<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W DOMU ŻAŁOBY.

Lęk i przygnębienie czaiły się w każdym kącie willi barona Teitelberga na Grunewaldzie. Od dwóch dni nikt nie ośmielił się w tragicznym domu przemówić inaczej jak szeptem. W olbrzymim hallu, obitym czarnym kirem, stał kilkustopniowy katafalk, przy którym dzień i noc paliło się kilkadziesiąt świec woskowych. Zapach rozgrzanych cyprysów, chryzantem i topiącego się wosku, rozchodził się po całym domu, dusił i dławił. Na szczycie katafalku, w oksydowanej trumnie leżał niedawny potentat finansowy. Onegdaj jeszcze drżało przed nim tysiące robotników i urzędników, setki drobnych przemysłowców i kupców, których jednem pociągnięciem, nawet słowem mógł zdusić i zniszczyć. Opuchłą, wykrzywioną twarz Geheimrata przysłaniał teraz czarny welon, aby nie przerażała żyjących. W splecionych, nabrzmiałych palcach trzymał Geheimrat Teitelberg mały srebrny krzyżyk.
Bano go się za życia, — po śmierci przerażał....
Mimo, iż miękkie dywany tłumiły odgłos kroków, przechodzono na palcach obok katafalku. Bano się zakłócić sen temu silnemu, bezwzględnemu człowiekowi. Choć leżał bezwładny, a jeszcze teroryzował i naginał wolę swego otoczenia....
O kilka pokoi od strasznych zwłok odpoczywała w swoim buduarze baronowa Teitelberg. Z pod abażuru dużej ampli padał snop światła na jej piękną, zmęczoną twarz. Czarna suknia zdawała się wyszczuplać jeszcze jej smukłą postać. Siedziała w fotelu z przechyloną ze zmęczenia wtył głową. W dużych oczach malował się lęk i znużenie. Przez dwa dni przewijały się setki osób przez te pokoje, a każdy czuł się w obowiązku wyrazić wdowie kilka słów współczucia. Musiała ściskać ręce przyjaciół, znajomych, delegatów, a nawet obcych zupełnie ludzi, którzy przyszli pocieszać ją kilku banalnemi, a mozolnie obmyślonemi słowami. Baronowa Teitelberg wiedziała doskonale, że ani jedna łza nie wsiąkła w puszysty dywan obok katafalku.
Nawet jej łez tam nie było...
Ale przedewszystkiem lęk... Ona bała się tego czarnego, dusznego hallu...
Zaraz po morderstwie, jeszcze o świcie, Erika wyjechała z Berlina do znajomych na wieś, ani godziny dłużej nie chciała zostać w tej willi. Prosiła tylko, by ją telegraficznie uwiadomić o dniu i godzinie pogrzebu.
Baronowa Teitelberg została sama. Jedynym jej przyjacielem teraz był olbrzymi chart syberyjski, który tak samo jak ona bał się tej oksydowanej trumny i tego białego lasu płonących świec.
Noce spędzała baronowa bezsennie. Najmniejszy szmer w willi napawał ją lękiem. „Colly“ jeżył sierść i chował swój wspaniały łeb w fałdy jej szlafroka. W czasie takiej bezsennej nocy zdawało się jej, że ona i pies słyszą równocześnie jak z olbrzymiego katafalku wstaje Geheimrat, opuchłemi rękami rozsuwa las cyprysów i świec i idzie wolno na górę do swego zacisznego gabinetu, aby tam wykuwać jakieś straszliwe plany. A czasem bała się, że ten olbrzym o potwornie zniekształconej głowie przyjdzie lada chwila do niej, do jej sypialni i swoim chrypliwym głosem zacznie upominać się o jakieś urojone krzywdy. O, — słyszała nawet skrzyp podłogi tuż za progiem buduaru...
Świt zastawał zawsze baronową z otwartemi oczyma.
A w dzień rozpoczynał się korowód współczujących, rozmowy z notarjuszem i kierownikami fabryk o interesach, których nie rozumiała i które przerażały ją swym ogromem.
Tak trwało już dwa dni i dwie noce długie...
Baronowa Teitelberg rozumiała, że gdy takie napięcie nerwowe potrwa jeszcze dłużej, to znajdzie się za murami jakiegoś sanatorjum dla nerwowo chorych, a może i domu obłąkanych.
Ale jeszcze jedna tylko noc i jeden, niecały nawet dzień dzielą ją od chwili wyniesienia tych strasznych zwłok. Potem rozsuną te gęste rzędy świec i drzew żałobnych i zamkną raz na zawsze tę trumnę... A potem...
Przed oczyma baronowej przesunął się obraz tłumnego konduktu pogrzebowego, potem w wspaniałej kaplicy berlińskiego krematorjum mowa pastora...
I zdawało się jej, że na dworze nagle zabłysło słońce, że lekki wiatr kołysze zielone czuby drzew, a w powietrzu taki spokój i cisza, że słychać tętno własnego serca.
Odpoczynek.
Z ust baronowej znikł grymas bólu. Przez twarz jej przebiegł promyk szczęścia. Ale trwało to tylko sekundę. Wróciła natychmiast myślą do rzeczywistości i równocześnie jakby powiew z hallu przesycony zapachem topionego wosku i rozgrzanych kwiatów wtargnął do jej płuc.
Wzdrygnęła się, czując przypływ zimna. Szybko odwróciła głowę ku drzwiom. W progu pokoju stał Johann.
— Książę Dymitr Strogow! — zameldował dyskretnie.
Na dźwięk tego nazwiska baronowa Teitelberg drgnęła.
— Prosić, — powiedziała cicho.
Gdy służący zamknął drzwi, postąpiła kilka kroków naprzód, jakby chciała biec naprzeciw drogiego gościa. Zatrzymała się jednak wpół drogi. Spojrzała w lustro. Szybkim ruchem rąk poprawiła krótkie, starannie ondulowane włosy. Rzuciła wzrokiem na całą swą postać. Suknia z czarnego, lśniącego jedwabiu obciskała zręcznie jej zgrabną postać.
Wszedł książę Dymitr Strogow i złożył przed nią głęboki, poważny ukłon. Chwilę patrzyli na siebie, jakby chcieli oczami odgadnąć nastrój swych dusz. Wreszcie Strogow szybkim krokiem zbliżył się do niej i przycisnął jej wąską rękę do ust. Długo nie mógł oderwać ust od jej ciepłej, białej dłoni.
— Biedna, biedna Luizo, — szepnął.
Padła bezsilnie w głęboki fotel, z nadmiaru wzruszenia, on ukląkł u jej nóg i pokrywał pocałunkami obie jej ręce.
— Dymitr, — szeptała z wyrzutem, — tak długo ciebie tu nie było, a ja tak strasznie cierpiałam, — i w jej dużych oczach błysły łzy. Nachyliła się nad klęczącym i spazmatyczny płacz wydobył się z krtani. Długo wstrząsał jej całem ciałem.
Strogow położył rękę na głowie nieszczęśliwej kobiety, jakby chciał, aby w ten sposób spłynęło na nią ukojenie.
— Płacz, Luizo, płacz, — szepnął, — łzy przyniosą ci ulgę.
Płakała. Tłumiony przez tyle dni i nocy ból i lęk rozpraszał się teraz. W jej duszy i sercu coś się burzyło, kruszyło, łamało. Łzy przynosiły spokój. Nie starała się nawet ich powstrzymywać.
— Ach, ile przecierpiałam przez te dwa dni, to chyba Bóg jeden wie... — żaliła się, tłumiąc szloch. — Ach, jak bardzo pragnęłam płakać, niestety nie mogłam... Suchemi oczami patrzałam na te straszne zwłoki w jego gabinecie, przykryte gobelinem... Suche miałam oczy, gdy ustawiano katafalk i zapalono świece... Ale najgorsze chyba to ten łańcuch ludzki, jakby bez końca i końca... Przychodzili ludzie, którzy nigdy go nie kochali, a może i nie szanowali. Słuchałam ich konwencjonalnych obłudnych słów współczucia i byłam sama, zupełnie sama... Erika wyjechała zaraz twierdząc, że więcej pod ten dach nie wróci... Nawet tak przywiązana dziewczyna jak Lotti błagała, abym ją zwolniła, bo boi się tego dusznego hallu i tej oksydowanej trumny. Noce spędza gdzieś u ciotki na przedmieściu. Zostałam ja, Johann i „Colly.“ Poczciwiec tuli do mnie miękki, ciepły łeb, patrzy wiernie w moje oczy i liże mi ręce. On jeden mi współczuł, ale i on wraz ze mną bał się nocy... Leżał w nocy obok mego łóżka i jeżył sierść za lada szmerem. A tu w tej willi coś się dzieje... Coś, czego ja w żaden sposób odgadnąć nie mogę. W obłędnym strachu tłumaczę sobie, że to „on“ wstaje ze śmiertelnej pościeli, wchodzi po schodach do swego gabinetu i tam zamknięty pracuje do świtu...
Baronowa Teitelberg patrzyła rozszerzonemi z przerażenia oczami w mroczny kąt pokoju, jakby stała tam jakaś upiorna wizja. Drżała na całem ciele.
Książę Strogow tulił do twarzy jej zimne ręce.
— Tak błagałam Boga, abyś wrócił z Paryża... — mówiła szlochając.
— Luizo, gdybym wiedział co się tu dzieje... — usprawiedliwiał się cicho. — Siedziałem nad Sekwaną, zajęty porządkowaniem swoich interesów i losami moich nieszczęśliwych rodaków Rosjan. Pochłonięty byłem tak pracą, że godziny mojego wypoczynku były doprawdy nieliczne. Onegdaj szedłem na obiad do Duval'a, chłopcy na Avenue de la Bourse sprzedawali „Paris Midi.“ Kupiłem gazetę i wszedłem do gabinetu restauracyjnego. Gdy przeczytałem wiadomość o tragicznej śmierci twego męża, bezzwłocznie wsiadłem w taxi i pojechałem do notarjusza. Zaklinałem go na wszystko w świecie, aby przyspieszył kontrakt, bo muszę bezzwłocznie wracać do Berlina. Obiecał uczynić wszystko możliwe... Niestety, dopiero następnego dnia mogłem opuścić Paryż. Myślałem tylko o tobie... Wyczuwałem, jak strasznie cierpisz. Chciałem być blisko ciebie, — rozumiałem, że będę ci potrzebny... Dziś, wprost z dworca, pędziłem do swego mieszkania, a stamtąd tu do ciebie na Grunewald...
Przytuliła się do niego z wdzięcznością. Milczała, a oczy jej z miłością ślizgały się po jego bladej, szlachetnej twarzy, po pięknie wykrojonych ustach i długo zatrzymały się na siwych źrenicach kochanka, jakby wypowiadała mu nieskończoną miłość i przywiązanie.
Opasał ją muskularnem ramieniem i położył głowę na jej kolanach. Ona gładziła palcami jego włosy. Trwali chwilę w głębokiem zamyśleniu.
— Tak dobrze tu blisko ciebie... — szepnął.
Drgnęła. Ręce jej zaczęły niespokojnie błądzić po jego włosach.
— Nie, tu nie dobrze, — mówiła z trwogą w głosie. — W tych murach, w tych kątach, nawet w meblach, czai się jakieś nieszczęście... I on stał się takim dopiero tu... Przedtem był inny. Pamiętam, gdy pracował w Dortmundzie, gdy dorabiał się majątku, nie miał nic droższego nad dom, mnie i małą Erikę... O, wtedy byłam nawet szczęśliwa... Każdą swoją troską, czy powodzeniem dzielił się ze mną. Był wtedy moim, a ja jego przyjacielem... Dobrze nam było tam... Niestety trwało tak krótko... W miarę jak jego majątek i wpływy rosły, zmieniał się nie do poznania, nie taił przed nami, że krępujemy jego ruchy. Erikę wysłał do pensjonatu w Anglji. Ja zostałam przy nim i patrzyłam z niepokojem, jak w nim zaczyna się rozwijać coraz większa drapieżność. Gdy nie potrzebował już starać się o powiększenie majątku, bo kapitał sam na siebie pracował, wtedy zaczął niszczyć swoich konkurentów. O, żebyś wiedział, ile łez i ile przekleństw padło na jego głowę... Nie miałam wtedy na niego już żadnego wpływu. Żył własnem życiem. Moje słowa perswazji, prośby i zaklęcia odbijały się jak od pancerza od jego kpin i uporu. Ostatnio pochłonięty był zupełnie procesami z rządem polskim o jakieś fabryki chemiczne, które miał na terenie Polski. W tej sprawie jeździł do Hagi, do Genewy, do Warszawy. Całą energję i potęgę swoich wpływów zużywał na wydarcie tych fabryk. Sprawy jego jednak musiały być bardzo wątpliwe, bo wynik tych procesów nie był dla niego pomyślny. To go jątrzyło i doprowadzało do szaleństwa. Polaków tak nienawidził, że słowa „Polak“ nie wolno było ani w biurze, ani w domu wypowiedzieć. Całe rzesze polskich robotników wydalił z fabryk w Nadrenji. Wiem, iż uczciwi i rozsądni prawnicy starali się odwieść go od szaleńczych procesów, — nie dowierzał im. Wreszcie i oni nie chcąc narażać się jemu, przestali się wtrącać w tę sprawę. Ostatnie lata, tu w tym pałacyku na Grunewaldzie, żył już tylko nienawiścią. Nie znosił zadowolonych i szczęśliwych twarzy dookoła siebie...
— Luizo, może źle go oceniasz, — przerwał jej miękko. — Nie rozumiałaś go. On był Niemcem z krwi i kości, — ty Szwajcarką, wychowałaś się w innych warunkach i otoczeniu. W niego od dziecka wpajano, że on i jego naród powinien panować nad światem. Dlatego to, co jemu wydawało się naturalne, ty brałaś za drapieżność, czy szaleństwo. Obserwowałem go przecież, nie był inny jak całe jego otoczenie, — był tylko potężniejszy kapitałem i wpływami... A zresztą poco w tej chwili analizujesz duszę człowieka, który przed dwoma jeszcze dniami przestał istnieć i którego nie kochałaś...
— Och, nie mów, że przestał istnieć... — przerwała ze strasznym lękiem. — On jest, on jeszcze jest. Ja czuję, że wypełnia on jeszcze sobą wszystkie kąty tego domu... Nie domyślasz się nawet, że on wiedział, że go zdradzam... O, nie przecz temu. Tak było. Nieraz, gdy widział na mojej twarzy uśmiech szczęścia, to badawczo patrzył mi w oczy... Wiem, że wszystko w nich czytał. Gdy bałam się jego spojrzenia i zasłoniłam rzęsami oczy, wtedy śmiał się tak dziwnie, że strach mnie oblatywał. Czytał we mnie jak w otwartej książce...
Książę Strogow wstał z klęczek, chodził nerwowo po pokoju. Co chwila przesuwał ręką po czole, widocznie chciał odpędzić jakieś przykre myśli. Stanął wreszcie koło kominka i spokojnie patrzył w ogień. Czerwone refleksy padały na jego piękną twarz i grały w jego dużych, siwych źrenicach.
Baronowa milczała pogrążona w myślach. Strogow pierwszy ocknął się z zamyślenia.
— Źle zrobiłem, Luizo, że pierwszy nie powiedziałem mu o naszej miłości... Byłbym ciebie wcześniej wyrwał z jego rąk... Byłbym ci oszczędził tych tortur psychicznych jakie musiałaś w tym domu przechodzić... Niestety, nie mogłem tego zrobić, ponad ciebie, ponad moją miłość było jednak coś większego i silniejszego...
— Kobieta? — spytała z niepokojem.
— Ach nie, nie kobieta.
— I nie bałbyś się wyznać mu wszystkiego?
— Nie.
— A widziałeś go w hallu wśród kwiatów i świec? — spytała z lękiem.
— Widziałem.
— I nie zadrżałeś?
— Nie. Przeciwnie, patrzyłem w czarny welon na jego twarzy, bo chciałem spojrzeć mu w oczy.
Z przerażenia zasłoniła twarz rękami.
— Nie bój się, Luizo, ja nie patrzyłem w te szklanne, krwią nabiegłe oczy z nienawiścią, nie miałem powodu do tego. Ja dziękowałem mu za to, że ani atomu twojej miłości i przywiązania nie zatrzymał dla siebie i nie zabiera do grobu... Czy mogłem mu złorzeczyć?
— Silny jesteś.
— Tak silny jestem, — powtórzył w zamyśleniu, — ale silny nie nienawiścią jak on, silny jestem celem, któremu służę i miłością dla ciebie...
Patrzyła z wdzięcznością na swego kochanka.
— Teraz dobrze mi, — mówiła cicho. — Przy tobie zaczyna opuszczać mnie ten obłędny lęk.
— Potem, co mi przed chwilą powiedziałaś — mówił z powagą, — nie wierzę, by mogło ci być dobrze w tym domu. Wierzę teraz, że te kąty, nawet meble są przeklęte. Ale przeklęte przez twój strach i zmaganie. I dlatego stąd wyjedziemy...
— Ależ nie mogę wyjechać...
— Wyjedziesz ze mną. I ja nie mam już celu siedzieć dłużej w Berlinie. Mam dość tego nieprzytulnego miasta, w którem wre i kipi nienawiść do całego świata. Nienawidzę Berlina. Dzień, w którym wyjadę stąd z tobą, uważać będę za najszczęśliwszy w życiu...
— Wyjeżdżasz do Paryża?
— Nie, do Warszawy. Tam mam jeszcze kilka ważnych spraw rodzinnych do załatwienia. Kilka miesięcy musimy spędzić w Polsce...
Nie odpowiedziała. Strogow patrzył dalej w kominek i snuł jakieś swoje plany. Na jego wysokiem czole zarysowała się głęboka brózda, silne łuki brwi schodziły się razem nad kształtnym nosem.
Na korytarzu usłyszeli nagle szybkie kroki. Baronowa Teitelberg drgnęła nerwowo.
— Ale masz zdezelowane nerwy, — powiedział Strogow z głęboką troską. — Drżysz nawet wtedy, gdy ktoś idzie przez korytarz.
Do buduaru baronowej wszedł Johann, trzymając dużą kartę wizytową na tacy. Podał ją swojej pani. Spojrzała na bilet i tłumiąc niechęć rzuciła cierpko:
— Ach, jeszcze i to trzeba przetrzymać...
Książę zbliżył się, przeczytał na karcie nazwisko: „Dr. Wilhelm Blindow — radca policji.“
— Proś tego pana, — polecił z niechęcią. — A może chcesz, abym się oddalił? — spytał, gdy służący wyszedł na korytarz.
— Ależ przeciwnie, zostań — prosiła. — Nie mam żadnych tajemnic przed tobą. Wolę nawet, abyś był obecny.
— Zostanę. Ciekaw jestem, jak ten Blindow wygląda. Podobno ma być niezwykle zdolny detektyw...
Za chwilę wszedł do pokoju wysoki, chudy człowiek z olbrzymiemi okularami na nosie. Obecność kogoś trzeciego stropiła go nieco. Ale książę podszedł do niego z uśmiechem.
— Pan radca wybaczy moją obecność, — usprawiedliwił się Strogow, — jestem jednak tyloletnim przyjacielem baronowej, iż nie ma przede mną tajemnic. Po tragicznym wypadku baronowa nie może odzyskać równowagi i czuje się lepiej duchowo w mojej obecności. Jeśli więc pan radca nie sprzeciwi się, pozostanę w pokoju. Może i ja przyczynię się do rozwiązania tragicznej zagadki...
Radca policji dotknął ręki księcia, następnie złożył głęboki ukłon baronowej. Usiedli w fotelach.
Blindow obserwował bacznie twarz Strogowa, a książę z zainteresowaniem i jakby z szacunkiem patrzył w mądre oczy radcy policji.
— Właściwie ja powinienem przeprosić za tak spóźnioną wizytę, — usprawiedliwiał się Blindow, — ale zrozumieją państwo, że muszę kuć żelazo dopóki gorące. Ponieważ natknąłem się na kilka wątpliwości, których sam nie jestem w stanie rozstrzygnąć, więc ośmielam się zwrócić o pomoc do pani baronowej. Chciałbym dowiedzieć się, jak w ostatnich czasach układały się stosunki między zamordowanym a jego sekretarzem p. Haunerem?
— Haunera mało znam, — mówiła spokojnie, ale jakby pod przymusem. — Widziałam go zaledwie kilkanaście razy. Jest to młody człowiek, podobno gorliwy sportowiec, zdobywca kilku poważnych nagród na konkursach. Mąż lubił go. Twierdził jednak, że jest lekkomyślny, żalił się, że nie przestrzega godzin urzędowych. Potem jakoś stosunek zaufania między zmarłym a sekretarzem zepsuł się, ponieważ Hauner miał być zbyt wścibski i interesował się sprawami, w które mąż postanowił nie wtajemniczać go...
— Czy Hauner długo był sekretarzem męża pani?
— O, tak. Od czasu, gdy mieszkamy na Grunewaldzie, a więc kilka lat.
— Czy nie zauważyła pani, aby stosunki między ś. p. mężem a sekretarzem w ostatnich dniach nawet się tak zaostrzyły, że mąż obawiał się Haunera?
— Boję się odpowiedzieć nieostrożnie na to pytanie, — mówiła, namyślając się, — wiem bowiem, że odpowiedź moja może mieć poważne konsekwencje. Przypominam sobie tylko, że raz mąż w czasie obiadu opowiadał córce, iż Haunera do pasji doprowadza, że został izolowany od niektórych interesów. Mój mąż wyraził się wtedy, że chętnie pozbyłby się sekretarza, gdyby nie pewne powody... Możliwe jednak, że był to chwilowy zły humor męża, w który usposobienie jego tak obfitowało... Bliżej sprawy wyjaśnić nie umiem...
— A może zna ją lepiej baronówna Teitelberg?
— Wątpię, mąż nie uważał za stosowne ani mnie, ani córki wtajemniczać w swoje sprawy. Czasem tylko w przystępie dobrego humoru skłonniejszy był do wynurzeń, które ograniczały się jednak do kilku słów...
— A jakie jest księcia zdanie o sekretarzu? — spytał nagle Blindow.
— Haunera znałem tylko z widzenia. Uważam go za człowieka niezdolnego do zbrodni, może do drobnych oszustw... To jest, oczywiście, mój prywatny sąd, którego żadnemi dowodami poprzeć nie byłbym w stanie. Uważam więc, że moja opinja jest zupełnie nie miarodajną, — odpowiedział ze swobodą Strogow.
Blindow uśmiechnął się zagadkowo. Wyjął z kieszeni ćwiartkę papieru poplamioną atramentem.
— Czy przypadkiem nie zna pani baronowa tego charakteru pisma? — spytał nagle detektyw, podsuwając jej szybko jakiś papier przed oczy.
Spojrzała na ćwiartkę papieru i cofnęła się gwałtownie, jakby pod wpływem wielkiego wzruszenia.
— Nie znam tego pisma... — odpowiedziała dziwnie zmieszana.
— Stanowczo nie przypomina pani sobie, aby kiedykolwiek otrzymała list pisany podobnym charakterem? — pytał dalej Blindow, nie spuszczając oczu z jej twarzy.
Pod wpływem tego badawczego spojrzenia baronowa mieszała się coraz bardziej.
— Ależ nie, stanowczo nie przypominam sobie... — mówiła, opuszczając wzrok na dywan.
— To dziwne... — mruknął detektyw. — Ja myślałem, że pani opowie mi bardzo ciekawą historję ze swoich przeżyć w ostatnich dniach...
Baronowa Teitelberg nie odpowiedziała, palce jej nerwowo biegały po poręczy fotela. Strogow patrzył na nią ze zdziwieniem. Zrozumiał natychmiast, że baronowa tai coś przed detektywem. Wyciągnął rękę po papier.
— Czy ja mógłbym to obejrzeć?
— Ależ owszem, książę, — odpowiedział Blindow skwapliwie i wręczył mu papier.
Strogow długo i badawczo przypatrywał się każdej literze pisma. Potem przeniósł oczy pełne zdziwienia na baronową.
Przez chwilę trwała kłopotliwa cisza. Przerwał ją radca policji.
— Jeśli list ten nie wyjaśnia ani trochę sytuacji, — mówił z wyraźną ironją, chowając papier do kieszeni, — to może pani baronowa zechce przynajmniej udzielić mi kilka uwag o swojej pokojówce...
— O Lotti? — spytała zdziwiona. — Ależ to bardzo dobra i uczciwa dziewczyna...
— Która wczoraj wieczorem omal nie znalazła się pod kluczem,— przerwał szorstko radca.
Baronowa Teitelberg patrzyła ze zdumieniem na detektywa.
— Tak, omal nie znalazła pod kluczem,— powtórzył dobitnie. — Gdyby nie to, że jest mi jeszcze potrzebna i po jej śladzie spodziewam się dojść do siedliska zbrodni, — to już wczoraj mogłem spokojnie przewieźć ją na Moabit wraz z jej sympatycznem towarzystwem.
Baronowa stanęła żywo w obronie swej pokojówki:
— Pan radca doprawdy myli się... Od kilku lat służy u mnie i nigdy nie miałam najmniejszego powodu żalić się, ani ją strofować. Polecił ją mężowi jego brat Joe Teitelberg z Augsburga....
— Możliwe. Narazie jednak sądu swego o niej nie mogę zmienić, a teraz, jeśli już z tak skąpemi informacjami mam wyjść od pani baronowej, to może na ostatnie przynajmniej pytanie otrzymam bardziej uchwytną odpowiedź. Czy sekretarz Hauner po morderstwie był tu, w willi na Grunewaldzie?
— Był. O ile przypominam sobie onegdaj rano, to jest w kilka godzin po morderstwie, przyszedł jak zwykle do biura i przez służącego pytał mnie, czy nie dam mu żadnych zleceń. Johann opowiadał mi, że Hauner był tak przerażony wiadomością o morderstwie, że na długą chwilę zaniemówił, potem bełkotał jakieś niezrozumiałe słowa i za żadną cenę nie chciał wejść do gabinetu, w którym leżały zwłoki męża.
— A później nie zgłaszał się?
— Prawdopodobnie nie. Nie pytałam zresztą o niego. Zrozumie pan radca, że w tem nieszczęściu najmniej interesowałam się osobą Haunera...
Blindow namyślał się chwilę nad czemś, potem spytał:
— A po tragicznej śmierci męża nie poczyniła pani żadnych spostrzeżeń? Nie zauważyła pani jakichś zmian w usposobieniu otoczenia np. przerażenia, konsternacji, żalu?...
— Doprawdy trudno mi odpowiedzieć. Jeśli kto był najbardziej przerażony tragiczną śmiercią — to w pierwszym rzędzie ja. Córka pod wpływem strasznego ciosu wyjechała bezzwłocznie, nie chcąc pozostać w tym domu. Zostałam sama. Jako kobieta, a więc nerwowo słaba, poddałam się zupełnie nieszczęściu. W dzień chodziłam jak automat, w nocy pracowała moja rozgorączkowana wyobraźnia... Może to śmieszne, ale ustawicznie słyszałam w nocy jakieś szmery, kroki i ruchy. Świt, oczywiście, przywracał mi równowagę. W dzień zdawałam sobie sprawę z nocnej egzaltacji...
— Słyszała pani szmery? — spytał mocno zdziwiony Blindow. — I nie była pani ciekawa zbadać, skąd one pochodzą?
— Za żadną cenę nie byłabym ośmieliła się przekroczyć progu tego pokoju... — mówiła z szalonym lękiem w oczach.
— Tak, to zrozumiałe... — odpowiedział machinalnie Blindow i umilkł. Zdawało się, że myśli detektywa pracują usilnie nad rozwiązaniem jakiejś zagadki. Utkwił oczy nieruchomo w kącie pokoju, gdzie leżał rozciągnięty na dywanie wspaniały chart syberyjski.
— Czy pies spędzał również noce w pokoju pani? — spytał wreszcie.
— Tak.
— A jak się zachowywał?
— Był czasem niespokojny, jeżył sierść, podbiegał od czasu do czasu do drzwi i warczał groźnie. Wtedy tak szalony lęk mnie ogarniał, że zapalałam wszystkie lampy w pokoju...
— Jeżył sierść?... — powtórzył kilka razy detektyw, potem wstał dziwnie zdenerwowany z fotela i spytał: — Czy nie byłaby pani tak łaskawa zaprowadzić mnie do pokoju, gdzie mąż został zamordowany?
Baronowa spojrzała na niego z lękiem.
— Nie panie, za żadną cenę nie weszłabym tam. Ja widzę ciągle ten straszny gobelin, którym on był przykryty...
Książę Strogow wstał z fotela.
— W takim razie ja wyręczę baronową, — powiedział uprzejmie i zadzwonił na służącego.
Za chwilę wszedł Johann.
— Gdzie jest klucz od gabinetu pana barona? — spytał książę.
— Noszę go ciągle w kieszeni, tak jak to pan baron jeszcze mi polecił...
— Doskonale, Johann, że nawet po śmierci spełniacie jego rozkazy, — przerwał z uznaniem detektyw. — A czy nie wpuszczaliście od chwili morderstwa nikogo do gabinetu?
— Nikogo, panie radco. Zresztą ktoby tam chciał wejść po tym strasznym wypadku.
— Właśnie my chcemy wejść, — spokojnie powiedział książę.
Służący skłonił się służbiście, ale w jego oczach można było wyczytać, że wolałby tam nie wchodzić.
Blindow pierwszy wyszedł na korytarz, za nim podążył książę i Johann. Przeszli przez hall obok katafalku i szybko skierowali się na schody. Stanęli wreszcie przed drzwiami gabinetu, w którym dwa dni temu rozegrała się krwawa tragedja.
Johann drżącemi rękami długo szukał klucza w kieszeni. Na twarzy służącego malował się coraz większy lęk. Wreszcie wyjął płaski skomplikowany klucz od zatrzasku, ale ręce tak mu drżały z przerażenia, że nie mógł trafić w otwór zamku.
— Wstydź się Johann, — upominał go Blindow. — Czego się tak lękasz?...
— Panie radco, — usprawiedliwiał się służący. — We wsi, skąd pochodzę, opowiadają, że dusza zamordowanego krąży koło tego miejsca, gdzie zginął...
— Czy oszalałeś? — burknął radca. — Jak możesz wierzyć w takie brednie?
— Kiedy wierzę, — powiedział z naiwną szczerością Johann, — i jak nie mam wierzyć, skoro po nocach słyszę, jak w tym pokoju ciągle coś się tłucze, kołacze jakby sam baron za życia...
Strogow położył rękę na ramieniu wystraszonego Johanna.
— No, otwieraj prędzej, — rozkazał spokojnie. — Zaraz przekonasz się, że nic tam nie kołacze...
Johann nacisnął zatrzask do ciemnego pokoju. Książę przekręcił taster. Światło pająka elektrycznego wypełniło pokój. Wszystkie meble, każdy najdrobniejszy przedmiot stał na tem samem miejscu, na którem znajdował się w chwili tragicznej śmierci barona Teitelberga. Nawet ogarek cygara, który zdusił Kanner w chwili morderstwa, leżał na olbrzymiej bronzowej popielnicy.
Johann rozglądał się trwożliwie po pokoju. Ład i porządek, jaki tu panował, zaczęły go jednak uspakajać.
Książę i Blindow przeszli do drugiego pokoju.
Zaledwie zapalili światło z ust detektywa i księcia wyrwał się okrzyk zdumienia.
Na ziemi leżał trup młodego człowieka, zwrócony twarzą do dywana. Wokoło głowy utworzyła się kałuża gęstej zakrzepłej krwi, która ciągle spływała jeszcze z szyi zamordowanego. Obok głowy zabitego leżała czapka sportowa cała przesiąknięta krwią i mały pistolet repetjerowy. Zamordowany trzymał w ręce duży plik stumarkówek. Johann patrzał zdumiony na zwłoki i nagle krzyknął:
— Toż to pan sekretarz Hauner!
Radca policji i Strogow zamienili zdumione spojrzenia.
Stary detektyw pochylił się nad zwłokami i bacznie obserwował każdy szczegół ubrania zamordowanego.
— Znowu sadza... — mruknął pod nosem.
Na plecach zabitego znać było dwie duże, czarne plamy, jakby rozmyślnie nalepione.
— Sądzi pan, — spytał spokojnie Strogow, wskazując na zwłoki, — że ta sama ręka zabiła Haunera, która onegdaj wyprawiła na tamten świat Teitelberga?
Radca policji wzruszył ramionami na znak, że niebardzo orjentuje się w tragicznym wypadku. Potem starał się odwrócić zwłoki twarzą do sufitu. Bezwładne ciało ciężyło jednak ku ziemi. Strogow pomógł detektywowi.
Po wielkim wysiłku udało się wreszcie zmienić pozycję zwłok. Badali przyczynę śmierci. Na szyi zamordowanego znaczył się mały, ale bardzo głęboki otwór, z którego obficie sączyła się krzepnąca krew. W otwartych oczach zmarłego utrwalony był strach, blada twarz zabrudzona była w kilku miejscach sadzą.
— Ale celnie go uderzył, — mruczał Blindow, dopowiadając coś do własnych myśli.
— Skąd ta sadza? — pytał coraz bardziej zaciekawiony książę.
— Z komina, — opryskliwie rzucił detektyw.
— Więc Hauner wlazł kominem do tego pokoju?
Blindow poprawił okulary i popatrzył na księcia, jakby dziwił się jego niedomyślności. Wreszcie z silnym akcentem zniecierpliwienia mruknął:
— Poco miał włazić kominem, jeśli miał klucz od gabinetu.
— Ach, więc morderca?...
Detektyw zbył pytanie milczeniem, rozglądał się tylko bacznie po pokoju. Wreszcie oczy skierował na kasę pancerną. Wypalony przez ślusarzy kwadrat leżał teraz odbity na środku pokoju. Pieczęcie były zerwane. Z wnętrza stalowej kasy wydobył ktoś część papierów, które leżały porozrzucane na ziemi.
Blindow zbliżył się do otworu kasy, wyjął z kieszeni olbrzymie szkło powiększające i przy pomocy silnej lampki elektrycznej badał starannie szczerby otworu.
Na stalowych zębach powstałych z przepalania i rozdzierania łomem, widniały małe kłębki jasnej wełny. Detektyw porównał je z paltem zamordowanego. Kolor był identyczny. Nie ulegało wątpliwości, że Hauner przez otwór wśliznął się do kasy i otarł jasne, włochate palto o szczerbate zęby.
Książę i Johann stali nieruchomo w drzwiach i z uwagą śledzili każde poruszenie detektywa. Strogow podziwiał celowość ruchów starego człowieka i po każdem jego poruszeniu, po każdym geście odgadywał bieg jego myśli.
— Rzeczywiście, niebywale orjentuje się... — szepnął wreszcie książę do siebie.
Blindow wgłębił się tymczasem w porozrzucane na ziemi papiery. Każdą ćwiartkę papieru badał przez szkło powiększające i układał systematycznie na ziemi jedną kartkę obok drugiej. Wkońcu zbliżył się do zwłok, wyjął z rąk zamordowanego gruby plik banknotów i poddał go tak samo starannym badaniom, jak papiery.
Praca ta zdawała się przeciągać w nieskończoność. Johann i Strogow bali się najmniejszem poruszeniem przerwać skupienie detektywa. Wreszcie Blindow zdjął wielkie szkła rogowe, przetarł je chustką i skierował oczy krótkowidza na księcia.
— I co pan sądzi o wypadku? — spytał z dziwnym uśmiechem, wskazując palcem na zwłoki młodego człowieka.
— Doprawdy, nic nie rozumiem. Mam wrażenie, że wsadzono mnie w jakąś gęstą, czarną maź, w której tracę orjentację, — odpowiedział Strogow i bezradnie rozłożył ręce. — Ale pan radca musi mieć przecież jakiś sąd o wypadku...
— Wyrobionego zdania, oczywiście, jeszcze nie mam. W każdym jednak razie dziękuję Bogu, że my we trójkę wyjdziemy w tej chwili cało z tego gabinetu... Tak jest... Niech się książę nie dziwi... Tylko opatrzności boskiej zawdzięczamy, że nie leżymy tu wszyscy trzej, jak barany obok Haunera. Książę nie wierzy?... — spytał detektyw i przez jego drobną, pomiętą twarz przebiegł dziwny uśmiech.
Johann zbladł. Z trwogą rozglądał się po kątach pokoju. W oczach księcia malował się niepokój. Obydwaj mieli wrażenie, że w tym pokoju znajduje się jakaś piekielnie mocna, a niewidzialna ręka, która z piorunującą szybkością może im zadać cios. Po ciele obu przebiegały dreszcze przerażenia.
— Nie bój się Johann, — zaśmiał się radca policji. — Żaden duch, o którym słyszałeś we wsi, nam nie grozi, tylko żywy, sprytny, i to niezwykle sprytny zbrodniarz. Niebezpieczeństwo minęło z chwilą, gdy zapaliliśmy światło. W ciemności mogło być z nami nieco gorzej. Mogło być to samo, co z panem sekretarzem barona Teitelberga... Ale szkoda czasu na dyskusje... Schodźmy powoli na dół. Muszę telefonicznie wezwać komisję sądowo-lekarską i obejrzeć pokoje gościnne. Sądzę, że i tam znajdę coś ciekawego...
Gdy znaleźli się w klatce schodowej, książę Strogow zatrzymał Blindowa.
— Panie radco... — mówił Strogow, patrząc nieśmiało w oczy starego detektywa.
— Słucham księcia....
— Niech mi pan powie, czy baronowej Teitelberg grozi pod tym dachem jakieś niebezpieczeństwo?...
— Doprawdy książę, że trudno mi odpowiedzieć. Zbyt mało jeszcze orjentuję się w sytuacji.
Mina księcia zdawała się być coraz bardziej zakłopotana, oczy jego szukały czegoś w kącie korytarza, wahał się chwilę, ale potem mówił z rosnącym niepokojem:
— Bo wie pan radca... Choć może nie powinienem tego mówić... ale baronowa Teitelberg jest mi bardzo droga... Ani przez chwilę nie wahałbym się poświęcić dla niej wszystkiego. Zrozumie więc pan, że czuję straszny lęk i niepokój. Obawiam się, że w tym przeklętym domu dopełnia się jakiś straszliwy akt zemsty za jakieś popełnione zbrodnie... Oczywiście, nie wiem nic pewnego, ale tak mówi mi intuicja. Boję się, czy ten akt zemsty nie dosięgnie tej biednej, nieszczęśliwej kobiety, której jedynie winą jest chyba to, że była żoną zamordowanego... Przyznam otwarcie, że boję się pozostawić baronową Teitelberg w tych tragicznych ścianach, w których co chwila dokonywa się jakaś zbrodnia. Chciałbym przenieść ją stąd w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
Blindow patrzył długo w oczy księcia. Dostrzegł w nich głęboką troskę i lęk. Na bladej twarzy Strogowa malował się głęboki smutek i zakłopotanie. Prawdopodobnie obawiał się, czy słowa jego zostaną należycie zrozumiane.
Mimo całej opryskliwości i zgryźliwości usposobienia, stary urzędnik poczuł nagle sympatję do tego młodego człowieka, z którego oczu biły cienie marzycielstwa.
— Książę jest Rosjaninem? — spytał detektyw, kładąc chudą rękę na ramieniu Strogowa.
— Tak, jestem Rosjaninem.
— Poznałem, — szepnął miękko Blindow. — Każdy z was jest marzycielem. Więc i książę nie stanowi wyjątku... My Niemcy sentymentem nie grzeszymy, ale ja rozumiem pana... Niestety, radzić nie mogę. W tej chwili nie mogę się zorjentować, czy baronowej grozi niebezpieczeństwo, możliwe, że za kilka godzin będę miał jakiś wyrobiony pogląd na zbrodnię... Nie widzę jednak powodu, dla którego baronowa me miałaby opuścić tego domu, nad którym unosi się jakieś nieszczęście... Dobrze byłoby, gdyby książę narazie nie zawiadamiał baronowej o tragicznej śmierci sekretarza. Uważam, że jest zbyt silnie wyczerpana nerwowo i nowych wstrząsów należy jej oszczędzić. Zachodzi jednak wątpliwość, czy baronowa zgodzi się opuścić mieszkanie przed pogrzebem męża? Ale to już zostawiam wpływom księcia... Ja muszę dalej prowadzić dochodzenia na miejscu i dopiero po upływie godziny opuszczę willę. Bardzo pragnąłbym, aby udało się panu namówić baronową do wyjazdu w tym czasie... No, a teraz pora iść do gościnnych pokoi. Dobranoc panu.
Blindow uścisnął mocno rękę księcia, przywołał służącego i z nim razem udał się do gościnnych pokoi. Strogow patrzył przez chwilę na chudą postać oddalającego się detektywa i mruknął do siebie:
— Poczciwiec... Widocznie musi mieć w sobie jakąś domieszkę krwi słowiańskiej, — potem przeszedł hall i korytarz i zastukał lekko do drzwi baronowej Teitelberg.
Siedziała na tem samem miejscu, na którem ją zostawił. Zdawała się być mniejsza i bardziej złamana. Spytała gorączkowo:
— Byliście na górze?
— Tak. Stary detektyw marudził, brał jakieś pomiary, coś odrysował. Dla przyzwoitości musiałem mu towarzyszyć. Gdybym jednak wiedział, że jego praca tak długo przeciągnie się, byłbym wcześniej go pożegnał...
— Nie masz pojęcia, — przerwała mu nerwowo — jak bardzo dłużyły mi się chwile oczekiwania. Jakieś dziwne przeczucia zaczęły mnie opanowywać. Zdawało mi się, że czai się tam jakieś niebezpieczeństwo, że znowu jakiś trup leży na czerwonym bucharze...
Strogow żachnął się.
— Doprawdy, Luizo, — mówił z silnym niepokojem w głosie, — zaczynam obawiać się o twoje zdrowie. Słowa Blindowa wydają mi się teraz bardziej słuszne, aniżeli przypuszczałem.
— Jakie słowa?
— Ach, nie chcę ci powtarzać, aby jeszcze bardziej nie drażnić twego systemu nerwowego...
— Proszę cię, Dymitr, nie taj nic przede mną... Powiedz, co Blindow mówił...
— Mówił, że obawia się, iż twoje przeczulone nerwy nie dotrwają do końca... Nie chcę cię przerażać, ale powiedział, że w tyloletniej swojej praktyce niejednokrotnie natknął się na wypadki, w których zbytnie wzruszenie, a szczególnie długotrwały strach, odbiły się na umyśle...
Chwyciła spazmatycznie swego przyjaciela za rękę. W jej oczach tliły błyski szalonego lęku.
— Dymitr, ty sądzisz...
— Ależ uspokój się, nic nie sądzę. Na szczęście widzę cię zdrową, ale nerwowo niezwykle wyczerpaną. Na to jednak jest rada...
— Jaka?
— Prosta: opuścić miejsce, które jest powodem rozstroju i lęku. Tak doradziłby ci każdy lekarz...
— Ależ to niemożliwe, abym opuściła ten dom przed pogrzebem męża.
— Zupełnie możliwe. Każdy uczciwy człowiek doradziłby ci to samo. Nie wiem, co w tej chwili powinno być dla ciebie droższe, czy twoje zdrowie, czy opinja ludzi z któremi nigdy się nie zetkniesz?... Jeszcze jedna noc spędzona samotnie w tych murach może dokończyć dzieła rozstroju nerwów...
— Przecież ty, Dymitr, nie odejdziesz... — mówiła, chwytając go kurczowo za rękę.
— Pomyśl, Luizo, co gorsze może mieć następstwa dla twojej opinji, czy to, że ja spędzę w tym domu żałoby noc do świtu, — czy też to, że ty spędzisz kilka godzin poza willą... — powiedział miękko Strogow, tuląc ją do siebie.
Z braterską niemal tkliwością gładził długo jej miękkie, puszyste włosy, potem przycisnął jej ręce do swojej twarzy i prosił:
— Luizo, odrzuć egoizm. Czy wolisz zostać w tych przeklętych murach z człowiekiem, który złamał i zmarnował twoje życie, czy odejść stąd z człowiekiem, który kocha ciebie każdą komórką swojego serca i duszy i radby prowadzić cię przez życie w słońcu i szczęściu? Rozważ to...
Całował jej ręce, oddechem starał się zagrzać jej zimne palce.
Zwiesiła głowę, namyślała się nad czemś głęboko. Strogow czuł, że waha się. Postanowił rzucić na szalę ostatni argument:
— Erika była o wiele rozsądniejsza od ciebie. Wyjechała z domu, nie troszcząc się zupełnie o to, co powie opinja. Ona rozumiała znakomicie, że nie polepszy sytuacji, a nerwy zdezeluje zupełnie. Wyjechała i nikomu na myśl nawet nie przeszło obwiniać ją o to, że uciekła od zwłok ojca... Przed chwilą mówiłaś, że jakieś przeczucia ogarniają cię. Wierzę, że w przeczuciach kobiety jest zawsze atom jasnowidzenia. Nie wykluczam, że nowy straszniejszy jeszcze grom może uderzyć...
Podniosła głowę, spojrzała mu w oczy.
— Masz rację, Dymitr. Wyjadę stąd zaraz, ale gdzie? — szepnęła cicho.
— Pozostaw to mnie, — prosił, gładząc jej ręce. — Przewiozę cię tam, gdzie bezpiecznie, gdzie żadna potwarz nie będzie mogła paść na twoją głowę...
— Dziękuję ci...
Strogow objął ramieniem smukłą postać swej kochanki, i podszedł z nią do lustra, zapalając duży pająk. Strumień białego światła wypełnił buduar, przełamał i wypędził gnębiące światło ampli.
— Przypatrz się, Luizo, — mówił Strogow, wpadając w dobry humor. — Zmizerniałaś, przybladłaś, na twarzy twojej utrwalił się wyraz jakiegoś strasznego zgnębienia... Czy warto?
Uśmiechnęła się blado.
W oczach jego zajaśniały teraz błyski szczęścia. Obsypał jej ręce pocałunkami.
— Ale ubieraj się szybko. Ja zadzwonię do garażu i każę szoferowi zajechać przed dom.


∗                                        ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.