Szaławiła/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szaławiła |
Podtytuł | Staroszlachecka powieść |
Wydawca | T. Rakowicz |
Data wyd. | 1870 |
Druk | J. Buszczyński |
Miejsce wyd. | Toruń |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W małym, zwykle drzemiącym miasteczku, którego szczęśliwi mieszkańce dla wynalezienia sobie jakiegokolwiek zajęcia zmuszeni są przypatrywać się tworzeniu obłoków i robić spostrzeżenia metereologiczne, a jeśli przypadkiem coś przerwie zwykłą monotonią życia, jeśli coś zaszumi, zabłyszczy, — ozwie się głosem niezwykłym i porządek codzienny zmięsza, cóż to za uroczystość dla biednych mieszkańców i jaka pociecha, jaki materyał obfity do długich postrzeżeń i nieskończonej gawędy. Prawdziwe święto choćby w dzień powszedni! Wszystkie gospodynie na progu, (niestety! od kipiących garnków oddalić się niepodobna, a i dzieci krzyczą w kołyskach) — wszyscy gospodarze kapoty nadziawszy wychodzą w ulice, a dzieci, przednie straże i tyraliery puszczają się aż na sam teatr wypadku... dla dostania języka... Najczęściej ów śmielszy pułk bosonogich przypuszcza szturm zbitym legionem i odparty cofa się do płotów w należytym porządku, aby za chwilę wrócić z wrzaskiem ku przedmiotowi ciekawości swojej!
Hej! hej! panowie moi! Komu się w życiu trafiło ulicznikować za młodu, o chłodzie i głodzie, szyby wybijać, wróble wykręcać, i należeć do jaśnie wielmożnego tłumu — choć to były ciężkie czasy, krwawemi częstokroć wspomnieniami oznaczone — ileż to potym razy w szczęśliwszych chwilach z westchnieniem i łzą się ich nie pożałowało! Bo młodość wszystko ozłaca... bo naówczas... ale do porządku! do porządku!!
Jesteśmy właśnie w takiej mieścinie spokojnej, godzina wieczorna, słońce ma się ku zachodowi, bydło z pola powraca... o tej porze już wszystko tu zwykło się zabierać do spoczynku... a przecież w okolicy parafialnego, starożytnego kościoła objawia się jeszcze ruch jakiś coś zwiastujący niezwyczajnego... pogrzeb czy wesele?...
Przez murowaną bramę wiodącą na cmentarz przedkościelny, widać drożynę wysypaną piaskiem żółtym i zielonym tatarakiem...
Gdyby to miał być pogrzeb, dróżka wysypana by była żałobną posiekaną jedlinką... A więc jedno z dwojga, chrzest znakomitego potomka rodziny lub weselisko...
Nie ma przytym ani bractw ani chorągwi... Evoe! więc z pewnością wesele!
Dwóch sławetnych panów mieszczan w granatowych długich kapotach, czapki wysokie z siwego barana na głowie, częstują się tabaką przed furtą, rozglądając do koła, kilku obdartych chłopców powłaziło na mur kościelny aby dalej widzieli: dziad o kuli i baba z garnuszkiem pod łachmany ukrytym zabrali miejsca u samego wnijścia, aby ich nie pominięto... W miasteczku, jak zajrzeć, co chata to gosposia w progu, jedne ręce u czoła trzymają od blasku, drugie w boki się wzięły dla powagi...
Jeden ze śmielszych wędrowców dostał się na gałąź starej lipy i z tego obserwatoryum, popatrzywszy na gościniec ku polu — krzyknął:
Jadą!!
— Jadą!! jadą!! słyszycie jadą! powtórzyły echa... Tłum przeszły dreszcze spokojne.. ulicami elektryczna przebiegła wieść... Jadą!! Oczy zwróciły się na drogę... W istocie tuman kurzu ogromny... ale z za tumanu nic nie widać... tylko tętni, huczy, brzęczy... klaska coś...
Mieszczanie ustąpili z drogi, dziad i baba przybliżyli się do furty... dziećmi ciekawość jak wiatr miota, to się rzucą w prawo, to w lewo, a śmieją się, a popychają a kuksają... taka radość... że się coś niewidzianego zobaczy... Nagle i cisza! jak mak siał... Tuman się rozstąpił, kawalkata wychodzi z jego łona i — dalipan jest popatrzeć na co!! Naprzód konni, chłop w chłopa, od karmazynów, atłasów, a konie w rzędach najsutszych, a na głowach kity i kołpaki, a u boków szable... a ostrogi u bótów... a pod szyjami koni pukle, a u panów karbunkuły... Daj go katu... Choćbyś nie chciał, to tu pana młodego poznać musisz — najładniejszy ze wszystkich... jeno mu okrutna kresa przez łeb zawadza... blizna czerwona... Ale z tym młodemu ładnie, znać, że za piecem nie siedział... Za państwem dwornia i czeladka, koniki niczego i suknie od święta... a jest tego nie mało... I konie i ludzie w kupie brykać skłonni, więc to wszystko śmieje się, gzi, parska, wierzga, huczy, a konie stają dęba, a chłopcy czapki do góry rzucają... ochota taka, że aż miło...
Niekiedy starszy szlachcic huknie wiwatem, drudzy mu zawtórują... a brzuchy się trzęsą, a pasy złotemi fręzlami drżą... i z końca w koniec kawalkata cała niby jedno ciało śmiechem i krzykiem wtóruje... Przed kościołem kilku w powietrze wypaliło z pistoletów.
Nuż za niemi drudzy, kto głośniej wypali, chłopcy miejscy ze strachu poszli za mur. Mieszczanie z respektem się cofają... wróbli całe stado spłoszone poleciało na tok plebański...
Gospodynie z progów zabierają się do rejterady. — Bo kto zaręczy, że się jakiemu szlachcicowi kula nie zamięszała do pistoletu, a ręka mu nie drgnie i ołowianka nie poleci... gdzie się być nie spodziewała.
Ale otóż już z koni zsiadają przed furtą, a dalej i powozy ciągną...
Stare to jeszcze kolebki na pasach, otóż jest jedna kareta nowa bardzo piękna — stare skarbniczki, wózki, bryki... wszystkiego dosyć...
Bo na szlacheckim weselu im tego więcej a ogon się dłużej ciągnie, tymci lepiej... i do ostatniego podjezdka ze stajni trzeba wydobyć na taką okazyą, choćby nieborak na przewody zdechł.
Dopieroż z kolebek, z karety, z wózków starszyzna się wysadza i rubrony wysuwają jak zarki...
Tu największa ciekawość, tu dramatis persona... panna młoda!!
Miasteczkowa publika aby ją zobaczyć posunęła się z narażeniem życia i powagi — ale tu jest na co i spojrzeć!
Panna Domicella cudo urody... istne caceczko, a w tych ślubowych strojach swych, białym atłasie, zasłonie, wieńcu i trzewiczkach śnieżystych na koreczkach, wygląda jakby z saskiej porcelany ulepiona i świeżo pomalowana...
A malutka, szczuplutka... drobna... nóżka jak u dziecka, rączka jak u dziecka, spojrzenie dziecinne... uśmieszek dziewiczy... O mój Boże! I to ten kresowaty zawadija, ogromne człowieczysko... ma wziąć tę różyczkę, której zdaje się strach dotknąć, żeby w powietrze nie uleciała...
Mieszczanie kiwają głowami... baba westchnęła...
Panienkę prowadzą druchny dwie dorodne, słuszne, tak że między niemi znika maluśka jak konwalija w bujnej trawie... a za młodą, druchnami, matką, która płacze i łzy ociera, za panami i dwornią kto żyw śpieszy do kościoła — ciśnie się ciekawie miejska drużyna, bo to dla jednych zajmująca, jak się wiekuista wymawia przysięga, dla drugich przypomnienie słodkie tych lat, gdy się szło do ołtarza. Przy tym mnóstwo się czyni postrzeżeń, czy w ołtarzu świeca nie zgasła, i z której strony, kto pierwszy wstąpił na kobierzec, on czy ona, za panną młodą która weszła druchna i jakim głosem wymawiali tak: i czy które z nich zapłakało...
Orszak weselny przy dźwięku marszu na organach odegrywanego wtoczył się pod gotyckie kościołka sklepienia; wszyscy stanęli w miejscach jakie im wiek i dostojność naznaczała... młodzi poklękli się modlić, organ marsza dokończył, cisza... tylko tu i owdzie szabla brzęknie bo się z nią utaić trudno — i westchnienie wolniejsze przedrze się przez usta... Z zakrystyi wychodzi staruszek z agendą w ręku... poszedł wprost do ołtarza i ukląkł... Dobra chwila minęła nim się na duchu zebrał, nim ołtarz ucałowawszy odwrócił się do tłumu i począł naukę przedślubną... Głos starego kapłana był cichy, kościół obszerny... mało go też słychać było a bodaj czy kto prócz matki panny młodej słuchał...
A tuż i obrzęd następuje...
Pana młoda jakoś stłumiono i niewyraźnie, po dłuższej chwili oczekiwania wyrzekła przysięgę nareszcie — męzkim a rycerskim głosem wypowiedział pan młody. Na organach brzmi już Veni Creator, a państwo młodzi się modlą.
Druchowie i druchny ustąpiły, poważniejsze matrony i starsi panowie gotują się odprowadzić od ołtarza...
W kruchcie ruch wielki, bo każdyby rad tak stanął, aby się lepiej przypatrzyć wracającym młodym, co szli przed chwilą wolni a wracają teraz na cały żywot jednym losem związani.
Ale mrok już w kościele, choć na podwórzu jeszcze jasno... i twarzy nie widać, tak że nikt z pewnością powiedzieć nie może czy panna młoda płakała...
Wychodzą już, wychodzą... Szmer, młodzież śpieszy do koni... woźnice się obwołują, że czas zaciągać i z bicza klaskać, aliści — patrz, jeszcze spóźnieni jacyś goście jadą...
Kolebka stara, opylona, koni cztery u niej tęgich ale starych i zhasane okrutnie, znać się spieszyli bardzo... W otwartym powozie widać mężczyznę niemłodego, twarz przeciągła a blada, i obok niego kobietę czarno ubraną, pochyloną w głąb, z głową opartą o poduszki z oczyma zasłoniętemi. Czy w drodze zasłabła?
— Stój! stój — stary wysiadł żywo, korda u boku pomacał, czapkę na głowie umocował, wąsa potarł, na kiju się sparłszy, idzie. Oko w oko spotkał się z weselnym orszakiem: stoi jakby osłupiały, wargi mu drżą, ręce dygocą, na nogach się ledwie trzyma... stoi a patrzy...
Mijają go zdumieni, nikt nie zna, ale kto spojrzy, to po nim czegoś ciarki przejdą... Cóż to za jeden? co zacz?
Już do kolebek siadać zaczęli weselni, gdy pan młody wyszedł... i spostrzegłszy z kolei starca, który w niego oczy wlepił surowe i dzikie... zadrzał a pobladł...
— A tuś mi! wrzasnął stary rozgłośnie — a tuś! w czas przybywam... Wczas! Ichmości panowie a bracia... stójcie! Biorę was panów wszystkich za świadki, jako ja Strukczaszy Życzyński imieniem Floryan, klejnotu Koźlerogi — ślub JMPana Zbisława Wierzchowskiego aresztuję, protestuję, unieważniam i za niebyły ogłaszam...
Odetchnął nieco.
— A czyniąc to — dodał, opieram się na świętym a uroczystym przyrzeczeniu rzeczonego Zbisława daniu córce mej Anieli ustnie i na piśmie, iż ją miał za małżonkę wziąść... przyczym zaręczyny z duchownym błogosławieństwem się odbyły...
Panna młoda słysząc ten protest, zbladła, drgnęła, niby radość błysła na jej licu i kilka kroków ku matce się swej cofnęła. Zrazu panowało milczenie... aliści pan młody poczerwieniał nagle i przyjaciół jego oblicza pokraśniały i szable jęły brzęczeć, jakby im już w pochwach tęskno było.
— Za pozwoleniem — ozwał się, występując przed pana młodego, który mówić już miał, giętki, szpakowaty, zwinny i żywy mężczyzna, szerokim krokiem cisnąć się pod samego prawie pana Strukczaszego — za pozwoleniem! Trochę się Jegomość dobrodziej przypóźniłeś, bo kościół święty, matka nasza, przed chwilą tę oto parę wiekuistym, uroczystym a niezłomnym połączyła węzłem. Co było a nie jest, to nie pisać w regestr!! Mało kto co komu obiecywał...
— A mam tego za... nikczemnego, kto nie dotrzymał! krzyknął Strukczaszy...
— O to się rozprawiemy! huknął pan młody z za swojego obrońcy... Zostałem przez pannę Strukczaszankę samę zwolniony z przyrzeczenia... byłem wolny... a żeś mi Jegomość uczynił krzywdę i zamięszał godzinę szczęśliwą... o to do rachunku pociągnę. Teraz tu ni czas ni pora procesa przed kościołem rozwodzić...
Chciał pan Zbisław podać ręce zaślubionej swej pannie Domicelli, gdy mała owa laleczka jak od oparzonego się cofnęła ku matce.
Z za powozu opylonego wysunęła się chuda figura palestranta z papierami pod pachą, nieboraczyna szedł, ale drżał... i nisko czapką się kłaniał wszystkim.
— Woźny — czytaj protest i pozwy wręczaj... krzyknął Strukczaszy.
— Ani mi się rusz, chceszli mieć uszy całe! krzyknęli w kilku przyjaciele młodego — Wrzawa się poczęła sroga, szable też już z pochew wyłazić zaczynały, ale co który dobył, to rzucił nazad jakby zmuszony... Strukczaszy stał jako dąb stuletni nieporuszony, nieulękły. Zoczył o kilka kroków matkę i córkę tulące się do siebie i zwrócił się ku nim.
— Miasto łez i przekleństw winniście mi państwo podziękowanie, żem oto tę ofiarę niewinną ze szpon tego jastrzębia wyrwał w porę — zawołał śmiało. — Nie znacie jeszcze tego ptaszka!! ale ja go znam i znają go strony nasze Hrubieszowskie, a ci co go tam klną lub nań płaczą. Nie stąpił na próg domu, żeby z sobą nieszczęścia nie przyniósł, zwady, krwi, procesu, zabójstwa i zwodzicielstwa... ani mury klasztorne były mu za wysokie...
Podziękujcież mi — albowiem ślub ogłaszam za nieważny. — Woźny czytaj protest!
Za krzykiem już nic słychać nie było, w tym wystąpił opiekun panny, stryj jej pan Bożeński z miną wielce frasobliwą.
— Za pozwoleniem, rzekł — ale tego!! nikt p. Strukczaszemu nie broni protestować ani pozwów na drzwiach przybijać, ani głosić, co mu się podoba... na to są sądy, konsystorze... trybunały... tandem tu coram publico poczynać tak gwałtownie zwadę, hałas... ani nam, ani waszmości nie przystało... Każdy będzie wiedział, co czynić... a my możemy z weselem do domu...
Ruszyło się niby wszystko, starzec spojrzał błagająco na pannę młodą zapłakaną, zmięszaną, stojącą w ślubnym wianku i zasłonie. Panna Domicella, gdyż ją tym imieniem jeszcze nazwać możemy — zadrżała, spotkawszy wejrzenie Strukczaszego, cofnęła się kroków parę, i sparła chwilę na ramieniu matki, potym zwróciła do stryja i żywo coś mu do ucha szeptać poczęła... Stryj pan Bożeński syknął i pochwycił się za głowę... ale Domcia odsunęła się od niego ku matce.
W tym Zbisław przedzierając się przez kupkę otaczającą, zaczął ku niej przybliżać... Domcia niezlękniona wpatrzyła się weń groźno i długo... w oczach jej widać było gniew, dumę, prawie niechęć i pogardę. Ktoby się był takiego wyrazu w oczach młodej żony, w takiej chwili, i z tak łagodnych źrenic spodziewał.
P. Zbisław chciał iść ku niej, ale się zawahał, ukłuty wzrokiem i na chwilę pomięszany.
— Moja panno... rzekł do żony...
— Jeszczem ja nie waszmościna — odparła sucho mała laleczka — jeszcze nie!
Przyrzekałeś waćpan innej przedemną, a nie dotrzymałeś... ja cudzych resztek nie chcę! Ona ma pierwszeństwo do waćpana. Więc choć ksiądz dobrodziej nasze ręce związał... ja waćpana za męża mojego nie uważam, a zwalniając go ze słowa i przysięgi mam honor być najniższą sługą!!
Dygnęła bardzo rezolutnie ale gniewnie, odwróciła się do matki i zamilkła, osłupieli wszyscy... pan młody ramionami ruszył, ale mu policzek drgał ze złości i wąs się miotał.
— Pani żono dobrodziejko... rzekł jąkając się nieco — zawcześnie pani zażywać chce władzy swej niewieściej a pono nieskutecznie... Mnie jeszcze w uszach brzmi przyrzeczone przez nią posłuszeństwo!
Ostatni wyraz wymówił z naciskiem.
— Nie jestem jeszcze żoną waćpana... odparła, zwracając się jak na sprężynie mała laleczka... wprzódy się pan rozpraw z pierwszą narzeczoną, zaręczona czy... tamta, której wiarę przysięgałeś... wprzódy się waćpan oczyść — ja go znać nie chcę...
Wszyscy zamilkli, spoglądając po sobie, panna Domicella zdjęła powoli wianek z głowy i postąpiła ku powozowi osłoniona przez matkę, która ją obejmowała płacząc. Stryj rękę sobie z gniewu kąsał, nie wiedząc co począć, pan młody niby śmiał się, ale w oczach mu złym ogniem błyskało...
W tej chwili właśnie ktoś był księdzu pobiegł dać znać do zakrystyi, a staruszek przerażony, nie mając czasu komży zrzucić, przybiegł z odkrytą głową, z załamanemi rękami na plac owej niespodzianej utarczki...
— Co się tu dzieje! co to jest! na miłego Boga, stojąc pośród nich — co za zwada?
— Ja protest zanoszę — rzekł Strukczaszy, któremu męstwa jeszcze przybyło — ślub jegomość dałeś nieważny, zostałeś uwiedziony, bo było uroczyste przyrzeczenie małżeństwa innej dane... a ślad mam na piśmie.
— Na piśmie! A przecież ogłaszano zapowiedzie? czemuż nie protestowaliście wprzódy?
— A któż o waszych zapowiedziach wiedział? o dwadzieścia mil?
— Pytałem pana młodego na egzaminie.
— Com miał mówić? co? ofuknął pan młody — żem sobie z panną żartował?
Onać to wie najlepiej, bo mi pierścień sama oddała, i słowo zwróciła...
— Alem ja ci słowa nie zwrócił! zakrzyknął Strukczaszy — i nie zwrócę i nie zwrócę! Myślisz, że cię z nią gwałtem chcę ożenić! Mylisz się, nie dam ci jej na żaden sposób — gdybyś mi krzyżem u nóg rok leżał, mieć jej nie będziesz... ale nie dam ci też innego zażyć szczęścia ani spokoju, kiedy ona go nie ma. Ożenić ci się niedopuszczę z żadną... nigdy! Gdyby do Rzymu przyszło pieszo iść — nie dam! Ruch ręką impetyczny zrobił w powietrzu, czapkę poprawił, wąsa pociągnął i uderzył po karabeli.
— A zrąbiecie mnie — dodał, widząc, że dłonie na szable spadły — jać to wiem czym taka robota pachnie! zrąbiecie mnie.... jest Życzyńskich cały sznurek! Piotr, Damjan, Paweł, Hilary, wszyscyśmy sobie przysięgli.... zastępować mnie będą do ostatniego, któryś przecież swego dokaże.
— No, to o tym potym — syknął gniewnie pan młody — niech ksiądz proboszcz raczy z żoną moją się rozmówić, aby rozum miała, że to nie żarty, ja do niej prawo mam i tego nie puszczę... a ze Strukczaszym moja sprawa... to się załatwi.
Domcia obejrzała się już od stopni powozu.
— Waćpan do mnie prawa żadnego nie masz i mieć nie będziesz... ślub był nie ważny... ślubuj tej, którejś wprzódy przyrzekał.
— Nieważny! powtórzył Strukczaszy.... zdradą i kłamstwem otrzymany. Huk się zrobił, ale stary nic nie zważał, ksiądz ręce rozstawił szeroko.
— Na Chrystusa ukrzyżowanego — stójcież ludzie bez miłosierdzia nad sobą... Rozprawcie się spokojnie... niech konsystorz rozstrzyga... ja z mojego obowiązku kapłańskiego stoję w obronie panny Domicelli. Sam ślub dałem, prawda.... ale matrimonium ratum, rozwód łatwy, bo to jeszcze nie małżeństwo. Kościół był oszukany. Rozjedźcie się i...
Pan młody nie dał mu dokończyć.
— Co jegomość mówisz: ślub nieważny! zawołał cały kipiąc krwią oblany — ślub nieważny! Jam przysięgał, mam świadki, ona przysięgała, słyszeli wszyscy... Ja z siebie igraszki robić nie dam, ani się ulęknę... Ze Strukczaszym to moja sprawa...
— Klecho jakiś! warknął jeden z towarzyszów pana młodego.
Ksiądz się zwrócił ruszając ramionami.
— Mój dobrodzieju, mnie nie zastraszysz... ja niechcę być odpowiedzialnym przed Bogiem ni przed ludźmi, dopóki wyższe władze nierozstrzygną... ogłaszam, iż ślub zawieszony...
— A ja ciebie stary grzybie powieszę! odezwał się stłumionym głosem jeden z tłumu...
— Panowie — przerwał pan młody — czy to my malowani, co to my tu sejmikować przyszli! hę! Damyż z siebie żartować! Byliście ślubu świadkami... ja nikogo nie pytam i żonę biorę jak swoję.
W tej chwili stało się zamięszanie okrutne... szable poszły wszystkie do góry, mieszczanie i tłum przypatrujący się począł krzyczeć... panna młoda z matką rzuciły się czymprędzej do powozu, przeciw panu młodemu i jego przyjaciołom wybiegł stryj i ksiądz...
Bożeński dawał Zbisławowi jakieś znaki rękami...
— Czekajcie ichmoście! na Boga zaklinam... bez gwałtu...
Strukczaszy stał, za nim dwóch czeladzi przy szablach, zimny, blady z ręką na rapciach. Powóz matki i córki, znać z ich rozkazu, nawrócił szybko i nim przyjaciele pana młodego rzuciwszy się zdołali konie pochwycić, w pędzie co koń wyskoczy napowrót od miasteczka ruszył.
Bożeński próżno starał się tumult ów poskromić, młodzież rzuciła się na nieulęknionego Strukczaszego, gdy w tym z powozu czarno ubrana, z krzykiem wyskoczyła kobieta.
To zjawisko, którego się dotąd nie domyślano, na chwilę w osłupienie wprowadziło wszystkich... Nawet przyjaciele Zbisława wylękli stanęli...
Strukczaszanka Aniela, słusznej postaci, blada, z czarnemi kosy, poważna a dziwnie piękna, objęła ojca rękami...
— Ojcze mój! zawołała — i ty mnie uwiodłeś! nie przyznałeś mi się, dokąd jedziemy... po co? Nie dałabym ci się narażać na śmierć, na gniew... na kłótnie dla mnie daremne... Ja mu oddałam pierścień i słowo, i niechcę go! niechcę! niechcę... niech ślubuje! niech będzie szczęśliwy, byle go oczy moje więcej nie widziały...
Wszyscy milczeli — pan młody zrazu stanął czerwony, potym patrząc i słuchając stał się blady, potym mu policzek i wąs drżeć zaczął, potym się chwycił za pierś, a brwi mu się ściągnęły strasznie i szrama zaczerwieniła jak wstęga krwawa.
Oczy wlepił w pannę Anielę... coś mówić chciał i nie śmiał, jakby do walki z kobietą występować nie mógł.
Przyjaciele jego patrząc nań, nie wiedzieli, co poczynać, tymczasem córka odciągnęła ojca, gwałtem go pchając do kolebki.... i nim się opatrzyli Zbisławczycy, już powóz powoli ruszał z miejsca, nikt go nie wstrzymywał... Ksiądz, stryj, towarzysze pana młodego, przyjaciele Bożeńskich pozostali przed bramą, większa część z szablami dobytemi i długo milczeli...
Przerwał ciszę nareszcie stryj panny, przystępując do Zbisława...
— Tylko się waszmość teraz nie rwij a sprawy sobie nie psuj! Cierpliwie... zwolna... niech pozywają...
— Niech pozywają przed samego Lucypera — krzyknął nagle, burząc się jak ocucony pan młody — a mnie co do ich pozwów! Jam ślub wziął, ksiądz mi go dał, żonę mam i o niczym wiedzieć niechcę...
— Więc cóż! więc cóż! spytał Bożeński.
— Co? siadam na koń z przyjacioły i jadę do Zmurek po żonę, tak mi Boże dopomóż, choćby szturmem brać przyszło! A! niedoczekanie ich, żeby potym pośmiewiskiem być u ludzi, że mnie od własnej małżonki jak kota od mleka odsadzono! Panowie! Kto mój, kto mi druh, na konie!
— Stój! stój! krzyknął stryj, krzyżując ręce... Co waść pan czynić chcesz! To się na nic nie zdało! Ja moję bratową znam! — Ja waszę Domcię znam, — ja wiem co będzie... Tu gwałtem nic nie poczniesz...
— Ale ja mam prawo święte...
— A słyszałeś, co Domcia mówiła? rzekł stryj.
— O to my się z jejmością potym rozmówimy, odparł gwałtownie pan młody — to moja rzecz — ale żonę muszę mieć, choćby krew rozlać przyszło.
Ale jakże ją siłą mieć możesz? spytał stryj — co ci w głowie? One pojechały przodem... Nim wy dobieżycie do Zmurek cała dwornia, a bodaj wieś będzie na nogach, strzelcy, czeladź... Brama murowana, dwór częstokołem oprowadzony... baby się obronią... jeśli na upartego przyjdzie... Sprawa hałasu narobi, a jeszcze ją może kto i życiem przypłaci...
— Mówcie sobie co chcecie... ja nie pójdę z kwitkiem, to darmo, przerwał Zbisław... klnę się na ojca i matkę...
— I my nie pójdziemy! wtórowali przyjaciele...
— Na koń! na koń! poczęto wołać ze wszech stron...
— Na miłość Bożą. — Słowo... pomiarkujcież się, rozkrzyżowując się znowu począł Bożeński — tylko słowo.
— Co mamy pleść darmo...
— Ja jako parlamentarz pojadę... dajcie mi czas... kilka godzin, jeśli nic nie zrobię, umywam ręce, przecieżem sam aści forytował, prawo mam pośredniczyć... Niech mi skarbniczek podadzą — pojadę do Zmurek za niemi. Matka, jeśli kogo posłucha, to mnie. Uda się, to przyszlę chłopaka, nie, to sam powrócę — ale póki się nie sprawię — posiedzicie w miasteczku — korona wam z głowy nie spadnie.
Popatrzyli po sobie młodzi i jęli głowami kręcić, ale jakoś Zbisław się pomiarkował i poskromił.
— No, to waszmość jedź — zgoda — zawołał — czekam z powrotem... Ale jeśli się nie uda wyprawa, jak mi Pan Bóg miły — ruszym przebojem na dwór... i żonę wezmę... choćby życiem przypłacić przyszło... A schowa się... to ja z pod ziemi ją dobędę.
Spojrzał po swoich... ci mu wtórowali...
Stryj tymczasem do skarbniczka się drapał i kazał poganiać — a ksiądz cicho powrócił do zakrystyi. Kupa weselna przyjaciół została tak u furty kościelnej, przed którą konie trzymano i powozy stały... i czeladź gawroniła, a dalej, choć już nadeszła noc i księżyc w pełni wypłynął, z miasteczka tłumy przypatrywały się tej zwadzie ciekawe.
Pan młody pokręcił wąsa, szable się do pochew powsuwały, gdzie jeszcze jaka była nagą.
— A, żeby czasu nie tracić — zawołał, zapraszam ichmościów do Hersza... użyjemy dobrej myśli, póki zła nie nadejdzie... Za mną! za mną...
Więc pieszo ruszono tryumfalnie niby ulicą pod najstarszą wiechę jaka tu była, do gospody Hersza Smolańskiego...
Hersz miał dobrą piwnicę — bo się tu szlachta często gromadziła, sprowadzał co roku wino z Węgier, sprzedawał je okseftami i beczułkami i butlami, ale miał i stare miody i starego też węgrzyna dukatowego. Więc u niego hulanka mogła być niczego — a że ją p. Zbisław umiał urządzić, o tym nikt nie wątpił. Znanym był im z tego... tylko że dziś humor nie sprzyjał. W milczeniu przesunęli się wszyscy aż do rynku. Konie kazał prowadzić za sobą, a że ich zdala przychodzących u Hersza dojrzano i domyślić się było łatwo dokąd i po co idą... oświeciły się izby, gospodarz wyszedł na próg. Pan młody poprzedził innych o kilka kroków.
— Słyszysz Hersz — zawołał — jest izba na przeciwko?
— Czemu nie ma być dla jaśnie pana.
— Wtoczyć mi do niej beczkę węgrzyna — ale najlepszego! i szklanek... Zapłacę, co się patrzy, ale mi nie daj trucizny na wesele... Ha! — rozśmiał się — wszak wiecie że to moje wesele.
— Sto lat, jaśnie panie! dam sam cymes... którego przywiozłem za rarites.
— Nie gadaj! beczkę wtoczyć natychmiast.
Żyd skoczył, a szlachta tłumnie wcisnęła się do izby ławami w okół ostawionej. Okna pootwierano... zaczęto gadać hałaśliwie i odgrażać się. Ale za chwilę wszystko umilkło, gdy spostrzeżono, że beczka jedzie. Wiedziano, co to znaczy... postawiono ją na kozłach, a tuż żydówka wniosła szklanki.
— Mości panowie a bracia — zawołał Zbisław, stojąc naprzeciw czopa, za który pochwycił — po sandomiersku! czop wyrzucam za okno... a kto da beczce na podłogę lać Boży dar ten — kiep! więc kolejka przy czopie... a jest nas dość, by czas był odetchnąć. Co będzie potym — zobaczymy.
Dictum — factum, trysnęło wino do jednej szklanicy, podstawiono drugą, po drugiej trzecią... poszło tedy koleją.
— Wino takie — ozwał się jeden... że aż miło — ale bo i w gębie zaschło.
— Wypijemy do lagrów, jak mi Bóg miły.
— Lagier zębów nie łamie! rozśmiał się drugi.
— Koleją, mości panowie, koleją!!
Tak się rozpoczęła pijatyka.
Winoć to na ówczesne głowy bardzo niebezpieczne nie było... czyste, zdrowe, lekkie, dające się pić zwłaszcza po zmęczeniu. Czop nieustannie sączący nie zawadzał tak bardzo, bo luda było dosyć... więc w pół beczki zaintonowano pieśń... a gospodarz z pełną do okna poszedł, ciągnąc za sobą przyjaciela serdecznego, pana Jana Żubra.
— Słuchaj Żubr — rzekł — dobrze wyszedłem? co? patrzajże... patrzaj! żonaty i bez żony, cały zachód djabli wzięli — i ta kwoczka ledwie od ołtarza odszedłszy, już mi się do oczów rzuciła... No — cóż ty na to?
Żubr, który był słuszny chłop, barczysty i nie darmo swe nazwisko nosił... westchnął jak miech kowalski, wina się napił, wąsy otarł, splunął i nachyliwszy się do ucha Zbisławowi, a jednym okiem mrugając — rzekł.
— Cóż to ty mnie będziesz pytał, co robić? hej! alboż to ty już ten co bywało — kroćset — albo to nie wiesz, co człeku robić w takim razie, kiedy mu własność wydzierają? albo to nie własność święta... twoja! hę! i ty mnie pytasz! ty mnie pytasz!
— Słuchaj no — od takiego pioruna wolno głowę stracić, to był piorun, jak mego Boga kocham.
— Et! co zaś! piorun, gdy nie ubije, człek się śmiać powinien.
— Ale może ogłuchnąć, a mnie, dali pan... obałamucił!
Zbisław syknął na pociechę.
— Słuchaj Janie, dodał, ty mnie znasz nie od dziś — no! wiesz, że ja sobie w kaszę napluć nie dam — a powiadam ci, dziś straciłem kontenans, rozum, odwagę... a wiesz przez co? oto przez jedno wystąpienie tej kwoczki? Wiedziałem, że bardzo mnie nie kocha, ale się była udobruchała i nie mogłem ani pomyśleć, żeby miała śmiałość — przeciwko mężowi własnemu tak wystąpić!
— Żebym był na twym miejscu... począł Żubr, kręcąc głową.
— No, to cóżbyś począł.
— Co, rzekł, ruszając ramionami Żubr — co! porzuciłbym ją... aż by mi się sama prosiła — ani małżeństwa, ani rozwodu... siadłaby na ziemi na koszu.
— Dobrze ci pleść — odparł Zbisław — ale ta żmijka mi się podoba, to śliczne cacko... tylko na ręku nosić i całować... jak cukierek! jak laleczka... Powtóre... sama z siebie i po stryju będzie bogata... pięć wsi i miasteczko.
— Żeby ona ich dziesięć miała! zawołał pan Jan.
— Twoja rada na nic się nie zdała — rzekł Zbisław, idąc po wino do czopa — wiesz, że ja nie lubię ustępować. Im mi większa zawada na drodze staje, tym mnie większa do przełamania jej pasya porywa.
— Ale kat że bo cię po całym świecie nosił... żebyś sobie biedy szukał. Nigdy nie wiedziałem o Strukczaszance.
Zbisław pobladł... odwrócił oczy, spuścił je, twarz oblokła się ponurym wyrazem.
— Powiedz że ty mnie, co między wami było? zkąd taka Strukczaszego zajadłość?
— Przed tobą jednym tylko wyspowiadać się mogę — szepnął cicho, Zbisław — ale mi daj słowo, że to w tobie utonie. To głupia sprawa... źlem postąpił... źle, przyznaję... Jeszcze teraz gdy wspomnę sobie na nią, to mnie smutek ogarnia — ale co się stało, to się stało.
Nim Bożeński przyszle lub przyjedzie, powiem ci wszystko... ale pójdź do czopa i nabierz w szklanki.
Zbisław przeszedł się po izbie, pocierając czoła milczący, tymczasem Jan u beczki napełniwszy kubki powrócił i odeszli z nim w róg izby, przysiadając przy stole...
— Temu będzie dwa lata... tak na św. Piotr dwa... nie mylę się — mówił pan młody, wypadło mi w Hrubieszowskie jechać do Żulna, do mojego krewniaka na chrzciny... Piliśmy tam dwa tygodnie bez wytrzeźwienia prawie... chłopcam mu w winie skąpał, żeby się zahartował... Dokazywaliśmy okrutnie... Był na chrzcinach Strukczaszy i tych Życzyńskich bodaj trzech, bo to tam osiadły dawno ród i jest tego dworów kilka... Ludzie poważni... Jednego dnia zaprosił nas też wszystkich Strukczaszy do siebie, bo był chrzestnym ojcem Filipka... Przyjmował jak się należało, a choć wdowiec w domu był wszelki porządek i dostatek... Starsza córka jego panna Aniela gospodarowała. Wpadła mi w oko. Piękna to nic, ale rozumna, śmiała, niepospolita niewiasta... Zrazu przystąpić do niej było trudno, alem na kieł wziął... Zostałem u bratanka po chrzcinach i począłem dojeżdżać do panny Anieli. Nie miałem żadnej myśli, żeby to do ożenienia prowadzić miało, ale mi się panna podobała tym, że mi z nią nie poszło łatwo. Więcem się też zaciął, — poczekajże. Można mnie było do rany przyłożyć takem się w baranka poszył... Nareszcie panna Aniela poczęła więdnąć... ale nim się to stało, Strukczaszy mnie zagadnął ex abrupto.
— Widzę, że waszmość do mojego domu uczęszczasz, a żem wdowiec i córki mam, waszmość zaś nieżonaty jesteś, supponuję, że go tu nie co innego jeno która może z jejmościanek sprowadza... Jeśli nie — toć nie, tylko trzeba jasno wiedzieć, co się święci, bo ludzkie języki żmijowe języki...
Nie było co obwijać, zręcznie odpowiedziałem staremu, że miałbym sobie za zaszczyt sięgnąć po rękę jednej z córek jego, ale że proszę o czas, abym swe własne serce i skłonność panny mógł zbadać. I na tym się skończyło... A jam formalnie zaczłapał... Na ostatek sam już nie wiem jak do tego przyszło, oświadczyłem się, otoż i ojciec nadszedł, panna mi kazała powtórzyć mu moję deklaracyą... Nie było sposobu... wpadłem w matnią... Pierścionki uroczyście zostały zamienione, zaręczyny formalne... Panna mi się podobała, kochałem się szalenie — ba — Bóg raczy wiedzieć, czy jej nie kocham jeszcze!! Więc pókim z nią był, najszczęśliwszym się czułem, ale aby mi z oczów zeszła, porywała mnie złość, tęsknica, żem się tak ująć dał stary wróbel na plewę.
Już tedy od ożenku ani się było myśleć wykręcić — a trzeba zabierać do słania gniazda... i ustatkowania.
A ty wiesz, jak to mnie nawykłemu do swobody, twarda rzecz pójść w chomąto i do roboty... Ale cóż! nie było rady! Tym czasem ta czarownica trzymała mnie, żem z Hrubieszowskiego nie mógł ani wyjechać...
Ale ten przymusowy statek już mnie dławił... Trafiła się okazya. W sąsiedztwie było wesele u Zarębskich w Samorokach... spraszano, kto żył... pojechałem i ja z bratankiem, wygalantowany, wesół i z tym postanowieniem, żeby sobie pohulać na zakończenie kawalerskiego żywota... Wiedziałem, że i Strukczaszy będzie z pannami, alem nie czuł się w obowiązku zbytnio się przy mojej przysiadywać, myślałem sobie — będzie na to czas... a tu polowanie na upatrzonego. Panien i młodych mężatek było huk, ale była i młoda wdówka pani Zabrzeska... dziewiętnaście lat, trzpiotek... śliczna... wesoła i umizgus wielki... Jak byśmy dla siebie byli stworzeni, tak od razu przylgnęliśmy jedno do drugiego. Mnie się w głowie zawróciło, bom we dwie godziny całusa schwycił, odprowadzając ją od tańca... Czysta to była pustota... ale djabeł chciał, żeby moja narzeczona panna Aniela siedziała tuż i widziała i słyszała wszystko... Żeby tak jaka inna nie byłoby nic, nałajałaby mi, padłbym do nóg i przyszłoby do tej lepszej zgody... ale ta rygorystka... o czem nie wiedziałem, naprzód omdlała... potym w półgodziny, gdym do niej przystąpił, zaprowadziła mnie do bokówki... i tam zdjąwszy z palca pierścień — rzekła mi, łkając — widziałam wszystko — płochości nie cierpię, zdrady darować nie mogę, żeń się waszmość z panią Zabrzeską, kiedy mu się podobała, między nami zerwane wszystko...
Chciałem się tłumaczyć, nie dała mi słowa pisnąć, rozgniewałem się też, oddałem pierścień i na złość poszedłem do białego dnia szaleć z wdową... Ale com naśpiewał do tańca, com nadokazywał, niech powiedzą ci, co tam byli, bo do tej pory jeszcze w Hrubieszowskim tego wieczora pewno nie zapomnieli. Wdówka była, jak wosk. Żebym był chciał, dostałbym i pierścień i słowo i ożenił się w tydzień, ale mi odzyskana wolność droga była... Więc choć serce lgło do niej, odłożyłem sprawę na dal... Podjechał tam Rotmistrz Bałaban potym i wziął ją sobie...
Ja dostawszy taką odprawę, zawziąłem się, po kilku dniach powiedziałem bratankowi, co się stało, pokazałem pierścień i zaprzęgaj do domu... Nie powiem, żeby mi Anieli nie było żal — tęskniłem aż sam sobiem się dziwił, brało mi się na płacz i na złość, a com szklanic natłukł i stołków narozbijał — nie policzę — ale znowu miłosierdzia, jak winowajca, za taką fatałaszkę prosić[1] nie mogłem... pojechałem...
Aż tu, ledwie tydzień upłynął[1] śle mi bratanek umyślnego z listem na połarkuszu że Strukczaszy przyjeżdżał doń z wymówkami za postępowanie moje, że on mnie ze słowa nie zwalnia... że mu córka schnie itd... Odpisałem ni to ni owo, wielkich sobie z tego rzeczy nie robiąc — myślę sobie, a chcecie wy mnie, to się choć podrożę z sobą. Tymczasem mi i owa miłość przysychać zaczęła i o pannie Anieli trochę się zapomniało, choć znowu były takie chwile, żem się rwał jechać, ale duma nie puszczała... Strukczaszy odezwał się drugim listem wprost do mnie, odpisałem, składając się tym, że mi dano odprawę. Na trzeci list już w pasyi nic nie odpowiedziałem. Tymczasem padło tak, żem w Lubelskie pojechał i Domcię zobaczył. Dziewczę mi do smaku przypadło...
— Ale ty jej pono zrazu — nie? spytał Żubr.
— A czy to zważać na kobiece fąfry? wszak ci się to udobrucha potym, a choćby zrazu dąsało się trochę... ugłaszcze się! ugłaszcze! — Starałem się więc i mamie przypodobać i stryja sobie ująć... a choć dziewczę się żachało... do ślubu przecież przyszło... Ale co za ślub.. widzicie!! kłopot sobie kupiłem nie żonę...
Stuknął szklenicą o stół... ale że od czopa śmiech i wrzawa się wszczęła poszli ze szklankami..
A było się czego śmiać... Pan Rajmund Osowski znany bibuła wyzwał się z p. Zygmuntem Tomaszewskim o lepszą, kto dłużej pod czopem wytrwa, nie zakrztusiwszy się... Na sędziego obrano podsędka Wyrzechowskiego, który dobywszy cebulę z za pasa i trzy koperty trzymając na palcu, liczył minuty, a Osowski pod czopem leżał i wino mu się lało wprost do gardła...
Więc śmiechy i oklaski... leżał parę minut i wyrwał się, nie mogąc dłużej, poszedł pod czop Tomaszewski i leżał pół minuty dłużej. Ale oba potym poszli na ławę, bo się pochorowali. A już i beczka dogorywała... Ujął ją tedy siłacz Żubr na ramię i podczaszował, nalewając szklenice choć z lagrem... a śpiewali, aż się karczmisko trzęsło.
Na raz zatętniało, poznał Zbisław po brzęku uprzęży skarbniczek p. Bożeńskiego, więc choć zły był omen, że powracał sam, wybiegł na próg. Stary już tu stał zmęczony i blady... Podano mu naprzód wina i wszyscy go obstąpili, pytając — Co? jak?...
— Już lepiej nie badajcie mnie, rzekł, dobrego nic nie przywiózłem... Gorzej jest, niżem się spodziewał...
— A cóż? a co? nie chcą mnie? zaśpiewał Zbisław.
— Matka z córką nie wysiadając w Żmurkach, jeno konie przeprzęgły i poleciały na całą noc do Lublina do klasztoru, do Brygitek... Znać się gwałtu jakiego ulękły, bom ino ślad zastał, że na chwilę do domu wpadły i ruszyły...
Zbisławowi krew uderzyła do głowy..... uśmiechnął się.
— Ma pani matka rozum — odezwał się, bo bym Żmurki wziął choćby szturmem, a z klasztorem... no!
Tu zamilkł i po swoich spojrzał... mrugnęli mu towarzysze i on im.
— Ha! no — odezwał się, kiedy już na to poszło — zobaczymy!! Trzeba rzecz wziąć do namysłu, a że głodno i w żołądku zwija, bośmy na weselną ucztę czekali... każę choć ryby żydowi zgotować...
— Co ci w głowie — odparł Żubr, nie ma żony! aleć obiad gotów..... jedźmy do Żmurek...
— Dalipan jedźmy do Żmurek, zjemy i wypijemy przynajmniej...
Chwilę się pan młody zawahał... stryj łysinę tarł... kwaśno patrząc...
— Do Żmurek! do Żmurek...
— No, to do Żmurek — krzyknął Zbisław, żona moja, dom mój proszę asindziejów za mną... za mną..!
— Hura! wiwat...
— Ale ja... przerwał stryj... niepojadę...
— Ba! ba! my cię nie puścimy... musisz... wrzasnęli podpili biorąc stryja pod ręce — Musisz! dzwoniłeś na wesele... będziesz jadł antypasty... i marcepany...
Z hałasem wielkim wytoczyło się to wszystko z gospody od Hersza. Ludzie szli przy koniach, ale równie podpili jak panowie, bo ich też częstowano... kto mógł, dopadł kulbaki, inni poszli na wozy, a napakowało się ich na nie dużo, bo mało kto na koniu się mógł jeszcze utrzymać. Toż dla rezonu zaczęli strzelać, kto miał z czego, tak że Tomaszewskiemu czapkę któryś przestrzelił a drugiego raniono w ramię... Ale animuszu przez to nie stracił nikt, i pieśń zanuciwszy weselną, zielonych gałęzi nałamawszy, puściło się to wszystko gościńcem do Żmurek.
Droga była na tę nocną jazdę niczego, konie ją też dobrze znały. Szczęściem też bez wypadku się obeszło. Ale już było około północka, gdy kawalkata do murowanej bramy przybyła.
Trzeba wiedzieć, że w Żmurkach rezydencya choć na pół drewniana, jak większa część dworów w Polsce, ale bardzo była wspaniała. Za to w dawnych czasach bywała obronna, więc na wałach utrzymywały się częstokoły i wrota na noc zamykano. Gdy nasi goście do nich przypadli, stały właśnie zaparte. Zaczęto się gwałtownie dobijać. Na górnym ganku nad bramą pokazał się stróż...
— Otwierać, bo bramę wywalim! huknęli z dołu.
— Ja kluczów nie mam, rządzca śpi, pani wyjechała... nikogo tu nie puścimy.
— Pan młody ze stryjem... otwierajcie, bo ognia damy...
Człek się umknął, a tuż — jak to po chmielu nie trudno, dwóch wystrzeliło i z muru się tynk posypał. Więc gdy raz huknęło, już nie było co myśleć — wszyscy się rzucili na bramę.
Ale stare to były dębowe okowane i puklami nabijane wrota, na potężnych wrzeciądzach, na blisko ćwierć łokcia miąższe... więc choć walili bez miłosierdzia, ani się zatrzęsły, tylko huk się rozlegał...
Co było kawek na bramie, w poddaszu pozlatało z wrzaskiem — ale we dworze, choć by się był człek z letargu obudził wszystko spać się zdawało — ani znaku życia...
Dopiero nie rychło domyślił się Żubr, żeby częstokół wyłamać i do fortecy się dostać dziurą. Tak też i uczyniono... nikt im nie bronił. W dziedzińcu jakby wszyscy wymarli... ani światła ani żywej duszy... Wprost tedy całym tłumem do dworu się sunęli... Tu też drzwi zaparte... Stuknięto raz, drugi, nie ma ludzi! Łam! zawołał ktoś — Wybito tedy drzwi, aż na ziemię legły... Dopiero z wnętrza zjawił się blady jak trup rządzca ze świecą w ręku.
— A godziż się to? a godzi! po nocy! najazd na dom szlachecki w ten sposób...
Wtym Zbisław wystąpił.
— Miej waszeć rozum — rzekł — ja tu nie w gościnę przyjeżdżam ale do siebie. Wziąłemże przecie ślub z p. Domicellą, mam świadków... każ waćpan dawać wieczerzę i wina nie skąp, albo nie, prosić nie będę... dostaniemy sami... Ale wara mi się opierać, bo gorzej być może...
Rządzca zoczył p. Bożeńskiego, którego prowadzono pod ręce.
— Panie Starosto — zawołał błagając — a czyż pan w domu wdowim bratowej możesz dopuścić takiej zgrozy? Niechże pan przemówi...
Bożeński nic nie odpowiadając jeno mrugnął na rządzcę, żeby się już nie opierał... A tuż wszyscy na prawo się do jadalni wtoczyli.
Jadalną salę nieboszczyk Bożeński był przybudował sam i wysztyftował misternie, aby i na największą kompanią starczyć mogła... Siadało w niej sześćdziesiąt osób wygodnie... Na ścianach pozbierane portrety rzędem wisiały, kilku królów i familia nieboszczyka... W kącie kredensa wspaniałe od sreber pozłocistych... Że jegomość się w tym kochał, żeby to było po pańsku i z cudzoziemska, więc u drzwi postawił jak to widział w Niemczech — dwóch rycerzów w całych zbrojach z halabardami... W sali choć ciemno było, ale stół jeszcze zastali nakryty po weselnemu, kwiatkami przyozdobiony... tylko siadaj i jedz... W lichtarzach jarzęce świece zatknięte... Zaraz je też gospodarząc sobie sami poczęli panowie zapalać... Dwóch wydelegowano do kuchni, po kucharza, bo wszystko szturmem brać musiano...
Ludzie się byli pochowali, słysząc hałas i strzały, gdzie kto mógł na strychy, do sadu, w warzywa, po stajniach, a niektórzy słabszego serca, aż na wieś pozbiegali. Dopiero pod szupasem zaczęło się ściągać i ognie na kuchni napalono... W izbie wszystko niemal stało gotowe, tylko wyziębłe, bo weselna uczta miała być wspaniała... Duchem wyrządzono wieczerzę. Nie dość na tym, w stajni na sianie znaleziono muzykę, co się była skryła, i ją też z kąta wydobyto, aby im grała. A że się basetlista opierał, dobrego guza dostał w dodatku, aż mu potym głowę chustą związano, że wyglądał jak plejzerowany...
Na przekorę smutkowi wzięła się taka ochota, że gdy do stołu zasiedli a podano wina, które było wytrawne i tęgie... już by był nikt nie domyślił się, wszedłszy, że to tu raczej stypa niż wesele się obchodziło.
— Najadłszy się, napiwszy... rzekł Tomaszewski, który tęższym winem zupełnie się był wytrzeźwił, (bo nie ma po cienkuszu kwaskowatym jak mocne wino wytrawne, zaraz ono człeka na nogi postawi i głowę mu do jasna wyczesze). Co panowie myślicie? spać! Wstyd! Muzyka jest... musimy pójść w pląsy.
— Tak — a z kim? spytał drugi.
— Żeby też o dziewczęta było trudno, kiedy się chce potańczyć... veniet ancilla, kiedy pań zabrakło... Fraucymer jejmościn był ludny, muszą gdzieś panny być... zaprosimy je do tańca... A choćby Hapka która i Hrypinka przyszła... niechaj się przetrzęsą..
W śmiech wszyscy, myśl się podobała bardzo — tylko Bożeński protestował. — Zlitujcie się, czyście do nieprzyjacielskiego miasta się włamali, czy poszaleli. Szanujcież dom mojej bratowej...
— A cóż to pan myślisz, że my się tu jakiej nieprzyzwoitości dopuścimy, czy co? odparł Tomaszewski. Że sobie potańczym toć nie grzech... Przybyliśmy nogi nastroiwszy na wesele... jejmoście nam drapnęły... trudno im dać za wygraną...
Dwóch zaraz ochoczych puściło się panien szukać. Trzeba to przyznać, że nie wszyscy szli zgodni co do tańca, oponowali niektórzy, zwłaszcza, ci co nóg swych nie byli pewni... Tymczasem pito zdrowia... W pół godziny na sali zjawiły się jejmościanki cztery zapłakane, dwa wyrostki i troje dziewcząt z folwarku, ale w czystych i chędogich gorsecikach... Już za to zaręczyć trudno, czy łzy były prawdziwe czy udane, bo gdy kapela poczęła od ucha a kawalerowie pobrali owe Sabinki, twarze się im porozjaśniały i śmieszki słyszeć dały.
Było na co patrzeć, bo czystą komedyą grano z niemi. Posadzano je na krzesła i tytułowano Starościnami, Podczaszankami, Łowczankami, a obchodzono się jakby rzeczywiście niemi były... Dostało się po kieliszeczku słodkiego wina, do którego zostały przymuszone... a później ochota trwała do białego dnia jak w najlepsze.
Wszelako ani pan młody ani stryj p. Bożeński nie tańcował.
Już nadedniem poszli z sobą na naradę do drugiego pokoju, a co tam uradzili, nikt wiedzieć niemógł. Dosyć, że zdawali się być w zgodzie najlepszej. We dworze choć z musu słuchano i nie zabrakło na niczym...
Słońce wschodzić zaczęło, gdy się ta szalona biesiada ze znużenia skończyła... niektórzy z sąsiadów wstydząc się prawie cichaczem powymykali, inni porozchodzili się spać — pan młody kazał koniom i ludziom być w gotowości do drogi.
Zjadłszy śniadanie samopiąt z przyjaciołmi, ruszył ze Żmurek, dokąd? o tym nikt nie wiedział... Uważano tylko, że w kierunku ku Lublinowi pociągnęli.
- ↑ 1,0 1,1 Strona uszkodzona. Uzupełniono na podstawie Wybór pism J. I. Kraszewskiego. Wydanie Jubileuszowe. Warszawa 1879. Tom XV, str. 43.