Tajemnicza misja pana Dumphry (zbiór)/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Tajemnicza misja pana Dumphry | |
Pochodzenie | nHP. Magazyn Bibljoteki Groszowej | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Pan Dumphry skończył właśnie tomik powieści historycznej i kładąc go obok siebie, powiedział półgłosem: — To było życie.
— Co przez to rozumiesz? — spytała pani Dumphry.
— Co przez to rozumiem? Już okładki tej książki zawierają tyle życia i przygód, że człowiek dzisiejszy nawet drobnej cząstki tego nie będzie mógł przeżyć.
— Nie zdaje mi się, — wtrąciła Queenie. — Człowiek może mieć dziś tyle przygód, ile zechce — trzeba tylko umieć szukać.
— Nie o takich przygodach ojciec myśli — odpowiedziała pani Dumphry.
— Pewnie, że nie. Nasze życie jest bardzo monotonne, a gdyby ktoś chciał zainscenizować dzisiaj w Londynie choćby cząstkę tego, co w każdej chwili przeżywał bohater tej książki, wszystko skończyłoby się bardzo prędko — w kryminale. Zatraciliśmy umiejętność życia. Czasy obecne, to nie czasy przygód.
— A cóżbyś ty właściwie chciał robić? — spytała Queenie.
— Dość trudno mi powiedzieć. Weźcie tylko pod uwagę, że moje życie zawodowe nie jest zbyt bohaterskie, życie domowe tu, w Tessel Road, też nie obfituje we wzruszenia. Nie twierdzę, że to źle, może nawet i lepiej. Ale czuję powolne zamieranie temperamentu.
Pan Dumphry wyciągnął ręce, jakby chciał uzewnętrznić, że jego temperament pragnie wyrwać się z pęt cywilizacji.
— Muszę się zabrać do czegoś nowego. Moja energja wrodzona wymaga szerszego pola działania. Wezmę się do ogrodnictwa.
— Ależ ojcze — powiedziała Queenie; — przyglądałam się w sobotę rano pracy naszego ogrodnika. Nie wydaje mi się, żeby zajęcie jego wymagało jakiejś niezwykłej energji.
— Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia na rzecz spoglądamy. Przedwczoraj wieczór dostałem ilustrowany katalog duńskiego ogrodnika. Wstyd mi było, gdy porównałem fotografje jego ogrodu z naszym. Miałem ochotę natychmiast zakasać rękawy i zabrać się do roboty.
— Ogrodnictwo to bardzo zdrowy fach — rzekła pani Dumphry.
— Ale niezbyt podniecający — odpowiedziała Queenie. — Ojciec szuka wrażeń.
— Tego nie mówię — rzekł pan Dumphry... — Chciałbym tylko czegoś, coby dało mojemu życiu więcej barwy...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I stało się to coś zaraz następnego dnia.
Ledwo pan Dumphry zdążył przeczytać pocztę poranną, przyniosła mu pani Stelson bilet wizytowy Johna Ranley’a. Bilet ten tem tylko różnił się od innych, że nie zawierał adresu.
— Co to ma być? Co to ma znaczyć? — mówi pan Dumphry. — Nie słyszałem nigdy tego nazwiska. Czego on ode mnie może chcieć? W jakim interesie?
— Pytałam się — odpowiedziała panna Stelson — w jakiej przychodzi sprawie. Mówił, że interes jest ściśle poufny, ale niezmiernej wagi. Prosił o pięć minut czasu i twierdził, że nie pożałuje ich pan napewno.
— Niech wejdzie — westchnął z rezygnacją.
Zjawił się nadzwyczaj elegancki, wysmukły pan w monoklu, zupełnie siwy.
— Moje uszanowanie, panie Dumphry.
— Dzieńdobry, czem mogę służyć?
Pan Ranley uśmiechnął się. — Wyjaśnienie zajmie dość dużo czasu. Dzisiaj można będzie tylko omówić preliminarja. Pozwoli pan, że najpierw spytam, czy mógłby ktoś pana zastąpić w tem biurze na przeciąg jednego miesiąca, jesienią?
— Naturalnie, ale o co chodzi?
— Ponieważ chciałbym się właśnie dowiedzieć, czyby się pan nie zgodził pojechać w październiku do Rosji.
— Dlaczego nie, o ile będą wystarczająco ważne powody.
— Nie wiem czy wynikną z tego znaczne finansowe korzyści. Jestem upoważniony do uczynienia następującej propozycji. Ustali pan, ile pańskie przedsiębiorstwo przyniosło panu w październiku ubiegłego roku. Otrzyma pan trzy razy większą sumę. Połowę z niej przed wyjazdem, resztę — po powrocie, o ile pan wogóle powróci. Zdobędzie pan przytem odpowiedni order, nie angielski wprawdzie, ale zawsze order wysoki.
— Przepraszam! — przerwał Dumphry. — Zostawmy to na później. Co ja mam robić w tej Rosji? Interesy moje, przynajmniej w tej chwili, bardzo mało mają związku z Rosją.
— Ma pan rację. Lepiej będzie odrazu powiedzieć, że chociaż pańskie przedsiębiorstwo jest bardzo cennym w tej sprawie pretekstem, jednak w rzeczywistości nie będzie ono miało nic wspólnego ze sprawą, dla której pan pojedzie do Rosji.
— Dlaczego zwraca się pan z tem do mnie? Poza sferami biurowemi jestem dość mało znaną osobistością?
— To jest właśnie jednym z głównych powodów. To tylko za panem przemawia, że mało kto o panu słyszał. Jeżeli pojedzie pan do Moskwy w jakiejś sprawie swojego biura, i będzie się pan tam zachowywał według tamtejszych wymagań, nikt tam na pana nie zwróci uwagi. Ważnem jest dla nas również, żeby mieć do czynienia z człowiekiem, znającym się na interesach i to człowiekiem nieskazitelnej uczciwości. Nie przyszedłem oczywiście do pana, panie Dumphry, nie zasiągnąwszy uprzednio o panu informacji. Jeszcze przed zakończeniem naszej rozmowy przekona się pan, że pokładam w panu zupełne zaufanie.
— Wszystko to razem, panie Ranley, nie idzie po linji mojego dotychczasowego życia. Nigdy do tej pory do niczego podobnego się nie brałem. Nie odmawiam kategorycznie, ale też będę się musiał bardzo głęboko zastanowić, zanim się na coś podobnego zgodzę. A teraz wróćmy do punktu wyjścia. Mówi pan wciąż: my, nam, nas. Co to ma znaczyć?
— Wchodzi tu w grę pewien ścisły Komitet — możemy go tak nazwać. Jestem jego członkiem i przemawiam w jego imieniu.
— Dobrze, a na kogo może się pan powołać?
— Na nikogo, przynajmniej narazie. Ważną rzeczą jest właśnie to, żeby możliwie jak najmniej węzłów łączyło pana z nami.
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to wszystko podobało — odpowiedział pan Dumphry.
— Zupełnie w to wierzę. Nie idzie tu jednak o zwykły interes handlowy, dlatego też nie możemy postępować utartemi drogami. Będę się starał przekonać pana, że jest to sprawa najzupełniej czysta i jasna. Może upoważnią mnie później do wyjaśnienia panu nazwisk kilku członków Komitetu, uczynię to jaknajchętniej. Muszę przy tej sposobności nadmienić, że wcale nie nazywam się Ranley — narazie jednak będzie pan łaskaw tak mnie nazywać.
— Hm. Widzę, że nie jest to zwykły interes, a ja tymczasem jestem sobie najzwyczajniejszym kupcem. Proponuje mi pan wynagrodzenie równe moim kwartalnym zarobkom. Nie chcę obrazić pana, ale co będzie dla mnie gwarancją, że pan będzie mógł i chciał wypłacić mi taką sumę? Jest pan dla mnie, panie Ranley, zupełnie obcym człowiekiem.
— Zaznaczyłem przecież odrazu, że połowę wynagrodzenia otrzyma pan przed wyjazdem z Anglji. Do tego doliczyć musimy oczywiście poważną kwotę na pokrycie wydatków. O ile nie otrzyma pan tych pieniędzy we właściwej porze zerwie pan umowę. Postanowiłem jednak w inny jeszcze sposób pozyskać pańskie zaufanie.
Na prawej ręce rękawiczki już nie miał, teraz ściągnął drugą rękawiczkę, z lewej ręki — błysnęły dwa wspaniałe brylanty w pierścionkach. Pan Dumphry natychmiast pomyślał, że są zbyt wspaniałe, jak na prawdziwe brylanty.
Pan Ranley zdjął pierścienie i położył je przed panem Dumphry na stole.
— Wyrządzi mi pan wielką przysługę, chowając je do kieszeni. Proszę je zanieść do któregokolwiek z jubilerów, który miewa do czynienia z prawdziwie wartościowemi klejnotami. Niech je oceni, przypuszczam, że nie dozna pan zawodu.
— Nie chcę! — odpowiedział pan Dumphry. — To nie jest sposób załatwiania tego rodzaju spraw. Nie potrafiłbym panu wystawić żadnego kwitu na podobny zastaw.
— Nie żądam wcale pokwitowania — odpowiedział Ranley z uśmiechem. — Dziś mamy wtorek. W czwartek rano o tej samej porze zajdę do pana. Będzie pan miał dość czasu, żeby się dowiedzieć, jaka jest wartość tych pierścionków, a w czwartek rano będzie pan mógł mi je zwrócić. Powiedziałem, że chcę dać dowód zupełnego zaufania, jakie żywię dla pana, to będzie najlepszym dowodem. Niech pan pamięta, że ja choć jestem dla pana człowiekiem najzupełniej obcym, pan dla nas obcym nie jest. Nasze informacje nie ograniczyły się do zwykłych wywiadów handlowych. Mogę pana upewnić, że nawet przez jedną chwilę nie będę się o nie niepokoił. Ale zdaje mi się, że upłynęło już pięć minut, o które prosiłem.
— A jednak, o ile tylko nie spieszy się panu, chciałbym jeszcze pomówić z panem.
— Proszę bardzo, owszem, mam czas.
— Doskonale. Powiedział pan, że chodzi panu o mój pobyt w Moskwie przez miesiąc październik, mówił pan o wynagrodzeniu, i chce pan wzbudzić we mnie zaufanie. Nie powiedział pan natomiast ani słowa, co mam tam robić — mogłem jedynie wywnioskować, że z podróżą tą połączone jest pewne ryzyko. To jest właśnie rzecz, o której powinienem wiedzieć przedewszystkiem. Są sprawy, których nie mógłbym się podjąć za żadne skarby świata.
— Zdajemy sobie z tego doskonale sprawę i nie żądamy niczego, coby było sprzeczne z honorem i uczciwością. Nie mogę panu podać w tej chwili żadnych szczegółów ani nazwisk, mogę tylko ogólnie naszkicować nasz plan.
— Proszę o ten plan.
— Mieszka w tej chwili w Moskwie człowiek, o którym wszyscy myślą, że umarł. Pochodzi ze znanej rodziny i przed rewolucją rozporządzał ogromną fortuną. Teraz, ukrywając się, pod pospolitem chłopskiem nazwiskiem, zamieszkuje maleńki pokoik, ciupkę, za maleńkim sklepikiem w maleńkim domku w Moskwie. Za dawnych lat snycerstwo było jego ulubionym konikiem, rozrywką, doszedł na tem polu do dość dużych rezultatów. Teraz utrzymuje się z tego, że wyrabia i sprzedaje drewniane pudełka do papierosów. Niema nawet służącego, żyje zupełnie samotnie. Władze wiedzą jednak kim jest i mają go na oku. Dopóki nie robi nic, coby mogło wzbudzić podejrzenie, jest najzupełniej bezpieczny. Każdy jednak list, który otrzymuje, lub wysyła, jest czytany. Człowiek ten ma przyjaciół, którym niezmiernie zależy na przesłaniu mu nader ważnych, poufnych wiadomości. Będą one szyfrowane. — Szyfr będzie niemożliwy do odgadnięcia. Chodzi nam o zawiezienie tego listu do Moskwy i oddanie go adresatowi.
— Nie wydaje się to wcale tak trudne — powiedział pan Dumphry.
— Niestety! nie jest też tak łatwe, jak się wydaje. Czuję się w obowiązku powiedzieć panu, że już raz próbowaliśmy taki list przesłać i — nie udało się. Zbyt nieoględnie dokonaliśmy wyboru wysłańca. List nie doszedł nigdy rąk adresata. Szyfr był dość zawiły; tylko dzięki temu adresat żyje do tej chwili i robi dalej pudełka do papierosów. Wysłannik jednak nie powrócił z Rosji.
— Na miłość Boską! — pan przypuszcza, że został zabity?
— Tego nie umiem panu powiedzieć. Nie powrócił to pewna. Nas zdradzić nie mógł, gdyż nie znał naszych nazwisk, ani też prawdziwego nazwiska człowieka, do którego wiózł list, nie znał również treści listu. I pan nie będzie również wiedział nic z tych rzeczy, chyba że dowie się ich pan po powrocie. Niestety tamten człowiek spotkał jakiegoś przyjaciela w Moskwie i słyszano, jak rozmawiał z nim po angielsku w jakiejś restauracji. Musiał powiedzieć coś niepotrzebnego. To wprost szaleństwo! Mam nadzieję, że pan takich błędów nie popełni.
— Umiem trzymać język za zębami. Ale dlaczegóż aż cały miesiąc ma mi zająć sprawa oddania tego listu?
— Naturalnie, że to za dużo. Wystarczy dwadzieścia dni pobytu w Moskwie. List powinien pan oddać dopiero w przeddzień wyjazdu. Pierwsze dni pobytu trzeba będzie zużyć na wykazanie nieszkodliwości a nawet korzyści, płynących z pana przyjazdu. Będzie pan musiał nawiązać stosunki z jakiemiś dwiema firmami w Moskwie — to się wszystko dla pana przygotuje — mimochodem może pan naprawdę zrobić na tem interes. Ostatniego dnia schowa pan szyfr między pieniądze do pugilaresu. Dopiero wówczas pójdzie pan po raz pierwszy na wskazaną ulicę, gdzie ów snycerz mieszka. W chwili, kiedy będzie pan miał już minąć jego sklepik, zatrzymuje się pan jakby z zainteresowania dla jego wyrobów. Wejdzie pan, potarguje się pan trochę, rozmawiając oczywiście po francusku. Weźmie pan wreszcie jakieś pudełko, położy mu pan na ladzie pieniądze, w których ukryty będzie ów list. On to zrozumie, ale przytem nie powinien żaden z was dać poznać po sobie, żeście się porozumieli. Gdyby nawet ktoś was śledził, nie powinien dostrzec nic podejrzanego. Wówczas powinien pan jak najprędzej wracać do Londynu.
— Przypuszczam, że nie oczekuje pan, panie Ranley, natychmiastowej odpowiedzi — powiedział Dumphry.
— Naturalnie, że nie. Zostawimy panu czas do namysłu. Nie potrzebuje pan już w czwartek dawać definitywnej odpowiedzi. Dopiero kiedy pan się nad wszystkiem spokojnie zastanowi.
— Chciałbym, widzi pan, naradzić się z kilkoma przyjaciółmi.
— Przeciwko temu protestuję stanowczo! To przecież sprzeciwia się pańskim interesom. Im mniej ludzi będzie wiedziało, co pan ma zamiar robić, tem lepiej dla pana. Jest to zresztą najzupełniej zbyteczne. Nie jest pan przecież dzieckiem. Wykazał pan to zresztą. Zdolny pan jest najzupełniej do powzięcia samodzielnej decyzji. Oczywiście, że będzie pan musiał powiedzieć cośkolwiek rodzinie. Pod tym względem polegam najzupełniej na panu. Mógłby pan im powiedzieć, że wybiera się pan w październiku do Moskwy dla załatwienia jakichś interesów, które są jednak cokolwiek ryzykowne. Nie powinien pan oczywiście mówić wiele więcej.
— Dobrze — odpowiedział pan Dumphry. — Mam najzupełniejsze zaufanie do mojej rodziny i jej dyskrecji. Ponieważ nie jest to jednak wyłącznie moja sprawa, ograniczę się do tego, co mi pan powiedział. Wspomniał pan o orderze. Czyż Rosja daje obecnie jakieś ordery?
— Prawdopodobnie — nie. Ale to wszystko jedno. Dekoracja, o której wspomniałem, i co do której nie mogę na razie nic więcej powiedzieć, nie będzie dekoracją rosyjską. Będzie pochodziła od innego mocarstwa.
— Zdaje mi się, — odezwał się Dumphry, — żeśmy już wszystko omówili.
— Chyba tak. Nie pozostaje mi nic więcej jak podziękować panu za udzielenie mi drogocennego czasu. Do czwartku rano — przypuszczam, że zdąży pan dowiedzieć się o wartości tych pierścionków, może poweźmie pan już nawet decyzję? Dowidzenia panu, panie Dumphry.
Po tej wizycie pan Dumphry z wielką trudnością powrócił do codziennych zajęć. Był podniecony i to przyjemnie podniecony. Zwyciężyło jednak poczucie obowiązku i jakoś przebrnął przez zajście poranne. Zaraz po śniadaniu kazał sprowadzić taksówkę i udał się do sklepu pana Clew. Pan Clew, z którym pan Dumphry miał kiedyś do czynienia, był jubilerem w Hatton Garden.
Pan Clew, będąc w posiadaniu cenniejszych brylantów, nosił je zawsze przy sobie, w kieszeni. Dla powierzchownego obserwatora pan Clew zachowywał się raczej niefrasobliwie. Nie było to jednak prawdą. Prawdą było natomiast, że nigdy żadnych zbędnych ostrożności nie przedsiębrał. Pana Dumphry przyjął bardzo serdecznie.
— Czem mogę panu służyć, panie Dumphry? Nie jest to pora roku w której oczekiwałbym pana dla zestawienia mego bilansu?
— Chciałem pana prosić, żeby pan rzucił okiem na te dwa pierścionki. Nie są one moją własnością. Należą do mojego przyjaciela, raczej znajomego. Ja się na tych rzeczach nie znam, nie zdziwiłbym się, gdyby mi pan powiedział, że to zwykłe szkiełka.
Pan Clew wziął w rękę pierścionki, popatrzył na nie, podszedł z niemi do okna, gdzie przyglądał im się bardzo uważnie. Położył je wreszcie na stole.
— To brylanty niezwykłej wartości — rzekł wreszcie. — Zdaje mi się, że są to t. zw. białe brylanty brazylijskie i to pierwszorzędnego gatunku.
— Ah! — wyjąknął pan Dumphry. — I ile mogą być warte?
— Bez wyjęcia ich z oprawy, nie mogę oszacować ich dokładnie. — Przypuszczam jednak, że nie pomylę się bardzo, dając panu odrazu teraz, gdyby tylko pan chciał je sprzedać, 1500 funtów.
— Nie jestem upoważniony do sprzedania ich.
— Czy nie mógłbym pana prosić o pierwszeństwo wrazie gdyby je miano sprzedawać?
— To mogę chyba panu obiecać. Nie mam jednak na to najmniejszych danych, że tak się stanie. Muszę bowiem panu powiedzieć, że człowieka, który mi je zostawił, widziałem wczoraj po raz pierwszy w życiu.
— I już zostawia u pana takie pierścienie, pozwala je nosić w kieszonce od kamizelki! Może to nic dziwnego zresztą. Wiedział, z kim ma do czynienia!
Gdy pan Dumphry wrócił do domu, zebrał całą rodzinę t. j. żonę, Queenie i Barbarę, prosił je o zachowanie zupełnej dyskrecji na temat, o którym będzie z niemi mówił.
— Nie ja tego wymagam, ten warunek został mi narzucony. Mogę to powiedzieć jedynie wam i nikomu więcej i przypuszczam, że to, co wolno mi powiedzieć nie zdoła zaspokoić waszej ciekawości. Powiem wam wszystko, co mogę, o ile z czasem wolno mi będzie powiedzieć więcej, zrobię to natychmiast. Jestem tylko pionkiem i mogę to robić, na co pozwalają mi moi mocodawcy. Otóż możliwą rzeczą jest, że w październiku pojadę do Rosji.
I powtórzył im to wszystko i tylko to, co mu poradził pan Ranley.
Według Queenie cała sprawa wyglądała na coś bardzo niebezpiecznego, a Barbara powiedziała: to bardzo poważna sprawa. Powinieneś dobrze się namyślić, zanim się do tego weźmiesz. O jakiem ty ryzyku mówisz? Czy się to wszystko opłaca?
— Co do tego upewniłem się już wczoraj po południu. To tylko moje osobiste ryzyko, o ile okażę zbyt mało ostrożności i nie będę się ściśle trzymał otrzymanych wskazówek. Przypuszczam jednak, że wyjdę zwycięsko z całej imprezy.
Panią Dumphry nie uspokoiły jednak te zapewnienia i nie była wcale zachwycona projektem.
— Pewnie, — mówiła pani Dumphry — że ty sam wiesz najlepiej. Ja osobiście nie lubię i nigdy nie lubiłam Rosji. Mój kuzyn, Jerzy, o mały włos nie umarł raz po zjedzeniu nieświeżego kawioru, a przed tygodniem czytałam właśnie przekład jakiejś rosyjskiej nowelki, wiem więc o Rosji coś niecoś. To dziwnie smutny naród. Czyż może być inaczej, jeżeli ci ludzi nic innego nie robią, tylko piją cały dzień herbatę i wódkę, przegryzając od czasu do czasu śledziem marynowanym? Erneście, jeżeli zdecydujesz się na podróż, musisz mi przyrzec, że będziesz bardzo uważał na swój żołądek.
— Wszystko będzie dobrze. Przecie w pierwszorzędnym hotelu można żyć mniej więcej tak, jak u nas.
— To prawda, że jesteś bardzo taktowny, ale jakże można załatwiać interesy z ludźmi, którzy w razie niepowodzenia popełniają natychmiast morderstwa? Podobno i klimat jest tam okropny. Trzeba nosić ubrania, jakich nigdzie indziej nosić nie można. Jakże będziesz zniemi rozmawiał po rosyjsku, kiedy to taki trudny język, że nawet sami Rosjanie chętniej posługują się francuskim?
— Będę więc z nimi mówił po francusku.
— A prawda, — przytaknęła pani Dumphry. — Nie przyszło mi to na myśl. Tak czy owak... Nie będę miała jednej chwilki spokoju podczas twojej nieobecności.
— Ależ, moja droga, — przerwał Ernest, — pocóż martwić się zgóry. Może sprawy przybiorą taki obrót, że wcale nie pojadę.
To pewna, że pani Dumphry dowiedziała się rozmaitych rzeczy z owej rosyjskiej powieści. Wiedziała np., że słowo mużyk oznacza rosyjskiego chłopa, przedtem myślała, że to gatunek krowy. Jej troski jednak bardzo dalekie były od poważnych kłopotów Ernesta.
Ernest spał fatalnie. Wyobraźnię jego prześladowały dwie wizje. Według jednej wracał właśnie do Anglji jako sławny człowiek. Na pierwszej stronie wszystkich pism widniała jego fotografja. Oblegały go wprost tłumy reporterów, lecz on, z całą skromnością, odmawiał wywiadów, twierdząc, że spełnił tylko swój obowiązek, i że zbyt wiele hałasu powstało z tego powodu. — Poczem jego przedsiębiorstwo tak się rozszerzyło, że musiał stworzyć towarzystwo akcyjne. Ostatecznie wycofał się z interesów i stał się szampjonem golfu. To było bardzo piękne.
Druga wizja mniej była pociągająca. W tej drugiej strącony został po kamiennych schodach do jakichś podziemi, i bardzo dotkliwie się poranił. Woda kapała ze ścian i sufitu, tworząc wielką kałużę na środku podłogi. Z każdego kąta spoglądały na niego łakomie oczy szczurów. Nic więcej nie było widać. Przez trzy dni dostawał tylko suchy i stęchły chleb. Jego tajemna misja nie powiodła się, nie miał już nadziei powrotu do Anglji. Słyszał odgłos kroków straży na dziedzińcu. To była kara za zbyt wygórowane ambicje. Okropność.
Po kilku godzinach takich męczarni, zasnął wreszcie. Obudził się zmęczony, zjadł tylko jedno jajko na śniadanie, zamiast zwykłych dwóch, co srodze zaniepokoiło panią Dumphry.
W biurze otworzył pocztę. — Ostatni z listów był niezmiernie interesujący. Musiał użyć całego wysiłku woli, żeby się zmusić do załatwienia zwykłych spraw z panną Stelson. Powiedział wreszcie do niej:
— Możliwem jest, że zjawi się tu u mnie niejaki dr. Pinkham, może przyjść również ktoś ze Scotland Yardu. Proszę wprowadzić ich natychmiast, o ile tylko będę wolny. O ile będę zajęty, proszę im dać gazetę i poprosić, żeby zaczekali.
Potem dopiero zabrał się pan Dumphry do listu, który odłożył na bok. List był od pana Clew, jubilera. Brzmiał jak następuje:
— W parę minut po pańskiem wyjściu byliśmy alarmowani w sprawie pierścieni, które mi pan pokazywał. Połączyłem się telefonicznie z jednym znajomym z policji, przypuszczam, że nie będzie pan miał żadnych nieprzyjemności.
Zdaje się, że jakiś warjat nazwiskiem Ranley, który pozostawał pod opieką doktora Pinkhama w Weybridge, wymknął się z zakładu przedwczoraj. Stwierdzono, że udał się do Londynu, ale tu jego ślad zaginął. Do niego właśnie należały oba pierścienie; nie miał przy sobie prawie wcale pieniędzy, wobec czego istnieje obawa, żeby nie zrobił z niemi jakiego głupstwa. Szczęśliwie, że trafił do pana. Wskazałem pański adres, prawdopodobnie zajdzie do pana doktór Pinkham i wyjaśni tę sprawę ostatecznie...
List ten zasmucił pana Dumphry. Zatelefonował w tej chwili do pana Clew, żeby mu podziękować za informacje. Potem zaczął przygotowywać się do przyjęcia doktora Pinkham i całego Scotland Yardu i starcia ich wszystkich na proch, o ile tego zajdzie potrzeba. Prawie każdy człowiek w złym humorze niezbyt jest uprzejmy. Pan Dumphry przeciwnie, stawał się w takich chwilach ugrzeczniony. O jedenastej zameldowano pana doktora Pinkham. Był to sobie okrąglutki, czerwony człowieczek, który wyglądał na srodze zafrasowanego.
— Pan będzie łaskaw usiąść, — zapraszał pan Dumphry z udanem roztargnieniem. — Za parę minut będę panu mógł służyć.
W rzeczywistości zmusił doktora do kilkominutowego czekania, raz po raz odczytując jakiś list, który nie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Odłożył go wreszcie z westchnieniem i spytał: Czem mogę panu służyć, panie Punkham?
— Pinkham, — powiedział doktór.
— Przepraszam, panie Pinkham. O co chodzi?
— Przychodzę tu do pana w dość dziwnej sprawie. Nie wiem czy tak nadzwyczajną historję znaleźć można w...
— Przepraszam pana, ale czekają na mnie o g. 15. Może pan będzie łaskaw ograniczyć się do najważniejszych spraw.
— Naturalnie. Niejaki John Ranley, pracujący w przedsiębiorstwie kinowem — zarówno jako inscenizator jak i aktor — doszedł do znacznego majątku. Temu niezwykłemu pechowcowi zaczęło nagle szczęście sprzyjać, zdobył niesłychane powodzenie. Zachwiało to ostatecznie równowagę jego umysłu. Rodzina oddała mi go pod opiekę. Największy kłopot był z tem, że ciągle zajęty układaniem scenarjuszy filmowych, uważa niekiedy ich treść fantastyczną za rzeczywistość i bierze w ich odgrywaniu czynny udział. Pod każdym innym względem jest równie zdrów, jak pan i ja. Nie sprawia najmniejszego kłopotu, nie ma napadów żadnych, do przedwczorajszego dnia byłem pewien, że mu nic nie brak i że nie ma zamiaru mego zakładu opuszczać. Byłem przekonany, że jest z mojej opieki najzupełniej zadowolony i nie ma zamiaru uciekać ode mnie.
Umilkł na chwilę, zastanawiając się, jak wreszcie powiedzieć to, o co chodzi.
— Tak, — powiedział pan Dumphry.
— Onegdaj dopiero zdołałem się dowiedzieć, że umknął do Londynu. Strapiony tem byłem bardzo. Nie miał przy sobie prawie wcale pieniędzy i choć jest człowiekiem tak bogatym, że mógłby wprost palić pieniądze, w tej chwili nie ma możności podpisywania czeków. Wiedziałem tylko, że ma przy sobie dwa niezmiernie cenne pierścionki z brylantami, szczęśliwie, że jestem w posiadaniu szczegółowego ich opisu. Obawiałem się, że nie mając pieniędzy, pozbędzie się którego z nich za bezcen, lub że pozwoli się okraść. Udałem się prosto do Scotland Yardu, dałem ogłoszenie i wczoraj w nocy otrzymałem wiadomość, że właśnie pan, panie Dumphry, jest w posiadaniu tych klejnotów i że zanosił je pan do niejakiego pana Clew, do oceny.
— Niepotrzebnie mówi pan niejaki pan Clew, jest tylko jeden Clew, jubiler. To mój przyjaciel.
— Przepraszam. Nie miałem zamiaru pana obrażać. Wobec tego zjawiłem się u pana.
— Czem więc mogę panu służyć?
— Przedewszystkiem możeby pan mógł podać mi adres pana Ranley.
— Niestety nie, nie mam pojęcia gdzie się znajduje.
— To trudno. Poszukiwania są w toku. Przypuszczam, że nie będą bezowocne. Tymczasem może pan będzie taki dobry i odda mi powierzone sobie pierścionki, wystawię panu na nie najformalniejszy kwit.
— Nic podobnego. Zjawił się pan do mnie jako doktór Pinkham. Jest nim pan nawet prawdopodobnie. Trudno jednak wymagać ode mnie, żebym w to wierzył. Pierścionki oddam albo temu, który mi je powierzył, albo też prawnie przez niego upoważnionemu odbiorcy, poza tem nikomu.
— Ależ panie Dumphry, to absurd, jeśli wolno mi być szczerym. Scotland Yard — policja! uwierzyła w tożsamość mojej osoby.
— A cóż mnie to może obchodzić?
— A gdybym sprowadził z sobą oficerów ze Scotland Yard, żeby oni z panem pomówili na ten temat?
— Wątpię, czyby przyszli. Jeżeliby nawet to zrobili, to mogę pana zapewnić, żeby tego później bardzo żałowali. Mało mam czasu, nie chcę pana zatrzymywać. Jutro rano, o jedenastej, ma tu przyjść pan Ranley. Jeżeli się zjawi, mogę pana upewnić, że oddam mu pierścionki. Co pan, czy Scotland Yard będziecie robili później, to już mnie nic a nic nie obchodzi.
— Wobec tego czy, według pańskiego zdania, mógłbym czekając jutro o jedenastej, na ulicy... czy mógłbym go zobaczyć?
— Nie wiem. Onegdaj po raz pierwszy w życiu widziałem tego człowieka. Chyba pan powinien wiedzieć lepiej ode mnie, czy on dotrzymuje swoich zobowiązań, czy nie.
— W każdym razie spróbuję. Moje uszanowanie, panie Dumphry. Dziękuję panu bardzo.
— Moje uszanowanie.
Złość to dziecinny i przemijający nastrój. Pan Dumphry był zły, że dał się Ranley’owi nabrać. Zły humor minął, gdyż nie dał się nabrać panu Pinkham. Wraz z powracającym spokojem zaczął się nawet zastanawiać, czy nie był zbyt opryskliwy dla doktora.
Wróciwszy do domu oznajmił, że odrzucił ostatecznie propozycję wyjazdu do Rosji.
— Jakże się cieszę, — odpowiedziała pani Dumphry. — Ten kawior niezupełnie świeży, a któż może w obcym kraju osądzić, jaki on jest, zbyt często powoduje...
— Tak, moja droga, tylko, że ja myślałem o pieniądzach, nie o kawiorze. Dziś miałem zupełnie poważne powody do obaw, czy strona przeciwna nie będzie chciała, lub nawet mogła sprostać zobowiązaniom. Cała sprawa wydała mi się podejrzaną. Mogę popełniać błędy w interesach, ale nie rzucę rzeczy pewnej dla jakiegoś cienia. Druga strona nie zrezygnowała jeszcze. Jutro spodziewam się w biurze odwiedzin jednej z głównych osobistości, nie będzie to zbyt długa rozmowa, jestem już zdecydowany. Był to jeden z tych interesów, które na oko wyglądają wspaniale, a rozsypują się w proch przy bliższem rozpatrzeniu.
O pierścionkach nie wspomniał oczywiście ani słowa, nie mówił też o warjactwie. Tak, nie kłamiąc ani jednem słowem, blagował sobie łatwo i wesoło. Oto jaki jest skutek ciągłego ślęczenia nad zestawianiem bilansów.
Następnego ranka, na dziesięć minut przed jedenastą, otworzył pan Dumphy ogniotrwałą kasę biurową, wyjął z niej wspaniałe pierścionki i wcale nie był zdziwiony, widząc czekającą przed biurem taksówkę. Wywnioskował zupełnie słusznie, że doktór Pinkham czatuje wewnątrz auta.
Pięć minut po jedenastej zameldowano pana Ranley. Był równie elegancki jak za pierwszą wizytą, ale najwyraźniej był zmieszany.
— Jestem bardzo zmartwiony, panie Dumphry, jestem bardzo zmartwiony... Nie moja wina. Dziś rano właśnie dostaliśmy depeszę, że owa wielka osobistość, do której miał się pan udać w naszem imieniu, już nie żyje.
— Bardzo mi przykro, — wesoło odparł pan Dumphry. — A więc nasz interes został tem samem skończony, nie pozostaje mi nic innego, jak oddać panu te dwa pierścionki. Powiedziano mi, że mają dużą wartość. Wyobrażam sobie jaki to zawód dla pana.
— O tak, — odpowiedział pan Ranley. — Przytem nieszczęścia nigdy nie przychodzą same. Właśnie w tej chwili spotkałem przed pana domem swego starego przyjaciela, doktora Pinkham. Wsadziłem go do auta i muszę go odwieźć do Weybridge. Ile ten człowiek mógłby w życiu zrobić. Niestety!
— A cóż mu jest? — spytał pan Dumphry.
Ranley postukał się w czoło i dodał:
— To wszystko z pijaństwa. To przekleństwo tylu lekarzy. Może uda mi się wyciągnąć go z tego, nie mogę twierdzić napewno. Tymczasem, panie Dumphry, zabrałem panu tyle drogocennego czasu; pragnąłbym doprawdy wynagrodzić to panu jakoś. Może mi pan poda wysokość odszkodowania, przyślę panu czek. W tej chwili nie mam przy sobie książeczki czekowej.
— Wszystko w porządku, pomówimy o tem później. Bardzo mi było przyjemnie, że mogłem być choć w czemkolwiek użytecznym. Dowidzenia, panie Ranley.
Pan Ranley włożył pierścionki.
— Dowidzenia panu, panie Dumphry. Dziękuję panu za wszystko. Muszę już iść do tego nieszczęśliwego człowieka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W parę tygodni potem, gdy pan Dumphry zapomniał prawie o całym wypadku, otrzymał od Ranley’a list.
— Przypuszczam, — pisał, — że przyjemnie panu będzie dowiedzieć się, iż pod opiekę doktora Pinkhama powróciłem zupełnie do zdrowia. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jakiem szczęściem było dla mnie, że los zaprowadził mnie do biura człowieka o tak wielkiej uczciwości i wysokiem poczuciu honoru. Widzę również ile czasu pańskiego zająłem swoim idjotycznym scenarjuszem.
Omówiłem całę tę sprawę z rodziną i moim plenipotentem; wszyscy byliśmy jednego zdania. Prosiłbym pana bardzo o przyjecie załączonego czeku...
Piątego dnia, za mego pobytu w New Yorku — byłem wtedy wciąż jeszcze bezrobotny — postanowiłem poszukać pracy jako pianista w jazz-bandzie. W Niemczech miałem jako taki ogromne powodzenie i wmawiałem sobie, że jestem świetnym „synkopistą“. Kiedyś wmawiałem w siebie także, że jestem świetnym odtwórcą Beethovena, ale to było już bardzo dawno.
Udałem się więc na giełdę muzyczną, na 68 ulicę. Muzycy dzielili się tam na dwie kategorje: na tych, którzy zapłaciwszy 100 dolarów za wejście, siedzieli w sali, i na tych, którzy nie dali grosza i czekali na ulicy. Czekałem więc na ulicy! Żułem kawałek „chewing gum“ by wyglądać po amerykańsku i czekałem na szczęśliwy przypadek. Prócz mnie stało też jeszcze ze 300 — 400 osób, wiele z instrumentami pod pachą lub w ręku, czekających także na jaki szczęśliwy traf. Wreszcie podszedł do mnie jakiś chudy i wysoki jegomość z instrumentem pod pachą.
— Pianista? — spytał. — Yes — odpowiedziałem. — First class? — spytał. — Yes — odpowiedziałem. Na co tamten: — Fifteen dollars — i wręczył mi karteczkę tej treści: Sobota, 9 godzina wieczorem, Globehotel, Biała Sala. Było to moje pierwsze engagement w New Yorku.
Gdy przestąpiłem próg białej sali w Globehotelu, wszyscy muzycy byli już zebrani. Orkiestra składała się z 10-u osób, ilość w zupełności wystarczająca, by ogłuszyć słuchaczy. Nie było mowy o jakiejś ceremonii przedstawiania kolegów. Dali mi gruby zwój nut, pełen fokstrotów, i punktualnie o 9-ej rozpoczęliśmy program Nr. 1. Coś tam było o „Baby“. „Baby“ jest teraz w modzie. „Yes, sir, that’s my Baby“, „I wonder where my Baby is to night“, „Baby faces“ i tak bez końca. Zaczęliśmy wszyscy razem i skończyliśmy też wszyscy razem, prócz perkusisty, który dodał jeszcze parę uderzeń, ale to należy do jazz’u. Basy mi się udawały, harmonje także, miałem przeświadczenie, że wypełniam sumiennie, co do mnie należy. Skrzypek spojrzał na mnie z ukosa, ja na niego, ale nie powiedział nic.
Graliśmy tę rzecz siedem razy, potem zaczął się Nr. 2, i to w takim tempie, że ledwom miał czas przełożyć stronicę. Tym razem nikt się nie dziwił, gdzie się „Baby“ podziewa w nocy. Zato czerwiec „rzucał nam róże“ przy akompanjamencie straszliwych pochodów sekstowych i przy kurczowych skokach akordów. Szczególnie zwracał moją uwagę mały instrument, tak zwany saksofon sopranowy. Wyglądał, jak wnuk wielkiego saksofonu tenorowego, który bez wytchnienia porykiwał podejrzanie, podczas gdy jego wnuk wtórował mu obrzydliwym dyszkantem, pewno dlatego, że czerwiec rzucił mu za mało róż. Grałem poprawnie i trzymałem się rytmu perkusisty gdy tempu groziło zwolnienie. Nagle skrzypek zwrócił się do mnie „Fill up“ ryknął.
Słyszałem kiedyś, że człowiek od gazu napełnia wodę, kiedy się gaz nie chce palić, ale w tym wypadku nie rozumiałem wprost o co chodzi. Podwoiłem basy aż do czterech tonów, wygrywałem arpedżjowe akordy prawą ręką, — daremnie! Ponieważ nie mogłem się zorientować, puzonista zaczął „wypełniać“. I jak „wypełniał“! W każdą pauzę, w każdy kącik, w najmniejszą wolną przestrzeń, które nieszczęsny kompozytor pozostawił, wciskały się jego tony. Ryczał i piskał, wygrywał glisanda poprzez całe melodje, na rurę puzonową założył drewniany guzik, tak, że instrument wydawał ze siebie dźwięki, jak Desdemona przed uduszeniem na łożu śmierci. Lekceważąc wszelkie reguły muzyczne, wynajdywał harmonje, które ucieszyłyby szczerze każdego futurystę.
Potem nastąpiła krótka pauza. Wszyscy rzucili się do bufetu, ku wspaniałej kryształowej wazie, z której dwaj służący w liberji nalewali spragnionym mrożoną limonjadę. Prawdziwą mrożoną limonjadę! Chyba poto, by ostudzić gorączkę, wywołaną jazzbandem. Co do mnie, wolałbym jednak „ognistą wodę“. Zawezwano nas na ciąg dalszy.
Usiadłem przy fortepianie z uczuciem zobojętnienia. Przeszło kilka foxtrotów bez żadnych ważnych wypadków. Raz „napełniał“ puzonista, to znów saksofony, lub wszyscy razem, przyczem powstawał piekielny hałas.
Nagle, gdy właśnie spoglądałem w stronę skrzypka, usta jego wypowiedziały to ważkie słowo „break!“ Po dwóch taktach urwało się wszystko tak nagle, że i tu ja urwałem i saksofon altowy zagrał krótkie solo. Właściwie zagrał to przesada. Spadał na złamanie karku z jakichś wyimaginowanych schodów, właził znów na nie pośpiesznie poto, by znów z nich zlecieć. To zajęcie przerwał mu perkusista doniosłym rykiem, wreszcie wpadła orkiestra i znów zaczął się „break“. Basista jeździł wówczas swym smyczkiem po smokingu perkusisty, a ten znów uderzał pałkami rytmicznie po głowie basisty. Z lękiem czekałem na moją kolej. I rzeczywiście po chwili znów padło to mocne słowo „break“ i skrzypek spojrzał na mnie wymownie. Uderzyłem w klawiaturę najpierw jednym łokciem a potem drugim. Zrobiłem glissando wgórę i wdół. Podskoczyłem i usiadłem z całej siły na środku klawiatury (straciła dwa zęby) raz, drugi, trzeci, wreszcie wpadł kotlista. I tak graliśmy bez przerwy w ciągu godziny aż nam ręce mdlały.
I znów pauza z mrożoną limonjadą i ciąg dalszy. Nikt ze mną nie rozmawiał, zdawało mi się, że jestem zgubiony i czekałem na jakąś niespodziankę. Skrzypek zawołał coś do mnie — nie zrozumiałem o co mu chodzi, ale wkrótce pojąłem: wypadłem z taktu! Nie znałem dokładnie tego foxtrotta i było dla mnie zupełną niemożliwością pogodzić się znów z orkiestrą, straciłem wątek. Ogarnęła mnie rozpacz i pasja. Zacząłem szaleć na nieszczęsnym fortepianie w ulubionych tonacjach jazzu: Es i as-dur, dobierając basy na chybił trafił. Tworzyłem nowe akordy, krótko mówiąc, opętał mnie szatan jazzbandu, a ja grałem, nie troszcząc się o tytuł, tonacje, melodje. Napełniałem, robiłem „break“, gratem jak straceniec, a gdy wybiła godzina pierwsza i skończył się ten sabat czarownic, wyczerpani muzycy zaczęli pakować swoje instrumenty. Prawdziwą i jedyną moją przyjemnością była świadomość, że nie potrzebuję zanosić fortepianu do domu.
Kierownik orkiestry wręczył mi 15 dolarów, uśmiechając się ironicznie i prosił — o moją wizytówkę; pewno poto, by ją wywiesić na giełdzie i ostrzec przed zaangażowaniem mojej osoby. Poszedłem do domu z mocnem postanowieniem, że albo wrócę znów do Beethovena albo otworzę kurek od gazu.
Żona moja wolała jednak kurek od razu, wobec tego poszliśmy do klubu z owemi 15 dolarami plus 10 jakie znalazłem jeszcze w kieszeni. Poszliśmy do klubu, w którym nie było mrożonej limonjady. Zato wróciliśmy o 9-ej z rana do domu tak „napełnieni“ żeśmy zaspali Beethovena wraz kurkiem gazowym i obudziło nas dopiero jakieś gwałtowne pukanie do drzwi. Myślałem, że to jest „break“ i właśnie chciałem „napełniać“, gdy przy drugiem uderzeniu oprzytomniałem w zupełności. Otworzyłem drzwi w negliżu i o dziwo! Stał przedemną ów jegomość, który mnie wczoraj zaangażował. „Well“ rzekł, „chce pan grać dziś wieczorem? Nightclub; 15 Dollars, i plenty to drinks“: „Limonjada?“ spytałem podejrzliwie. Zamiast odpowiedzi wyciągnął z kieszeni płaski thermos i podał mi go. Łyknęliśmy obaj świetnej whisky, „and shook hands with each other“. — „You are a first class jazzpianist“, powiedział. „Z początku był pan nieco onieśmielony, ale pierwszy „break“ był wykonany artystycznie, a jak pan przy końcu „napełniał“ — po mistrzowsku! Będziemy robili z sobą interesy.“ To rzekł i poszedł.
Tak nauczyłem się grać w jazz-bandzie. Zrozumiałem teraz całą tajemnicę: nie trzeba wcale umieć grać i wystarczy zupełnie taka znajomość muzyki, jaką wykazał ów głuchy jegomość, który nauczył się grać na flecie i to bez pomocy nauczyciela.
Jeśli kiedy przyjadę do Europy, kupię sobie okulary w rogowej oprawie, przywiozę z sobą 5-ciu silnych synkopistów, a sam usiądę przy fortepianie i zacznę „napełniać“. Albo mnie wtedy zlinczują, albo zrobię grubsze pieniądze. Chyba jednak to drugie.
— Ta butelczyna, uważa pan, ma co najmniej dwadzieścia lat. Co pan na to?
— Trochę jest za mała, jak na swój wiek. („Dimanche“).
— Jaki ładny kościołek.
— Furda! Nie oglądaj się. Obejrzymy go wieczorem w przewodniku. („Candide“)
— Chcę, żebyś sobie sprawił takie modne spodnie.
— Jabym tego nigdy nie włożył!
— Właśnie o to chodzi. Ja będę z tego miała dwie sukienki. („Dimanche“)
— Czego ty płaczesz, moje dziecko?
— Zgubiłem na wystawie moją mamusię.
— Znajdziemy ją, nie bój się. A jak wygląda twoja mamusia.
— To jest jej portret.
— O, do djabła. („Dimanche“)
— A kiedy przyszło do podziału — brylanty schował i powiada, że jego.
— Niema już uczciwości na świecie.
— Mówiłem ci przecież: masz stanąć za innymi chłopcami, na końcu.
— Na końcu? Tam już ktoś stoi na końcu. („Dimanche“)
— Wyobraź sobie, kochany zięciu, że ja na tej kanapie siedziałam. Ledwiem wstała — aż tu zegar ścienny spada z hukiem. Jeszcze mi serce bije — gdyby tak o 5 minut wcześniej!
— Nasz zegar zawsze się, niestety, o pięć minut spóźniał. („Dimanche“)
— Mówię państwu — podnosił jedną ręką 750 kilo.
— Ha ha! Pipi!
— Co prawda, pracował w fabryce korków i nie wiemy, ile taki kilogram korków waży.
Człowiek, który przez omyłkę krzyknął „Hurrah!“ kiedy obca drużyna strzeliła gola. („Gaiety“)
Człowiek, który się nieopatrznie zastosował do słów: Strój balowy. Kostjum pożadany („Gaiety“).
— Jeżeli pan chce mieć piłkarza doświadczonego, polecam panu Billa. Od dziecka się wprawiał. („Gaiety“)
— Przepraszam, co pan powiedział?
— Nic, proszę pani.
— Domyślam się. Ale jak pan to tym razem wysłowił?
— Dlaczego pan nie chce tańczyć z Eurydyką?
— Proszę pani, ta osoba wciąż pali papierosa za papierosem — a ja mam celuloidowy kołnierzyk. („London Opinion“)
— Już rano, kiedy się obudzę, pierwsza myśl moja biegnie ku pani.
— Och, Paweł mówił mi to samo.
— Tak. Ale ja wstaję o pół godziny wcześniej od niego.
— Pokłóciłam się z mężem i chcę, żeby mi go pan przemalował na martwą naturę. Ile to będzie kosztowało?