<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Ciężki to był miesiąc dla nas wszystkich. Biedna Benny trzymała się, jak mogła, i my z Tomem staraliśmy się podtrzymywać w domu wesoły nastrój, ale z łatwością możecie się domyśleć, że te wysiłki do niczego nie prowadziły. I w więzieniu działo się nielepiej. Codziennie odwiedzaliśmy staruszków, i było nam coraz ciężej na sercach, gdyż staruszek bardzo mało spał i często bredził przez sen; wygląd miał znużony i żałosny, umysł jego był mocno wstrząśnięty, i wszyscy obawialiśmy się, że zgryzoty poderwą mu zdrowie i umrze. Za każdym razem, kiedyśmy prosili go, żeby był weselszy, tylko kręcił głową i odpowiadał, że gdybyśmy wiedzieli, jak ciężko jest nosić w swej piersi brzemię zabójstwa, nie prosilibyśmy go o to. Tom i my wszyscy nadal przekonywaliśmy go, że to wcale nie było zabójstwo, tylko poprostu nieszczęśliwy wypadek, ale słowa nasze nie miały żadnego wpływu; twierdził ciągle, że to było zabójstwo, i nic nie chciał słyszeć. I stopniowo, gdy zbliżał się czas rozprawy, zaczynał nawet mówić, że to było zabójstwo z premedytacją. Strach było słuchać go. Jego chęć pogłębiania swej winy czyniła położenie pięćdziesiąt razy okropniejszem niż przedtem, i nie wiedzieliśmy, jak pocieszyć ciocię Sally i Benny.
Tom Sawyer tymczasem łamał sobie głowę, starając się wynaleźć jakieś środki do uratowania wuja Silesa. Nie spał całemi nocami, często nie dając spać i mnie, i roztrząsał razem ze mną całą tę sprawę, ale nie widział żadnego ratunku. Co się zaś tyczy mnie, powiedziałem mu poprostu, że lepiej dać spokój tej sprawie, gdyż jest całkiem beznadziejna. Tom jednak nie zgodził się ze mną. Nie rzucił sprawy i wciąż myślał, budował plany i łamał sobie głowę.
Wkońcu w połowie października nadszedł dzień rozprawy i wszyscy przyszliśmy do sądu. Sala sądowa była naturalnie przepełniona publicznością. Biedny stary wuj Siles! Był podobny do trupa ze swemi zapadniętemi oczyma i był taki wychudzony, przybity zmartwieniem. Benny siedziała obok niego z jednej strony, a ciocia Sally z drugiej — obie zawoalowane i nękane strachem męczącej niepewności. A Tom siedział obok naszego adwokata, i naturalnie, nic nie mogło ujść jego uwagi. I adwokat, i sędzia pozwalali mu robić uwagi. Czasami prawie zupełnie przejmował sprawę z rąk adwokata i mówił za niego, co bynajmniej nie było zbędne, gdyż adwokat był wielkim niedołęgą i nie odznaczał się szybką orjentacją.
Świadkowie zaprzysięgli, a potem prokurator powstał z miejsca i zaczął mówić. Wypowiedział taką straszną mowę przeciw staremu, że ten cały czas wzdychał i jęczał, a Benny i ciocia Sally płakały. Przedstawił zabójstwo w taktem świetle, że byliśmy zdumieni, do tego stopnia odbiegało to od opowiadania starca. Mówił, że dwaj ludzie widzieli, jak wuj Siles zabijał Jupitera Dunlapa, i że zamierzywszy się na niego pałką, wuj krzyczał, że go zabije; ci sami świadkowie widzieli, jak schował ciało Jupitera w krzakach, i potwierdzają, że Jupiter był wtedy nieżywy jak kamień. Później mówił, że gdy się ściemniło, wuj Siles przyszedł i przeniósł ciało Jupitera na pole tytoniowe, i znowu dwaj ludzie widzieli, jak on to robił. Potem mówił, że w nocy wuj Siles wyszedł z domu i zakopał Jupitera, i znowu jeden człowiek widział, jak on to robił.
Biedny stary wuj Siles! — pomyślałem sobie. — Nie opowiedział nam wszystkiego, myśląc, że nikt go nie widział, i nie miał sił zranić serc cioci Sally i Benny szczerem opowiadaniem o swem przestępstwie. I miał rację; ja sam byłbym zdecydowany skłamać w ten sam sposób i takby postąpił każdy, kto ma choć trochę uczucia, żeby tylko oszczędzić tym biedaczkom niepotrzebnego zmartwienia i poniżenia, którem usiały znosić nie za swoją winę. Nasz adwokat bardzo stracił na minie po mowie prokuratora; i Tom jakiś czas był w kiepskiem usposobieniu ale panował nad sobą i nie dawał poznać, że jest zdenerwowany. Mnie jednak nie oszukał: wiedziałem, że był zdenerwowany. A publiczność — Boże, jak była przejęta! Oskarżyciel, skończywszy mowę, usiadł i zaczął wywoływać swych świadków. Najpierw wywołał tych, którzy mogli potwierdzić, że pomiędzy wujem Silesem i Jupiterem panowały nieprzyjazne stosunki; świadkowie dodali do tego, że słyszeli, jak wuj Siles groził Jupiterowi, i że antagonizm ich był coraz większy, tak, ze wszyscy zaczynali o tem mówić, a nieboszczyk zaczął się obawiać o swoje życie i mówił dwóm czy trzem z pośród nich, że wuj Siles na pewno go kiedyś zabije, Tom i nasz adwokat zadali im kilka pytań; ale to do niczego me doprowadziłouparcie trwali przy swojem. Potem wywołano Laima Biba i ten zaczął składać zeznania. Tu przypomniałem sobie, jak tego wieczora Laim Bib i Jim Lain szli drogą i mówili o tem, że chcą poprosić Jupitera Dunlapa o psa i jeszcze o coś, a wślad za tem przypomniałem sobie i jeżyny, i latarnię, i Billa Whitersa z jego bratem, Joem: przypomniałem sobie, jak oni, przechodząc obok nas mówili o murzynie, który niósł na plecach worek ze zbożem, skradzionem od wuja Silesa; i przypomniałem sobie wkońcu widmo, która tak nas wtedy przestraszyło, podczas gdy teraz to samo widmo siedziało sobie najspokojniej na honorowem miejscu za przegródką w charakterze głuchoniemego cudzoziemca i bardzo wygodnie rozsiadło się w fotelu, założywszy nogą na nogę, podczas gdy reszta publiczności stłoczyła się ztyłu i ledwie mogła oddychać w ciasnocie. W ten sposób wyraźnie mi się przypomniały wszystkie zdarzenia tego dnia, i ze smutkiem pomyślałem, jakie wtedy wszystko wydawało się wesołe i miłe i jakie teraz jest ponure i obce.
Laim Bib zeznał pod przysięgą:
— Szedłem tego dnia, drugiego września, drogą razem z Jimem Lainem; było to przed zachodem słońca. Nagle usłyszeliśmy głośną rozmowę, podobną do kłótni, dochodzącą do nas zbliska, z krzaków leszczyny, rosnących wzdłuż ogrodzenia; wkrótce potem usłyszeliśmy, jak jeden głos mówił: „Mówiłem już, że was zabiją!“ I poznaliśmy natychmiast głos oskarżonego. Potem zobaczyliśmy, jak nad krzakami leszczyny podniosła się pałka i opadła z towarzyszeniem ciężkiego uderzenia i bolesnych jęków. Wówczas zbliżyliśmy się ostrożnie do tego miejsca i zobaczyliśmy, że Jupiter Dunlap leży na ziemi nieżywy, a nad nim stał oskarżony z pałką w ręku. Później zaciągnął trupa w krzaki i ukrył go tam, a my pocichutku wydostaliśmy się na drogę i odeszliśmy.
Tak, to było okropne. Krew krzepła w żyłach słuchaczom, i podczas gdy świadek zeznawał, na sali było tak cicho, jakgdyby była zupełnie pusta. A kiedy skończył, wszyscy odetchnęli i pocałej sali słychać było westchnienia; wszyscy spoglądali po sobie, jakgdyby mówiąc: „To okropne! Potworne!”
Ale tu zaszła pewna okoliczność, która mnie zdumiała. Przez cały czas, gdy pierwsi świadkowie zeznawali, że pomiędzy oskarżonym i zabitym panowały wrogie stosunki i że pierwszy często groził ostatniemu — przez cały ten czas Tom uważnie przysłuchiwał się ich zeznaniom i nie opuszczał sposobności dowiedzenia im kłamstwa. Lecz teraz — cóż za zmiana! Z początku, kiedy Laim dopiero zaczynał składać zeznania, ani słowem, nie wspominając, że rozmawiał z Jupiterem i prosił go o psa, Tom był jeszcze po dawnemu uważny i widziałem, że ma zamiar poddać Laima próbie pytań krzyżowych; a wślad za tem prawdopodobnie będziemy musieli, ja i Tom, składać zeznania, jaką rozmową prowadził Laim Bib z Jimem Lainem. Ale nagle w Tomie zaszła taka zmiana, że aż poczułem zimny dreszcz. Odrazu zobaczyłem, że pogrążył się w jak najbardziej ponurem zamyśleniu i że myśli jego błądzą gdzieś daleko, daleko. Nie słuchał tego, co mówił Laim Bib; a kiedy świadek skończył, Tom wciąż jeszcze był pogrążony w tem samem ponurem zamyśleniu. Nasz adwokat trącił go zlekka, i Tom drgnął i powiedział:
— Niech pan sam zadaje pytania krzyżowe, jeśli pan chce. Niech pan mi nie przeszkadza, muszę pomyśleć.
To mnie zdumiało. Nic nie mogłem zrozumieć. Tom i drugiego świadka zupełnie nie słuchał, tylko siedział, myśląc i myśląc o czemś, i myśli jego były daleko. Nasz adwokat znowu zabrał się do świadka i znowu poniósł porażkę. Prokurator wydawał się bardzo zadowolony, ale twarz sądziego wyrażała oburzenie. A to dlatego, że Tom był na prawach prawdziwego adwokata, ponieważ w Arkanzas istniało prawo, pozwalające oskarżonemu wybrać sobie kogokolwiek na pomocnika adwokata Wuj Siles wybrał Toma, a teraz Tom zaprzepaszczał sprawą swoją obojętnością i roztargnieniem, i sędzia naturalnie był tem oburzony. Nasz adwokat — niedołęga wpadł tylko na pomysł zapytania Laima i Jima:
— Dlaczego nie daliście wcześniej znać o tem, coście widzieli.
— Obawialiśmy się wplątać w tę historję. Prócz tego udaliśmy się na polowanie i byliśmy nieobecni cały tydzień. Gdyśmy wrócili i dowiedzieli się, że poszukują ciała zabitego, poszliśmy do Braisa Dunlapa i powiedzieliśmy mu o wszystkiem.
— Kiedy to było?
— W sobotę wieczorem, dziewiątego września.
Tu sędzia podniósł głos i powiedział:
— Panie szeryfie, proszą aresztować tych dwóch świadków za współudział w zabójstwie.
Prokurator zerwał się z miejsca i w podnieceniu powiedział:
— Panie sędzio! Protestuję przeciwko takim niesłychanym...
— Niech pan siada! — odpowiedział sędzia.
— Proszę, niech pan się odnosi do sądu z należytym szacunkiem.
Prokurator usłuchał sędziego. Wywołano Billa Whitersa.
Bill Whiters zeznał pod przysięgą:
— W sobotę drugiego września przed zachodem słońca przechodziłem z moim bratem Joem obok pola, należącego do oskarżonego. Wówczas zobaczyliśmy człowieka, który niósł na plecach coś ciężkiego, i pomyśleliśmy, że to murzyn i że niesie worek ze skradzionem zbożem; przyjrzawszy się lepiej, przekonaliśmy się, że to jeden człowiek niesie na plecach drugiego, widocznie pijanego, gdyż ręce i nogi niesionego zwisały nieruchomo. Po chodzie poznaliśmy, że to pastor Siles, i pomyśleliśmy, że on prawdopodobnie podniósł na drodze pijanego Sama Coopera i niesie go do domu, ponieważ wiedzieliśmy, że pastor Siles zawsze starał się poprawić Sama i oduczyć go od pijaństwa.
Publiczność drgnęła, słysząc, jak spokojnie niósł wuj Siles ciało zabitego na swoje pole tytoniowe, gdzie później pies wygrzebał je z ziemi; na twarzach wszystkich widać było wstręt, i słyszałem, jak ktoś powiedział:
— Tylko najbardziej obdarzony zimną krwią łotr może nieść w ten sposób ciało zabitego i zakopać je, gdzie się da, jak psa. I to zrobił pastor!
Tom w dalszym ciągu myślał, niczego nie dostrzegając. Nasz adwokat znowu musiał stosować do świadka pytania krzyżowe i znowu bez rezultatu. Wywołano Joego Whitersa i ten powtórzył co do słowa zeznanie swego brata, Billa. Wkońcu wywołano Braisa Dunlapa. Wydawał się bardzo zasmucony i omal nie płakał. Na sali zrobiło się poruszenie, wszyscy przygotowywali się do słuchania, kobiety szeptały: „Biedny! biedny!” i wiele z pośród nich ocierało sobie oczy.
Brais Dunlap zeznał pod przysięgą:
— Już oddawna zacząłem się mocno niepokoić o mego biednego brata, ale nigdy nie przypuszczałem, że może się zdarzyć takie straszne nieszczęście, nigdy nie przypuszczałem, że czyjaś ręka podniesie się na takie biedne, niewinne stworzenie (gotów jestem przysiąc, że Tom w tem miejscu zlekka drgnął, ale potem znów był obojętny) tem bardziej ręka pastora — to było niemożliwe — dlatego też nic nie podejrzewałem. Gdybym nie był taki łatwowierny, mój brat pozostałby przy życiu, a nie leżałby tam, zakopany w ziemi — biedna, niewinna dusza!
Tu, jakgdyby całkiem stracił siły, głos mu się załamał, i zamilkł. Wkoło słychać było żałosne szepty; kobiety płakały, a stary wuj Siles głośno jęknął, biedaczysko. Wreszcie Brais zaczął znowu. — W sobotę, drugiego września nie wrócił do domu na kolację. Byłem trochę zaniepokojony i posłałem po niego murzyna na fermę oskarżonego; murzyn wrócił i powiedział, że brata tam niema. Zaczynałem się coraz bardziej lękać i nie mogłem sobie znaleźć spokoju; położyłem się do łóżka, ale nie mogłem spać; wstałem w nocy i wyszedłem z domu. Doszedłem aż do fermy oskarżonego i długo krążyłem tam w nadziei, że spotkam gdzieś swego biednego brata, wcale nie podejrzewając, że wszystkie jego troski skończyły się na zawsze i że przeniósł się on tam, skąd...
Tu znów głos mu się załamał, i tym razem prawie wszystkie kobiety płakały. Wkrótce się uspokoił i ciągnął dalej:
— Próżne były moje nadzieje, i wkońcu poszedłem do domu i spróbowałem choć trochę pospać, ale nie mogłem. Po upływie dnia czy też dwóch zaczęto się niepokoić, przypominano sobie, że oskarżony groził bratu, i zaczęto mówić, że brata mego zabito. Zaczęto szukać jego ciała, przetrząśnięto całą okolicą, ale nic nie znaleziono i odłożono tę sprawę. Ja zaś myślałem, że brat poprostu odszedł gdzieś na jakiś czas, żeby odpocząć, a potem znów powróci do domu. Ale w sobotę wieczorem, dziewiątego, przyszli do mnie do domu Laim Bib i Jim Lain i opowiedzieli mi wszystko o tem okropnem morderstwie; serce miałem złamane. Wówczas przypomniałem sobie pewną okoliczność, na którą przedtem nie zwróciłem uwagi, gdyż jeszcze wcześniej było mi wiadome, że oskarżony miał nawyk chodzenia we śnie i w takich chwilach zupełnie nie zdawał sobie sprawy, co robi i gdzie się znajduje. Teraz powiem, jaka okoliczność przypomniała mi się. W tę okropną noc, gdy smutny i zalękniony krążyłem dokoła fermy oskarżonego, znalazłem się na skraju pola tytoniowego i usłyszałem tam odgłos, podobny do tego, jaki powstaje przy kopaniu piaszczystej ziemi. Podkradłem się bliżej, zajrzałem poprzez gałązki wina, obrastające kratkowane sztachety, i zobaczyłem oskarżonego, który kopał ziemię łopatą i sypał ją do dużego dołu, już prawie pełnego; stał plecami do mnie, ale księżyc jasno świecił, i natychmiast poznałem go po starem zielonem ubraniu z drelichu z białą łatą między ramionami, jakby ktoś rzucił w niego śniegiem. On zakopywał w ziemią człowieka, którego zabił!
Opadł na swoje miejsce, płacząc i szlochając, i prawie wszyscy obecni wzdychali, płakali i mówili: „O, to okropne, okropne! Potworne!” Wszczął się taki hałas i zamieszanie, że nie można było myśli zebrać. I pośród całego tego zamieszania stary wuj Siles zrywa się z miejsca, blady jak płótno, i woła:
To wszystko prawda, wszystko, co do słowa — zabiłem go z zimną krwią!
Wszyscy byli tem zaskoczeni. Publiczność zerwała się z miejsc, wszyscy hałasowali i gestykulowali, każdy starał się przedostać naprzód, żeby lepiej zobaczyć oskarżonego; sędzia stukał swym młoteczkiem, a szeryf krzyczał: „Do porządku, proszę państwa! Do porządku!”
A starzec tymczasem stał, drżąc na całem ciele; oczy błyszczały mu gorączkowo, i nie zwracając uwagi na żonę i córkę, które przywarły do niego, błagając, żeby się uspokoił, powtarzał ciągle, że chce oczyścić z grzechu swą marną duszę, że musi zrzucić ze siebie ten straszny ciężar, który go przytłacza i którego nie ma sił nieść ani chwili dłużej! I z niepowstrzymaną siłą rozpaczy zaczął swą straszną spowiedź; wszyscy słuchali go z powstrzymanym oddechem, nie spuszczając z niego oczu — i sędzia, i przysięgli, i adwokaci, i publiczność, a Benny i ciocia Sally tak płakały, że omal im serca nie pękły. A Tom, przysięgam, ani razu nie spojrzał na niego! Ani razu — i wciąż patrzył gdzieś przed siebie; co on tam widział, nie wiem.
A przemówienie starca płynęło tymczasem niepowstrzymanie i burzliwie jak potok ognisty.
— Ja go zabiłem, ja jestem winowajcą! Ale nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy uderzyć go lub zrobić mu coś złego; nigdy nie miałem takiego zamiaru wbrew wszystkim kłamliwym zeznaniom, jakobym mu groził; i tylko w owej chwili, kiedy podniosłem pałkę — tylko wówczas serce moje stało się nieczułe, tylko wówczas znikła zeń wszelka litość, i zadałem mu cios śmiertelny! W tej ostatniej chwili uprzytomniłem sobie wszystkie dawne urazy; przypomniałem sobie wszystkie łajdactwa, jakie wyrządził mi ten człowiek wraz ze swym łotrem-bratem, który teraz siedzi tutaj; przypomniało mi się, jak on z bratem postanowił zgubić mnie w opinji parafjan, zhańbić moje dobre imię, wciągając mnie w jakąś sprawę, która mogłaby zrujnować mnie i moją rodzinę, podczas gdy my — Bóg mi świadkiem! — nigdy nie zrobiliśmy im nic złego. I osiągnęli swój cel dla podłej zemsty! Ale za co się mścili? Za to, że moja niewinna, czysta dziewczyna, która siedzi tu obok mnie, nie chciała zostać żoną tego bogatego, ordynarnego, podłego tchórza, Braisa Dunlapa, chlipiącego teraz po swoim bracie, na którego za życia nie zwracał najmniejszej uwagi (tu zauważyłem, że Tom poderwał się z miejsca, i na jego twarzy wyraziła się radość). I tylko w owej chwili, jak już mówiłem, ja, zapominając o Panu Bogu, pamiętałem tylko gorycz krzywdy i — niechaj mi to Bóg przebaczy! — zadałem mu śmiertelny cios. W tej samej chwili straszliwy żal mną owładnął; serce moje było pełne skruchy. Ale przypomniałem sobie o swej biednej rodzinie i pojąłem, że powinienem ukryć swą zbrodnię ze względu na rodzinę — i ukryłem trupa w krzakach. Potem przeniosłem go na pole tytoniowe, późną nocą poszedłem tam z motyką i zakopałem go...
Nagle Tom zrywa się z miejsca i woła:
— Nareszcie zrozumiałem, o co tu chodzi! — tu machnął ręką na starca z jak najtriumfalniejszą miną i dodał:
— Niech wuj siada! Morderstwo zostało popełnione, ale wuj nigdy nie brał w niem udziału!
Zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć, jak szpilka pada na ziemię. Starzec siadł na swojem miejscu, zaskoczony i zmieszany, a ciocia Sally i Benny były do tego stopnia zaskoczone, że z otwartemi ustami patrzyły na Toma, nie rozumiejąc, co się wkoło nich dzieje. I wszyscy obecni znajdowali się w stanie takiego samego osłupienia. Nigdy jeszcze nie widziałem ludzi, tak bezradnie zdumionych, nigdy jeszcze nie widziałem tylu par oczu, tak bezmyślnie wytrzeszczonych i tak nieruchomych.
— Panie sędzio, czy mogę mówić? — zapytał Tom z niewzruszonym spokojem.
— Na Boga, niechże pan mówi! — odpowiedział sędzia, do tego stopnia zdumiony i przejęty, że absolutnie nic nie rozumiał.
Tom stał kilka chwil, nic nie mówiąc — żeby wywołać większy „efekt”, jak on to nazywał poczem zaczął swym zwykłym, spokojnym tonem:
— Około dwóch tygodni temu na drzwiach tego gmachu sądowego było wywieszone małe ogłoszenie, obiecujące nagrodę wysokości dwóch tysięcy dolarów temu, kto dostarczy dwa brylanty, skradzione w Saint Louis. Brylanty te oceniono na sumę dwunastu tysięcy dolarów. Ale powrócę do tej sprawy później. A teraz przejdźmy do morderstwa. Opowiem o niem wszystko — jak się odbyło, kto je popełnił — słowem, wszystkie szczegóły.
Można było zobaczyć, jak wszyscy zaczęli się wygodniej usadawiać, żeby słuchać z pełną uwagą.
— Brais Dunlap, tak żałośnie szlochający tu po swoim zabitym bracie, na którego, jak wiadomo, wcale nie zwracał uwagi, chciał się żenić z tą młodą panienką, lecz ta odpaliła go. Wówczas zagroził wujowi Silesowi, że zmusi go do pożałowania tego. Wuj Siles wiedział, że Brais Dunlap jest człowiekiem wpływowym, że trudno z nim walczyć, dlatego też był przestraszony tym zatargiem i zaczął robić wszelkie wysiłki, żeby chwilowe nieporozumienie zostało jak najprędzej zapomniane. Z tą myślą wziął nawet na swoją fermę Jupitera Dunlapa i płacił mu pensję ze swych skromnych środków, pomimo że wcale nie potrzebował robotnika. A tymczasem Jupiter z poduszczenia swego brata robił wszystko, żeby dokuczyć wujowi Silesowi, rozdrażnić go, wyprowadzić z cierpliwości i zmusić do takiego postępku, któryby go zgubił w oczach opinji. I cel został osiągnięty. Wszyscy zaczęli się odnosić do wuja Silesa wrogo, rozpowszechniali o nim najnędzniejsze plotki, i to stopniowo coraz bardziej raniło jego serce. Był tak udręczony i znękany, że chwilami tracił świadomość. Otóż tej soboty, która sprawiła nam tyle niepokoju, dwóch z pośród świadków, obecni tu Laim Bib i Jim Lain, przechodzili obok tego miejsca, gdzie pracował wuj Siles z Jupiterem Dunlapem — do tego punktu zeznania ich są prawdziwe; wszystko inne zaś jest kłamstwem. Oni nie słyszeli, jak wuj Siles mówił, że zabije Jupitera; nie słyszeli żadnego uderzenia pałką; nie widzieli zabitego człowieka i nie widzieli wuja Silesa, chowającego coś w krzakach. Spojrzyjcie na nich — oto siedzą przed wami, żałując, że pozwolili swym językom tak wiele napleść; w każdym bądź razie, zanim skończę, zmuszę ich, żeby tego pożałowali. Wieczorem tej samej soboty Bill i Joe Whiters widzieli, jak jeden człowiek niósł na plecach drugiego. Do tego punktu słowa ich są również prawdziwe, ale reszta — kłamstwo. Z początku pomyśleli, że to murzyn niósł w worku skradzione wujowi Silesowi zboże — proszę zwrócić uwagę, jacy oni są niezadowoleni i zmieszani tem, że ktoś — jak się okazuje słyszał, jak o tem rozmawiali. Są niezadowoleni, ponieważ wiedzą, kto mianowicie niósł zabitego; oni wiedzą także, dlaczego mówili tu, że ten człowiek miał chód wuja Silesa, podczas gdy wiadomo im, że to nie był on; a jednak zeznawali te kłamstwa pod przysięgą.
Widzieli również przy świetle księżyca, że jakiś człowiek zakopywał zabitego w ziemie na polu tytoniowem, ale tym człowiekiem nie był wuj Siles. Wuj Siles w tym czasie spał w swojem łóżku.
Teraz, zanim zacznę mówić dalej, proszę pozwolić mi zadać pytanie, czy nie zauważyliście państwo, że ludzie, zamyśleni lub czemś podnieceni, mają nawyk robienia jakichś nieokreślonych ruchów rękami, przyczem zupełnie tych ruchów nie spostrzegają. Niektórzy gładzą podbródek; inni pocierają sobie nos; trzeci wodzą ręką po szyi; czwarci kręcą łańcuszek od zegarka; piąci wreszcie kręcą guzik; a niektórzy mają przyzwyczajenie rysować palcem literę lub cyfrę na policzku, na szyi lub na dolnej wardze. Ja mam takie przyzwyczajenie. Kiedy jestem przestraszony, zły lub zamyślony, rysuję sobie duże V na policzku, na dolnej wardze lub na szyi i zawsze tylko duże V, przyczem długo nie zauważam, że to robię.
Jakie to dziwne! I ja mam to przyzwyczajenie, tylko że ja piszę O zamiast V. Tu zauważyłem, że obecni kiwali głowami, jakby chcieli powiedzieć: „To prawda”.
— Teraz będę mówił dalej. W nocy w przeddzień tej samej soboty statek przybił do lesistego brzegu o czterdzieści mil powyżej naszej okolicy. Noc była ciemna, deszczowa i burzliwa. Na tym statku ukrywał się złodziej tych dwóch brylantów, za które wyznaczono nagrodę. Ukradkiem zeszedł na brzeg z torbą podróżną w ręku i ukrył się w ciemnym lasie, mając nadzieją bezpiecznie przedostać się w nasze strony. Lecz na statku śledzili go jego dwaj towarzysze, i on wiedział, że go zabiją przypierwszej okazji i zabiorą sobie brylanty; bo oni we trzech ukradli te brylanty, a on je ściągnął towarzyszom i ukrył się. Nie minęło nawet dziesięć minut, a jego towarzysze wiedzieli już, że niema go na statku. Natychmiast zeszli na brzeg i puścili się w pogoń za nim. Prawdopodobnie przy pomocy zapalonych zapałek odnaleźli jego ślady na mokrej ziemi. Tak czy inaczej, śledzili go cały dzień w sobotę, starając się, żeby ich nie zauważył. Przed zachodem słońca przyszedł pod grupę drzew za polem tytoniowem wuja Silesa; przyszedł tam w tym celu, żeby ukrywszy się pod drzewami, przebrać się w inne ubranie, które miał w torbie, a wówczas dopiero zjawił się w naszem miasteczku — proszę zauważyć, że wszystko to działo się wkrótce potem, jak wuj Siles uderzył Jupitera pałką po głowie — bo on go rzeczywiście uderzył. Ale prześladowcy, gdy tylko zobaczyli, że złodziej ukrył się pod drzewami, wyskoczyli z krzaków i poszli wślad za nim. Rzucili się na niego i pałkami zabili go na miejscu. Tak, mimo jego krzyki i jęki bez litości zabili go na śmierć. Ale dwaj ludzie, którzy szli wtenczas drogą, usłyszeli krzyki i przybiegli na pomoc. Mordercy, widząc, że są odkryci, rzucili się do ucieczki, a dwaj ludzie pędzili za nimi jakiś czas, ale wkrótce wrócili pod drzewa. Cóż oni tam zaczęli robić po powrocie? Zaraz opowiem, co oni tam robili. Powróciwszy, zobaczyli, że złodziej zdążył wyjąć z torby ubranie, gotując się do przebrania; wówczas jeden z nich włożył na siebie to ubranie.
Tom zatrzymał się na chwilę dla większego „efektu”.
— Człowiekiem, który włożył na siebie ubranie zabitego, był Jupiter Dunlap!
— Wielki Boże — krzyknęli wszyscy jednym głosem, a stary wuj Siles wydawał się całkiem osłupiały.
— Tak, był to Jupiter Dunlap. Wcale nie myślał umierać, jak widzicie. Potem zdjęli buty z trupa, włożyli mu na nogi stare, zniszczone trzewiki Jupitera Dunlapa, a Jupiter Dunlap włożył buty, zdjęte z umarłego. Potem Jupiter pozostał pod drzewami, a drugi człowiek zaniósł ciało na pole tytoniowe wuja Silesa. Potem późną nocą przyszedł do domu wuja Silesa, wziął jego stare zielone ubranie robocze, wiszące zawsze w korytarzu między domem a kuchnią, odszukał na podwórzu motykę z długiem styliskiem i, poszedłszy na pole tytoniowe, zakopał w ziemię zabitego człowieka.
Tom zatrzymał się, milczał krótką chwilę i zapytał:
— Jak sądzicie, kim był ten zabity? To był Jack Dunlap, złodziej, który zaginął bez wieści!
— Wielki Boże!
— A jak sądzicie, kim jest ten wykrzywiający się idjota, który siedzi tu teraz i udaje ciągle głuchoniemego? To Jupiter Dunlap!
Mój Boże! Wszyscy zaczęli tak krzyczeć, podnieśli taki harmider, że nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnego. A Tom podskoczył do Jupitera, zerwał mu okulary i fałszywe bokobrody, i wszyscy ujrzeli przed sobą zabitego w jak najlepszem zdrowiu! A ciocia Sally i Benny, płacząc, zawisły na szyi starego wuja Silesa i tak gwałtownie całowały go i pieściły, że po tych uściskach wydawał się jeszcze bardziej zmieszany i ogłupiały niż przedtem. Później publiczność zaczęła ryczeć:
— Tom Sawyer! Tom Sawyer! Milczcie wszyscy, dajcie mu mówić! Tomku Sawyer, mów dalej!
Było to dla Toma nadzwyczaj pochlebne, bo strasznie lubił odgrywać w towarzystwie najważniejszą rolę, być znakomitością, bohaterem dnia, jak on to nazywał. Kiedy uciszono się, zaczął:
— Pozostaje mi niewiele do powiedzenia, Brais Dunlap, doprowadziwszy wuja Silesa do takiego rozdrażnienia, że ten, nie panując nad sobą z gniewu uderzył Jupitera pałką, wpadł, jak przypuszczam, na pomysł, żeby skorzystać z tego wypadku. Jupiter ukrył się w lesie, mając prawdopodobnie zamiar uciec stąd z nadejściem nocy. Wówczas Brais postarałby się przekonać wszystkich, że to wuj Siles zabił Jupitera i ukrył jego zwłoki gdzieś w lesie. Zgubiłoby to wuja Silesa, zmusiłoby go do porzucenia kraju, a nawet, być może, zaprowadziłoby na szubienicę. Ale kiedy znaleźli pod drzewami swego zabitego brata, nie poznawszy go — do tego stopnia miał zniekształconą twarz — ujrzeli, że mogą urządzić się o wiele wygodniej, przebrać obu — i żywego, i umarłego — pochować Jacka w ubraniu Jupitera, a później przekupić Jima Laina, Billa Whitersa i resztę, żeby złożyli pod przysięgą fałszywe zeznania — oto, jaki był ich plan, który wprowadzili w czyn. Siedzą teraz tutaj, i jak im przepowiedziałem, że pożałują swego kłamstwa jeszcze przed końcem mego przemówienia, — tak też się stało, jeśli sądzić po ich minach. Ja i obecny tu Huck Finn jechaliśmy jednym statkiem z tymi trzema złodziejami, i ten z pośród nich, który teraz nie żyje, opowiedział nam wszystko o brylantach i mówił, że towarzysze na pewno go zabiją, gdy się tylko nadarzy sposobność. Obiecaliśmy mu pomóc w miarę możności. Wysiadłszy ze statku, skierowaliśmy się ku grupie drzew, lecz nagle usłyszeliśmy stamtąd krzyki i zrozumieliśmy, że kogoś mordują. Jednak nazajutrz rano, gdyśmy przyszli na to miejsce, nie zobaczyliśmy żadnego trupa. I gdy potem w naszej okolicy pojawił się Jupiter Dunlap, chodzący po sąsiednich fermach w tem samem ubraniu, które zamierzał włożyć Jack, i udający głuchoniemego — co planował i Jack — wzięliśmy go naturalnie za Jacka. Gdy już wszyscy przestali szukać trupa, ja i Huck zabraliśmy się do szukania i znaleźliśmy go. Byliśmy z tego dumni; ale wuj Siles ogłuszył nas nagle jak uderzeniem pioruna oświadczeniem, że to on zabił Jupitera. Wówczas bardzośmy się zmartwili, żeśmy znaleźli tego trupa, i postanowiliśmy za wszelką ceną uratować wuja Silesa przed szubienicą; a niełatwo było go uratować, bo nie zgodził się, żebyśmy mu pomogli uciec z więzienia, jak zeszłego lata staremu murzynowi, Jimowi. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Cały miesiąc dniem i nocą myślałem nad sposobami uratowania wuja Silesa, ale nic nie mogłem wymyśleć. I dziś, gdyśmy weszli na salą sądową, w głowie mojej było pusto, i znikąd nie widziałem ratunku. Ale stopniowo te i owe drobne fakty zaczęły przyciągać do siebie moją uwagę i zmusiły mnie do myślenia. Są one tak mało znaczące, że niewarto o nich wspominać, ale one zmusiły mnie do myślenia i obserwacji, podczas gdy wszyscy myśleli, że ja się tylko zamyślam i nie dostrzegam, co się wkoło mnie dzieje. A kiedy wuj Siles zaczął opowiadać o tem, jak zabił Jupitera, moja uwaga znów została pociągnięta przez pewną drobną okoliczność, która miała ogromne znaczenie, gdyż dzięki niej przekonałem się na pewno, że przede mną siedzi Jupiter Dunlap, a nie Jack. Poznałem go po ruchu, jaki zwykle robił — zauważyłem ten ruch jeszcze w zeszłym roku i teraz przypomniałem go sobie.
Tu zatrzymał się i pomyślał chwilę — dla „efektu”, wiedziałem o tem dobrze. Potem odwrócił się, jakby mając zamiar odejść na swoje miejsce, i powiedział leniwym, obojętnym tonem:
— No, teraz już wszystko powiedziałem.
Nie możecie sobie wyobrazić, jakie wówczas podniosło się wycie! Cała publiczność ryknęła jak jeden:
— Po czem go pan poznał? Stójże na miejscu, mały djable! Jaki ruch on robił? Mów pan!
Teraz widzicie, że wszystko to zrobił dla „efektu”. Nie odszedłby na swoje miejsce bez „efektu, ” nawet — gdyby go tam ciągnęła para wołów.
— O, w tem niema nic szczególnego — odpowiedział. — Zauważyłem, że wydawał się trochę podniecony, kiedy wuj Siles okazał gotowość dać się powiesić za zabójstwo, którego nigdy nie popełnił. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany i niespokojny, — uważnie obserwowałem go, chociaż innym się wydawało, że nawet nie patrzę na niego. Nagle jego ręce zaczęły trwożnie drgać, i wkrótce lewa ręka podniosła się do twarzy i nakreśliła palcem na policzku krzyż; otóż wtedy go poznałem.
Tu wszyscy zaczęli krzyczeć, i wyć, i tupać nogami, i bić oklaski, a Tom Sawyer był taki dumny i szczęśliwy, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. A potem sędzia popatrzył na niego z za swego wzniesienia i zapytał:
— I pan, mój chłopcze, widział na własne oczy, jak rozegrała się ta dziwna i straszna tragedja, którą nam pan przed chwilą opowiedział?
— Nie, panie sędzio, nic nie widziałem.
— Nic pan nie widział! Ależ pan opowiedział nam całą tę historję tak szczegółowo, jakgdyby działa się w pańskich oczach. Jak pan mógł o tem wszystkiem się dowiedzieć?
Tom odpowiedział skromnie i niewymuszenie:
— O, dowiedziałem się o tem, panie sędzio, zestawiając fakty i oczywistość. Niema w tem nic dziwnego; zrobiłby to każdy detektyw.
— Tegoby nikt nie zrobił! Na miljon możeby się znalazło dwóch, zdolnych do tego. Nadzwyczajny chłopiec z pana!
Tu znowu zaczął się ryk, oklaski i krzyki, a Tom — on za żadne skarby nie oddałby swego sukcesu. Potem sędzia ciągnął dalej:
— Ale czy pan jest pewny, że ta historja jest prawdziwa?
— Najzupełniej, panie sędzio. Jest tu obecny Brais Dunlap — on może odeprzeć moje słowa, jeżeli chce. Widzi pan — on milczy. I jego brat milczy; i czterej świadkowie, którzy tak dobrze kłamali pod przysięgą za pieniądze, też milczą. A co się tyczy wuja Silesa, dobrze robi, że milczy; jemu to już nie uwierzę nawet pod przysięgą!
Publiczność zaczęła krzyczeć i klaskać, i nawet sędzia nie wytrzymał i roześmiał się. Tom promieniował szczęściem, gdy przerwał się śmiech i krzyki, spojrzał na sędziego i powiedział:
— Panie sędzio, tu na sali jest złodziej.
— Złodziej?
— Tak jest. I ma przy sobie dwa brylanty, ocenione na dwanaście tysięcy dolarów.
Wielki Boże, jaki zgiełk się podniósł! Wszyscy krzyczeli:
— Kto to? Kto to? Niech pan wskaże!
I sędzia powiedział:
— Niech go pan wskaże, mój chłopcze. Szeryfie, proszę go aresztować! Któż to?
Tom odpowiedział:
— Ten oto nieboszczyk — Jupiter Dunlap.
Tu znów zaczęły się ogłuszające krzyki i straszne zamieszanie, Ale Jupiter, który już przedtem był dostatecznie zdumiony, teraz poprostu osłupiał. Omal nie ze łzami powiedział:
— Co to, to już nieprawda! Panie sędzio, to nie uchodzi; i bez tego jestem dostatecznie czarny. Winien jestem wiele — Brais zmuszał mnie do tego i namawiał, obiecując, że mnie zrobi bogatym; posłuchałem go, i teraz żałuję, że to zrobiłem; ale brylantów nie kradłem, i przy mnie ich niema, niech mi rękę i nogę utną, jeżeli tak nie jest! Proszę mnie zrewidować.
— Panie sędzio — powiedział Tom — nie miałem słuszności, nazywając go złodziejem, i muszę naprawić swój błąd. On ukradł brylanty, ale nie wie o tem. Ukradł je swemu bratu, Jackowi, gdy ten leżał zabity, a Jack ukradł je swym dwóm towarzyszom; ale Jupiter nie kradł ich świadomie; i on chodził z niemi tu cały miesiąc. Tak, panie sędzio, ten biedak cały miesiąc nosi przy sobie klejnoty, ocenione na dwanaście tysięcy dolarów. Tak, panie sędzio, te brylanty znajdują się przy nim i teraz.
— Proszę go zrewidować, szeryfie — powiedział sędzia.
Rozkaz został wykonany. Szeryf zrewidował go jak najbardziej drobiazgowo, zbadał jego kapelusz, skarpetki, fałdy i szwy na ubraniu, buty — słowem wszystko, a Tom stał zupełnie niewzruszony, gotując nowy „efekt.” Wreszcie szeryf skończył rewizję, miny wszystkich były rozczarowane, a Jupiter powiedział:
— No i cóż? Czy nie mówiłem panu tego?
Wtedy Tom udał, że się głęboko nad czemś namyśla, i zaczął się drapać w skroń. Nagle podniósł głowę i powiedział:
— Aha, teraz zrozumiałem! Zupełnie zapomniałem o tem.
To była nieprawda: wiedziałem, że o niczem nie zapomniał.
— Może będzie ktoś tak dobry — ciągnął Tom — i pożyczy mi małe, maleńkie dłótko? Takie dłótko znajdowało się w torbie pańskiego brata, panie Jupiterze, ale pan naturalnie nie przyniósł go tutaj.
— Nie, nie przyniosłem. Wyrzuciłem je.
— Stało się tak dlatego, że pan nie wiedział, naco ono było potrzebne.
Jupiter tymczasem włożył buty, i gdy dłótko, przechodząc z rąk do rąk, doszło wkońcu do Toma, ten powiedział, zwracając się do Jupitera:
— Niech pan położy nogę na tem krześle.
I uklęknąwszy, zaczął odkręcać podkówkę od obcasa, podczas gdy wszyscy obserwowali go z natężoną uwagą. A kiedy wyjął z obcasa ogromny brylant i zaczął go obracać na wszystkie strony tak, że lśnił, błyskał i sypał iskry, wszystkim aż dech zaparło. A Jupiter miał minę, tak zgorzkniałą i smutną, że żal było patrzeć. Gdy Tom wyjął drugi brylant, Jupiter zmartwił się jeszcze bardziej. To zupełnie zrozumiałe. Przecież on mógł stać się bogatym i niezależnym gdzieś w obcym kraju, gdyby tylko domyślił się, do czego służyło małe dłótko w torbie jego brata! Tak, to były bardzo wesołe czasy, i Tom był pijany sławą. Sędzia powstał na swem wzniesieniu, wziął brylanty, podniósł okulary na czoło, odchrząknął i zaczął:
— Zatrzymam te brylanty, dopóki nie znajdą się właściciele; a gdy przyślą po nie, będę miał prawdziwą satysfakcję wręczenia panu dwóch tysięcy dolarów, gdyż zasłużył pan na te pieniądze — tak, a prócz tego zasłużył pan na najszczerszą i najgłębszą wdzięczność całego naszego społeczeństwa za to, że uratował pan od zguby i hańby skrzywdzoną i niewinną rodzinę, za to, że uratował pan dobrego i szanownego obywatela od hańbiącej śmierci na szubienicy i dostarczył pan praworządności środków do ukarania dwóch okrutnych i podłych przestępców wraz z ich świadkami!
Tak, moi państwo, było to uroczyste widowisko, i Tom był tego samego zdania.
Wówczas szeryf zaaresztował i Braisa Dunlapa, i całą jego szajkę, a po miesiącu sądzono ich i zamknięto w więzieniu. Parafjanie znowu zaczęli się cisnąć do małego, starego kościoła wuja Silesa i byli zawsze uprzejmi i dobrzy dla jego rodziny, nie wiedząc, jak mają okazać swe przywiązanie i oddanie. A wuj Siles gorliwie spełniał swe obowiązki duchowne, i jego kazania były tak górnolotne, mgliste i zagmatwane, że po nich wszyscy odczuwali jakieś zamroczenie i z trudem znajdowali drogę do domu. Lecz parafianie słuchali go z zachwytem i, chociaż nic nie rozumieli z jego kazań, uważali je za szczyt doskonałości i, słuchając go, płakali z miłości i z żalu. Dzięki tej miłości i szacunkowi parafjan umysł staruszka rozjaśnił się, — zmężniał na ciele i na duchu. Ciocia Sally i Benny były wesołe i szczęśliwe jak ptaki, i niepodobna wyrazić tej miłości i wdzięczności, jaką okazywały Tomowi a także i mnie, chociaż ja nic dla nich nie zrobiłem. A gdy przysłano dwa tysiące dolarów, Tom dał mi połowę, ale nawet nie pomyślał opowiedzieć komuś o tem, czemu wcale się nie dziwiłem, znając go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.