Tęcza dwóch krain. Błogosławiona królowa Kinga/Obraz IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Tęcza dwóch krain. Błogosławiona królowa Kinga
Podtytuł Utwór sceniczny w pięciu obrazach
Wydawca Komitet Budowy Domu Katolickiego w Bożęcinie
Data wyd. 1938
Miejsce wyd. Tarnów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ IV.
(Dworek na przedmieściu w Starym Sączu. Pod lipą w ogrodzie siedzi na pniu Pieśniarz i opowiada dzieciom legendy)
SCENA I.
ZBYCH (przymilnie):

Pieśniarzu siwy,
opowiadajcie jeszcze, proszę!

PIEŚNIARZ:

Jakież ci dziwy,
kochana dziatwo moja
dalej rozprzędę?
Może o skarbach Sędziwoja,
któremu djabeł czeskie grosze
przynosił w worze...

WICHNA:

Naprawdę?

PIEŚNIARZ:

O tak, tak... A może
opowiem wam bajędę
o skrzatach, strasznym turze,
lub krasnoludkach w borze?
Może o płanetnikach w chmurze,
jacy jej ciężar dzierżą mężnie,
gdy burza ciągnie sroga...
Albo o Wandzie, cudnej księżnie,
która w wiślanej wody toń
rzuciła się nieboga,
gdy w dziewosłęby przybył doń
Niemiec zuchwały...

MIŁOSZ:

To nam już dziadzio opowiadał
łońskiego roku.

BOGDA:

I o wawelskim strasznym smoku
któremu Krakus, rycerz śmiały,
jednem podstępnem miecza cięciem
śmierć zadał... a za co wdzięczny lud
obrał go zaraz swoim księciem...

PIEŚNIARZ:

Więc i to wiecie? Przeto czem
uraczyć waszą wyobraźnię?

ZBYCH:

Dziadulu, ja już wiem:
dopiero będziem zasłuchani,
bo ta opowieść istny cud!

PIEŚNIARZ:

Któraż jest ona? rzeknij raźnie.

ZBYCH (radośnie):

O księżnej Kindze, naszej pani
i o Krakowie!

(Dzieci klaskają w dłonie radośnie)
WICHNA (prosząco):

O Kindze, Kindze mówcie nam!

MIŁOSZ:

I o Tatarach, co miast wody
piją krew człeczą...

PIEŚNIARZ:

Dobrze... o wszystkiem wam opowiem,
tem łacniej, iżem sam
te dzieje i te dziwy,
burze okrutne, srogie głody
przeżył pod pieczą
tej naszej pani świętobliwej...

(Gotuje się do opowieści. Dziatwa skupia się z utkwionym w Pieśniarza wzrokiem)

Lat temu już mnogo,
gdy długą się drogą
rycerscy kwapili posłowie. —
Do Węgier się mieli,
do króla, do Beli,
po żonę dla księcia w Krakowie. —

Król Bela jak kwiecie,
najrzadsze na świecie
miał córkę nad życie kochaną. —
Lecz Bóg chciał, że onę
dał księciu za żonę
i w skarbach niezmiernych dał wiano. —

Wrócili pospołem
z tym ziemskim aniołem
przez całą ziem lacką witani —
bo nowin szły gony,
że osierocony
lud matkę miał będzie w tej pani. —

Szczęśliwy książ młody
wyznaczył na gody
dla grodu całego dni wiele —
Lecz huczna ta rzesza
Ją najmniej pociesza,
bo całe jej szczęście — w kościele.

I składa tam śluby,
by kraj ten od zguby
zachować i biednym dać szczęście —
i życie swe całe
niebiosom na chwałę
oddała wraz z swojem zamęściem.


Tak matką się oto
zbliżyła sierotom,
wpierając w swem księstwie ubogie —
A sama tak cicha
i szata jej licha,
w modlitwach się korzy przed Bogiem.

Wyplenia bezprawia
i chorych uzdrawia
dotknięciem cudownej swej dłoni —
że świętość jej rośnie
jak zieleń o wiośnie
i wdzięczny lud garnie się do niej. —

Dobrobyt urasta
i w siołach i w miastach,
a kmiotek spokojną ziem orze —
Nić szczęścia się przędzie
i radość jest wszędzie,
na niwach, w pasiekach i w borze. —

(Po chwilce zmienia ton głosu)

Aż naraz wieść sroga
od progu do proga
mknie wichrem i wszystko przeraża —
że w ogniu się zbliża
straszliwy wróg Krzyża:
Tatarów niezmierna moc wraża. —

Lud w lasy ucieka,
krew płynie jak rzeka,
świątynie goreją i sioła —
Zatratę śmierć szerzy
wśród zlękłych rubieży
i rozpacz się niesie z padoła. —

Uchodzi z Krakowa
najlepsza królowa

i łzami się zlewa, kochana —
bo pogoń już bliską
zwiastuje ognisko
i krzyki już słychać pogana. —

Gdzie ino na błoni
łzę świętą uroni,
tam zaraz stokrótka zakwita. —
A mgła ją zasłania,
gdy wróg ją dogania
i cała mgłą ową spowita. —

Ku górskiej się ninie
kieruje dolinie,
lecz oto tatarska czerń goni. —
Już łuków cięciwy
strzał puszczą grad mściwy,
już brzechwy zmierzają do niej. —

WICHNA (z płaczem):

Oh biedna, nieszczęsna jest ona!...

BOGDA (z płaczliwym lękiem):

O ratuj ją Boże,
już wróg ją doleci!

PIEŚNIARZ (kładzie im dobrotliwie dłonie na główkach):

Ciszajcie, nie trwóżcie się dzieci —

(opowiada dalej)

Wtem Kinga wstąż z włosów
wśród wrzasku pogłosów
odpina i rzuca przed wroga —
i oto z tej wstęgi
Dunajca się kręgi
podnoszą... Odcięta jest droga. —

(dziewczęta odetchnęły z ulgą)

W szczawnickiej już ziemi
ze łzami gorzkiemi

spoczęła na głazie urwiska
Aż wtem jej zpod nóżki
dwie sączą się strużki
i źródło cudowne wytryska. —

W tym trudzie i znoju
zaczerpnie ze zdroju
tej szczawy krzepiącej rączyną —
Wnet sił jej przybywa,
więc z głazu się zrywa
i dalej podąża drożyną. —

A stopa jej mała
na głazie została
odbita jak dłutem snycerza —
by świadczyć po wieki,
gdzie zpod jej powieki
łza źródło cierpiącym powierza. —

Bezsilna już kroczy
i znojem się broczy,
aż widzi: Chłop sieje w ziem zboże —
Wtem on ją poznaje
i w siejbie przystaje,
schylając swą postać w pokorze. —

A ona doń rzecze:
Kochany człowiecze,
Tatarów ćma goni mnię sroga —
więc kiedy się chyżą
pogonią tu zbliżą
i horda zapyta cię wroga,

To rzeknij im słowo,
żeś widział królową,
do Węgier idącą tą ścieżą,
gdyś w ziemię tę czarną
pszeniczne siał ziarno,
a pewnie twym słowom uwierzą. —


Uwierzą — chłop prawi —
lecz to cię nie zbawi,
bo ziarno zobaczą na glebie. —
Lecz jej to nie zraża
i prośbę powtarza:
Tak powiedz jak rzekłam do ciebie. —

Ziarenko po ziarnie
chłop broną przygarnie
i w smutku bolesnym się grąży —
bo pojąć mu trudno
tę prośbę ułudną,
gdyż umknąć królowa nie zdąży.

O świcie w dniu drugim
powraca chłop z pługiem
i staje w niezmiernym zdumieniu —
bo przez noc, o Boże!
wyrosło w pas zboże
i kłosy już złotem się mienią. —

Cud widzi w tem boży,
więc dłonie swe złoży
i klęka w modlitwie przy łanie. —
Wtem wrzask go dobiega
i skrzypi telega,
to oni... zawzięci poganie. —

Hej! Kędy się chowa
ta wasza królowa? —
Czerń pyta i zębce wystrzeża. —
— Szła tędy, gdym zboże
siał na tym ugorze!
— Chłop prawdę w spokoju im zwierza.

Wzrok dziki, a kosy
pogląda na kłosy

a wszystkie dojrzałe już prawie. —
Wołają: Napróżno,
przybylim zapóźno!
I jęli popasać na trawie. —

A Kinga tymczasem
uchodzi precz lasem,
aż znowu w zalęku przystaje —
bo oto za rzeką,
już tuż, niedaleko
gon drugiej watahy poznaje. —

Ratujcie anieli!
Już tylko ich dzieli
tej wody nurt wartki, spieniony. —
Lecz w zimne te tonie
wróg wpędza już konie,
skarbami królowej wabiony. —

I wkrótce poganiec
przepływa Dunajec
i pędzi ku Kindze w sto koni. —
A ona spoziera
i w lęku zamiera,
bo cóż ją przed śmiercią zasłoni? —

Znów Boga przyzywa
i myśl ją szczęśliwa
nachodzi w tej chwili ostatniej:
Koronę z swej głowy
pod koni podkowy
precz rzuca, by srogiej ujść matni. —

O dziwo! — Z korony
skaliste się trzony
spiętrzają w niebiosów strop siny. —
A z drogich kamieni

czar górski się mieni
wspaniały — to owe Pieniny. —

Wśród stromych wiszarów
watahy Tatarów
to błądzą, to przepaść ich chłonie —
to ślepi z wściekłości
swój swego wręcz chłości,
a w ciżbie tratują ich konie. —

Aliści z krzesanic
zawzięta bez granic
część hordy znienacka wypada. —
A Kinga, nieboże,
już stąpać nie może,
choć słyszy jak tętni zagłada. —

Aż pada strudzona
na skiby zagona
i grzebień z warkoczy swych roni. —
Wtem cud się znów dzieje,
bo smreków się knieje
zrodziły z grzebienia na grani. —

Gąszcz leśna się dwoi,
przy smreku smrek stoi
i drogę watasze zapiera. —
Wilk broni dostępu
i niedźwiedź z ostępu
mocarne pazury zadziera. —

Na stromej uboczy,
bór z wrogiem bój toczy
i hordy nie puszcza za siebie. —
A gdy się dzicz wzmaga,
to wichrem ją smaga
i w drzewnych wykrotach ją grzebie. —


Dunajec w powodzi
ucieczkę im grodzi
i w nurtach zatapia ich krocie.
Górale zaś skały
na karki nawały
staczają w zawziętej robocie. —

A Kinga strudzona
powstaje z zagona
i boso już stąpa po drodze —
A idąc, nie baczy,
że krwawo ślad znaczy,
że piarga zraniła ją srodze. —

I nowy cud zasię,
bo w świeżej się krasie
z krwi rodzą goździki czerwone —
i wonią swą wróżą,
że pogoń odurzą
I dadzą swej Świętej obronę. —

I takoż się stało,
bo blisko za skałą,
gdzie chytra zasadzka czyhała —
ten zapach, ten boży
snem twardym ją zmorzył,
że jako bez życia, tak spała. —

Gromada górali
nadbiega już z hali,
a sołtys ich Henryk prowadzi. —
Wesoło a z mocą,
ciupagi ich grzmocą,
bo Kindze nad życie są radzi. —

A potem ją niesą
ku spiskim hen plesom
na rękach, jak obraz w pokorze —

bo słaba nieboga
i obca jej droga
i Tatar przytrafić się może. —

W kraj poszli daleki
za góry i rzeki,
gdzie Dunaj gród wieńczy na skale —
I ojcom ją dali
obrońcy ci mali
a wierni, pienińscy górale. —

(Urywa. Chwilka ciszy)
ZBYCH:

Oh, jakaż piękna ta opowieść,
że dech zapiera!

MIŁOSZ:

Wiera!
Tyle okropnych przygód ponieść
i wyjść z nich cało,
to cud prawdziwy!

WICHNA:

Dziwy to są nad dziwy!

BOGDA:

Pieśniarzu, a co dalej się stało?
Jak pani święta
wracała do Krakowa?

PIEŚNIARZ:

O, drogie me dziecięta!
Bóg wielki szczęśnie ją zachował,
by zasię wielki cud
ziściła za powrotem.

ZBYCH:

Mówcie, mówcie nam o tem!

WICHNA:

Opowiadajcie nam pieśniarzu,
bo my tę naszą świętą panią,

jak wizerunek na ołtarzu,
tak miłujemy!

PIEŚNIARZ:

Ją cały polski kocha lud,
iże by życie oddał za nią!
Matką nam jest, orędowniczką i podporą.

MIŁOSZ:

Dziadulu, opowiadajcież skoro,
nim się za góry słońce schowa!

BOGDA:

Więc jakoż ona do Krakowa
mogła powrócić, gdy Tatarzy
w górach czyhali?

ZBYCH:

Wolny jej powrót Bóg nadarzył,
prawda pieśniarzu?

PIEŚNIARZ (uspokaja dziatwę ruchem ręki i poczyna dalszą opowieść):

Minęło dni wiele,
gdy ziem tę w popiele
rzuciła tatarska nawała —
A święta królowa
do kraju gotowa,
bo serce mu całe oddała. —

Lecz ojciec, król możny
i równie pobożny,
chce zwiedzić kopalnie swe soli. —
Więc Kingę tą dobą
zabiera ze sobą,
by dać jej tych skarbów do woli. —

Zdążają hen w dale,
gdzie góry wspaniale
w odwiecznej się nurzą dąbrowie —

Górników tam wiele
sól rąbie i miele,
i ziemia Marmaros się zowie. —

Król patrzy radośnie
a duma w nim rośnie,
bo skarbów tych bezmiar ziem daje.
Wystarczy dla siebie
i jeszcze w potrzebie
ościenne zakupią je kraje. —

Na Kingi się licach
maluje smętnica,
że Polska bez soli jest biedną —
więc ojca dłoń bierze,
i prosi go szczerze:
— Mej ziemi kopalnię daj jedną. —

Powiada król żartem:
— Tę daję ci zatem,
do Polski ją zabierz, kochanie —
tam kopcie co żywo
to boże tworzywo
i powiedz, że przyszło tu w wianie. —

Uśmiecha się świta,
lecz Kinga nie pyta
przecz tak się weseli pospołu —
lecz pierścień swój bierze
i w dobrej go wierze
w głąb rzuca kopalni, do dołu. —

I oto tak rzecze:
— Kopalnię tę w pieczę
zabieram wraz z rzeszą kopaczy —
A kędy w mej włości
sól ona zagości,
to Bóg nam to miejsce wyznaczy. —


Nikt nie rzekł ni słowa
i uśmiech się chowa,
bo Kingi jak zorza twarz płonie. —
Górników zaś rzesza
do wozów pospiesza
i skore do drogi są konie. —

Ruszyli i jadą
ku polskim hen hradom,
wśród których Dunajec wrze pianą. —
I tu u wrót kraju
ze żalem żegnają
królewnę tak bardzo kochaną. —

Znów wozy się toczą
pienińską roztoczą,
a liczne i ciężkie są one. —
Bo kromia górniczej
we sprzęcie zdobyczy
skarb wiozą na chramy spalone. —

Jak ongiś przed laty,
gdy wieźli ją swaty,
znów ludność ją wita po drodze —
A ona przystaje
i dary rozdaje,
bo wszyscy zbiedzeni są srodze. —

Im bliżej Krakowa,
tem święta królowa
w gorętszej modlitwie twarz kłoni —
I boso się zasię
przy sutej kolasie
pomyka, z różańcem w swej dłoni. —

Już Bochnia jest ninie,
więc w cieniu, w kotlinie
strudzone pojazdy przystają —

Mieszczanie dokoła
schylają swe czoła,
bo świętą wśród siebie znów mają. —

Spiekota ziem praży,
więc Kindze się marzy
źródełka czystego ochłoda. —
Aż oto spostrzega,
jak z młaki u brzega
kryniczna ruczai się woda. —

Podchodzi i klęka,
a drżąca się ręka
z kubełkiem we wodzie już nurzy. —
Kosztuje jej ona,
dziw.... woda jest słona
i szeptem jakoby co wróży. —

Oh, cóżto się dzieje?
Twarz Kingi blednieje,
a woda tak dziwnie szeleści. —
Więc nad nią krzyż znaczy
i woła kopaczy,
— Tu kopcie! — głos drżący im wieści. —

Dźwięknęły oskardy
o ziemi krzem twardy
i praca się głębiej posuwa —
Wnet jako już w studni
górników łom dudni
i skałę ostatnią przekuwa. —

Aż pękła... I oto
coś błyszczy jak złoto,
kopaczów wpatrują się oczy —
— Sól! — krzyczą zdumieni —
w kryształach się mieni! —
A widzów już ciżba się tłoczy. —


Pospiesznie kruch duży
dźwigają z podnóży
i z dołu wynoszą ostrożnie —
Z radości lud płacze,
a dzielni kopacze
przed Kingą kruch kładą pobożnie. —

A onej łzy z oczu
jak perły się toczą
i mówi tak drżąco jak wprzódzi:
— Rozbijcie na drobno
tę bryłę dorodną,
by wszystkich obdzielić tu ludzi. —

Wtem kilof zadźwięknie,
na poły kruch pęknie
i oto coś z wnętrza się toczy —
To pierścień... o cudzie!
Wpatrują się ludzie
a podziw osłupia im oczy. —

Górnicy poznają:
W węgierskim go kraju
do szybu królewna rzuciła —
A pierścień jej śladem
wraz z soli pokładem
tu przybył, by prośbę ziściła. —

Twarz Kingi pot rosi,
gdy pierścień podnosi,
co ziemi głębiną szedł za nią —
I w kornej podzięce
zaciska swe ręce
i pienia zaczyna lud za Nią. —

Sól w słońcu się mieni
do wtóru tych pieni,
już kraj jej dosyta miał będzie —

Poleci przez sioła
polskiego anioła
radosne okrycia orędzie. —

(po chwilce)

I takoż się stało,
że ziemię swą całą
tym skarbem cudownym wbród darzy.
A sama w kościele
dziękczynnie się ściele
u stopni wawelskich ołtarzy. —

(urywa)
ZBYCH:

O Boże! Więc ona
skarb soli nam dała!

WICHNA:

Niech zato jej chwała
po wieków wiek słynie!

BOGDA (naiwnie):

Pieśniarzu, a ninie
co robi królowa?

PIEŚNIARZ:

Świątynie podźwiga od nowa —
Pomaga, gdzie może
i jako te zorze
świętością swą wszystko promieni. —

(wskazuje dłonią)

Spojrzyjcie — te mury
już wznosi rok wtóry
też ona, troskliwa królowa —
To klasztor się rodzi
u rzecznych przebrodzi,
by Bogu tę ziemię zachował. —

Sącz sobie obrała,
by boża stąd chwała,

jak słońce szerzyła swe blaski —
A ludność uboga
u tego by proga
ratunek znalazła i łaski. —

(jakby tajemniczym tonem)

Bo ona, jak wieście
szeptają po mieście,
zamierza wdziać szaty zakonne —
i w onym klasztorze,
jak służka w pokorze,
poświęcić dnie swoje dozgonne. —

WICHNA:

Tu, w Sączu? O Boże,
więc ujrzym ją może!

RADOSZ:

A władał któż będzie,
gdy ona w klasztorze,
jak mniszka w swej celi osiędzie?

PIEŚNIARZ:

Nie nasze to troski,
bo osąd jest boski
w tem dziele...

ZBYCH (naraz coś spostrzega i wskazuje dłonią):

Baczcie! o tam,
od rostajnego krzyża
jakiś się poczet drogą zbliża...

(wszyscy powstają i spoglądają w tę stronę)
BOGDA:

Zda się, jakowyś możny pan
do Węgier jedzie...

WICHNA (podnosząc się na palcach):

Kolasa toczy się na przedzie
i cała w słońcu świeci...

RADOSZ:

We cztery konie zaprzągnięta....

ZBYCH:

Patrzcie! U onych murów staje...
Ktoś z niej wychodzi... jakaś pani...

PIEŚNIARZ (wpatruje się bacznie):

O moje drogie dzieci —
widzę... poznaję:
To ONA... to nasza pani święta...
Kinga...

(dzieci ogarnia radosny zalęk)
BOGDA (ciszej):

Stanęła... przygląda się robocie...

WICHNA (w zdziwieniu):

Zali mnie mylą oczy,
czy od tej zorzy pada złocień,
że blaskiem cała spływa
i twarz się jej obłoczy...

PIEŚNIARZ:

O dziatwo ma kochana —
Zaiste prawda żywa
jest w tej jasnocie,
jaką ją oto wieńczy Bóg...

RADOSZ:

Pójdźmy, by upaść na kolana
do jej kochanych, świętych nóg...

BOGDA:

Pójdźmy, ażeby oczy jej wejrzały
na nasze serca miłujące...

WICHNA (rozglądając się):

Jakiś się zapach wokół nieci,
jakby na kwietnej łące...

ZBYCH:

Naprawdę, świat się rozpachnia cały...

PIEŚNIARZ (zagarnia dziatwę pod ręce i ruszają):

O, pójdź szczęśliwa ma gromadko,
bo przecież ona naszą matką,
a my... a my jej dzieci!..

Zasłona spada.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.