obraz nie zasłoni tego nieuchwytnie-swoistego subtelnego obrazu. Taką właśnie i była Lidoczka, Dotychczas niezwykle żywo potrafię wyobrazić sobie jej powierzchowność: gibkie, szczupłe ciało, silnie zakreślone brwi, czarne loki, błękitne żyłki na skroniach, nerwowe brzydkie usta i jako kontrast z niemi prześliczne ciemne oczy, surowe, prawie żałosne, nigdy nie uśmiechające się. Ojciec Lidoczki, urzędujący u nas jako skarbnik powiatowy, prowadził dom otwarty. Często, w przeciągu wielu lat, bywałem u Gnietniowych, i Lidoczka w moich oczach z dokazującego kotka-podlotka w krótkich sukienkach wyrosła na piękną panienkę. Wszystko w niej było czarujące: i proste, pełne uwagi współczucie na cudze nieszczęścia, i pełen gracji wdzięk kaprysu, i naiwnie-ostra szczerość, i wstydliwość, i jeszcze coś, co okazywało się w całej jej istocie: nie to zuchwałość, nie to jakaś chciwa na wszystko krańcowa ciekawość. Nie potrafię, niech djabli wezmą, wszystkiego tego głębokiego, powtórzyć, lecz takich kobiet na każdym kroku nie spotykasz.

Z początku stanowczo odmówiła przyjęcia proponowanej roli i zgodziła się, dopiero po długich prośbach. Na próbach prawie jej nie widywałem, lecz domyślałem się zdaleka, że Lidoczkę przejęło do żywego. Zwykle często dzieliła się ze mną wrażeniami, i zdumiewające jak wyraźnie i ściśle umiała powtarzać najsubtelniejsze szczegóły tego, co widziała, słyszała i przeżyła. Spotkałem się z nią żywo już na samem przedstawieniu, za kulisami, gdzie miałem wstęp, dzięki temu, że brałem udział w malowaniu demokracji.
Spotkaliśmy się akurat przed jej występem, w ciasnym korytarzu, między ścianą a kulisami. Miała na sobie białą prostą suknię, przepasaną w talji błękitną wstążeczką. Dziwnie zmieniła się jej twarz skutkiem charakteryzacji: stała się jakby nieznaną, rysy jej uwydatniły się ostrzej i piękniej, oczy, podczernione i bardzo błyszczące z niepokoju wewnętrznego i ciemnej farby, wydawały się nienaturalnie wielkiemi.
— Co? — spytałem: lęk przejmuje?
Przytuliła obie ręce do piersi i popatrzała na mnie jakimś proszącym o pomoc wzrokiem.
— Strasznie... Tu oto tak i bije... Ja, zdaję się, wyrzeknę się wyjścia na scenę. Lecz, gdzie ja podzieję swe ręce i nogi? Boże mój, jaka męka!
Zawezwał ją inspicjent. Zacząłem przysłuchiwać się. Zamiast wesołych słów początkowych jej roli, zamiast dźwięcznego śmiechu, wymaganego przez sztukę w tem miejscu, posłyszałem nieśmiałe przerywany, jakby obcy głos, i mimowoli zmrużyłem oczy. Wstyd mnie jakiś zdjął za Lidoczkę i strach. Znałem jej nerwy i ambicję, i rozumiałem, jak sama cierpi z powodu swej niezręczności.
Przez kilka męczących sekund nic nie słyszałem, i kiedy w końcu bojaźliwie zajrzałem przez boczne płócienne okno na scenę, to skamieniałem ze zdumienia. Lidoczka nie tylko przyszła do równowagi, — była nie do poznania. Każdy ruch jej odznaczał się niewymuszonym i pewnym siebie wdziękiem, każde słowo wygłaszała właśnie tak, jak je wygłaszają w życiu codziennem. Zresztą, nie na mnie jednego Lidoczka wywarła takie wrażenie. Obrzuciłem spojrzeniem Salę widzów i zobaczyłem wszystkie dawno znane twarze ożywionemi i uśmiechającemi się.
Cała rola Lidoczki polegała na jakichciś dwóch-trzech dziesiątkach replik, nadzwyczaj żywych i kokieteryjnych. Kiedy, nucąc jakiś motyw i podrzucając przytem wielką piłkę gumową, skierowała się ku drzwiom, w ślad za nią rozległy się okrzyki i huczne oklaski. Wróciła i niezgrabnie, trochę po-pensjonarsku ukłoniła się. Wywoływano ją jeszcze i jeszcze — cztery razy, zdaje się. Stałem przy drzwiach i otwierałem je. Wyszła zadyszana, z błyszczącemi oczyma, z rumieńcem, który przebijał się nawet przez charakteryzację, z wyschłemi z podniecenia ustami. Na moje powinszowania wyciągnęła do mnie obydwie ręce.
Przez cały ten wieczór Lidoczka była nadzwyczajnie, nawet, powiedzmy, nienaturalnie ożywioną i często wybuchała nerwowym, bez powodu śmiechem. Dwukrotnie podchodziłem do niej i coś opowiadałem. Słuchała mnie, nie przerywając, lecz odpowiadała bez sensu, patrzała na mnie bez przerwy, lecz w oczach jej błyszczało takie marzycielskie szczęście, usta składały się w tak błogi uśmiech, że stawało się dla mnie zrozumiałem, jak dalekiemi były jej myśli od moich opowiadań. Patrzała na mnie, jak patrzy pogrążony w marzeniach człowiek na odległy przedmiot, na jakąśkolwiek plamkę na tapetach: samej plamki nie widzisz, a oderwać się od niej nie można.
Tak i Lidoczka, widocznie, wciąż jeszcze widziała przed sobą deski sceniczne, wznoszące się nad setkami głów, słyszała ogłuszający, upajający odgłos oklasków, i znów ją ciągnęło do tego przecudnego snu, z którego dopiero co się obudziła.
Wśród publiczności debiut Lidoczki stanowczo wywołał efekt, i wielu podążyło tegoż jeszcze wieczoru wypowiedzieć jej to w najbardziej pochlebnych wyrazach. Zdanie większości zapewniło jej na następne przedstawienie trudną i wyróżniającą się rolę: winna była grać Ofelję.
Zabrała się do rzeczy z tą namiętnością, z jaką zabierała się do wszystkiego dla niej nowego, i przytem tak uporczywie, jak trudno było po niej się spodziewać. Schudła nawet i zbladła. Co wtedy czuła, jak pracowała jej wyobraźnia — Bóg ją wie; nikomu o tem nic nie mówiła. Lecz, prawdopodobnie, w duszy jej właśnie wtedy i zrodził się cały świat nowych nadziei i wrażeń, mający olbrzymi wpływ na całe jej przyszłe życie.
W końcu nadeszło i przedstawienie. Znajdowałem się w liczbie widzów — za kulisy mnie więcej już nie wpuszczali, dlatego że w teatrze zaprowadzono surowe porządki, i wystawiał sztukę prawdziwy rutynowany aktor nie bez nazwiska.
Lidoczka, prawda, nie uniknęła ogólnej doli debiutantek: mówiła niekiedy zbyt cicho, robiła wielkie pauzy... Lecz za to widziałem prawdziwą Ofelję, ten sam przecudny pełen kobiecości obraz, jaki odmalował Szekspir. Taką też i ukazała się naszym oczom: delikatną i nieśmiałą, kochającą i jednocześnie składającą miłość w ofierze dla etykiety dworskiej i bezwarunkowego poddania się moralności ojca. Nie jest bohaterką: prędzej jest w niej więcej czysto-dziecinnej ufności i wrażliwości. Z charakteru jest prostą i nie umie kłamać, lecz przyzwyczajenie ciągle pozostawać na baczności, czyni to, że miłość jej nikomu nie rzuca się w oczy. Nikomu i do głowy nie przyjdzie domyśleć się, co dokonywa się w jej duszy, do tego czasu, dopóki głęboko ukrywana walka wewnętrzna nie wybuchnie nagłym szałem. Wtedy dopiero każdy zaczyna rozumieć, że
„Wszystko to trucizna głębokiego smutku serca“.
Lidoczce urządzono hałaśliwą owację. Ktoś; wręczył jej olbrzymi wianek z żywych kwiatów, przewiązany szerokiemi różowemi atłasowemi wstążkami. Sam szalałem nie gorzej od innych, lecz mimo to zdążyłem zauważyć z pełnego szczęścia uśmiechu na ustach Lidoczki, z płonących policzków, że zakręciło się jej w głowie.
Odprowadzałem ją do domu późno w nocy„ szczęśliwą, bezsilną. Szliśmy pod rękę,. Był czas wiosenny, kiedy dopiero zaczynają rozkwitać bzy. W ciepłym drzemiącym mroku nocy zupełnie jakby rozpływała się jakaś wonna, rozkoszna pieszczota, zupełnie jakby wiał w twarz czyjś oddech, i czyjeś gorące usta, zdawało się, lada chwila zbliżą się do ust.
Szliśmy z Lidoczką bardzo prędko i daleko pozostawiliśmy za sobą całe towarzystwo. Nachyliłem się i popatrzałem na nią z boku: główka jej odrzucona była do góry, i oczy utkwione w migające srebrzyste gwiazdy. Poczuwszy moje spojrzenie, drgnęła i naraz mocno przycisnęła do siebie mą rękę.
— Chłodno? — spytałem półgłosem.
— Nie, mówi, nie chłodno, a ja przy myślach swoich drgnęłam. O panu teraz myślałem.
Strasznie i słodko zrobiło mi się przy tych jej słowach.
— O mnie, Czyżbyż — o mnie?
— Tak, — o panu. Niech pan mi powie, czy potrafi pan wstawać bardzo rano? O godzinie szóstej?...
Odpowiedziałem, że nie tylko o godzinie szóstej gotów jestem wstać, lecz nawet... nie pamiętam, doprawdy, co takiego właściwie powiedziałem; należy przypuszczać, że cośkolwiek głupiego.
W tym czasie podeszliśmy do furtki ich ogrodu i zatrzymaliśmy się, ażeby zaczekać na pozostałych w tyle. Obejrzała się po za siebie, potem zbliżyła do mnie twarz i wyrzekła szybkim szeptem:
— Jutro... w naszym ogrodzie... Wcześnie, wcześnie... o godzinie szóstej, w pół do siódmej... Papa wstaje późno...
I znów mocno uścisnęła mą rękę.
Muszę przyznać się, panowie, że w tym czasie byłem nadzwyczajnie młody, niewybaczalnie młody. Do domu doszedłem zupełnie jak na skrzydłach i, jak Boga kocham, nie mogę powiedzieć, czy spałem, czy nie spałem tej nocy. Zdarza się taki stan; nie to śpisz, nie to czuwasz, nie to marzysz. To — kiedy w głębi duszy jest jakiekolwiek szczególne, wielkie wrażenie. Zrozumiała rzecz, wtedy też domyśliłem się, że już oddawna zakochany jestem w Lidoczce (choć, szczerze mówiąc, przedtem nie dostrzegałem najmniejszych oznak tej miłości). Myślałem noc całą, jak to zobaczę ją rano nieśmiałą, rumieniącą się z powodu wczorajszej śmiałości, jak jej powiem, że pokochałem ją od pierwszego spojrzenia... Tylko to mnie powstrzymywało, w jakiej formie oświadczyć się jej? „Pozwoli pani ofiarować sobie rękę moją i serce?“ Obrzydliwie i zupełnie jakby zaproszenie do kontredansa. „Czy chce pani, Lidjo Michajłowno, być moją żoną?“ Hm... To jakby niczego, lecz dla młodej dziewicy, przypuszczam, cokolwiek za urzędowo. Co? Słowem, na tym punkcie ani jednej wyraźnej decyzji nie powziąłem.
O godzinie szóstej rano, zupełnie jakby od nagłego pchnięcia, obudziłem się z myślą o Lidoczce i o mającem się odbyć spotkaniu. Po kilku minutach, drżąc z zimna i młodzieńczego zachwytu, czując rzeźkość i sprężystość we wszystkich muskułach, przeskakiwałem jednym susem płot ogrodu Lidoczki.
Ranek, jak umyślnie, wypadł chłodny, złoty, wesoły, taki dźwięczny. Trawa błyszczała, zupełnie jak jasny zielony jedwab, i na niej tu i ówdzie drżały, grając różnobarwnemi ogniami, wielkie djamenty rosy. Promienie słoneczne, przebijając się przez: zbitą gęszcz alei lipowej, kładły się na piasku dróżki okrągłemi ruchliwemi plamami. Zdawało mi się, że i ptaki wpadły w szalony zachwyt z powodu tego cudownego ranka, tak się krzątały w krzakach, tak szczebiotały, świstały i ćwierkały. Mój Boże! A i u mnie w duszy tak śpiewało, ile we mnie drżało radości i mocy!... Czy byłem kiedykolwiek w życiu szczęśliwszy, niż w tych chwilach? Chyba nie.
Nie zdążyłem jeszcze przejść połowy alei, gdy na drugim jej końcu ukazała się Lidoczka. Szła bardzo prędko, pochylając, według swego miłego przyzwyczajenia, głowę trochę w dół. Jej delikatna, wytworna figurka w prostej białej sukni to migała w cieniu drzew, to oblewała się jasnem złotem światłem. Poszedłem na jej spotkanie. Chciałem upaść do jej nóg, chciałem krzyczeć, śmiać się i śpiewać, W oczach jej jeszcze widniało odbicie snu porannego; ciemne włosy, naprędce przyczesane niecierpliwą ręką, spadały na czoło niedbałymi lokami. Jaka była ona prześliczna, świeża, różowa, roześmiana.
Lidoczka wyciągnęła do mnie obydwie ręce. Nachyliłem się, pocałowałem z początku jedną, potem drugą. Cofnęła ręce i rzekła: „Pójdziemy dalej, tu mogą zobaczyć.“
Poszedłem w ślad za Lidoczką, zachwycając się pięknymi ruchami jej ciała i przysłuchując się lekkiemu szelestowi jej sukni, tymczasem serce moje biło z zachwytem i bezładnie, Zaszliśmy w najdalszy kąt ogrodu, gdzie tak bujnie rozrosły się wysokie krzaki bzu, że pod nimi zawsze panował ciemny i wonny chłód. Lidoczka, jakby w niezdecydowanym namyśle, zatrzymała się, wspięła się na palce i schwytała ręką gęstą, sprężystą kiść białego bzu. Rozcięć ty rękaw szlafroczka osunął się w dół, i zobaczyłem delikatną różową ręką z dziewiczo-ostrym łokciem. Gałęź nie poddawała się. Lidoczka zmarszczyła brwi, przegięła gałęż tak, że zatrzeszczała, i z wysiłkiem szarpnęła do siebie. Liście zadrżały i na nas naraz posypał się cały deszcz wielkich, chłodnych kropli rosy. Nie wytrzymałem. Zapach bzu, orzeźwiająca świeżość wczesnego poranku wiosennego, różowa obnażona ręka o dwa cale od moich ust, — wszystko to nagle pozbawiło mnie przytomności.
— Lidjo Michajłowno, — rzekłem drżącym, niepewnym głosem: czy pani wie, że ja... że pani.. że ja...
Lidoczka odwróciła się ku mnie. Widocznie, mój ton był dla niej bardzo zrozumiały, lecz na twarzy jej nie wyczytałem nic, oprócz zdumienia i ukrytego śmiechu, drżącego w kącikach ust. Moje zdecydowanie również szybko znikło, jak i ukazało się.
— Cóż pan zamilkł? — spytała wreszcie Lidoczka.
— Ja... ja... ja, właściwie, nic nie mówię... Pani wczoraj zrobiła mi honor zaszczycenia mnie swojem zaufaniem... Jeżeli potrzebną jest pani usługa bezwzględnie oddanego człowieka (potrochu zacząłem przychodzić do siebie po zmięszaniu), to będę prosić panią koniecznie o wybranie mnie.
Lidoczka wąchała kwiaty, spojrzała na mnie: z podełba i spytała:
— I mogę we wszystkiem polegać na panu, jak na wiernym przyjacielu? Ach, jakież by to była w rzeczy samej szczęście; niema nic świętszego i bezinteresowniejszego nad przyjaźń!
Widocznie Lidoczka zauważyła moje wyciągnięte z rozczarowaniem usta i zlitowała się nade mną. Nie wiedziała, rozumie się, jak bezinteresowne przyjaciółki-kobiety despotycznie postępują z przyjaciółmi-mężczyznami. Pospieszyłem dać jej cały dziesiątek najwymowniejszych zapewnień. Na swoje nieszczęście, zaczynałem już rozumieć, gdzie się kieruje sprawa.
— Jeżeli tak, to pan może mi okazać wielką przysługę. Zdecydowałam oddać się w zupełności teatrowi: Niech to, zresztą, pozostanie tymczasem tylko między nami. Rozumie się, przedewszystkiem muszę się uczyć i uczyć, wiem o tem, i oto dlatego koniecznie potrzebny mi jest doświadczony i surowy kierownik. Niech pan znajdzie mi dobrego profesora i zasłuży pan na wieczną wdzięczność moją...
— Lecz jakżeż, Lidjo Michajłowno. — próbowałem odrzec: wszak pani wiadomo, że u nas tu nie tylko profesora...
— Wiem, wiem, — przerwała niecierpliwie Lidoczka: wszystko to już obmyśliłam. Niech pan powie, czy prawda, że w tych dniach wybiega pan do Moskwy?
— Tak, wybieram, lecz, jeżeli pani sobie życzy, mogę pozostać. Sprawa nie tak gwałtowna.
— Nie, koniecznie niech pan jedzie i — jak można najprędzej. Za tydzień będę tam z papą, i pan, jeżeli chce, urządzi dla mnie wszystko. Dobrze? Czy może pan to zrobić? No, więc, dziękuję panu bardzo. A teraz, niech pan idzie, niech pan idzie; papa zaraz się obudzi. I niech pan pamięta: najściślejsza tajemnica!
Odszedłem, z opuszczoną głową. Zaraz też błysnęła mi myśl: jakiem to mógł pomyśleć, że jestem zakochany w Lidoczce? Czyż jestem zakochany? Poprostu — jestem jej przyjacielem, oddanym, wiernym przyjacielem. Ojciec jej dobry człowiek, lecz o niczem, prócz swej izby skarbowej, wiedzieć nie chce; matka całe życie kłopocze się z nerwami i doktorami. Koniecznie przecież potrzebny jest Lidoczce przyjaciel i doradzca, który by bronił jej dziecinny brak doświadczenia.
Mimo to, jak nie starałem się pocieszyć pokusami solidnej roli przyjaciela, a w głębi duszy bolało mnie i świdrowało poczucie krzywdy. W tym zielonym okresie nie zdążyłem jeszcze przyjść do wniosku, że los skazał mnie na wieczne kawalerstwo. Zdaje się, na świat Boży przyszedłem z jakiemiś specjalnemi zaletami starego kawalera. Ile dziewcząt powierzało mi swoje malutkie tajemnice, ile dam wybierało mnie na „pierwszego przyjaciela!“ A tymczasem, ledwie tylko serce moje przylepi się do jakiejkolwiek wybranki, — ona odrazu mnie ochłodzi. Albo da polecenie do szczęśliwego współzawodnika, albo wybierze mnie za przedmiot zwierzeń wszelkich czułych, lecz dla mnie zupełnie nieinteresujących uczuć. Dlaczego to, panowie, tak zawsze się działo? Wszak nie jestem potworem, ani kaleką, ani niewieściuchem, nie powiem, ażebym szczególnie był głupi. Czyż doprawdy są nieszczęśliwi, ulepieni ze specjalnie kawalerskiego materjału? A zresztą, niech djabli wezmą, może to wcale nie jest nieszczęściem!
Spotkaliśmy się z Lidoczką w Moskwie. Co do wszystkiego umówiliśmy się zawczasu. I o profesorze wywiedziałem się przed jej przyjazdem. W tym czasie opuścił on już scenę, lecz nazwisko jego napewno słyszeliście od ojców waszych i matek. Był to znany artysta — Sławin-Sławińskij.
Razu pewnego Lidoczka powiedziała swoim, że udaje się do ciotki, a w rzeczywistości spotkała się ze mną w Passażu i razem udaliśmy się na Priesnę. Z trudnością odszukaliśmy dom, w którym mieszkał Sławińskij: skromne mieszkanie z taniutkiemi tapetam i i nizkimi sufitami. Na ścianach olbrzymie wianki z napisami na wstępach: „Bieda temu, kto ma rozum“, „Kean, czyli genjusz i rozpusta“, „ Rewizor, „Romeo i Julja“, i dalej: „naszemu drogiemu“, „wysoce utalentowanemu“, „wielkiemu artyście“ i t. d., i t. d. Oprócz nas w salonie oczekiwał pan w binoklach z pomarszczoną pogardliwą twarzą i dwie damy, obie niemłode i nieładne. Wyszedł nareszcie do nas profesor, Fizjognotmja starego lwa: kosmata grzywa siwych włosów, śmiałe oczy i szerokie nozdrza. Zamienił dwa słowa z ogolonym jegomościem, sucho ukłonił się obydwom damom, potem podszedł: do nas i zatrzymał się, pytająco patrząc na Lidoczkę. Przez swe długoletnie doświadczenie domyślił się„ że cały sens naszej wizyty spoczywa w niej.
— Czem mogę służyć? — pyta.
Lidoczka momentalnie stała się purpurową. Wyobrażam, ile ona jeszcze przedtem musiała się namęczyć, rozmyślając nad tem pytaniem. Lecz już żadne zmięszanie nie mogło nią zachwiać. Zapanowała nad sobą i rzekła, patrząc prosto w oczy profesorowi:
— Pragnęłabym... uczyć się u pana... sztuki dramatycznej...
Myślę, każdemu z was, panowie, zdarzało się kiedy długo przygotowujesz w umyśle jakiekolwiek zdanie, — bezwarunkowo w ostateczności stanie się ono albo złem, albo trywialnem, albo napuszenie — nienaturalnem.
Sławińskij popatrzał uważnie na Lidoczkę i rzekł:
— Pani będzie łaskawa, wejdzie do mego gabinetu.
Lidoczka błagalnie spojrzała na mnie. Profesor natychmiast ukłonił się i gestem wskazał mi drogę. Usiedliśmy na fotelach, a Sławinskij zaczął chodzić z kąta w kąt.
— Dlaczego, właściwie, życzy pani sobie brać lekcje? — spytał po pewnej przerwie: czy pani pragnie wstąpić na scenę, czy tak... dla siebie?...
Lidoczka zrobiła wysiłek i odpowiedziała śmiałym, lecz jednocześnie przerywanym ze wzruszenia głosem:
— Tak, chcę wstąpić na scenę.
— Dobrze. A wiadomo pani, że może wstąpić tylko na scenę prowincjonalną?...
— Wiadomo. Lecz przypuszczam, że w następstwie...
Sławińskij pokiwał głowę z taką miną, jakby chciał powiedzieć: te słowa słyszę już nie po raz pierwszy, być może, nawet nie po raz setny...
— Niech pani powie mi prawdę, droga panienko, pani, pewnie, grała na przedstawieniach amatorskich?
— Grałam.
— I pewnie, miała pani, na swoje nieszczęście, powodzenie?...
— Tak, miałam niejakie... Lecz dlaczego na nieszczęście?...
Sławinskij zatrzymał się przed nią z łagodnym uśmiechem na swej pięknej twarzy.
— Dlatego, drogie dziecię moje, że niema na świecie ani jednej tak silnej trucizny, jak sława. I słodszej nad nią też niema. Nawet w najmniejszych dawkach działa nieodparcie, choć i powoli. Hałaśliwe powodzenie, oklaski, wydrukowane nazwisko, — i jest pani otruta, i niepowstrzymanie ciągnie panią do jeszcze i jeszcze większej dawki słodkiej trucizny. Przecież wiem, co teraz dzieje w pani drogiej główce: tysiące publiczności, łzy zachwytu, ogłuszający ryk tłumu i sława, sława, sława... Och, ciernistą, ciernistą jest ta droga! Czego się krępować? Nie bez honoru przeszedłem przez nią, lecz pozwólcie mi na nowo zacząć życie, wolę zostać kupcem lub rzemieślnikiem. Niech mi pani wierzy, jestem już starcem i wreszcie niemam żadnej potrzeby kłamać. Przez moje ręce przeszło wielu młodych ludzi, tak samo pełnych skrzydlatych nadziei, jak i pani. Lecz niech pani się spyta, gdzie są oni teraz? Dziesięć, piętnaście osób zdobyło sobie jakikolwiek rozgłos. O większości niem a ani słuchu, ani duchu. Wielki procent poszedł po utorowanej drodze pijaństwa, dwuznacznego bałaganowego powodzenia, intryg zakulisowych i plotek: Ja przecież, gołąbko, ani słowa nie mówię, kiedy lezą do mnie dymisjonowani oficerzy, lub synkowie kupieccy, lub beznadziejne, w sensie Hymenu, dziewice. Widziała pani u mnie w salonie parkę? To mój krzyż, za który, prawdopodobnie, wiele wybaczonem mi będzie. Lecz za to za każdym razem, kiedy los przyprowadzi da mego salonu młode, porywcze stworzenie, — wciąż mi się zdaje, że własnemi rękoma spycham je w głębokie i brudne odmęty. Pani i wyobrazić sobie nie może, co to za kloaka — scena prowincjonalna.
Sławinskij mówił jeszcze długo i przekonywująco. Nie pamiętam wszystkich jego słów, lecz, mojem zdaniem, trudno było nie uwierzyć gorącej mowie jego.
Lidoczka wstała i, nie podnosząc oczu, zaczęła spiesznym, nerwowym ruchem naciągać rękawiczki.
Sławinskij podbiegł do niej. Z gniewnej jej twarzy przekonał się, że słowa jego były, jako cymbał brzęczący, i zaczął przepraszać. Przyznał się, że dał się porwać, że mu nie należało wszystkiego tego mówić, i że, w ostateczności, zgadza się dawać lekcje. Bóg wie, co nim kierowało w namiętnej mowie jego: wyrachowana gra na szczerość, lub prawdziwe serdeczne współczucie?
— Co pani umie na pamięć? — spytał Sławinskij, kiedy usiedliśmy.
Okazało się, że Lidoczka nic, oprócz bajek nie umie, i tych nie decyduje się mówić bez książki. Profesor wziął z etażerki książkę w safjanowej czerwonej oprawie i, otworzywszy ją na chybił trafił, podał Lidoczce.
— Raczy, mówi, pani przeczytać.
Zajrzałem przez ramię Lidoczki i poznałem niezrównaną z niczem w piękności scenę pożegnania Romeo z Julją, kiedy Romeo schodzi rankiem po drabinie z okna swej ukochanej. Lidoczka zaczęła bardzo niepewnie, myliła się, trochę się spieszyła, — scena była jej nieznaną, — lecz mimowoli, zdaje mi się, przeczytała bardzo i bardzo nieźle. Profesor uważał na nią z wielką bacznością, marszcząc lekko brwi przy jej błędach.
— Dobrze, bardzo dobrze, — rzekł, kiedy Lidoczka skończyła i nieśmiało podniosła na niego oczy pani ma zdolności, nie ośmielam się powiedzieć talent. W każdym razie może pani być pożyteczną pracownicą na scenie. Tylko trzeba się uczyć, uczyć i uczyć. Ot, zechce pani wysłuchać, jak ja przeczytam pani to samo.
No, i przeczytał!
Wyszliśmy od Sławińskiego porządnie skonfundowani, chociaż profesor był z nami nadzwyczaj uprzejmy. Z wyrazu twarzy Lidoczki widziałem, że pozostała nieugiętą.
Było to nasze ostatnie widzenie. Potem jakoś odrazu straciłem Lidoczkę z oczu, dlatego że los wkrótce potem rzucił mnie znów w zakątek. Ja, panowie, sięgnąłem jeszcze do czasów przedhistorycznych, tak powiedziawszy. Nie tylko naszego klubu nie było, lub latarni na ulicach, lub przedstawień amatorskich, lecz i sklepy w całem mieście były tylko dwa. Za to, czego teraz niema, stał cały pułk huzarów. Gdyby ich teraz tu, to by nasze dziewice zaskakały! A w owych odległych i pełnych ciemnoty czasach obecność huzarów w mieście nie tylko nikogo nie radowała, lecz pobożne staruszki, kładąc się w nocy do łóżka i posłyszawszy na ulicy ostrogi, odmawiały, żegnając się, modlitwę o królu Dawidzie i całej łagodności jego. A i mnie niekiedy dotychczas włosy stają dęba przy tych przyjemnych wspomnieniach, które związane są z huzarami.

Zresztą między nimi byli dzielni chłopcy i, co najgłówniejsze, rzadkiej miary pijacy. Z jednym — kornetem Ałfierowym — mieszkałem razem w jednem mieszkaniu. Co nas związało — pozostawało dla mnie zawsze zagadką; żyliśmy w ścisłej przyjaźni, choć przez tygodnie nie rozmawialiśmy z sobą ani słowa. Prawda kornet Ałfierow z pierwszego spojrzenia nie zdumiewał rozumem, lecz im bliżej go się poznawało, tym wydawał się głupszym. Mówił mało, lub, ściślej nie mówił, a palił, i zawsze z dodatkiem własnych słóweczek: kobyla głowa, damisko — zamiast dama, bekalja tenter wenter i t. p. Kiedy bywał w domu, (co, zresztą, zdarzało się rzako), zawsze zastawałem go w jednej i tej samej pozie leżącego na otomanie: długie nogi, zarzucone jedna na drugą do góry, rozpięta kolorowa koszula, gitara w rękach i papieros w kąciku ust. Cały jego repertuar muzykalny, wykonywany niezwykle fałszywym basem, składał się tylko z dwóch sztuk. Jedna, majorowa — śpiewaną była w antraktach między hulankami, w sferze pieniężnej, mniej więcej, w ten sposób:

Szaleją konie, brzęczą mundsztukami,
Pienią się, rwą się, chrapią,
Panie, panienki wzrokiem zrozpaczonym,
W ślad za odjeżdżającymi patrzą.

Sztuka minorowa odznaczała się najbezsensowniejszemi słowami. Pamiętam tylko, że mówiło się tam o tem:

Jak przyjemnie
Umierać w gorączce,
Kiedy serce bije, jak
U młodego pieska

. Słowem, jak widzicie panowie, był znakomity chłop we wszystkich kierunkach.

Razu pewnego, kiedy oddawałem się rozkosznemu poobiedniemu dolce farnieute, wpada do mego pokoju Ałfierow, wyrabiając w biegu powietrzne piruety. W ręku trzymał wielki arkusz czerwonego papieru. Patrzę na niego ze zdumieniem.
— U nas, niech djabli wezmą, będzie za trzy dni w mieście trupa dramatyczna, — krzyczy Ałfierow: — tru-pa, trupa, tru-pa-pa! — I nucąc polkę, od której spocił by się najostatniejszy taper, zaczyna biegać tam i z powrotem po pokoju.
Wobec tego, że dostatecznie znałem Ałfierowa z jego strony estetycznej, to, nie przestając się zdumiewać, pytam:
— Cóż w tem tak radosnego?
— Jakto radosnego? — zdumiewa się znów ze swojej strony Ałfierow: a aktorki? Hura, niech żyje trupa dramatyczna!
Biorę z rąk Ałfierowa afisz i czytam co następuje:
„Rusko-małoruskie towarzystwo artystów dramatycznych, pod dyrekcją p, Maksimienko i przy udziale artystów teatrów Cesarskich p, Jużyna i pan i Wierynoj, będzie mieć zaszczyt dać w najbliższym czasie w domu p. Sołowiejczyka szereg wspaniałych przedstawień, w które wejdą wybitne sztuki tak ruskich, jak i pozostałych zagranicznych autorów.

Między innymi, w środę, 22 września, wystawione będzie:
PRZEKLEŃSTWO MATKI
dramat w 5 aktach.

„Dramat ten, z powodzeniem wystawiany na europejskich scenach stołecznych i wielu prowincjononalnych znakomitościach. Na zakończenie przez wszystkich artystów trupy będzie wystawiony urozmaicony divertissement“.
Pamiętam, zdumiały mnie nazwiska aktorów. Byli tam: i Sapieha-Nikolskij, i Malinin-Anczarskij, i Smielskaja, i Andrejewa-Dolskaja, i nawet, w końcu, Gniedicz Bariatynskaja.
W naszem głuchem, monotonnem życiu nawet ćwiczenia miejscowego oddziału inwalidów były widowiskiem, gromadzącem całe miasto. Niema co mówić, że wszystkie miejsca na pierwsze przedstawienie zdobywano wprost przebojem, chociaż teatr, przebudowany naprędce ze składu jaj, odznaczał się pakownością. Mój kornet tego wieczoru ubrał się specjalnie starannie i mocno uperfumował paczulą. Wchodząc do teatru tak hałasował szablą i ostrogami, że odrazu zwrócił na siebie ogólną uwagę.
Olbrzymia sala teatralna, (składająca się tylko z jednego parteru) oświetlona była trzema czy czterema lampami wiszącemi. Oko musiało z początku przyzwyczaić się do mroku, ażeby rozróżnić cokolwiek. Z tylnych rzędów, gdzie, stojąc za balustradą, mieścił się tłum żydków i żołnierzy, pociągniętych nizką opłatą za wejście, coraz głośniej i głośniej dawały się słyszeć rozmowy, kaszel i śmiech. Z za kurtyny, wyobrażającej dwie gęsi i sterczącą z wody wieżę, dobiegały spieszne uderzenia młotka, tupanie nóg i niezrozumiałe szybkie zdania. Między sceną a widownią siedzieli, zwróceni twarzą do publiczności, pięciu czy sześciu muzykantów z dwojgiem skrzypiec, fletem, trombonem i bębnem tureckim: w pełnym składzie orkiestra Herszka Szpilmana, grająca zwykle na weselach żydowskich.
Czyjś tubalny głos zawołał z galerji: „Czas! Zaczynajcie!“ Podtrzymało go jeszcze kilka głosów: „Czas!... Czas!,..“ Hersz zastukał dwa razy nutami o pulpit i, krzyknąwszy: „sza!“ obejrzał muzykantów, biorących instrumenty. Kiedy wszyscy uspokoili się, machnął jednocześnie i głową i fletem, przyłożonym do ust. W ten sposób Szpilman grał i jednocześnie dyrygował fletem, a orkiestra grała „Majufes“ — narodowy taniec żydowski. Wreszcie z za sceną zadzwoniono, i kurtyna podniosła się.
Zdaje się, sztuka była tłomaczona, z tematem, zapożyczonym z życia średniowiecznego, lecz na czem polegała jej treść, nie mogłem tego zrozumieć. Co rzeczywiście wywarło na publiczności nieoczekiwane, lecz wspaniałe wrażenie, to — cudzoziemskie nazwiska. Wychodzi, naprzykład, na scenę młody człowiek, podchodzi do bohaterki i, przytulając rękę do serca, przedstawia się: „Markizo, jam — Fernando de la Capo di Monte, siostrzeniec starego przyjaciela pani hrabiego d’Argentuel!“ Galerja wpadała w trudny do opisania zachwyt. „Tak, tak, wal go, — dawały się słyszeć stamtąd głosy: odstawiaj go na całego!“
Był w sztuce, pamiętam, i pater jezuita, tajemna sprężyna całego dramatu. Mówił sztucznie-drżącym głosem i wciąż śmiał się syczącym śmiechem teatralnego złoczyńcy. Potem był młody i szlachetny potomek starożytnej rodziny. Rolę tą grał aktor, ubrany w botforty, z ostrogami i w szarym kaftaniku, schowanym w spodnie huzarskie (jakiem się potem dowiedział, wszystkie rekwizyty i części kostjumów zbierane były na kilka dni przed przedstawieniem u ufających wielbicieli sztuki). Skutkiem intryg podstępnego patra, ktoś o coś rzucił oszczerstwo na szlachetnego potomka w butach na błoto i ściągnął na niego przekleństwo matki. Potomek żegna się ze swoją ukochaną, idzie do miasta i, przygnębiony rozpaczą, błąka się w lasach. Tam mimochodem zabija patra. W końcu, tęskniąc za ukochaną, idzie znów do miasta, i tym razem zjawia się przed publicznością obrośnięty włosami, w długiej bluzie, przepasanej sznurem, z nożem kuchennym w ręku. Zastawszy ukochaną w ramionach wiarołomnego przyjaciela, zabija obydwoje na miejscu przestępstwa. Prowadzą go do więzienia; przez drogę wygłasza jeszcze jeden monolog i, wyrwawszy się z rąk straży, rzuca się do rzeki, gdzie za nim natychmiast podąża i jego matka, która zbyt późno dowiedziała się o swoim błędzie. Masa krwi, długie monologi z przekleństwami, nazwiska cudzoziemskie, — słowem, rozdzierający dramat w guście trup prowincjonalnych.
Im dalej słuchałem, tym bardziej wzrastało we mnie jakieś natężone, przygnębiające uczucie jakby wstydu za tych wykrzywiających się ludzi, jakby litości. Spojrzałem na sąsiadów — i oni wszyscy mieli również boleśnie skrzywione twarze. Krzyczy człowiek, wykrzywia się, bije się w piersi, i, czujesz, sam nie rozumie, jak nieprzyjemnie i przykro patrzeć na niego. To też, zdaje się, zawołało by się do niego: „Dobry człecze, dlaczego wybrałeś sobie taką niewdzięczną i trudną pracę; jeżeli już nie jesteś zdolny do czego innego, zajmij się brukowaniem ulic; zajęcie to i lżejsze, i bardziej szanowane, i bardziej dochodowe, niż wykrzywianie się, budząc tylko chorobliwą litość“.
Najwięcej zdumiał mnie aktor, który grał szlachetnego potomka. Sądząc z głosu, był to człowiek już w starszym wieku. Prawdopodobnie, kiedykolwiek choć przelotnie widział on czyjąś grę i utkwiło mu mocno w pamięci pięć czy sześć gestów artystycznych, wyolbrzymiając je do ostatecznych granic. Tak, naprzykład, w chwilach specjalnie tragicznych, już nie chodził, jak chodzą zwykle wszyscy ludzie, chociażby i przygnębieni wielkim smutkiem, a wciąż upadał. Opuści głowę na piersi i zaczyna pochylać się naprzód ciałem, zupełnie jak upadający posąg, tak że zdaje się, runie na ziemię. Lecz naraz nogi jego robią dwa szybkie kroki naprzód, głowa podrzuconą zostaje do góry, oczy przewracają się, i ręce z rozczapierzonymi i wykręconymi palcami wyciąga w przestrzeń. A tymczasem, mój Boże, ile porywu, wkładał on w swoją rolę! Grał bez peruki, i, czy wierzycie, sam widziałem, jak rzeczywiście wyrywał sobie włosy. Kiedy bił się pięściami po zapadłej piersi, uderzenia jego rozlegały się po całym teatrze i zniewalały galerję do rżenia.
Kiedy skończył się pierwszy akt, wyszedłem na chłodny korytarz, na papierosa. Podbiegł do mnie rozpromieniony i grzmiący Ałfierow.
— Byłem! Widziałem! — krzyknął jeszcze zdaleka: Jedna — prześliczna.
— Kogoś pan widział?
— Aktorki. Trzy — maszkary, a jedna — cudo.
— Cóż, zaznajomiłeś się?
— Nie jeszcze. Tymczasem — przez szparę. Wiesz, niezręcznie jakoś. Myślę rotmistrza poprosić, to go nie oburza. Oto tam stoi, pali. Podejdziemy do niego.
Rotmistrz ten, ostatnia latorośl znakomitego huzarstwa z czasów wojen partyzanckich i Denisa Dawydowa, już i w tych odległych czasach był w naszych oczach szanownym i cokolwiek strasznym anachronizmem. Mógł wypić kolosalną ilość wszelakich wódek i win, posiadał znakomity w dywizji głos, rycersko-uprzejmie zwracał się do kobiet i despotycznie do mężczyzn. Podeszliśmy do mego.
— Gołąbku, rotmistrzu, — nie to ze śmiechem, nie to tchórząc, nie to przypochlebiając się rzekł Ałfierow: chcę się zaznajomić z aktorkami. Czy można?
Rotmistrz spojrzał na niego z ukosa.
— No, a co ja mam z tem wspólnego?
— Wie pan, niezręcznie jakoś! Nie umiem znaleźć pretekstu. I wogóle... niezręcznie.
— Nie umiesz? A nos to swój sam wycierasz? — huknął rotmistrz grubym basem: Idź prosto za kulisy i mów: oto, jestem taki i taki, kornet, i mnie, prawdę powiedziawszy, trzeba jeszcze w pieluchach trzymać. Głupiś ty, Ałfieruszka, młody i głupi. Pójdziemy.
Uszczęśliwiony Ałfierow pobiegł za rotmistrzem, a ja wróciłem do dusznej sali na swoje miejsce; Herszek znów zagrał „Majufesa“, kurtyna wolno i niezdarnie podniosła się. W głębi sceny gestykulowali dwaj aktorzy, na boku od nich, blizko rampy, siedziała młoda kobieta, zwrócona twarzą do publiczności. W pierwszym akcie nie występowała, inaczej odrazu bym ją zauważył. Z początku sam nie zdawałem sobie sprawy dlaczego przykuła tak moją uwagę. Potem twarz jej wydała mi się do tego stopnia znajomą, że oczekiwałem tylko na jej głos. „Jeżeli przemówi, myślałem: to, napewno, przypomnę“. I kiedy przemówiła, natychmiast poznałem Lidoczkę. Jak się zmieniła przez te trzy lata! Nic jeszcze, gdyby tylko zmizerniała i postarzała się; nie, była jeszcze o tyle młoda i piękna, ażeby odrazu zachwycić wesołego korneta. Lecz w twarzy jej, w pełnych zmęczenia ruchach, w nerwowym, zmęczonym głosie wypowiadało się oddawna ukryte cierpienie, wypowiadało się nawet skroś zwykłe kłamstwo teatralnego udania. Opuściłem Lidoczkę jako zbytną, pełną wdzięku panienkę, omal nie dziecko, a teraz ze zdziwieniem i głębokim żalem patrzałem na kobietę, zmęczoną życiem. Widoczne było, że ten pełen cierpienia odcień zdobyty został nie na scenie, a za kulisami. W pamięci mej mimowoli zbudził się pierwszy debiut teatralny Lidoczki teraz i śladu nie pozostało z jej dawnej naiwnie-zachwycającej prostoty. Teraz zachowywała się przed oczami publiczności swobodnie, powiedziałbym, nawet zbyt swobodnie; teraz tylko uśmiechała się, nienaturalnie pokazując zęby, jak i wszyscy do jednej aktorki, tak samo sztucznie i drewniano śmiała się, tak samo załamywała ręce z wykręcaniem nazewnątrz łokci. Zajrzałem do afisza; okazało się, że na scenie Lidoczka nazywa się Wieryną.
Ledwie skończył się trzeci akt, gdy zobaczyłem Ałfierowa, który spiesznie przedzierał się do mnie, następując na cudze nogi i brzęcząc szablą po cudzych kolanach.
— Pójdziemy, gołąbku, za kulisy, tam wszyscy nasi. Tylko na ciebie czekamy. Widziałeś Wierynę? Mameczko! Zaraz mnie z nią obiecali zaznajomić. Chyba bukiet zawalić? Co? Jak ty myślisz?
Poszliśmy wokoło całego teatru wązkim nieoświetlonym korytarzem, kilka razy wchodząc i schodząc w zupełnej ciemności po jakichciś drabinach, Ałfierow, obznajomiony już z położeniem teatru, prowadził mnie za rękę. Weszliśmy do garderoby, wielkiego wilgotnego pokoju bez podłogi i z wązkiemi schodami prosto na scenę. Dwa kąty, odgrodzone deskami, służyły mężczyznom i kobietom do ubierania. W obłokach dymu tytuniowego, przy kopcącem migotania dwóch lamp, z początku trudno było cośkolwiek rozróżnić. Ludzi w garderobie zebrało się bardzo dużo, Z naszych tu, oprócz mnie, Ałfierowa i rotmistrza, znalazł się jeszcze doktór ziemstwa, wielki, brudny, nudny i gadatliwy cynik. Na stole, pośrodku pokoju, w nieporządku były rozrzucone: sardynki, jabłka, ser, wódka, czerwone wino i ciastka.
Towarzystwo było jeszcze niedostatecznie znajome i niedostatecznie pijane, ażeby czuć się nieskrępowanie. Dlatego z przyjścia naszego wszyscy nader, hałaśliwie i przesadnie się uradowali. Ałfierow podprowadził mnie z początku do trzech aktorek, które z podejrzaną powagą siedziały rzędem, przytuliwszy się na wązkiej wyplatanej otomance.
Pierwsza — stara, bardzo tęga kobieta z dobrą i śmieszną twarzą, — bardzo mi się spodobała. Ałnerow powiedział, że to — m-me Wienelskaja, a ona sama, mocno potrząsnąwszy mą rękę, dodała z uśmiechem: „komiczna staruszka“. Druga bardzo żwawo i wyraźnie wymieniła swe nazwisko: „Andrejewa-Dolskaja“. Twarz tej osoby, z kędzierzawemi i twardemi czarnemi włosami, z zuchwałem spojrzeniem wielkich szarych oczu, z murzyńskiemi ustami, wyraźnie mówiła o nizkich instynktach. Trzecia okazała się wątłą, nerwową i chorobliwą blondynką, trochę zezowatą, lecz niebrzydką. Chuda i długa jej ręka była zimna i wilgotna.
Personel męski odznaczał się zniszczonymi garniturami i zupełnym brakiem bielizny. Jeune premier, nie w miarę swobodny i jedyny elegancki człowiek w całej trupie, nazywał się Jużynem. Widocznie, cierpiał na chroniczne zapalenie ambicji: fizjognomja jego ani na chwilę nie traciła wyrazu gotowości natychmiastowego obrażenia się.
— Czy nie jest pan krewnym tego, znakomitego Jużyna? — spytałem, pragnąc powiedzieć ma coś przyjemnego.
Jeune premier natychmiast się obraził, włożył ręce do kieszeni i wysunął prawą nogę naprzód.
— To jest dlaczegóż to: znakomitego?... Że jest na scenie cesarskiej?... A przecież tam, jeżeli już chce pan wiedzieć, same tylko niedołęgi bez talentu się znajdują!
— Lecz pozwoli pan, dlaczegóż tak surowo? — Spytałem jak można najłagodniej: Tam przecież są wszelkie warunki po temu, ażeby w zupełności wyuczyć sztukę. Przynajmniej tak mi się zdaje.
Nie skończyłem, a Jużyn już się śmiać zaczął gorzkim śmiechem.
— Panu się tak zdaje? — zawołał z obrażoną i ironiczną miną: Panu się tak zdaje! I tak będzie się zdawać, kto blizko sprawy nie stoi, a bierze się do wydawania sądów. Pan mówi: wyuczyć! A je panu powiem, że nauka zgubiła czystą sztukę. Czy: można grać na nerwach widzów, jeżeli każdy gest mój, każda poza wykuta? Znakomitość! Technika, i — ani za grosz uczucia.
— Lecz jakżeż... bez opracowania?
— A tak, — odciął jeune premier: bardzo proste. Ja — naprzykład, Ja na próbach nigdy nie gram i roli się nie uczę. A dlaczego? Dlatego, żem ja — artysta nerwowy, a gram, jak się mówi. Ech, czyż ta publiczność cośkolwiek rozumie?... Ot, kiedy grałem w Torżku z Iwanowym-Kozielskim — ocenili mnie, przyjmowała mnie publiczność. To mogę powiedzieć.
— Co pan tam mówi o Kozielskim wtrącił się czyjś głos niewieści: pański Kozielski oddawna się już wyczerpał. Nie, oto, kiedy pracowałam z Nowikowym... To — artysta, rozumiem.
A ja pani powiem, że Nowikow pani — marjonetka, — odgryzł się ordynarnie jeune premier, blednąc i odrazu tracąc nagrany tupet: i nigdy pani z nim nie grała!
— A ja powiem panu, że pan — zuchwalec. Pana w Torżku zgniłemi jabłkami zarzucili, a pan mówi, że pana przyjmowała publiczność.
Wybuchła kłótnia z trudem została zażegnana przez antreprenera, dobrodusznego i filuternego grubasa.
— Arsenij Piotrowicz! Marja Jakowlewna! — krzyczał, podbiegając to do jeune premier, to do artystki, podczas gdy kłócący się ze ziemi twarzami rwali się jedno do drugiego: — Na miłość Boską! Na miłość Boską, proszę państwa. No, czyż można? Przecież znów, jak w Riażsku, policja każe opuścić kurtynę. Niech pan słucha, panie, nie mam zaszczytu znać pańskiego imienia (podbiegł do mnie i wziął mnie za rękaw), być może, pan wpłynie? Niech pan im powiel I przecież, głównie, nie ze złości to wszystko. A wie pan, oto tu (zakreślił pięścią koło na piersi), oto tu... krew, wie pan, gorąca. Artysta! Przecież najmądrzejszy człowiek. Prawie całe gimnazjum skończył. Zresztą, sam pan raczył teraz słyszeć, jak on na conto sztuki to...
Potem ten miły impresarjo cały wieczór krążył między nami i szeptem prosił, ażeby nie dawano wódki aktorom. Szczególnie niepokoił się o tragika, grającego rolę szlachetnego potomka.
— Anczarskij, duszko moja, — prosił: przecież pan mnie zarżnie. Zeszłym razem w „Lirze“ siłą pana za nogi wyciągnęli. Dlaczego ma pan pić? Gdyby pan nie pił tej przeklętej wódki, mógł by pan zostać ozdobą sceny ruskiej.
Tragik, stary człowiek, z siwiejącymi włosami, siedział przed lustrem i, z chrzęstem zajadając ogórek, podpisywał się bronzowym ołówkiem.
— Nie bój się, Iwan Iwanowicz, — uspokoił antreprenera: Anczarskij nie zdradzi, Anczarskij zna granicę! A bez tego nam, tragikom, żyć niemożebne. Silne wrażenia!
W tym czasie zawezwano go na scenę, i chwiejnymi krokami poszedł przez schody. Naprzeciwko niego schodziła, trzymając w jednej ręce torebkę na długim sznurku, i przytrzymując drugą ręką suknię, Lidoczka.
Nie mogę panom powtórzyć, co wyraziła jej twarz, kiedy mnie zobaczyła (pobiegłem na jej spotkanie). Odbił się na niej i wysiłek przypomnienia, i zdumienie, i niepokój, i radość, wybuchła momentalnie i tak samo momentalnie zgaszona, która zamieniła się suchą powagą.
— Lidjo Michajłowno, — rzekłem, niepokojąc się i zaglądając jej w oczy: Lidjo Michajłowno, w jakich dziwnych warunkach zdarzyło się nam spotkać!
Lidoczka wyraźnie wrogo zmarszczyła cudne brwi.
— Tak, my z panem, zdaje się, cokolwiek się znamy, — rzekła: Tylko nic dziwnego w naszem spotkaniu nie widzę.
I, odwróciwszy się ode mnie, poszła do siedzących na otomanie artystów. W czasie tym byłem jeszcze słaby w znajomości życia, i suchość jej zraniła mnie głęboko, tym bardziej, że cała ta scena rozegrała się wobec licznych widzów i wywołała nawpół zdławiony śmiech. „Za co ona mnie tak odcięła? — myślałem zmięszany: ja, zdaje się, oprócz radości z zobaczenia jej, nic nie powiedziałem”.
Tymczasem Ałfierow, brzęcząc ostrogami, już dawno opowiadał Lidoczce straszne głupstwa: „Ta wysoka rozkosz, której doznali wszyscy widzowie, którzy na widok tej, która potrafiła wcielić...” W końcu tak się zaplątał w fatalnych „których”, że skonfundował się, że ni z tego ni z owego zakończył mowę donośnem żądaniem szampana.
Strzeliły korki, krzesła przysunięto do stołu garderoba odrazu napełniła się gwarem głosów męskich i niewieścich. Doktór, zupełnie jakby zerwawszy się z łańcucha, zaczął na lewo i na prawo sypać anegdotami, rotmistrz wstrząsał swoim potężnym śmiechem ściany z desek. Ałfierow krzątał się z zachwytem i bezmyślnie, kobiety, szybko zarumieniwszy się, zapaliły papierosy i przybrały swobodne pozy. Mówili wszyscy odrazu, i nikt nikogo nie słuchał. Pozostawała poważną i przez cały czas milczała jedna tylko Lidoczka. Napróźno starałem się spotkać z nią oczyma, — tak dużo chciałem Jej powiedzieć, — spojrzenie jej prześlizgiwało się po mnie, jak po martwym przedmiocie. Na uprzejmości Ałfierowa nawet nie uważała za potrzebne i odpowiadać.
Im bardziej hałasowali „talenty i wielbiciele“, tym więcej niepokoił się antreprener: „Panowie, proszę was, ciszej, proszę bardzo, ciszej, panowie! Przecież ostatni akt, najtragiczniejszy elekt! Słychać was z sali...“
Lecz niespodziewanie w najtragiczniejszem miejscu dramatu z sali teatralnej dobiegł do nas szalony wybuch śmiechu i oklasków. Wszyscy ze zdumieniem spojrzeli na siebie. Och! To oznaczało tylko to, że Anczarskij, „który znał granicę“, nie mógł wstać z krzesła, pomimo wysiłków dwóch towarzyszących mu dozorców więziennych. Kiedy w końcu ukazał się na szczycie schodów, prowadzących do garderoby, antreprener rzucił się na niego z wymysłami, z wymówkami, dławiąc się ze wściekłości.
— Nieszczęśliwy człowiek! Pijanico!... Co pan ze mną robi! — krzyczał, potrząsając pięściami: pan pięściami: pan przecież z głodu by beze mnie zdechł, ja pana z błota podniosłem, a pan... Jak to podle, jak to nizko!.. Pijaczyna!...
— Przyjacielu mój! — przerwał mu Anczarskij wzruszonym głosem: Osłabłem pod słodkim ciężarem laurów. Zostaw mnie...
Obejrzawszy się wokoło, bezsilnie opadł obok mnie na wolne krzesło i naraz, ukrywszy twarz w dłoniach, gorzko zapłakał.
— Nikt mnie nie rozumie, — posłyszałem przez łkania, a czyjś głos z drugiego końca stołu zaśpiewał z całej mocy:
„I nikomu mnie nie żal”...
— Wie pan, dlaczego on tak rozpacza? — wtrąciła czarnowłosa aktorka — widocznie, niespokojna i nie mogąca żyć w zgodzie osoba: W zeszłym tygodniu żona mu uciekła.
— Żona? Czyżby? — spytałem ze współczuciem.
— No tak, żona. Teatralna żona.
— To jest, jak to — teatralna?
— Ach, jaki pan dziwny! Panowie, zobaczcie, jaki on naiwny. Nie wie, co takiego żona teatralna!
Niektórzy z ciekawością obejrzeli się na mnie. Niewiem dlaczego zmięszałem się.
— To pana dziwi? — wyniośle zwrócił się do mnie jeune premier (zdaje mi się nawet, że nawet nazwał mnie młodym człowiekiem). — Myśmy wolni artyści, a nie urzędnicy konsystorza, i dlatego też nigdy nie pokrywamy stosunku naszego do kobiety kłamstwem obrzędowem. U nas kochają, kiedy chcą i ile chcą. A żona teatralna — to tylko termin. Nazywam tak kobietę, z którą mnie, oprócz wiadomych węzłów fizjologicznych, wiążą jeszcze interesy sceniczne. Długo mówił w tym rodzaju, lecz już nie słuchałem go, niepokoiło mnie to, co przy ogólnym gwarze i śmiechu działo się na drugim końcu stołu: między Ałfierowym i Lidoczką. Ze zmarszczonych, brwi jej i gniewnie wykrzywionych ust zauważyłem, że jest obrażona. Ałfierow był już dobrze pijany. Bezradnie kiwał się tam i z powrotem na krześle, usiłując podnieść zamykające się powieki.
— Niech pan posłucha, — dobiegł do mnie podniecony, lecz panujący nad sobą głos Lidoczki: pan mnie nie może obrazić. Ja i nie takie obrzydliwości słyszałam. Lecz czyż pan nie rozumie, że nie chcę z panem nawet mówić?
Ałfierow zachwiał się na krześle.
— Kie-dy ja nie mo-gę?.. Nas wszystko jedna nie słyszą. Ja zaś z czystego serca! Mieszkanie, konie i wszystko takie... Rozumie pani?.. I żeby cokolwiek?... N-nie-nie!.. Ani Boże mój!.. Potem chyba kiedykolwiek za dobre sprawowanie, a teraz ani-ani!... L’appetit vient en mangeant, Ty czego nas: podsłuchujesz? — pogroził z pijanym uśmiechem, zauważywsze me spojrzenie.
Wtedy i Lidoczka na mnie popatrzała. Oczy jej błysnęły niezadowoleniem.
— Powiedz pan, proszę, — zawołała, umyślnie podnosząc głos, ażeby ją wszyscy słyszeli: pan tak postępuje ze wszystkiemi nieznajomemi kobietami czy tylko z temi, w których obronie nie ma kto stanąć?
Ałfierow speszył się, Ze wszystkich stron posypały się pytania:
— Co takiego się stało? O co idzie?... Kto kogo obraził?
— Jakie czułości, pomyślisz, — zjadliwie roześmiała się przez stół czarnowłosa aktorka: zupełnie jakby jej od tego ubyło.
Lidoczka skierowała na nią błyszczące oczy. Policzki jej momentalnie zbladły i tak samo momentalnie zapłonęły gorącym i nierównym rumieńcem.
— Mnie skutkiem tego nie ubędzie, m-me Dolskaja, — krzyknęła: a przybędzie tylko skandalicznego rozgłosu o naszych trupach wędrownych... Pani widzi: ten pan tak patrzy na aktorkę, że po pierwszem słowie proponuje jej pójście na utrzymanie. Jakiejże jeszcze potrzeba pani obrazy, jeżeli pani tego nie rozumie?
Nagle w garderobie powstał trudny do powtórzenia gwałt. Aktorki zaczęły krzyczeć wszystkie razem, mężczyźni zaczęli wymyślać sobie wzajemnie, przypominając jeden drugiemu stare porachunki pod postacią jakichciś jednokrotnych i benefisowych, wymawiali jeden drugiemu złodziejstwo i brak zdolności na scenie. Doktór ziemstwa pochylił się nad stołem i, przyłożywszy ręce do ust w kształcie tuby, krzyczał przejmującym głosem:
— Wzzy go, ugryź go!.. Wzzy, wzzy!.. — Anczarskij, który usnął na krześle, wstał i podszedł chwiejnymi krokam i do Lidoczki, stojącej pośrodku krzyczącej grupy aktorów.
— Dziecię moje! — zajęczał Anczarskij, rozkładając szeroko ręce: — Boska OfeljoL Skłoń swą męczeńską główkę na moją pierś poszarpaną, i będziemy płakać razem!
Lecz Lidoczka była blizkę zemdlenia. Podbiegłem do niej, odepchnąłem tragika i schwytałem ją za rękę. Mimowoli poszła za mną, drżąc cała ze wzburzenia. Czyjeś usłużne ręce narzuciły na nią rotundę i chustkę, i wyszliśmy na ulicę. Nie wiem, czy słyszała, lecz w ślad za nami z garderoby wyleciał cały potok wymysłów.
— Jakbyśmy to nie wiedzieli, co to za drań ta Wieryna, — piszczała głośniej od wszystkich Dolskaja: udaje uciśnioną niewinność, a sama w Tyflisie dziecko miała!
Wielkie płatki śniegu bez szmeru padały na ziemię, migając zupełnie jak białe gwiazdy w mroku nocy. Noga stąpała, jak po puszystym dywanie, po warstwie młodego, białego śniegu.
— Czegóż pan milczy? — z rozdrażnieniem zwróciła się do mnie Lidoczka, kiedy odeszliśmy na sto kroków od teatru.
— Cóż mam mówić? — wzruszyłem ramionami.
Roześmiała się z przymusem.
— A ja, niech pan wyobrazi sobie, byłam pewna, że pan wybuchnie szlachetnym oburzeniem z powodu tego skandalu. Niedawno pan tak tragicznie mnie przywitał! HW jakich dziwnych warunkach zdarza się nam spotykać“. O!! Znakomicie zrozumiałam sens pańskiego okrzyku, choć, być może, mimowoli wyrwał się on panu. „Przedtem byłaś kobietą z mojego towarzystwa, — chciał pan powiedzieć: i zwracałem się do pani z tym warunkowym szacunkiem, do którego obowiązywała mnie nasza znajomość. Teraz spotykam cię, jako aktorkę; za moje pieniądze tyś powinna mnie zabawiać w przeciągu dwóch godzin. Nie myśl, proszę bardzo, że spotykamy się z tobą, jak równy z równą“.
Rozumiałem, że Lidoczce potrzebny był pretekst, na który mogła by wylać kipiącą w niej złość, i dlatego milczałem w dalszym ciągu. To ją, widocznie, jeszcze bardziej drażniło.
— I oto pan zjawia się za kulisy. „Aktorki — to interesujące! Lekkie obyczaje, wesołe rozmowy i tanie miłostki!“ Ciekawe spojrzeć bliżej. Ma pan jeszcze stosunkowo przyzwoity cel. Ten głuptas wprost okazał się, jak... A wie pan, co mu powiem? Pan do nas oto przyszedł, jak na osobliwe zebranie popatrzeć się, a, według mnie, ta banda czyściejszą i lepszą jest, niż wy wszyscy, wypomadowani, przylizani i rozpustni. Pan widział teraz, jak my wyprawiamy skandale, jak pijemy wódkę, wymyślamy i przyjmujemy jałmużnę. No cóż? Za to pan nie widział, jak ci sami koczujący głodni aktorzy, wszyscy — całą trupą zastawiają ostatnie palta, ażeby pomóc choremu koledze! Za to pan nie widział, jak nas, zupełnie jak pełne ufności dzieci, jak baranów, oszukuje zręczny antreprener! Za to pan i wyobrazić sobie nie umie, jak każdy z nas cierpi skutkiem waszej pogardliwej i rozpustnej ciekawości. O, jak ja nienawidzę was, protektorów sztuki, zakulisowych mecenasów! Sto razy lepiej tonąć w naszem błocie, niż korzystać z waszej brudnej łaski. Żegnam pana. Oto moja furtka. Dziękuję panu za jego uprzejmość, choć i sama znalazłabym sobie drogę.
Otworzyła furtkę i poszła naprzód, nie odwracając się.
— Lidjo Michajłowno! — zawołałem, wyciągając ku niej ręce: czyż się tak pożegnamy? Niech pani przypomni sobie, wszak nigdy nie byliśmy wrogami.
Zatrzymała się.
— O czemże jeszcze mamy mówić?... Czyż pan ma teraz co wspólnego z wędrowną komedjantką? A zresztą, jeżeli już pan chce mieć zupełne wrażenie, to proszę wejść. Przynajmniej zobaczy pan, jak my mieszkamy. Czegóż się pan zatrzymał? Niech pan się nie obawia — nie mam męża teatralnego.
Słowa jej jeszcze w dalszym ciągu były zjadliwe, lecz ton złagodniał. Widocznie ułagodziła się ostra konieczność znieważania i uważania siebie za znieważaną, a łagodność moja jeszcze więcej ją rozbroiła.
Wszedłem do domu. Lidoczka zajmowała jeden pokój. Co to był za pokój! Maleńkie okna, nizki, krzywy sufit z belkami wewnątrz, ściany tynkowane, sine z wilgoci, wązkie żelazne łóżko i stół z lustrem, zawieszonem haftowanym ręcznikiem. Lidoczka zapaliła brudną lampę bez abażura i upadła na krzesło zupełnie wyczerpana. Ręce jej bezsilnie upadły na kolana, zmęczone i smutne oczy nieruchomo utkwiła w płomieniu lampy. Teraz mnie jeszcze więcej niż w teatrze, uderzył cierpiący wyraz jej twarzy. Posłuszny nieobliczalnemu porywowi litości, zbliżyłem się, ostrożnie wziąłem jedną z jej bladych, delikatnych rączek i przytuliłem do ust. I naraz — czy to pieszczota moja podziałała, czy nerwy wyczerpane nie wytrzymały — Lidoczka porywczo przytuliła twarz do mojej piersi, objęła ręką za szyję i, cała drżąc, zapłakała. Wiecie panowie, zawsze jest tak: kryje się — kryje w człowieku dawny niepodzielony z nikim smutek, a potem, jak wyrwie się, to i powstrzymać łez niemożna. I tu Lidoczka z histerycznym płaczem, całując ręce moje, powtórzyła mi smutną opowieść swego życia.
Po naszej moskiewskiej wizycie u Sławińskiego szczęśliwie wróciła do domu. Być może, jej poryw sceniczny skończył by się bez zgubnych następstw, gdyby nie spotkała swojej byłej przyjaciółki gimnazjalnej — aktorki prowincjonalnej. Bóg wie, co tą aktorkę skłoniło do wychwalania swego życia: czy wrodzona tępota, niewrażliwość i niewybredność, lub kobiece przechwalania się, lub zły, mściwy umysł kobiety, której się nie powodziło, lecz spotkanie z przyjaciółką rozstrzygnęło los Lidoczki. Wstąpiła na scenę. Z początku widziała wszystko w różowem świetle. Zewnętrzna strona sprawy, to jest ubóstwo, głód, długi, marne urządzenie teatru — da niej nie istniały. Lecz wkrótce do sztuki przyłączyła się miłość. Los zetknął ją z artystą — nazwisko jego i teraz jeszcze jest dość znane, nie będę go wymieniać: był to piękny łgarz z gorącemi słowami i zimnem sercem. Zapisał siebie do rosyjskich Keanów, miał artystyczne dziwactwa i kaprysy, a Lidoczka winna była zachwycać się nim i znajdywać przebłyski genjusza w objawach jego zwierzęcej natury. Kiedy Lidoczka powiedziała mu, że za trzy miesiąca winna rodzić, on po-złodziejsku, w tajemnicy rzucił ją na wolę losu. Dziecko umarło. Co było potem? Cały szereg nudnych dni, marnych oklasków wieczorami, nocnych orgji... Nauczyła się pić. Przynajmniej nie ssie za serce ustawiczna tęsknota. Krewni przedtem atakowali ją listami, i nie była od tego, ażeby wrócić, lecz po dziecku przemówiła w niej jej własna, w swoim rodzaju duma. Jeżeli przedtem nie przyszła, kiedy jeszcze był czas, to jakżeż mogła przyjść, zmuszona ostatecznością. I z tej dziwnej dumy poznałem dawną Lidoczkę.
— Pan mi, rodzony mój, wybaczy, com panu przez drogę nagadała, — prosiła, patrząc na mnie cudnemi, błagającemi oczyma: już bardzo boleśnie mi było. Jakiem pana zobaczyła, cała moja przeszłość zbudziła się w pamięci, dobra taka, niczem nie zbrukana. I temu, co o artystach mówiłam, niech pan nie wierzy. Ukłuć pana chciałam, złość swoją wyładować. Pamięta pan jak razem byliśmy w Moskwie u Sławińskiego? Tysiąc, tysiąc razy miał on rację. Choć i on również dobry, niema co mówić!... Tylko tu nie ciernie nawet, a jedna obrzydliwość. Wszak niema dnia, ażeby mnie nie znieważali czemkolwiek! I rzuciła bym natychmiast tą przeklętą scenę, lecz czyż można? O wszystkiem, rozumie pan, o wszystkiem swoich zawiadomiłam; okręty umyślnie za sobą spaliłam. Z jakimi oczyma teraz im się pokażę? No, czyż o tem można pomyśleć! Czyż można? Na miłość Boską niech pan powie, czyż można?
Tyle natarczywości było w tych spiesznych pytaniach, tak chciwie oczekiwała na moją odpowiedź, że stało się dla mnie zrozumiałem, jak często męczyła ją myśl o powrocie do domu. Ja, w miarę możności, prostemi i szczeremi słowami starałem się ją uspokoić: powiedziałem że nie tylko może, ale i powinna wrócić do swoich staruszków, że teraz chora i zmęczona, podwójnie jest im droższą, jak matce drogiem jest chore dziecko, że nigdy nie jest późno odpocząć fizycznie i moralnie po tem ciężkiem życiu.
Lidoczka bardzo uważnie słuchała mnie, nie wypuszczała mej ręki i od czasu do czasu głęboko i z przerwami wzdychając, jak dziecko po długim płaczu. Jeszcze nie wyschłe po płaczu oczy jej zabłysnęły radosną nadzieją. Niedostrzegalnie dla nas samych przeszliśmy do naszych wspólnych wspomnień i długo siedzieliśmy obok, blizko zestawiwszy krzesła, zapomniawszy o przygodach tego wieczoru, nie przestając dopytywać się i odpowiadać, zupełnie jak brat i siostra po długiej rozłące. Lidoczka i śmiała się jakimś wstydliwym, dziecinnym śmiechem, i wzdychała, i jakby sama nie wierzyła temu, co w niej w tej chwili się działo. W końcu, kiedy ogień w lampie zaczął gasnąć, spostrzegłem się i zacząłem się żegnać.
— Czekam pana jutro, — rzekła Lidoczka, mocno ściskając mą rękę: Niech pan pamięta: jak pan powie, tak i będzie. Tak wierzę panu, że nawet przyjąć pomoc od pana lekko mi będzie.
I znów tej nocy, tak samo, jak przed kilku laty, po mojem pożegnaniu z Lidoczką, długo nie mogłem zasnąć, i znów przyszło mi do głowy oświadczyć się jej. Wzruszyło mnie jej opowiadanie o życiu tułaczem, i wszelkimi siłami chciałem dać jej odpoczynek, przytulić ją i uspokoić. „Kobieta, która wiele przecierpiała, powinna umieć i bardzo kochać, — myślałem, przewracając się z boku na bok: będzie najczulszą żoną i matką. I już, rozumie się, jeżeli zostanie żoną moją, nikt nie ośmieli się wymawiać jej hańbę dawnego życia“.
Tak rozważałem, ponieważ dotychczas jeszcze nie spotykałem ludzi, podobnych do Lidoczki. Lecz wyszło następnego dnia coś nieoczekiwanego, dziwnego, według ówczesnych poglądów moich nawet bezsensownego. Zdarzało się wam, panowie, słyszeć, jak w cerkwi wygłaszają modlitwę: „O wszelkiej duszy chrześcijańskiej, cierpiącej i nienawiści pełnej, oczekującej pociechy od Chrystusa“? Oto i Lidoczka właśnie należała do tych cierpiących i nienawiści pełnych. To najbardziej niezrównoważeni ludzie. Miota-miota nimi los, i tak w ostateczności ich okaleczy i zrobi złymi, że i poznać trudno. Wiele w nich jest wrażliwości, czułości, współczucia, gotowości do samoofiarowania, do dobroci serdecznej, a z drugiej strony — duma szatańska, obraźliwa i bezsensowna duma, ustawiczne zwątpienie i co do siebie i co do ludzi, skłonność do grzebania się we wszystkich swoich wrażeniach i, główne, jakiś nadmierny, dziki wstyd. Naszła ją chwila — odda wam duszę, najdroższe i nietykalne przed wami wyłoży, a minęła chwila — i was samych za swoją szczerość już nienawidzi i spieszy się ulżyć sobie obelgą. Później domyśliłem się, że i Lidoczka należała do liczby tych zapędzonych przez los.
Rano obudził mnie ordynans Ałfierowa (samego korneta przez całą noc nie było w domu). Podaje mi Kirrił kartkę, a serce we mnie mocno zabiło.
— Od kogo? — pytam.
— Nie mogę wiedzieć, wasza wielmożności. Jakiś żydziak przynosił. Powiada, odpowiedzi nie trzeba, a sam uciekł.
Kartka była od Lidoczki.
„Łaskawy panie Nikołaju Arkadjewiczu, — pisała Lidoczka: myślę, że panu nie mniej wstyd z powodu wczorajszego. Wszystko, co panu mówiłam, — wynik chwilowej słabości nerwów. Chociaż pan jest wspaniały ze swoim rozsądkiem, przekładam jednak swoją swobodę i ukochaną sprawę, której będę służyć tak samo, jak i inni, nie mędrkując i nie potępiając. Piszę do pana pospiesznie, gdyż oczekują na mnie konie Ałfierowa. Powtarzam jeszcze raz, że oprócz wspólnego wstydu, między nami nic być nie może”.
Spojrzałem na zegarek — było już daleko po południu, — ubrałem się spiesznie i pobiegłem na poszukiwania Lidoczki. W jej mieszkaniu stara i brudna żydówka oznajmiła mi, że „panienka dopiero co wyjechała”. „Takich było dwóch pięknych koni u powozu, zupełnie jak u gubernatora”. Długo znajdowałem się w kłopocie, gdzie udać się dalej, gdyby nie błysnęła mi myśl pojechania do teatru. Rzeczywiście, nie dochodząc jeszcze do garderoby, usłyszałem w niej gwar bardzo licznej kompanji. Otworzyłem drzwi i oczom moim przedstawiła się następująca scena:
Pośrodku pokoju, na stole, zastawionym pustelni butelkami po szampanie, stała Lidoczka, roztargana, rozczerwieniona, z puharem w wysoko podniesionej ręce. W około niej, stojąc i siedząc, tłoczyli się: Ałfierow, doktór, rotmistrz; jeszcze z pięć-sześć osób z pośród naszych miejskich hulaków. W głębi pokoju, patrząc ze zdumieniem i pewnym niepokojem na rozgrywające się, stała grupa aktorów. Zjawienia się mego nikt nie zauważył, dlatego że uwaga wszystkich pochłonięta była tem, że w tej chwili Lidoczka z wymowną gestykulacją śpiewała ze swego wzniesienia:

„Jaki obiad nam podali!
Jakiem winem nas ugaszczali!
Już ja piłam, piłam, piłam,

I do tego teraz doszłam,
Żem, doprawdy, gotowa... gotowa...
Ha-ha-ha-ha-ha...
Pst... o tem ani słowa!“

I naraz oczy nasze spotkały się. Momentalnie zbladła, zachwiała się, i puhar z brzękiem i trzaskiem potoczył się na podłogę. Wszyscy zwrócili się w moją stronę.
— Panowie, — zawołała Lidoczka, nienawistnie błysnąwszy oczyma: kto chce pić wino z mego pantofelka?
— Ja, ja, ja! — rozległo się odrazu kilka głosów.
— Wszyscy odrazu nie mogą. Ałfierow, zdejmij!...
I wyciągnęła swą malutką nóżką w stronę Ałfierowa. Ten zdjął pantofelek l wstawił w niego puhar.
— Wypijemy za zdrowie Nikołaja Arkadjewiczai — ciągnęła dalej w podnieceniu Lidoczka: on wczoraj w nocy nawracał mnie na drogę zbawienia. Niech żyją cnotliwi młodzi ludzie!
— Hura! — zawrzeszczała rozgłośnie podchmielona kompanja.
— On jeden ma gębę nie od parady, przekrzyczał wszystkich doktór: dajcie mu za to wina! Ogarnęła mnie złość.
— Winszuję pani, Lidjo Michajłowno, rzekłem z drwiąco-nizkim ukłonem: pani rzeczywiście jest znakomitą artystką, lecz teraz dopiero zrozumiałem, jakie pobudki ciągnęły panią na scenę.

Wyszedłem z garderoby, odprowadzony ogólnym śmiechem. Zresztą, czyż to dla mnie nie wszystko jedno?... Prawdziwego tła tej głupiej sceny nikt nie znał, chociaż śmieszna rola w każdym bądź razie stała się moim udziałem... Lecz co tam mówić: zła rola, mściwa i niesprawiedliwa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.