Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 21

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Miłość zbawczyni
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 21.
MIŁOŚĆ ZBAWCZYNI.

Hrabianka Róża odprowadziła swą przyjaciółkę do Pons i wracała pośpiesznie do zamku Rodriganda. Jakieś dziwne uczucie bojaźni owładnęło nią. Czuła się bezpiecznie tylko przy boku Zorskiego. Miała jakieś przeczucie nieszczęścia.
Przybywszy do zamku przebrała się szybko i poszła do mieszkania kasztelana.
— Czy doktór Zorski w domu? — spytała.
— Nie — odrzekł Alimpo. — Wyjechał, łaskawa kontezzo.
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiemy sami. Wyjechał w powozie korregidora.
— A — zawołała przestraszona, przeczuwając jakieś nieszczęście.
— Alimpo, rozkaż zaprząc konie do powozu.
— Czy kontezza znowu wyjeżdża?
— Tak.
Poszła do mieszkania adwokata. Hrabianka bywała bardzo rzadko u notariusza, toteż zdziwił się bardzo, gdy ją zobaczył.
— A, donna Róża! Proszę usiąść — rzekł, podsuwając jej krzesło.
— Nie mam czasu siadać. Przyszłam, by zadać panu pewne pytanie.
— Słucham.
— Czy pan wie o tym, że doktór Zorski wyjechał z korregidorem z Manrezy?
— Nie, nic o tym nie wiem.
— Pan kłamie! — krzyknęła gwałtownie. Sennor kłamie bezwstydnie.
— Kontezzo — odparł prawie groźnie.
— Jak śmie pan do mnie przemawiać takim tonem. Natychmiast jadę do korregidora i dowiem się, czy pan w tym maczał pałce. Addio.
Wyszła, pozostawiając oniemiałego adwokata. Zbliżył się do okna i rzeczywiście ujrzał ją, odjeżdżającą do Manrezy.
— Hrabianka też zaczyna być niebezpieczna — rzekł do Klaryssy, która w tej chwili weszła do jego gabinetu.
— Będę musiał użyć moich niezawodnych środków. Czy będziesz mogła dodać do herbaty hrabianki kilka kropel trucizny?
— Dobrze, już ja to załatwię, ale przyrzeknij mi, że potem zabiorę ją do swojego klasztoru i otrzymam połowę majątku.
— Zgadzam się na to. Drugą połowę ja wezmę, bo Alfons będzie miał dość i bez jej części.
Tymczasem Róża zbliżała się do Manrezy. Natychmiast udała się do domu korregidora. Nie zastała go jednak w domu.
— Nie wie pani dokąd wyjechał? — spytała Róża żonę korregidora.
— Niestety, nie wiem. Ze swoich spraw urzędowych nigdy się nie zwierza.
— A może pani wie, kto mógł spowodować jego nagły wyjazd?
— Sądzę, że brat pani, don Alfons, bo przyjechał na koniu, a wkrótce potem wyjechał mój mąż z czterema żandarmami.
— Czy nie powiedział, kiedy powróci?
— Nie.
Hrabianka Róża odeszła. Dowiedziała się przynajmniej, że znowu coś knują. Gdy wróciła do Rodriganda, poprosiła brata do siebie.
— Byłeś w Manrezie dzisiaj?
— Tak.
— W jakiej sprawie?
— Mówiono przecież, że trupa umyślnie rzucono w dół, więc sprowadziłem żandarmów, by wykryto sprawców.
Dała się okłamać.
— Możesz sobie iść — rzekła.
Ale on chciał pozostać u niej. Podobała mu się jego „siostra” i swoim zachowaniem nie zdradzał bynajmniej braterskiej miłości.
— Precz ode mnie! — krzyczała Róża. — Pogardzam tobą i wiem, że nie jesteś moim bratem, tylko oszustem, podłym fałszerzem. Zedrę maskę z twojego oblicza i pokażę całemu światu, kim jesteś rzeczywiście!
Alfons wyszedł zły. I ona wiedziała za dużo. Stawała się coraz niebezpieczniejsza.
Gdy Róża została sama, zawołała kasztelanową i poprosiła o herbatę.

W kilka godzin później, gdy się już zupełnie ściemniło, zatrzymał się jakiś jeździec na brzegu lasu. Zeskoczył z konia, wbiegł do zamku i kazał się zameldować notariuszowi.
— Proszę powiedzieć, że przyszedł przyjaciel.
Gdy wszedł do pokoju, Kortejo nie poznał go.
Ale przybysz szybkim ruchem zdjął fałszywą perukę i brodę i w tej chwili Kortejo krzyknął:
— Kapitan!
— Tak, kapitan, który chce panu jedno pytanie zadać. Gdzie jest porucznik de Lautreville?
— Nie wiem. Porucznik zniknął nagle. Ale cóż mnie to obchodzi?
— Pan chciał go zabić, pan go poznał.
— Tak. Dlaczego go pan przysłał do zamku?
— To moja rzecz.
— A czy wiedział, kim jest?
— Nie. Gdzie on?
— Nie żyje.
Zbójca cofnął się.
— Ha — rzekł. — Za to mi pan zapłaci.
— Ja się was nie boję.
— Odkryję wszystkie łotrostwa. List, podpisany przez pana, złożę w sądzie. Przyniosłem go, by wymienić na porucznika. Powiedźcie, czy on naprawdę nie żyje?
Po obliczu adwokata przemknął krótki i szybki jak błyskawica uśmiech.
— Czy macie rzeczywiście kwit ze sobą?
— Tak, czy porucznik nie żyje?
— Pokażę wam list, jaki dostałem w tej sprawie, zaczekajcie chwilę. Wszedł do drugiego pokoju i wziąwszy naładowany pistolet do kieszeni i jakiś list, zwrócił się do kapitana.
— Muszę się przekonać, czy macie rzeczywiście ten papier przy sobie.
— Tutaj jest ukryty — odparł bandyta, uderzając się w pierś.
Podał mu list. Kapitan wnet poznał, że ma do czynienia ze zwykłym oszustwem. Zdziwiony podniósł głowę i ujrzał lufę rewolweru skierowanego wprost ku sobie.
— Stój, psie! — krzyknął notariusz.
Padł strzał i kapitan legł śmiertelnie raniony. Notariusz natychmiast zaryglował drzwi i rozpiął surdut. Ale nie znalazł dokumentu.
— Oszukał mnie! Lecz gdy jego ludzie znajdą swego wodza u mnie, będę zgubiony.
Dały się słyszeć kroki na korytarzu. Widocznie usłyszano strzał i słudzy przyszli zbadać, co się stało.
Z gorączkowym pośpiechem zapinał surdut, wyciągnął z zapasa trupa pistolet. Potem otworzył drzwi i zakrzyknął:
— Tutaj, tutaj, napadnięto mnie! Służba wpadła do pokoju a razem z nią Klaryssa, hrabia Alfons i kasztelan.
— Widzicie tego człowieka? — wolał Kortejo. Kazał się zameldować jako mój przyjaciel, a skoro wszedł i ujrzał, że jestem sam, zażądał ode mnie pieniędzy, grożąc mi śmiercią. Udałem jakobym szedł po pieniądze, ale zamiast pieniędzy porwałem nabity rewolwer i zastrzeliłem go.
— O, Boże, toż to zbój — wołała Klaryssa. — Patrzcie na tę perukę i brodę.
— Przeszukajcie go dokładnie — rozkazał Kortejo.
Znaleziono przy zamordowanym broń i pugilares pełny pieniędzy.
— Zanieście go na dół do jakiejś piwnicy, jutro domosę o tym władzom.
Spełniono rozkaz notariusza. Gdy pozostało tylko troje sprzymierzeńców, zapytał Alfons.
— Znałeś go?
— Nie.
— Hm, myślałem, że to ten kapitan, o którym nieraz mówiłeś?
— A jakże tam, czy będziemy pili herbatę z hrabianką Różą?
— Nie — odrzekła Klaryssa. — Kazała sobie podać do swego pokoju.
Z tonu odpowiedzi i wyrazu oczu poznał, że sprawa się udała.

Gdy rozległ się strzał, siedziała Róża w swoim pokoju zajęta rozmową z kasztelanową. Właśnie Elwira przyniosła z kuchni herbatę i podała ją hrabiance, gdy usłyszała głośny huk.
— Co to było? — zawołała Elwira.
— Strzał — odrzekła Róża. — Muszę iść zbadać, co się stało.
— O, nie, moja kontezzo! — Ja pani nie puszczę. Co dzień zdarza się jakieś nowe nieszczęście.
— Ale nikt mi przecież nic nie zrobi. Padł strzał, zdaje się, że w pokoju Korteja.
— Ale zostań, sennora, mój Alimpo na pewno przyjdzie zaraz i nam o wszystkim opowie.
Rzeczywiście zjawił się wkrótce kasztelan i oznajmił, że notariusz został napadnięty przez jakiegoś rabusia i broniąc się, zastrzelił go.
Cały zamek rozmawiał o tym wieczornym zdarzeniu.
Róża, napiwszy się herbaty, oświadczyła, że chce się położyć spać, bo wskutek dzisiejszego zdenerwowania czuje się bardzo źle. Wkrótce udała się na spoczynek.
Drugiego dnia przybiegła pokojówka kontezzy z oznakami najwyższej rozpaczy do kasztelanowej, prosząc ją z płaczem:
— Moja dobra pani Elwiro, proszę ze mną iść do kontezzy. Coś dziwnego dzieje się z nią.
— Co się stało?
— Nie wiem sama, ona jest na pewno chora.
— Święta Madonno, czy to prawda? Już wczoraj wieczorem żaliła się na ból głowy. Już biegnę.
Zostawiła wszystko i pobiegła za pokojówką. Gdy weszły do sypialni Róży, zastały ją klęczącą przy łóżku, niby modlącą się. Dziwnie blado wyglądała, zdawała się być posągiem, a nie żywą istotą.
— Droga kontezzo, proszę wstać — prosiła pokojowa.
Róża się nawet nie poruszyła.
— Widzi pani tak ją znalazłam, gdym ją przyszła budzić — skarżyło się dziewczę.
— Starałam się posadzić ją na krześle, lecz napróżno. Proszę mi pomóc.
Ujęły hrabiankę pod ramię, ale zaledwie zaciągnęły ją na dywan, gdy znowu padła na kolana i złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Co się z nią stało? — pytała kasztelanowa.
— Cóż robić, jak jej pomóc, sennora Elwiro? — Sama nie wiem, mój Boże, co ja mogę pomóc. Najwyżej spytam mego Alimpo. Pobiegnij po niego.
Po krótkiej chwili przyprowadziła kasztelana z zafrasowaną i przerażoną miną.
Róża klęczała przy sofie z napół otwartymi oczyma i złożonymi rękoma. Kasztelan pomógł ją podnieść, lecz znowu ześlizgnęła się na klęczki. I jemu łzy poczęły ciec z oczu i gdy pytały o radę, rzekł:
— Połóżcie ją do łóżka i przyłóżcie zimne okłady, może to pomoże.

— Więc hrabia Alfons zostanie teraz waszym panem?
— Właściciel gospody ociągał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Wy, ojcze duchowny, mnie nie zdradzicie?
— Nie miejcie najmniejszej obawy.
— Hrabia Alfons — zaczął gospodarz — nie jest mile widziany. Wielu go nie lubi, inni zaś go wprost nienawidzą. Szczęście z zamku Rodriganda uleciało bezpowrotnie, nie sądzę, by się kiedyś na lepsze zmieniło. Służba także długo w zamku nie wytrzyma, rozproszy się na wszystkie strony, po czym przyjmą służbę o podobnym charakterze do hrabiego Alfonsa. Przyjdą więc jeszcze gorsze czasy.
— U kogo ze służby możnaby się najlepiej dowiedzieć coś bliższego o wypadkach ostatnich dni?
— Proszę pójść do kasztelana, sennora Alimpo. Ten jest najwierniejszy i najzacniejszy ze wszystkich.
— Czy zechce mi wszystko wyjaśnić?
— Niezawodnie, duchowny człowiek, tak jak wy, ojcze, nie ma przecież złych zamiarów, jeżeli się chce o czymś dowiedzieć.
— No, to pójdę do niego. Bóg z wami, miejcie się dobrze i przyjmijcie podziękowanie za to, żeście mnie ugościli.
Opuścił gospodę i poszedł powoli ku zamkowi. W zamku panował ruch niezwykły, jednak nie było hałasu i gwaru. Mnóstwo służby kręciło się po schodach i korytarzach, widocznie czyniąc przygotowania do przyjęcia gości. Stąpali jednak tak cicho, z twarzami tak bladymi, że raczej byli podobni do upiorów. Zakonnik od Dominikanów zapytał o kasztelana i po wskazaniu mu jego mieszkania podążył ku drzwiom.
Poczciwy Alimpo siedział ze swoją Elwirą w pokoju. Na twarzy obojga malował się niezwykły smutek.
— Ja tego nie wytrzymam — westchnął.
— Ja również nie — odpowiedziała płaczliwym tonem.
— Najlepiej zrobimy, zabierając nasz zaoszczędzony grosz i pójdziemy w daleki świat.
— Tylko nie daleko stąd — wtrąciła.
— Właśnie daleko, jak najdalej! — rzekł z gniewem. — Do Kafrów, Hottentotów albo do Lapończyków.
— Czyś nie słyszał, że mają stąd wywieźć naszą łaskawą kontezzę gdzieś daleko w nieznane miejsce?
— Słyszałem, więc cóż?
— Co? ja jej nie opuszczę i pojadę z nią choćby na koniec świata.
Lekkie pukanie do drzwi dało się słyszeć i mnich wszedł do środka.
— Jesteście sennor Alimpo, kasztelan tego zamku? — spytał, pozdrowiwszy ich uprzejmie.
— Tak — odrzekł zapytany i podniósł się z krzesła. Elwira również powstała z uszanowaniem.
Mnich usiadł na podanym krześle i począł mówić poważnie i z współczuciem.
— Wielki smutek zawisł nad tym zamkiem. Przychodzę jako posłaniec Zbawcy, który sam rzekł: „Chodźcie do mnie wszyscy, którzy się smucicie i troską obciążeni jesteście, a ja was pocieszę“. I ja pragnę również serca wasze pocieszyć środkami, które nam żywa wiara dyktuje, a może mi się uda smutek waszych serc i w inny sposób załagodzić.
— Jesteście gościem pożądanym, ojcze duchowny — rzekł Alimpo. — Tak, to prawda, że smutek zapanował w sercu naszym, bo jedno nieszczęście za drugim spadało na nas i końca tych ciosów nie widać.
— Bóg mocny często zsyła pomoc wtedy, gdy się jej najmniej spodziewamy — odrzekł zakonnik. — Może mnie słabego wysłał jako wysłannika z pomocą? Czy chcecie mi zaufać?
— Chętnie — odrzekła kasztelanowa. — Żyjemy w wielkich troskach, nieprawdaż, Alimpo?
— O, tak, moja Elwiro — odrzekł, kiwając frasobliwie głową.
— I nie mamy nikogo, komu by można zwierzyć nasze smutki i kłopoty — rzekła Elwira.
— Ale macie przecież tutaj towarzyszy w zamku, którzy z wami współczują — zauważył zakonnik.
— Tak, mamy, ale ci nie mówią i nie obcują z nami więcej, bo boją się młodego hrabiego i sennora Kortejo — objaśnił kasztelan.
— Odkąd popadłem w niełaskę, usuwają słę Sami od nas.
— W niełaskę, a to dlaczego?
— Bo nie chciałem opuścić kontezzy i wydać ją w obce ręce, ja i moja Elwira chcieliśmy ją pielęgnować. Odmówili nam tego, ale żeśmy się tak serdecznie przywiązali do naszej kontezzy, że próbowałem pomimo tego do niej się dostać, no i skutek był taki, że musiałem mój urząd złożyć. Nie pozostaje mi nic innego, jak najprędzej z zamku się wynieść. Oto powód, dlaczego wszyscy od nas stronią.
— Słyszałem, że mają dziś hrabiego pochować?
— Tak mówią, ale ja w to nie wierzę — rzekł Alimpo.
— W co nie wierzycie? — pytał zakonnik zdziwiony.
— Że hrabiego chowają. Ten umarły, czy zabity, to nie hrabia, tylko jakiś obcy.
— Któż to powiedział?
— Doktór Zorski.
— Kto to jest?
— Ten lekarz z Polski, który hrabiego leczył. Byłem przy jego boku, jak to wypowiedział, że to inny trup, a nie hrabia.
— Ach, opowiedzcie mi o tym doktorze.
Byli szczęśliwi, że się mogli bez obawy komuś zwierzyć, więc opowiadali mu naprzemian wszystko, co się w ostatnich czasach zdarzyło. Zakonnik przysłuchiwał się z uwagą i każdy szczegół sobie dobrze zapamiętał, a gdy skończyli zapytał:
— Więc jesteście pewni, że porucznik de Lautreville dobrowolnie się nie oddalił, tylko przemocą został porwany i wsadzony na okręt?
— Jesteśmy przekonani, bo i sennor Zorski i kontezza byli tego samego zdania.
— Znałem tego człowieka, wychowałem go i pokochałem, jak syna i wszystkie sprężyny poruszę, by się dowiedzieć, gdzie on się znajduje.
— A ten Zorski jak zniknął?
— Nie wiemy, zniknął nagle.
— I nikt nie wie, dokąd go porwano?
— Żaden człowiek.
— Ale sędzia z Manrezy będzie przecież wiedział?
— Tak, ale on nikomu nie powie.
— Ha, ten Zorski, to musi być jakiś nadzwyczajny człowiek. Kto chce wyjaśnić tajemnice zamku Rodriganda, ten musi sobie jego pomoc zapewnić. Tak, trzeba go wyszukać.
— O uczyńcie to, wielebny ojcze! — prosiła kasztelanowa. On tylko może biednej kontezzie pomóc.
— Nie będę się lękał żadnych przeciwności, możecie mi wierzyć. Ale czy można zobaczyć tego rabusia, którego sennor Gasparino zastrzelił?
— Dlaczego nie. Leży w piwnicy — rzekł Alimpo.
— Poprowadźcie mnie do niego.
Obaj mężczyźni udali się do piwnicy, w której leżał trup. Kasztelan chciał właśnie drzwi otworzyć, gdy Kortejo zaszedł mu drogę.
— Czego chcecie tutaj?
— Ten pobożny człowiek chce zobaczyć zastrzelonego bandytę — usprawiedliwiał się Alimpo.
— A cóż tobie do tego? — wolał notariusz z gniewem. — Nie jesteś już kasztelanem i nie wolno ci pokazywać drugim zamku. Zresztą zostawcie trupa w spokoju.
— Proszę wybaczyć, sennor — rzekł zakonnik grzecznym, ale stanowczym głosem. Jestem sługą kościoła i proszę o pozwolenie zobaczenia trupa.
— Co? żądacie? Ośmielacie się rozkazywać?
— Muszę wypełnić ostatnią wolę umierającego i dlatego żądam bezwarunkowo, bym mógł trupa zobaczyć?
— Co żądacie? Ośmielacie się rozkazywać?
Kortejo wymówił te słowa groźnie i przystąpił o krok bliżej.
— Tak, żądam — odpowiedział mnich spokojnie. — Pan jesteś sennor Kortejo?
— Tak.
— A więc wejdę bez pańskiego pozwolenia.
Otworzył drzwi i zeszedł parę stopni w dół. Notariusz mimowoli poszedł za nim. Piwnica była pusta, tylko w środku można było zobaczyć parę brudnych desek, leżących na ziemi, a na nich trupa, którego nawet nie przykryto. To stanowcze wystąpienie mnicha nie pozostało bez wrażenia na adwokacie, który począł przyglądać się dominikaninowi.
— Skąd wiecie, jaka była ostatnia wola umierającego?
— Bo znałem go równie dobrze, jak i pan.
— Ja? — pytał notariusz zafrasowany. — Nie Znałem zupełnie tego człowieka.
— Nie kłam pan — rzekł mnich. — Zechce pan zaprzeczyć może, żeś znał kapitana?
— Kapitana? — pytał Kortejo.
— Proszę się nie maskować! Nie, jestem wprawdzie światowcem wytrawnym, ale pan mnie nie oszuka pomimo tego. Ten oto zabity musiał na wasz rozkaz wymienić syna hrabiego Rodrigandy, musiał napaść na lekarza z Polski, musiał zabić porucznika de Lautreville. Zastrzelił go pan, by się go pozbyć, jako niewygodnego wspólnika i świadka, lecz na jego miejscu powstaną nowi świadkowie przeciwko panu. Gasparino Kortejo, ty jesteś największym zbrodniarzem, jakiego znam. Nie triumfuj za wcześnie. Ja, biedny mnich Dominikanów, będę twoim przeciwnikiem, którego zgładzić nie zdołasz. Nim kapitan wybrał się do ciebie, przyszedł do mnie i powiedział mi, że ci nie wierzy. Jeżeliby nie po wrócił, mam się dowiedzieć co się z nim stało. Przysiągłem mu, że pomszczę jego śmierć, gdyby ją poniósł. Nie będę go jednak mścił, bo zemsta należy do Pana, ale odkryję twoje niecne drogi i matactwa. Tymczasem dowidzenia.
Odepchnął notariusza na bok, wyszedł z piwnicy i wkrótce opuścił zamek. Kortejo stał niemy, niezdolny słowo wykrztusić, jakby piorunem rażony. Oczy wyszły mu z orbit, żyły na czole napęczniały, patrzał za odchodzącym jakby bez przytomności. Chwila przeszła, nim się opamiętał i przyszedł do siebie. Zerwał się, jakby ze snu i zwrócił się do kasztelana, który stojąc w pobliżu, wszystko dokładnie słyszał.
— Czego chcecie tu jeszcze. Precz! — krzyknął.
Ten obrażający ton dodał dobremu Alimpo niezwykłej odwagi.
— Sennor — odrzekł — zapamiętałem sobie wszystko dokładnie, com teraz słyszał.
— Precz! — zaryczał Kortejo. — Jeszcze dzisiaj macie opuścić zamek!
Tymczasem dominikanin kroczył przez wieś i rozmyślał nad tym, w jaki sposób by się dowiedzieć o pobycie doktora Zorskiego. Hrabianka Róża niczego się nie mogła w Manrezie dowiedzieć, więc prawdopodobnie względem niego również zachowają milczenie. Postanowił w najbliższych wsiach wybadać, czy nie widziano bryczki sędziego z czterema żandarmami. Nie było to łatwe zadanie i nie szło tak prędko, jak myślał. Musiał powrócić także do jaskini, gdzie pozostali czekali na wiadomość o kapitanie. Poszedł więc z wieścią o śmierci kapitana i był obecny przy wyborze nowego przywódcy, po czym udał się w okolice zamku Rodriganda, zbierając wiadomości.
Wreszcie udało mu się wybadać, że widziano bryczkę otoczoną czterema żandarmami, jadącą do Barcelony. Według wieści musiała się ona zatrzymać przed więzieniem. Postanowił więc zawrzeć znajomość z klucznikiem więzienia. Dzięki swej sukni duchownej udało mu się zjednać go sobie i zdobyć jego zaufanie. Stary klucznik polubił wreszcie pobożnego mnicha i zapraszał go często do swojego mieszkania.
Korzystał ile możności z gościnności starca i z czasem począł odwiedzać słabych w celach więziennych, pocieszając ich modlitwą.
Dowiedział się w końcu, że pomiędzy uwięzionymi znajduje się także doktór Zorski.
Wówczas zaczął myśleć poważnie o oswobodzeniu go. Ale do tego potrzebował pieniędzy, a tych, niestety, nie miał. Myślał długo, skądby je wziąć, wreszcie przypomniał sobie kasztelana, o którym wiedział, że wyprowadził się już z zamku i mieszka w Manrezie. Poszedł więc do niego i został serdecznie przyjęty.
— Bogu dzięki, że przychodzicie, mój ojcze duchowny — rzekł Alimpo — już myślałem, żeście o nas i o naszych przyjacielach zapomnieli. Moja Elwira także była tego zdania.
— Przeciwnie, o nikim nie zapomniałem. Cały czas pracowałem nad oswobodzeniem doktora Zorskiego.
— Czy wiecie, gdzie on się znajduje?
— Tak, niedawno dopiero się dowiedziałem.
— Gdzie jest?
— W Barcelonie uwięziony.
— Oh, słyszysz, moja droga Elwiro?
— Słyszę, mój kochany Alimpo — odrzekła. — Założyłabym się nie wiem o co, że to sprawka Korteja. Czy długo będzie siedział w więzieniu?
— Musimy mu pomóc, a zostanie uwolniony.
— W jaki sposób?
— Czy macie pieniądze, sennor Alimpo?
— Ile? Na co?
— Sennor Zorski nie ma, naturalnie, w więzieniu pieniędzy, a do ucieczki za granicę potrzeba środków; co do mnie jestem biednym sługą Bożym i żyję ze szczodrobliwości możnych, więc mu ich dać nie mogę.
Alimpo zerwał się z krzesła, otworzył szufladę z komody i wyjął z niej parę większych woreczków z pieniędzmi i teczkę z banknotami. Przyniósłszy je na stół, zawołał z entuzjazmem.
— Tu! proszę! bierzcie! mam dosyć dużo, bierzcie wszystko nawet.
— Ile tego jest?
— Cztery do pięciu tysięcy duros, któreśmy sobie złożyli przez całe życie. Dla naszego dobrego sennora Zorskiego dajemy z chęcią. Z całym sercem, Nieprawdaż, moja droga Elwiro?
— Oczywiście — skinęła głową.— Jak się uwolni, będzie może mógł naszą drogą kontezzę wyleczyć.
— Gdzie ona jest? — zapytał zakonnik. — Zapewne w zakładzie dla obłąkanych.
— Nie. Jest w Laryssie, w zakładzie świętej Weroniki, którego przełożoną jest siostra Klaryssa.
— Ależ ona powinna być w zakładzie leczniczym, a nie w klasztorze.
— Czyż może się bronić? Zakład ten ma dostać połowę jej majątku. Dowiedziałem się, że już, odjechała z siostrą Klaryssą.
Zakonnik pomyślał chwilę, następnie rzekł:
— Myślicie, że ją doktór Zorski potrafi uleczyć?
— Napewno. On jest świetnym lekarzem.
— Dobrze, muszę sobie ten zakład w Laryssie zapamiętać i go obejrzeć. Więc powierzycie mi, sennor Alimpo, tyle pieniędzy, ile będę potrzebował, nieprawdaż?
— Bierzcie, ojcze, ile wam potrzeba, weźcie wszystko, wszakże wam już powiedziałem.
— Dobrze — rzekł zakonnik. — Muszę kupić konia dla niego, może nawet i dla mnie, więc dajcie mi dwieście duros.
— Dwieście, to za mało, weźcie pięćset.
— Tyle nie potrzebuję, przynajmniej obecnie nie, ale wezmę mimo to, bo zawsze lepiej w takich razach mieć więcej, jak za mało.
Wziął pieniądze i poszedł. Zakład świętej Weroniki leżał o dwie godziny od Rodrigandy. Jego duchowna suknia wyjednała mu wstęp bardzo łatwo, miał więc sposobność widzieć hrabiankę Różę. Dowiedział się, że nie mówi nigdy ani słowa i bardzo mało je. Była jeszcze piękna, ale piękność ta była zimna, jakby anioł śmierci na niej złożył swój pocałunek. Cały dzień przepędzała na małym cmentarzu, który należał do zakładu.
Tam biegła zaraz z rana, a wieczorem przemocą musieli ją prowadzić do celi. Ponieważ zima była sroga i na cmentarzu leżał śnieg, pobyt w tym zimnie nadwerężył zdrowie umysłowo chorej, ale nie było nikogo, kto by się nią zajął.
Dowiedziawszy się o wszystkim, powrócił mnich do Barcelony. Tutaj kupił konia i muła, zostawił je jednak u handlarza, by je w razie potrzeby mieć w pogotowiu.
Tak przeszło znowu parę tygodni i zbliżało się Boże Narodzenie.. Właśnie w wigilię odwiedził zakonnik klucznika i dowiedział się, że jeden z więźniów jest umierający. Był to właśnie ten, który dzielił celę więzienną z polskim lekarzem. Wielce go ta nowina uradowała, nie dał jednak nic po sobie poznać. Klucznik poprosił go, by poszedł z nim razem. Wziąwszy ze sobą cały pęk kluczy zaświecił latarkę i udał się naprzód. Przy drzwiach wisiały dwa wielkie klucze od bramy. Podczas gdy klucznik był zajęty zapalaniem latarni, udało się zakonnikowi jeden schować do kieszeni, po czym udał się do celi umierającego.
Jak wiemy, udało mu się wyratować Zorskiego. Zakonnik odebrał konia i muła i czekał na niego na drodze, prowadzącej do Rodrigandy. Nie mówili ze sobą ani słowa o kierunku ucieczki, zakonnik jednak był przekonany, że doktór, po uwolnieniu, tylko w tym kierunku się uda.
Gdy Zorski ujrzał konia i muła, na którym siedział mężczyzna w duchownym odzieniu, domyślił się, że to ten sam, który był w więzieniu.
— Na kogo czekacie, ojcze duchowny? — zapytał.
— Na was, sennor.
— Ach, przeczuwałem to, pewnie was wysłali, byście mnie uwolnili.
— Tak jest.
— Tak.
— Aha, odgaduję — rzekł, grzytnąwszy zębami.
Podsunięty trup zamiast Emanuela już pochowany?
— Tak.
— Hrabia Alfons jest następcą?
— Tak.
— Gasparino Kortejo jest przy nim?
— Tak jest.
— Gdzie jest siostra Klaryssa?
— Obecnie w swoim zakładzie.
— A kasztelan?
— Ten mieszka w Manrezie. Został oddalony z zamku. On to mi dał pieniądze na kupienie tych dwóch wierzchowców, on da panu pieniądze do ucieczki, ile pan potrzebuje, sennor.
— A wy, ojcze, coście za jedni, dlaczego interesujecie się mną?
— O tym się pan dowie później.
— Nie, muszę zaraz wiedzieć, według tego rozstrzygnę dopiero, co mam najpierw uczynić.
— Dobrze, otóż sennor, dopomogłem panu do ucieczki, by pan mnie dopomógł wyszukać porucznika de Lautreville.
— Znacie go?
— Tak, on jest hrabią Alfonsem de Rodriganda.
— Aha, więc przeczucie mnie nie myliło! Potem opowiecie mi więcej o tym. A teraz naprzód.
Popędzili galopem, a wiatr szumiał w uszach, który nadaremnie silił się dopędzić ich w biegu.
— Musimy w dwie godziny dostać się do Manrezy, choćby konie miały popadać.
— Dlaczego do Manrezy, a nie do Rodriganda?
— Proszę wsiadać tylko, sennor, wszystko opowiem, ale po drodze, teraz nie mamy czasu.
Zorski dosiadł konia i popędzili gościńcem ile sił wierzchowcom starczyło.
Lekarz oddychał głęboko i wciągał z rozkoszą świeże powietrze w swe płuca.
Po chwili zapytał.
— Nie znam was, ojcze, zapewne kontezza Róża was przysłała?
— Nie.
— A kto? — pytał zdziwiony?
— Sennor Alimpo.
— Kasztelan? To pewnie z rozkazu kontezzy.
— Nie, kontezza jest chora, nie może wydawać rozkazów.
— Chora? — spytał. — Co jej jest?
— Zapadła na tę samą chorobę, na którą miał pan leczyć jej ojca.
Zimno przeszło po ciele lekarza.
— O czym mówicie, ojcze? Dostała pomieszania zmysłów?
Nie mówił już, lecz wył prawie z bólu. Nagle zatrzymał konia.
— Gdzie ona jest? — W zakładzie świętej Weroniki w Laryssie.
— Którego przełożoną jest siostra Klaryssa, nieprawdaż?
Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, gdy zobaczyli przed sobą rozpostartą Manrezę.
— Zostawimy tutaj konie pod miastem w gospodzie — rzekł Zorski — Lepiej jeżeli nas nikt nie zobaczy.
Zsiedli z koni, przywiązali ze zmęczenia drżące zwierzęta do żłobu w stajni i szli chyłkiem do mieszkania kasztelana, do którego niepostrzeżenie dotarli.
Alimpo siedział w swojej izdebce i rozmawiał z Elwirą. Właśnie spożyli wigilię i wspominali ze współczuciem nieszczęśliwych przyjaciół, gdy drzwi się otworzyły i zjawił się Zorski, a za nim zakonnik, zaryglowując drzwi za sobą.
— Sennor Zorski! — wykrzyknął kasztelan, podskoczywszy z krzesła.
— Sennor Zorski! — dał się słyszeć głos kasztelanowej.
W tym momencie chwycili jego ręce, pokrywając je pocałunkami.
— O, teraz już dobrze, już wszystko dobrze! — wołała Elwira, roniąc łzy radości.
— O, teraz nasza dobra, droga kontezza będzie także wolna.
— Tak, musi być wolna! — zawołał Zorski.
— Wolna i zdrowa. Inaczej biada tym trucicielom, jeżeli moja sztuka lekarska jej uleczyć nie zdoła. Biada! Tymi oto rękoma rozmiażdżę ich. Ale mamy bardzo mało czasu, sennor Alimpo, jednak opowiedzcie mi wszystko jak się stało, ale prędko, bardzo prędko.
Kasztelan spełnił rozkaz, a gdy skończył, rzekł Żorski z namysłem:
— Kontezza jest w ręku ludzi, przeciw którym nie mogę otwarcie wystąpić, jak długo jestem w Hiszpanii. Uciekłem z więzienia, hrabiankę muszę z klasztoru uwieźć, muszę powrócić jeszcze do Rodrigandy, by ze sobą wziąć, co mi jest najbardziej potrzebne; więc będę potrójnym złoczyńcą. Ucieknę z kontezzą za granicę. Alimpo, dajcie mi pieniądze na drogę. Sądzę, że niedługo będę mógł je wam oddać.
— Wszystko, wszystko co mam, weźcie, sennor Zorski — brzmiała odpowiedź.
Elwira postąpiła naprzód, pytając:
— Sennor uwolni hrabiankę?
— Tak, jeszcze tej nocy.
— I gdzie pan z nią pojedzie?
— Poza granicę, do Francji, a może i dalej do Polski, do mej ojczyzny“.
— Sennor, pojedziemy razem! nieprawdaż mój drogi Alimpo?
— To jest, niestety, niemożliwe — rzekł Zorski. — Cieszy mnie wprawdzie bardzo wasza wierność i potrzebowałbym kogoś dla naszej chorej hrabianki, ale wy nie możecie tak prędko stąd odjechać, macie przecież dom i rzeczy.
— Sennor, pojedziemy razem — rzekł Alimpo. — Dom, w którym mieszkamy, jest własnością naszego siostrzeńca. On nas z pewnością nie zdradzi, chociażby nawet wszystko słyszał i widział. On zajmie się naszymi rzeczami i sprzeda je, a pieniądze prześle nam do Polski. Przysięgam, że pana i naszej ukochanej hrabianki nie opuścimy.
— No, dobrze — odpowiedział Zorski. — Nie mamy czasu się sprzeczać, teraz trzeba działać. Pojedziecie razem z nami.
— O, dzięki, stokrotne dzięki — zawołał Alimpo.
— Więc pan doktór chce jeszcze wstąpić do Rodrigandy?
— Tak.
— Ja mam klucz do jednej z bocznych bram.
— O, dziękuję. Wejdę całkiem otwarcie przez główne drzwi do zamku! — odrzekł Zorski z dumą. Przecież zostało jeszcze dosyć z dawnej, służby.
— Czy macie broń, Alimpo?
— Mam.
— Dajcie mi.
— Sennor, ja jadę razem z panem.
— Nie, wy zostańcie, nie możecie niczego czynić, coby wam potem mogło zaszkodzić. Jadę sam.
— Sennor Zorski, samemu nie pozwolę panu jechać — rzekł mnich. — W każdym wypadku muszę panu towarzyszyć.
— Możecie sobie tym razem zaszkodzić, mój dobry ojcze.
— Ja sobie zaszkodzić? O, nie. Później się pan dowie, że miałem słuszność. Co do mnie, nie potrzebuję się niczego obawiać.
— No, to jedźcie ze mną, Alimpo tymczasem przygotuje się do podróży.
— Czy mam przygotować wózek? — zapyta! kasztelan.
— Nie — odrzekł Zorski — na wszystkich drogach leży śnieg, choć to rzecz dziwna w Hiszpanii, więc nie potrzebujemy wózka, raczej sań, a o to postaram się w zamku.
— Sennor! — zawołał kasztelan przerażony. — Pan się zdradzi.
— Nie, ja się otwarcie pokażę i zażądam dla hrabianki Róży dwie pary sań podróżnych. Zobaczymy, czy się ośmielą mego żądania nie spełnić. A teraz w drogę, ojcze!
Schował nabitą broń do kieszeni, po czym opuścili dom. Czuł, że chociażby miał tysiąc żywotów na wagę położyć i najsilniejszy opór pokonać, musi wyswobodzić Różę za wszelką cenę.
W krótkim czasie pędzili już na gościńcu, prowadzącym do Laryssy. Nie więcej, jak pół godziny potrzebowali, by dotrzeć do miasteczka. Zakonnik zboczył w kierunku zabudowań samotnie stojących, których ponure mury ostro odbijały się od bieli śniegu, leżącego na polu.
Już zawidniał przed nimi mur, może trzy łokcie wysoki, tak, że z konia można było przezeń zajrzeć do środka. Stanęli przy nim. Zorski rzucił do środka badawcze spojrzenie i wskazał ręką na jakąś ciemną, nieruchomą postać, która klęczała pomiędzy grobami, jakby statua.
— Na Boga, toż to ona!
— Kto? Przecież nie hrabianka?
— Tak, to ona!
— O tym czasie, w śniegu, w tym zimnie. Aha, rozumiem, chcą, by zmarzła, by sobie zdrowie zrujnowała. Nie obawiają się, by zdołała uciec. O, łotry! Ułatwiacie mi tylko zadanie!
Z siodła wdrapał się na mur i przeskoczył do środka, po czym skierował swe kroki w kierunku nieruchomej postaci. Czy widziała go, czy słyszała jego kroki? Nie. Klęczała pomiędzy krzyżami, na zamarzłym śniegu, zimna, bez znaku życia, tylko nawpół otwarte usta świadczyły, że się modli, że to żyjąca istota. Poznał ją natychmiast pomimo habitu, jaki jej przywdziali, pomimo zapadłych oczu i policzków, pomimo trupiej bladości jej oblicza, które przy blasku gwiazd jeszcze przeraźliwiej się odbijało od ciemności ubrania.
— Różo — odezwał się drżącym głosem.
Nie słyszała.
— Różo — prosił — popatrz na mnie.
I tego nie słyszała.
Serce jego zamarło z bólu, jaki uczuł na widok tej niegdyś ukochanej, tak uroczej istoty. Lecz nie było czasu na wahanie się. Wziął ją na ramiona, poniósł do muru, oddał zakonnikowi, po czym przeskoczył mur, wsiadł na konia i wziął ją do siebie na siodło.
— A teraz z powrotem! — zawołał.
W pełnym biegu podążyli obaj jeźdźcy drogą do Rodrigandy. Gdy ujrzeli zamek, zwrócił się Zorski do swego towarzysza:
— Dosyć uczyniliście dla nas dotychczas, mój duchowny ojcze. Co teraz nastąpi, to zbyt niebezpieczne. Może wyniknąć z tego jakaś kryminalna sprawa, więc zwalniam was, bądźcie tak dobrym, powróćcie do Manrezy i zaczekajcie tam na mnie.
— Sennor, ja pana nie opuszczę — odrzekł mnich.
— Ależ ja na to nie mogę pozwolić! — Dobrze, więc powiem panu, że ten hrabia Alfons i ten Kortejo, to moi śmiertelni wrogowie. Mogą mię skarżyć, jak chcą, ja się ich nie boję, więc naprzód, sennorze.
— No, jeżeli tak, to chodźmy.
Popędzili dalej przez wieś. W gospodzie migało jeszcze światełko. Zorski podjechał koniem aż do małego okienka i zapukał w nie. Po niedługim czasie otworzyły się drzwi ostrożnie i jakaś głowa, uzbrojona w potężną czapkę, wysunęła się ze środka.
— Co nowego? — spytał gospodarz.
— O, Boże! Sennor Zorski! — wykrzyknął właściciel gospody. — Czyż to możliwe?
— Tak, to ja jestem. Chcecie mi zrobić przysługę?
— Chętnie. Jaką?
— Idźcie zaraz do alkalda i powiedzcie mu, by z najstarszym ze wsi zjawił się natychmiast w zamku.
— Co mają tam robić?
— O tym się dowiedzą.
Popędzili dalej, gospodarz patrzył chwilę za nimi, po czym począł mruczeć pod nosem:
— Sennor doktór, skąd ten się tu zjawił? Co on trzymał na koniu, czyż to nie była ludzka postać? A ten drugi to jakiś zakonnik, czy to nie ten, co był niedawno w mojej gospodzie i o wszystko się wypytywał?
Jeźdźcy przybywszy do zamku, zeskoczyli z koni przed główną bramą. Zamek sterczał, jak olbrzymi, ciemny kolos. Żorski zapukał i zjawił się za zielonymi kratami portier.
— Kto tam o tej porze? — spytał. — W nocy zamku nie otwieram!
— A przecież otworzysz, Henriko! — rzekł Zorski. — Sądzę, że mnie jeszcze poznajesz?
Portier na dźwięk jego głosu porwał się z miejsca jak oparzony.
— A, sennor Zorski! Mój Boże! zaraz, zaraz otwieram.
Z pośpiechem odryglował żelazną bramę, przez którą wkroczył Zorski, trzymając chorą Różę na rękach. Portier popatrzył na nią i, poznawszy ją, ze strachu o mało lampy nie opuścił.
— Święta Madonno! — zawołał. — Toż to kontezza.
— Jak widzisz. Czy nie wiesz, czy jej pokoje zostały niezmienione?
— Tak. Mam nawet tutaj klucze, bo na miejsce starego kasztelana jeszcze nikogo nie przyjęli.
— Weź więc klucze i poświeć nam.
— Może mam zbudzić hrabiego?
— Zbudzimy go później, chodź teraz.
— A może pokojówkę hrabianki?
— Jeszcze jej nie odprawili?
— Nie, ona ma obsługiwać siostrę Klaryssę, gdy przyjedzie w odwiedziny do zamku.
— Tę możesz zbudzić, ale po cichu, by się nikt więcej nie obudził.
Zależało teraz lekarzowi najbardziej na tym, aby zbadać dokładnie, jakie wrażenie zrobią na chorej znane jej komnaty.
Pokoje otworzono, wniósł ją więc Zorski do środka i posadził na kanapie.
Ona jednak natychmiast usunęła się na kolana, składając ręce do modlitwy. Nie odzyskała świadomości. Nie wiedziała, że znajduje się w zamku, w swoim pokoju. Zorski nie dał po sobie znać, że cierpiał.
Tymczasem weszła pokojówka. W napływie radości, że widzi znowu swą panią, padła jej do nóg, całując po rękach i nogach. Zorski rozkazał jej natychmiast przebrać kontezzę i przygotować do podróży, a portierowi polecił, by zgromadził całą służbę w sali jadalnej. Sam udał się do mieszkania hrabiego Alfonsa. W przedpokoju spal służący, który podniósł się, gdy doktór wszedł i ze zdziwienia stanął jak wryty, poznawszy Zorskiego. Zorski wszedł do sypialni Alfonsa.
Hrabia spał. Nocna lampa oświecała sypialnię dość jasno. Nie zawahał się ani na chwilę, przystąpił do łóżka i podniósłszy prawą rękę, uderzył śpiącego pięścią w czoło.
— Tak — szepnął ze śmiechem. — Nie zabiłem go, ale stracił przytomność, teraz pozostaje mi tylko go związać.
Znalazł parę ręczników i chustek i tych użył jako powrozów, wetknąwszy mu również chustkę w usta, by nie mógł krzyczeć, po czym opuścił sypialnię, zamknął ją na klucz i schował go do kieszeni. Najbliższym celem było teraz mieszkanie adwokata.
Zapukał.
— Kto tam? — spytał po chwili Kortejo.
— Ja. Otwórz mi! — odrzekł Zorski, udając głos Alfonsa.
— Do stu piorunów! Co nowego? Czy nie ma na to jutro czasu? — pytał adwokat, ziewając.
— Nie.
— No to chodź.
Zbliżył się do drzwi i odemknął.
Na korytarzu było ciemno, więc nie widział, kto stał za drzwiami.
— No, chodźże bliżej, Alfonsie — rzekł — co ci wpadło do głowy, że tak późno...
Przerwał i ze strachu uwięzły mu słowa w gardle. Zorski wkroczył do pokoju i zamknął drzwi za sobą.
— Zdaje się, że pan nie poznał mego głosu? — odezwał się Zorski tonem zimnym, jak lód i ostrym, jak stal.
— Zorski — wyszeptał notariusz.
Na głośne słowo nie mógł się jeszcze zdobyć ze strachu, ale zrobił ruch, jakby chciał dopaść do drzwi.
W tej chwili jednak, uderzony pięścią w głowę, padł na ziemię.
W minutę później został skrępowany i zakneblowany, podobnie jak hrabia Alfons. Zorski zamknął go na klucz i udał się do sali jadalnej, gdzie zgromadziła się służba, ciekawa, co nowego usłyszy. Alkald z najstarszym ze wsi byli również obecni.
Wszedłszy do pokoju, rozkazał ludziom, by się z sali nie oddalali i czekali na jego powrót. Następnie wrócił do adwokata.
Siadłszy przy nim, począł mówić:
— Sennor Kortejo, związałem pana, by móc z nim bez przeszkody parę słów pomówić. Żeś pan największy łotr, jakiego ziemia nosi, o tym, myślę, pan wie, proszę więc nie dziwić się, że z panem w ten sposób postępuję. Zdradził mnie pan i wtrącił do więzienia.
Związany, ze strachu począł przecząco poruszać głową.
— Nie kłam pan! Na nic to się nie zda. Jestem znowu wolny. Zdrada pańska nie doprowadziła więc pana do celu. Nawet hrabiankę Różę chciał pan usunąć. Nie umieścił jej pan wprawdzie w więzieniu, lecz w pobożnym klasztorze, ale to jest równoznaczne. Jest już wolna, mam ją tu ze sobą. Szał ją ogarnął. Otrułeś ją pan, jak niedawno hrabiego Emanuela. Nie potrząsaj głową. Wykonałeś zbrodnię swą z taką przebiegłością, że dotąd zrozumieć wszystkiego nie mogę, lecz nadejdzie czas, że schwycę cię na gorącym uczynku, a wtedy biada ci! Na dziś mało mam z tobą do mówienia. Biorę kontezzę ze sobą. Pozwolę sobie więc zapakować potrzebne ubrania i wystaram się o najbardziej potrzebne dokumenty, będą one potrzebne, gdyż hrabianka domagać się będzie wypłacenia swego majątku. Sądzisz może, że to będzie daremne, gdyż nie jest przy zdrowych zmysłach? Wyleczę ją znowu, powiem ci jednak, że gdyby hrabianka okazała się nieuleczalnie chorą, umrzesz z mej ręki najstraszniejszą śmiercią, jaka istnieje. Do wyleczenia jej potrzebuję tego samego środka, którego miałem użyć u hrabiego Emanuela, mianowicie piany człowieka, łaskotanego na śmierć! Ponieważ trucizną swą wywołałeś szał, będzie nie od rzeczy, jeżeli sam dostarczysz środka uzdrawiającego. Będę cię teraz tak długo łaskotał, aż pienić się będziesz. Zabiję cię zaś dopiero wtedy, gdy i ten środek okaże się bezskuteczny.
Przy tych słowach pokryło się czoło adwokata potem śmiertelnej trwogi. Zorski nie troszczył się o to, pochwycił więźnia, zaniósł do bocznego pokoju i związał tak, że ruszyć się nie mógł; potem zakneblował jego usta jeszcze mocniej i szukał naczynia, w którym mógłby zebrać jadowitą pianę.
Wśród tych przygotowań trwoga adwokata ciągle wzrastała. Lekarz zdjął mu z nóg cienkie, jedwabne skarpetki i począł łaskotać podeszwy związanego.
Tymczasem służba oczekiwała jego powrotu. Trwało to dość długo, lecz nikt nie odważył się oddalić wbrew jego rozkazowi.
Wtem weszła dziewczyna, która towarzyszyła hrabiance, mówiąc, że na górze słychać straszne krzyki. Naradzono się, co czynić wypada i postanowiono wreszcie, by alkald z odźwiernym poszli zobaczyć, skąd pochodziły te wrzaski.
Gdy weszli na górny korytarz, włosy im stanęły dęba.
Słyszeli jęk i wściekłe krzyki adwokata. Pomimo, że miał podwójny knebel w ustach i że leżał w jednym z dalszych pokojów, wrzask rozlegał się po całym korytarzu. W tej chwili właśnie, gdy alkald chciał zapukać do drzwi, nastąpiła cisza. Powrócili więc do sali, gdzie nieco później zjawił się Zorski.
Prowadził hrabiankę pod ramię.
Wszyscy obecni przestraszyli się widokiem ukochanej swej pani. Chcieli bliżej przystąpić, by wyrazić swe uczucia, lecz Zorski zrobił zakazujący ruch ręką i rzekł:
— Panowie, czy znacie tę damę?
— Znamy! — krzyknęli chórem.
— Możecie przysiąc, kim ona jest?
— Oczywiście!
— Więc niech alkald powie, kogo ma przed sobą.
— Jest to kontezza Róża de Rodriganda-Sevilla — rzekł zapytany.
— Wystaw mi więc urzędowe świadectwo, że ta dama jest hrabianką. Wszyscy obecni podpiszą ten dokument.
— Po co?
— Chciano zamordować hrabiankę; zrobiono z niej wariatkę; chcę ją ocalić i potrzebuję do tego ten dokument.
Alkald chciał jeszcze stawiać dalsze pytania; widział przed sobą jakąś tajemnicę, którą by chętnie pragnął zgłębić, lecz Zorski prosił o pośpiech, musiał go więc usłuchać.
Potem doktór udał się do pokojów, które sam

Następnego dnia ruszono dalej. Była to smutna podróż dla Zorskiego. Róża nie poznawała go, modliła się ustawicznie. Nadaremnie usiłował z Elwirą zwrócić jej uwagę na jakiś przedmiot. Niemożliwym było wzbudzić w niej opamiętanie lub poznanie jakiejkolwiek rzeczy.
Zbliżało się południe i byli już w górach Pirenejskich.
Tutaj zatrzymali się znowu w pewnej oberży. Weszli do wąskiej, zimnej izby. Właściciel nie mógł im niczego więcej dostarczyć prócz kromki suchego napół zgniłego chleba. Na szczęście włożyła poczciwa kasztelanowa przed wyjazdem żywność i kilka flaszek wina do sań.
Kilka zwykłych stołków i długi stół — oto cale umeblowanie samotnego domku. Przy stole siedział człowiek, nie w zbudzający zbyt wielkiego zaufania. Miał na sobie obszerne skórzane spodnie, skórzane, kamasze, podarty surdut, na którym miejsce guzików zastępowały stare, miedziane monety i wreszcie poszarpany, zmięty kapelusz.
Za pasem tkwił między dwoma pistoletami długi nóż, między kolanami trzymał starą strzelbę, a obok spoczywał wielki do niedźwiedzia podobny pies pirenejski.
Zobaczywszy podróżnych, dziwny ten człowiek usiadł bliżej kąta, podniósł jednak ze zdziwieniem oczy, widząc wchodzącego księdza, który nieco dłużej zatrzymał się przy koniach.
Gdy ten go spostrzegł, wymienił z nim jakiś tajemniczy znak i wyszedł znowu przed dom.
— Skąd jedziesz ojcze, z tymi znakomitymi ludźmi? — zapytał.
— Z Manrezy — odrzekł zapytany.
— Dokąd droga prowadzi?
— Do Francji.
— Czy to twoi przyjaciele?
— Tak, opiekuję się nimi.
— Niech więc jadą w imię Boże; spodziewam się jednak, że nam szkodzić nie będą.
— Szkodzić, a to w jaki sposób?
— Mogliby nas poznać i zdradzić. Czekamy tu na transport towarów, który wnet ma nadejść, prawdopodobnie wieczorem. Było nas trzydziestu tam na poddaszu. Gdy towarzysze twoi coś zmiarkują i opowiedzą Francuzom, to zdobycz nasza stracona.
— Nie troszcz się o nic. Nie zmiarkują nawet. Zatrzymamy się tylko na pół godziny.
Zapewnienie to uspokoiło rozbójnika; powrócił do izby i usiadł znowu w kącie. Widocznie nie troszczył się o podróżnych, przyjął jednak z podziękowaniem szklankę wina, podaną mu przez Alimpa.
Tak minęło prawie pół godziny, naraz zatętnilo na dworze i głośne wesołe „hallo“ rozległo się w pobliżu. Elwira stała właśnie przed małym, wąskim okienkiem i spojrzała przez szyby.
Nagle zbladła, załamała z przerażenia ręce i krzyknęła:
— Święta Madonno, to żandarmi!
Alimpo przyskoczył i wyjrzał także; i on cofnął się z oznakami najwyższego przestrachu.
— Korregidor także jest między nimi.
— Który?
— zapytał Zorski.
— Z Manrezy.
— Ach, ten przyszedł w samą porę!
— O, sennor, opór jest niemożliwy. Jest ich przynajmniej dwudziestu.
Zorski przekonał się jednym spojrzeniem o prawdziwości tych słów i rzekł stanowczo:
— Pomimo tego będę walczyć!
Wtem nieznajomy wstał i rzekł:
— Nie kłopocz się, sennor! Zaopiekuję się tobą.
Zorski spojrzał ze zdumieniem na mówiącego i zapytał:
— Kim jesteś?
— Szlachetny przyjacielu! Dałeś mi wina, za to cię bronić będę. Czy nie widzicie, że ksiądz już wyszedł? Znamy się od dawna. Przywiedzie on posiłki. Bądźcie spokojni i zostawcie mnie całą robotę.
Alimpo ukrył się z Elwirą w najciemniejszym kącie izby. Zorski usiadł, trzymał jednak broń w pogotowiu. Tymczasem zabrzmiały na dworze różne okrzyki.
— To oni — rzekł jeden głos.
— Tak, to są sanki i konie hrabiego — dodał drugi.
— Zasłużymy sobie na nagrodę — wołał trzeci radośnie.
— Zsiadać! Wejść do domu! — krzyknął czwarty.
Był to głos korregidora z Manrezy.
szło czterech żandarmów z korregidorem na czele.
Teraz drzwi otworzyły się z łoskotem i weszło czterech żandarmów z korregidorem na czele.
— A, panie Zorski, spotykamy się znowu — rzekł, zobaczywszy lekarza.
— Rzeczywiście — odpowiedział tenże spokojnie.
— Zdaje się, że nie podobało się panu w Barcelonie. Uciekł sennor, to źle dla pana. Oprócz tego popełnił pan szereg nowych zbrodni.
— Na przykład?
— Porwanie i napad na spokojnych mieszkańców Rodriganda.
— To brzmi rzeczywiście bardzo niebezpiecznie — zaśmiał się Zorski.
— Ma pan słuszność. — Spojrzyj na te kajdany. Muszę pana skuć i odprowadzić do Barcelony.
— Spróbujcie tylko! — rzekł Zorski, powstając i przygotowując się do obrony.
Korregidor cofnął się prędko i przezornie o krok wstecz i rzekł:
— Przestrzegam cię, sennor! Zaniechaj oporu. Mam tu czterech żandarmów, a przed domem stoi ich piętnastu. Pański opór nie zdałby się na nic.
— Nie wierzę temu.
Słowa te wypowiedział nieznajomy w kącie, Korregidor zwrócił się ku niemu zdziwiony.
— Któż ty jesteś? — Przyjacielem tych państwa — odpowiedział obojętnie.
— A! więc pomagałeś im.
— Nie; lecz pomogę im teraz.
— Aresztuję ciebie.
— Albo ja was! — zaśmiał się nieznajomy.
— Mnie? — zapytał korregidor ze złością.
— Człeku, nie waż się żartować ze mnie!
— Rozglądnij się na około!
Korregidor spojrzał i cofnął się z przestrachem na bok, gdyż we drzwiach na oścież otwartych ukazało się dziesięć strzelb, gotowych do strzału.
— No i co? zapytał nieznajomy. — Jak ci się to podoba, mój dzielny korregidorze. Zaręczam ci, że nie potrzebuję nawet strzelb moich ludzi, by zatkać wam gębę na zawsze. Na jedno moje skinienie ten pies rozerwie gardło tobie i twoim czterem żandarmom. Tu w górach wiedzą, jak obchodzić się z ludźmi twego gatunku!
— Na Boga, jesteśmy zgubieni — rzekł korregidor.
— Tak, to prawda. I twoi ludzie, stojący na dworze nie przeczuwają jeszcze, co tu się dzieje. Chodzi o twoje życie. Chcesz być posłuszny, czy nie?
— Co mam czynić? — zapytał cichym głosem.
— Rozkaż twym ludziom, by złożyli broń i oddali nam konie.
— To — to niemożliwe! — rzekł korregidor zatrwożony.
— Musi być możliwe! Moi ludzie słyszą każde słowo, które my mówimy. Liczyć będę aż do trzech. Gdy do tego czasu nie staniesz przy oknie i nie wydasz żądanego rozkazu, dadzą ognia. Jest nas trzydziestu, żaden z was nam nie ucieknie. A więc — raz — dwa — trz...
Nie wymówił jeszcze słowa trzy, a już korregidor podskoczył do okna i otworzył je gwałtownie.
— Odłóżcie strzelby — zawołał.
Żandarmi usłyszeli rozkaz i patrzyli ze zdziwieniem na okno.
— Na miłość Boską, złóżcie broń! — powtórzył. Cały dom obsadzony jest brygantami, którzy was zastrzelą, gdy nie usłuchacie.
Zdawało się, że ludzie słowom tym nie chcieli dać wiary. Wtem otworzyły się drzwi od środka i wypadło przynajmniej dwudziestu rozbójników, trzymających strzelby w pogotowiu.
— Poddajcie się! — nalegał korregidor trwroźliwie.
— Z warunkiem wolnego odwrotu? — zapytał jeden ostrożnie.
— Tak.
Żandarmi złożyli broń, oddali konie i odeszli upokorzeni. Czterej znajdujący się w izbie uczynili to samo. Kiedy jednak chciał się i korregidor oddalić, przytrzymał go zbójca, mówiąc:
— Czekajno, mój chłopcze! Mam z tobą coś pogadać.
— Co takiego?
— Zaraz pan się o tym dowie.
Zwracając się do Zorskiego, zapytał:
— Jak mi się zdaje, nie jest pan zadowolony z tego korregidora?
— Zupełnie nie.
— Czy tylko dlatego, że chciał pana teraz pojmać? Czy może ma pan z nim jakiś dawniejszy rachunek?
— O, jeszcze dawniejszy. Przyszedł raz do mnie, by mnie odwieźć do pewnej damy, zawiózł mnie jednak zamiast tego do Barcelony do więzienia, gdzie siedziałem zamknięty niewinnie parę miesięcy.
— Za to musi odpokutować! To podstęp. Wyliczcie mu tam pięćdziesiąt na odwrotną stronę!
Chwycili go i wynieśli. Wkrótce słychać było mocne cięgi i głośny krzyk urzędnika, który z pewnością nie myślał, że zamiast więźnia, dostanie pięćdziesiąt plag.
Teraz wystąpił ksiądz.
— Widzisz, sennorze, przemówił do Zorskiego, że miałem rację, twierdząc, że w górach będziemy bezpieczni.
— Jesteście dla mnie zagadką, ojcze, ale dziękuję wam z całego serca — odrzekł Polak.
— Może pan jeszcze tę zagadkę rozwiąże. Teraz jednak pozwól, że puścimy się w dalszą podróż, byśmy przed wieczorem przekroczyli granicę.
Zorski chciał w dowód wdzięczności obdarzyć dzielnych brygantów, oni jednak nie przyjęli żadnej podzięki, ani podarków. Zdobyli przecież zbroję i konie.
— Pomoc nadeszła w samą porę — rzekł Alimpo, nieprawdaż, moja Elwiro?
— O tak — odrzekła. — Sądzisz, że korregidor opowie w Manrezie, że dostał dzisiaj pięćdziesiąt plag?
— Nie, ale ja o tym napiszę mojemu kuzynowi. Niech on to innym opowie, moja kochana.
Konie były wypoczęte, więc pobiegły szybko naprzód. Kiedy Zorski odpowiadał na pożegnanie brygantów, nie myślał o tym, że w lasach spotka ich nowa niespodzianka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.