<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

MIESZKANIE NA PRZEDMIEŚCIU.

Pogodny dzień jesienny chylił się wolno ku końcowi. Złote promienie słoneczne zdawały się ciemnieć i nabierały czerwonej barwy. Od Sprewy wiał zimny, ostry wiatr i strącał z drzew ostatnie już liście.
Po dniu ciężkiej pracy, robotnicza dzielnica Berlina przygotowywała się do nocnego spoczynku. Coraz rzadsi przechodnie snuli się po źle brukowanych ulicach. Przed domami z czerwonej cegły zbierali się lokatorzy na ostatnią pogawędkę.
Od strony Hammertor szedł wysoki mężczyzna w czarnem, silnie podniszczonem palcie. Na skręcie ulicy, tuż obok wybrzeża, podniósł kołnierz do góry, aby uchronić się przed atakiem zimnego wiatru. Wciśnięty głęboko na głowę kapelusz, zasłaniał mu twarz do połowy. Szedł wolno, bo zmęczone nogi zdawały się zbyt ciężyć i odmawiać mu posłuszeństwa. Wygląd tego człowieka nie raził zupełnie na tle nędznych domów i zmęczonego ciężką pracą, mrowiska ludzkiego. Prawdopodobnie jakiś buchalter, który wraca zziębnięty i zgłodniały po dziesięciogodzinnej pracy z dusznego kantoru fabrycznego...
Na Lerchenstraße człowiek w wytartem palcie zwolnił kroku, podniósł głowę do góry, jakby chciał odczytać numer domu. Potem wszedł do małej podmiejskiej restauracji. Gospodarz z wyszukaną uprzejmością przywitał gościa:
— Zbliża się zima, może jutro będzie śnieg?
— Pewnie będzie, — odpowiedział uprzejmie przybyły, rozcierając chude zziębnięte palce.
— A może kieliszek koniaku, mam bardzo dobry, stary „Stock.“
— Nie, dziękuję.
— Może herbatkę z rumem?
— Dobrze.
Gość rozejrzał się po lokalu, wyszukał stolik tuż przy oknie i nie zdejmując kapelusza, usiadł. Po chwili wyjął z kieszeni liche cygaro, przeciął je ostrym scyzorykiem na dwie połowy, jedną z nich starannie schował do metalowego pudełka, a drugą umocował w długiej, drewnianej cygarniczce i zapalił.
Gospodarz przyniósł szklankę gorącej herbaty i starał się nawiązać rozmowę. Ale chudy człowiek był małomówny, jedynie monosylabami odpowiadał na uprzejme pytania. Zniechęcony gospodarz odszedł wreszcie w głąb pokoi restauracyjnych. Gość siedział długą chwilę nieruchomo i bezmyślnie spoglądał przez brudną szybę okienną na słabnący ruch ulicy. Potem przysunął szklankę herbaty, mieszał łyżeczką jasno-bronzowy płyn, ale do picia nie miał jakoś ochoty.
Po upływie kwadransa gospodarz chciał zapalić światło gazowe, — gość wstrzymał go ruchem ręki.
— Miły jest ten zachód słońca, niech pan jeszcze nie zapala światła. Szkoda gazu, — prosił.
Gospodarz odstawił krzesło, na które zamierzał wejść by zapalić lampę, i znikł za bufetem. Gość spojrzał na zegarek.
Nagle drzwi lokalu, pchnięte z siłą, otworzyły się szeroko. W drzwiach stanął olbrzymiego wzrostu człowiek w niebieskiej bluzie robotniczej i w czapce ze zniszczonym daszkiem. Na twarzy olbrzyma malowała się dobroć i zadowolenie z siebie.
— Dobry wieczór, — pozdrowił dźwięcznym, miłym głosem. Zamówił szklankę ciemnego piwa i już zamierzał usiąść przy jednym ze stolików, gdy zauważył gościa przy oknie.
— Aa, pan Mildner... — zawołał ze szczerą radością. — Skąd tak rzadki gość w lokalu „Pod Cichym Kątem“? Widocznie sprzykrzyło się domino w restauracji Stilbera. Zawsze mówiłem, że tam marne piwo, a dla samego domina nie warto chodzić...
I bez żadnych skrupułów, olbrzym wpakował się do stołu przy oknie i kazał przynieść kamienie do gry.
Gospodarz przyniósł piwo i silnie zniszczoną drewnianą skrzyneczkę. Olbrzym rozsypał kamienie na kolorowym obrusie.
— Może teraz światło zapalić? — spytał uprzejmie gospodarz.
— Jeszcze za wcześnie — odpowiedział olbrzym.
Gdy gracze pozostali sami, człowiek w nasuniętym głęboko kapeluszu przysunął kilka kamieni do siebie i zgryźliwym cierpkim tonem zauważył:
— Glasgier, pan zawsze musi się spóźniać. Pół godziny musiałem czekać na pana...
— Ależ na czas przyszedłem... Za pół godziny dopiero będzie nasz ptaszek w klatce...
— Był pan w domu na Albrechtstraße?
— Byłem.
— I co?
— Dowiedziałem się, że w dniu morderstwa przyszedł dopiero o godzinie drugiej nad ranem. Przyszedł pijany, zgubił klucz i szturmował hałaśliwie do stróża.
— Pijany? — spytał niedowierzająco Blindow. — Chyba udawał.
— W każdym razie dozorca domu opowiadał, że ledwie szedł po schodach i zataczał się silnie. Zresztą nie był to wypadek odosobniony. Co drugi dzień przychodzi pijany. Wśród lokatorów kamienicy ma opinję straceńca. Podobno wykoleił się wskutek złego towarzystwa.
— Dziwne, że za dwieście marek miesięcznie może się codziennie upijać, — mruknął Blindow. — A do tej rudery przychodzi codziennie?
— Codziennie czasem sam, czasem w towarzystwie jakiejś przystojnej, młodej kobiety, a czasem z jakimiś kolegami z pod ciemnej gwiazdy. Niekiedy wpadnie jak po ogień, a czasem to śpi tam i dwadzieścia cztery godziny.
Glasgier zamilkł. Z drugiego pokoju usłyszeli kroki właściciela restauracji. Pochylili się szybko nad kamieniami domina.
— Panie Mildner, — rubasznie upominał olbrzym — mydło osiem, a nie siedem. Buchalter a nie umie liczyć...
Gdy wysoki pan szukał skwapliwie w kamieniach, — człowiek w bluzie robotniczej patrzył pilnie przez okno. Potem olbrzym kupował kamienie, a pan w głęboko wciśniętym kapeluszu, ślizgał się oczami po szybie.
Gospodarz stał chwilę, obserwując grę, udzielił kilka rad dobrodusznym tonem, wkońcu zaproponował gościom jeszcze po kufelku piwa i oddalił się za bufet.
— Właśnie dlatego wybrałem lokal „Pod Kątem,“ — zaczął przyciszonym głosem Glasgier, — ponieważ stąd możemy znakomicie obserwować ten dom naprzeciw. Wykluczone, abyśmy mogli przeoczyć, gdy będzie wchodził w bramę...
— A badał pan rozkład mieszkania?
— Znam go na pamięć, — chełpliwie mówił olbrzym, wydobył z kieszeni niebieskiej bluzy ćwiartkę papieru i ołówek i zaczął kreślić plan. Równocześnie tłumaczył:
— Okno wychodzi na podwórze, nawet bardzo niski człowiek może przez to okno zajrzeć do wnętrza pokoju. Wejście prowadzi wprost bramy. Przez drzwi wchodzi się do długiego ciemnego korytarza, potem na lewo jest wejście do jego pokoju. Do ściany korytarza przytyka ten oto sklep spożywczy, w którym właśnie zapuszczają żaluzje.
— Więc z pokoju jest tylko jedno wyjście?
— Tylko jedno i to przez drzwi. Oczywiście, ptaszek może próbować umknąć oknem na podwórze, ale to na wiele mu się nie przyda... Podwórze jest zamknięte. Przytykają do niego wysokie ściany sąsiednich domów. Uważam zresztą, że jest na tyle sprytny, że nie próbowałby nawet ucieczki przez po....
Olbrzym urwał nagle w połowie słowa. Przysunął twarz blisko szyby, oczami starał się przebić coraz gęstszy mrok. Nieruchomo patrzył w jeden punkt. Człowiek w naciśniętym głęboko kapeluszu nachylił się do okna.
Chodnikiem szedł młody, barczysty człowiek w jasnem angielskiem palcie i elastycznym krokiem wymijał każdą nierówność bruku.
— Idzie, — szepnął olbrzym, ściskając rękę swego towarzysza.
Młody człowiek doszedł do bramy, chwilę rozglądał się podejrzliwie wokoło. Obydwaj gracze w restauracji mogli dokładnie obserwować jego twarz w poświacie ulicznej latarni. Młody człowiek zastanawiał się chwilę, jakby obawiał się wejść w czarną czeluść bramy. Wreszcie zdecydowanym, szybkim krokiem przekroczył wysoki próg i znikł w ciemnym wnętrzu.
— Prędko pobiegnie pan teraz do najbliższego komisarjatu policyjnego i na mój rozkaz przyprowadzi pan dwóch policjantów, — przyciszonym głosem rozkazał człowiek w głęboko nasuniętym na oczy kapeluszu. — Ja załatwię tymczasem rachunek i będę czekał tu, aż zobaczę pana z policjantami w bramie... Niech pan szybko biegnie, bo każda sekunda stanowi o powodzeniu...
Robotnik chwycił czapkę i wybiegł na ulicę.
Pan o wyglądzie buchaltera został sam. Spokojnie przywołał gospodarza i załatwił rachunek. Ale pozorny spokój i równowaga wkrótce zaczęły go opuszczać. Nerwy starego człowieka musiały być napięte do najwyższych granic, bo ani na chwilę nie spuszczał oczu z szyby okiennej, ręką ściskał coś w kieszeni, po chudej twarzy przebiegały nerwowe drgawki. Nie trudno było odgadnąć, że siłą woli musi się opanowywać, aby nie wybiec na ulicę.
Nagle zauważył, że zewnątrz bramy zgaszono mały płomyk gazowy, a za chwilę ciężka brama zamknęła się z trzaskiem i ktoś przekręcił zamek kluczem.
— Tem lepiej, — mruknął chudy człowiek do siebie i nieco spokojniej patrzył już przez okno. Po chwili jednak nerwy zaczęły go znowu ponosić. Chwile oczekiwania dłużyły mu się strasznie. Każda minuta wydawała się wiecznością. Czuł nawet ból w gałkach ocznych z nieustannego patrzenia w ciemną bramę domu. Co chwila spoglądał na zegarek. Minęło dziesięć minut od chwili, gdy jego towarzysz wybiegł z pod „Cichego Kąta“ i dotychczas nie dawał znaku życia.
— A może w komisarjacie jest tylko dyżurny i nie chce usłuchać rozkazu, a inni rozeszli się na posterunki? — gubił się chudy człowiek w domysłach.
Nagle w poświacie latarni ulicznej spostrzegł trzy cienie. Wytężył wzrok i ujrzał trzy postaci ludzkie jakby przylepione do muru. Po olbrzymiej sylwetce poznał niedawnego partnera gry w domino. Szybko wybiegł na ulicę. Zmęczone, ociężałe nogi odzyskały młodzieńczą prężność, zgarbione plecy wyprostowały się nagle, jakby spadł z nich wielki ciężar.
— No, mamy borsuka w jamie... — zaśmiał się cicho olbrzym, gdy chudy człowiek w palcie znalazł się już blisko bramy.
Na widok pana w naciśniętym głęboko kapeluszu, policjanci oddali służbowy ukłon.
— Poznajecie mnie, chłopcy? — zaśmiał się chudy mężczyzna.
— Ależ tak, pan radca Blindow — odpowiedzieli służbiście.
— No, to dobrze, a teraz uważajcie, bo niebezpiecznego i przebiegłego szakala mamy dostać w swoje ręce... Obawiam się, czy da się wziąć żywcem... Gotów się twardo bronić... Ale uwaga...
Blindow nacisnął guzik dzwonka. Nastała chwila denerwującego oczekiwania. Minęło kilka minut, ale stróż nie wychodził. Jeden z policjantów ponowił sygnał. Po długiej dopiero chwili usłyszeli głuchy stuk drewnianych trepów. Wreszcie klucz zgrzytnął w zamku.
Szybko weszli do nieoświetlonego wnętrza domu. Teraz Glasgier kierował obławą. Olbrzym pokazał stróżowi legitymację i wezwał go, by bezzwłocznie zamknął bramę i trzymał przy niej straż.
— Pan Blindow z jednym policjantem wejdzie na podwórze, — rozplanowywał Glasgier obławę. — Proszę pilnować pierwszego okna parterowego na prawo. Ja z drugim policjantem zaatakuję przez drzwi.
W świetle ślepej latarki wysunął się cicho Blindow z policjantem na podwórze. Obydwaj wyjęli rewolwery i odsunęli bezpieczniki. Szybko podsunęli się pod wskazane okno.
Z okna parterowego padał na ciemne podwórze snop białego światła. Radca policji przysunął się blisko szyby i spojrzał do wnętrza pokoju. Przez przezroczystą firankę zobaczył młodego człowieka, którego przed pół godziną obserwował przez okno restauracji. Młody człowiek siedział w palcie przy stole i pisał coś na arkuszu papieru. Na jego twarzy malowało się skupienie.
— Mamy szczęście, że sam jest w mieszkaniu, — pomyślał Blindow.
Wtem od strony bramy rozległo się głuche pukanie do drzwi. Młody człowiek podniósł głowę i niespokojnie wsłuchiwał się w odgłos stukania. Potem cicho wstał z krzesła i podszedł ku drzwiom, jakby nadsłuchiwał. Pukanie powtórzyło się raz jeszcze, i to ze zdwojoną siłą. Młody człowiek wrócił do stołu, rozglądał się niezdecydowanie po pokoju. Pukanie powtórzyło się po raz trzeci, teraz jednak z taką już siłą i natarczywością, że zdawać się mogło, iż drzwi rozlecą się w kawałki. Młody człowiek spojrzał w okno, i zobaczył czające się cienie. Zrozumiał widocznie, że obie drogi ma odcięte. W jego dużych czarnych oczach odmalował się strach. Nagle podniósł rękę do góry i błyskawicznym ruchem pociągnął za łańcuszek przy lampie gazowej. Ciemność wypełniła pokój. Tylko rozpalona siatka lampy żarzyła się kilka sekund, jak krwawa rana, a potem zgasła.
— Ani kroku od okna, — szepnął, rozkazując Blindow.
Wśród bezwzględnej ciszy usłyszeli lekkie dotykanie szyby, jakby ktoś przesuwał po niej wilgotnemi palcami, potem usłyszeli lekki stuk w ramę okienną. Blindow i policjant podnieśli w górę rewolwery, gotowi każdej chwili do wystrzału. Ciche szmery zamilkły jednak. Zapanowała taka cisza, że Blindow słyszał wyraźnie uderzanie swego zegarka w kieszeni.
Od strony bramy Glasgier napierał znów na drzwi. Widocznie agent uderzał w nie pięścią, bo odgłos rozlegał się po całym domu. Wreszcie rozległ się ostry trzask, to Glasgier wyważył drzwi. Po chwili Blindow usłyszał kroki agenta i policjanta, wchodzących do osaczonego pokoju.
— Nie wolno oddalać się od okna, — szepnął Blindow do policjanta.
Nerwowe naprężenie było tak silne, że stary radca policji czuł, że nogi jego drżą jakby z osłabienia.
Upływały sekundy, długie jak wieczność. Wreszcie przez szybę zobaczył Blindow dwie okrągłe kule świetlne ślepych latarek elektrycznych. Światła wydłużały się wolno, ich długie języki krzyżowały się, dotykały ścian i przedmiotów, przeskakiwały szybko z miejsca na miejsce.
— Glasgier jest w pokoju... — szepnął cicho policjant do starego detektywa.
Tymczasem latarki elektryczne penetrowały ciągle pokój. Wreszcie błysła potarta zapałka. Za chwilę lampa gazowa wypełniła znów białem światłem pokój.
Wewnątrz z wyciągniętemi rewolwerami stali Glasgier i policjant jacyś bezradni i nerwowo rozglądali się wkoło. Wreszcie agent policji zbliżył się do okna i dał znak Blindowowi, aby wszedł do mieszkania.
— I co? — spytał radca policji, wchodząc do mieszkania.
— Ano nic, niema nikogo... — powiedział Glasgier z mocno zakłopotaną miną.
Blindow wpadł w wściekłość. W jego stalowych oczach migotały złe błyski.
— Więc dał się pan wziąć na kawał jak głupiec? — rzucił z tłumioną pasją.
— Ależ panie radco, — usprawiedliwiał się olbrzym — przekonany jestem, że tylko oknem albo drzwiami mógł uciec...
— Więc mnie, albo panu uciekł z przed nosa... irytował się Blindow. — Może będzie pan wmawiał we mnie, że rozpłynął się jak mgła w powietrzu? Gotów pan utwierdzać we mnie wiarę w cuda...
Olbrzym zdjął czapkę, drapał się bezradnie po głowie.
Silnie zafrasowana mina olbrzyma uśmierzyła nieco pasję starego radcy. Bacznie zaczął się rozglądać po pokoju.
Jedynem umeblowaniem tego zakurzonego i brudnego pokoju, był mocno zniszczony stół, krzesło i żelazne łóżko z brudną pościelą. W kącie na kulawym zydlu stała wyszczerbiona miska, — używana prawdopodobnie jako miednica. Cały zastęp próżnych flaszek z wódki i tanich likierów zalegał kąt pokoju. Nagle między flaszkami spostrzegł Blindow kulę zmiętego papieru. Detektyw podniósł ją szybko z ziemi i rozprostował papier. Był to świeżym atramentem pisany list. Mokry atrament rozmazał się czarnemi plamami po papierze. Blindow schował list do kieszeni i bacznie oglądał sprzęty pokoju. Bezzwłocznie uwagę starego pochłonęła odsunięta nieco szuflada stołu. Gwałtownym ruchem uchylił ją i spojrzał do wnętrza. Wypełniona była po brzegi papierami, na których starannie kopjowano jakieś listy, podpisy i charakter pisma. Między papierami ukryte były długie laski gumy i kauczuku z nieudolnie powycinanemi nożykiem pieczątkami. Na samym spodzie szuflady ukryte były dwa pistolety mauzerowskie.
— Proszę szufladę wypróżnić i jej zawartość spakować! — rozkazał Blindow krótko. Poczem zwrócił się do Glasgiera:
— Teraz musimy przekonać się, którędy ten drab zbiegł.
Weszli do pustego małego przedpokoju i oświetlili ściany latarkami, ale w przedpokoju nie było ani drzwi, ani żadnego otworu. Blindow skierował latarkę na brudną podłogę i ostukiwał ją obcasem. Wystuk był normalny.
Nagle Glasgier, który oświetlał dalej ścianę, zauważył:
— Ten łotr musiał często przebierać się w robotnicze ubrania, nagromadził tu sporo ubrań płóciennych...
Rzeczywiście, na ścianie porozwieszane były na gwoździach brudne ubrania płócienne, jakich używają robotnicy przy pracy. Zaledwie jednak Glasgier zdjął kilka ubrań ze ściany, wydał okrzyk zdumienia:
— Ach, więc są zamaskowane drzwi!
Glasgier wskazał miejsce: na pstrych tapetach odbijał się ciemniejszy kwadrat. Wąskie szczeliny wskazywały wyraźnie, że są to maskowane drzwi tapetowe.
Agent przyłożył ucho do ściany i pilnie nadsłuchiwał.
— Dokąd te drzwi prowadzą? — spytał przyciszonym głosem Blindow.
Glasgier przyłożył palec do ust na znak milczenia. Radca policji pochylił się również i wsłuchiwał się w odgłosy za ścianą. Do jego uszu doleciał jakiś głos niewieści, który dawał wskazówki. Tymczasem Glasgier odkrył w drzwiach tapetowych otwór zamka. Szybko wyjął z kieszeni angielski wytrych i umocował go w otworze. Długą chwilę zamek nie puszczał. Agent policji nakręcał nerwowo wytrych, aż wreszcie rozległ się zgrzyt sprężyny. Otworzyli drzwi i oświetlili mały ciemny korytarz. Ostrożnie weszli do wnętrza, trzymając wyciągnięte rewolwery.
W korytarzu nie było nikogo.
— Dokąd ten korytarz prowadzi? — spytał znów cicho Blindow, niemal nachylając usta do ucha agenta.
Glasgier wzruszył ramionami na znak, że nie orjentuje się.
Korytarzyk kończył się drzwiami obitemi słomą. Obaj nachylili się i z zapartym oddechem wsłuchiwali się w odgłosy z za ściany. Głos kobiecy był teraz wyraźniejszy, słów jednak nie było podobna uchwycić.
Agent uchylił lekko i ostrożnie drzwi. Przez szczelinę uderzyło na nich ciepło i miły zapach świeżego pieczywa.
— To sklep, w którym niedawno zamykano żaluzje, — szepnął Glasgier i spojrzał do wnętrza lokalu.
Była to duża, ponura sala z ceglaną podłogą. Zniszczona siatka gazowa licho oświetlała przestrzeń. Wzdłuż ścian ustawione były duże kosze na pieczywo i wory z mąką i kaszą. Na środku mrocznej sali harcowały młode koty. Z za lady sklepowej dochodził do ich uszu gwar przyciszonej rozmowy i miarowy stuk jakiegoś przedmiotu. Glasgier jeszcze głębiej wychylił głowę przez drzwi. Teraz wyraźnie zobaczył twarze rozmawiających.
Przy stole, na którym zatknięta była parafinowa świeca, siedziały trzy osoby: młoda, czarno ubrana kobieta, obok niej zaś mężczyzna o zmęczonej i wynędzniałej twarzy, w końcu stołu siedziała stara, pretensjonalnie ubrana kobieta, prawdopodobnie właścicielka sklepu. Wszyscy troje nachyleni byli nad powierzchnią stołu i przypatrywali się czemuś z wielkiem zainteresowaniem. Od czasu do czasu ktoś z siedzących rzucił jakieś oderwane słowo, a potem następowało lekkie uderzenie twardego przedmiotu o stół.
Długą chwilę obserwował Blindow i Glasgier siedzących. Wreszcie cicho na palcach wsunęli się do wnętrza sklepu. Możliwe, że trójka skupiona nad stołem, albo rzeczywiście nie słyszała ich wejścia do sklepu, albo celowo udawała, że ich nie widzi.
Blindow i Glasgier zbliżyli się wreszcie na kilka kroków do stołu.
— Ręce do góry! — krzyknął nagle agent.
Wszyscy troje poderwali się równocześnie jak na komendę. Słabo umocowana świeca upadła na ziemię i zgasła. Ale wejście detektywów jakoś zbytnio nie przeraziło obecnych. Na płaskiej twarzy mężczyzny malowała się zupełna obojętność, młoda dziewczyna zaś patrzyła ironicznie w twarz radcy policji. Tylko stara właścicielka sklepu przybrała komedjancką pozę, chwyciła rękami utlenione włosy i powtarzała sztucznym, płaczliwym głosem:
— Bandyci, obrabują nas biednych ludzi!...
Blindow uważnie śledził twarze tej trójki. Ani chwili nie wątpił, że odgrywają komedję. Spytał wreszcie spokojnie:
— Gdzie zbiegł człowiek, który mieszka w pokoju obok sklepu?
— Nic nie wiemy o żadnym człowieku... — odburknął niechętnie mężczyzna. — Prosimy równocześnie, aby panowie wytłumaczyli kim są, w przeciwnym bowiem razie będziemy musieli inaczej rozmawiać...
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie.
— Ten starszy pan to radca policji Blindow, a to pewnie jego pomocnik... — przedstawiła z ironją obu detektywów.
Radca policji spojrzał bacznie na zuchwałą dziewczynę. Nie mógł przypomnieć sobie, gdzie widział już tę piękną, bladą twarz, te duże, mocno podkreślone oczy i mięsiste wykarminowane usta. Długą chwilę nie mógł stary detektyw odtworzyć w swojej pamięci, gdzie zetknął się z nią. Nagle przypomniał sobie wschód jesiennego słońca na Grunewaldzie, gdy wychodził zmęczony śledztwem z willi barona Teitelberga: wyminęła go wtedy na ulicy, prowokując oczami. Zauważył wtedy u niej fartuszek pokojowej...
— A panienka co tu robi? — spytał Blindow surowo.
— Przyszłam w odwiedziny do swojej ciotki, pani Tillemann, właścicielki tego sklepu, — odpowiedziała dziewczyna, nie tracąc swej ironicznej miny. — A nie rozumiem, dlaczego panowie niepokoją nas i zadają takie dziwne pytania?
— Proszę zaprzestać żartów! — przerwał szorstko Blindow. — Pytam gdzie zbiegł człowiek, który mieszkał obok?
— Ten pan już wytłumaczył, że nie wiemy, — mówiła z kamiennym spokojem. — Od godziny siedzimy tu zajęci grą w domino. Z okna widzieliśmy pana radcę grającego w restauracji „Pod Cichym Kątem,“ nic więc dziwnego, że i nas wzięła ochota...
— Proszę zaprzestać żartów! — krzyknął doprowadzony do pasji Blindow, a w oczach jego grały błyski gniewu.
— Bo co, panie radco? — spytała pogardliwie, wydymając usta.
— Bo znajdzie się pani za kratą... — syknął tłumiąc gniew.
— Uważam, że pani baronowa Teitelberg rychło wydobyłaby mnie stamtąd...
Blindow tłumił pasję, twarz jego zbladła, a ręce zwinęły się kurczowo w kułak, jakby chciał zgnieść cyniczną dziewczynę.
— Kto wynajmuje ten pokój za ścianą? — spytał z pozornym spokojem.
— Pan Hugo Hauner — odpowiedziała właścicielka sklepu.
— Czy sekretarz zmarłego barona Teitelberga?
— Nie wiem, prawdopodobnie...
— Jak dawno tu mieszka?
— Od kilku miesięcy.
— Dlaczego wynajęła mu pani mieszkanie? — badał Blindow dalej.
— Całkiem proste. Moja siostrzenica, która jest pokojówką pani baronowej, dowiedziała się, że pan Hauner poszukuje pokoju i skierowała go do mnie, wiedząc, iż poszukuję uczciwego sublokatora.
— Czy pan Hauner wychodził teraz przez sklep na ulicę?
— Pana Haunera widziałam dwa razy w życiu: raz gdy wynajmował mieszkanie, drugi raz gdy płacił czynsz. Bardzo porządny i punktualny lokator...
Blindow zagryzł wargi. Wiedział, że ta stara kobieta kłamie. Wpatrywał się w jej małe, chytre oczy, jakby chciał wyczytać w nich, jak dalece rozmija się z prawdą.
— A kto jest ten pan? — spytał, wskazując na mężczyznę o tępym wyrazie twarzy.
Nieznajomy uprzedził właścicielkę sklepu i przybierając obleśny wyraz, przedstawił się z przesadną uprzejmością:
— Jestem ślusarzem miejskiej remizy tramwajowej. Nazywam się Walter Kerz. Oto moja legitymacja robotnicza... Wszystko, panie radco, w porządeczku...
Blindow przejrzał legitymację i oddał ją robotnikowi. Nastała chwila ciszy. Radca policji czuł, że przegrał partję. Zdawał sobie jasno sprawę z tego, że porażkę zawdzięcza Glasgierowi, który źle przygotował teren. Gdyby agent zbadał należycie rozkład mieszkania, byłby Hauner już w rękach policji. Teraz niestety zapóźno... Należało się jednak z honorem wycofać... I dlatego Blindow napozór obojętnie poprosił właścicielkę sklepu:
— Proszę otworzyć żaluzję i wypuścić nas przez sklep.
Monter skwapliwie spełnił prośbę. W śmiesznych lansadach podskoczył ku drzwiom i podniósł żaluzję. Obie kobiety śmiały się ironicznie.
Gdy wyszli na ulicę, radca przystanął, i długo patrzył w oczy swego podwładnego.
— I co pan sądzi o wszystkiem?
— Łotry! — mruknął olbrzym.
— Tak łotry, — ale pan niedołęga...
Glasgier opuścił oczy, jak winowajca. Obawiał się gorzkich wymówek przełożonego. Ale Blindow poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
— Nie martw się pan zbytnio, jeszcze nie raz w życiu pan spudłuje... To się zdarza... Ale teraz lis opuści dwie jamy i wyszuka sobie trzecią. Ani tu, ani na Albrecht-Straße niema już poco chodzić. Ani tu, ani tam już go nie znajdziemy. Pana jednak rzeczą będzie wyszukać tę trzecią kryjówkę.
— Znajdę ją z pewnością, — powiedział agent z głębokiem przekonaniem.
— Wierzę w to, że pan znajdzie. Ale niech pan pamięta, że nie wystarczy znaleźć kryjówkę, aby w nią wleźć, trzeba znać również wszystkie jej kręte korytarze... Inaczej skompromitujemy się tak jak dzisiaj. Ale niech pan nie sądzi, że dziś przegraliśmy całą bitwę. Dzisiejsza wyprawa też się nam opłaciła...
— W jaki sposób, panie radco?
— Opłaciła się. W kieszeni mam ważny klucz do rozwiązania zagadki. Znalazłem go na ziemi.
— Ach, ten list?
— Tak, przyjacielu. Ten list... No, a teraz niech pan zapuka do bramy, wejdzie do opustoszałej lisiej nory i przypilnuje, aby policjanci zabrali wszystkie papiery, które pan Hugo Hauner tak skwapliwie magazynował. Każdy strzęp papieru przyda się nam. Ja idę już do domu. Stary człowiek musi być wcześnie w łóżku. Dobranoc Glasgier!
Agent uściskał skwapliwie dłoń swego przełożonego i zastukał do bramy.
Stary detektyw szedł raźno naprzód. W przystępie dobrego humoru zaczął nawet wygwizdywać pod nosem jakąś kabaretową piosenkę, od dwudziestu lat przynajmniej niemodną.
— Będą za kratą na Moabicie!... Będą! — powtarzał z uporem. — Nawet i ładna dzierlatka... Szkoda tylko, że taka ładna.
Na moście zatrzymał Blindow wolne taxi. Usadowił się szybko w automobilu i odjechał do domu.

∗                    ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.