Wizyta kapitana Stormfielda w niebie
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wizyta kapitana Stormfielda w niebie | |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Captain Stormfield’s Visit to Heaven | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Tak, tak, Peters, my tutaj nadole guzik wiemy o kometach. Jeżeli chcecie zobaczyć prawdziwe komety, musicie iść do djabła z naszego systemu słonecznego, to jest tam, gdzie jest dość miejsca, żeby mogły się pobawić. Mój przyjacielu, mówię wam, widziałem tam komety, które nie dadzą się porównać z żadną z naszych) — choćby je nie wiem jak przykładać do siebie, zawsze ogon będzie wystawał.
Odwaliwszy nowe półtorej setki miljonów mil, znalazłem się nad plecami mojej podróżniczki. Czułem się świetnie, mogę to powiedzieć z całą uczciwością; ale akurat w tej samej chwili zobaczyłem, jak oficer, znajdujący się na pokładzie, podszedł do burty i zaczął mnie obserwować przez teleskop. Niezwłocznie dała się słyszeć jego komenda:
— Hej, wy tam wdole! Ruszać się, chłopcy! Dawajcie tutaj sto miljonów biljonów tonn siarki!
— Tak jest, sir!
— Zawołać wachtę z prawej burty. Wszyscy na górę!
— Tak jest sir!
— Posłać na górę dwieście miljardów ludzi do lin i do żagli!
— Tak jest, sir!
— Postawić całe ożaglowanie, jakie jest na burcie!
Nie upłynęła sekunda, gdy zacząłem rozumieć, że zwróciłem na siebie uwagę dosyć niemiłego osobnika, Peters. Mniej niż w ciągu dziesięciu sekund kometa zamieniła się w ognisty obłok purpurowo-czerwonych żagli. Czubki ich ginęły w wysokościach — zdawało się, że staruszka-kometa nagie rozpuchła i zajęła dla siebie omal że nie całe przestworza; a ten dym siarczany, walący z kominów! O, niema na świecie pióra, któremuby się udało opisać, jak ten dym zwijał się w kłęby i unosił do nieba; a woni, jaką wydawał, ani w połowie nie można sobie wyobrazić. Niepodobna również opisać tego, z jaką wściekłością ruszył teraz naprzód ten potworny statek. A tysiące gwizdków bocmańskich, a wymyślania i przekleństwa załogi, równej co do ilości zaludnienia kuli ziemskiej, uwielokrotnionemu setki tysięcy razy! Przysięgam, że ani razu przedtem nie zdarzało mi się słyszeć czegoś, coby się dało porównać z tym niebiańskim koncertem.
Pędziliśmy z kometą tuż obok siebie, starając się oboje na całego, bo nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać komety, któraby mnie wyprzedziła; ze względu na to powinienem był dać i tej dobrego nosa; w tym celu gotów byłem nawet zaryzykować katastrofę. Miałem podstawy sądzić, że zdobyłem sobie w przestworzach jaką taką reputację; bynajmniej nie miałem zamiaru jej stracić. Zauważyłem, że wyprzedzam ją teraz nie tak szybko, jak przedtem, ale zawsze wyprzedzam. Na burcie komety widać było wielkie poruszenie. Zdołu wyskoczyło dobre sto biljonów pasażerów; cały ten nieprzeliczony tłum rzucił się do burty i zaczął robić między sobą zakłady o rezultat wyścigu. Dzięki temu obciążeniu burty kometa przechyliła się i straciła trochę na szybkości. Ale jej sternik był poprostu jakiś warjat! Rzucił się na tłum, wymachując rękoma i krzycząc na całe gardło:
— Marsz nadół! Nadół, wy.....[1]! Żeby mi momentalnie wszyscy byli na dole, bo inaczej czaszki wam porozbijam wszystkim, od pierwszego do ostatniego!
A więc, sir, ciągle wysuwałem się potrochu naprzód, aż wreszcie dostałem się na wysokość dziobu tego starego statku. W tym czasie wyszedł na pokład i kapitan komety; stał teraz ze sternikiem w mankietach i pantoflach, z potarganą czupryną, w porwanym nieprzemakalnym płaszczu; Boże mój miłosierny, jakie żałosne mieli przytem miny! Doprawdy, nie mogłem się, powstrzymać od zagrania im na nosie, huknąwszy przytem na całe gardło:
— Dowidzenia! Dowidzenia! Może zawieźć od was jaką wiadomość żonie i dzieciom?
Peters, to był błąd z mojej strony. Tak, sir, później nieraz żałowałem tego powiedzenia — było ono naprawdę błędem. W tem sęk, że kapitan całkiem już pożegnał się był z nadzieją wyprzedzenia mnie, ale moja ostatnia uwaga wydała mu się nazbyt obraźliwa. Takiego ciosu nie mógł znieść. Odwrócił się do sternika i powiedział:
— Czy wystarczy nam siarki na tę sztuczkę?
— Tak jest, sir.
— Na pewno?
— Tak jest, sir, mamy jej więcej, niż potrzeba.
— A ile ładunku zabraliśmy do wytransportowania szatanowi?
— Miljon osiemset tysięcy kwantyrmiljonów „kazarków”.
— Doskonale. Niech ich mieszkańcy pomarzną do przyjścia następnej komety. Odciążyć statek! Prędzej, prędzej się ruszać, chłopcy! Cały ładunek za burtę!
Peters, patrzcie mi prosto w oczy i starajcie się zachować spokój. Przekonałem się, że „kazark” jest niczem innem jak tylko planetą o pojemności 169 kul ziemskich! Otóż całą tę ogromną masę wyrzucili za burtę. Padając, pociągnęła za sobą znaczną ilość gwiazd — znikły, jakby zgaszone czyjemś gigantycznem dmuchnięciem. Co zaś do wyścigu — ten w jednej chwili się skończył. Kometa, zaledwie pozbyła się ładunku, ruszyła naprzód i w ciągu sekundy wyprzedziła mnie tak, jakbym stał na kotwicy. Kapitan przeszedł na rufę, na luk, zagrał mi na nosie i krzyknął:
— Dowidzenia! Dowidzenia! Może i od was przesłać coś przyjaciołom waszej babci?
Potem włożył swój płaszcz nieprzemakalny, i po upływie trzech kwadransów jego statek zamienił się w blade, połyskujące pasmo na horyzoncie. Tak, to był błąd z mojej strony, Peters, że wypowiedziałem taką uwagę. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przestał tego żałować. Gdybym umiał utrzymać język za zębami, wziąłbym górę nad tym niebiańskim natrętem.
Ale widzę, że odbiegłem od wątku opowiadania; zaraz wezmę zpowrotem właściwy kurs. Teraz już mogliście się przekonać, jaką ja tam rozwijałem szybkość. A więc, jak już wam mówiłem, w trzydziestym roku mojej podróży zacząłem się czuć trochę głupio. Tak, tak, podróż sama przez się była przyjemna, ale trzydzieści lat zupełnej samotności... wyobraźcieno sobie, Peters. Prócz tego chciałem wreszcie dostać się dokądś. Ruszyłem w drogę, wcale się nie spodziewając, że będzie to trwać całą wieczność. Z początku podobało mi się, że podróż trwa tak długo, bo miałem pewne podstawy spodziewać się zakończenia mojej podróży w niezbyt chłodnem miejscu; ale koniec końcem zacząłem odczuwać, że gotów jestem pójść choćby do... słowem, gdziekolwiek, byleby tylko skończyć z tą nieokreślonością.
No więc pewnego razu w nocy, zresztą tam cały czas była noc z wyjątkiem tych momentów, kiedy mijałem jakąś gwiazdę, oświecającą swemi promieniami całą przestrzeń; ale takie momenty trwały sekundę, najwyżej dwie, gdyż natychmiast zostawiałem je za sobą i znów na dobry tydzień pogrążałem się w ciemnościach. Gwiazdy wiszą w przestworzach wcale nie tak blisko od siebie, jak się to nam wydaje. Ale o czem to ja zacząłem mówić? Aha! A więc pewnego razu w nocy zobaczyłem wprost za dziobem na horyzoncie niezmiernie długi szereg drgających świateł. W miarę jak się zbliżałem, zaczynały się zwiększać, rozszerzać swą objętość i coraz bardziej stawały się podobne do olbrzymich pieców o gigantycznych rozmiarach. Natychmiast pomyślałem sobie:
— Na świętego Jerzego! Nareszcie przybyłem i to na pewno nie tam, gdzie należy; wiedziałem, że tak będzie!
Wówczas zemdlałem, Nie wiem doprawdy, jak długo pozostawałem w omdleniu; widocznie długo, bo kiedy się ocknąłem, wokoło zamiast ciemności ujrzałem wspaniałe światło słoneczne i odczułem miły, świeży wiaterek. I jaka cudowna miejscowość rozpościerała się wkoło mnie — było to coś połyskującego, cudownego, zachwycającego! To, co brałem za piece, jak się okazało, było bramami milowej wysokości, zbudowane były z połyskujących klejnotów; otwierały przejście za mur z kutego złota; szczyt tego muru jak również jego końce ginęły w niezmierzonym oceanie przestworzy. Leciałem prościutko na jedną z tych bram, śpiesząc się jak na pożar. Wtedy zauważyłem, że niebo poczerniało od miljonów ludzi, zdążających do tej bramy. Co za hałas robili, unosząc się w powietrzu! Ląd również był szczelnie pokryty tłumem ludzi; sądzę, że były ich tam całe biljony.
Podleciałem do bramy razem z całą chmurą ludzi; kiedy przyszła kolej na mnie, starszy urzędnik mruknął tonem urzędowym:
— No, prędzej, prędzej! Pan skąd?
— Z San-Francisco — odpowiedziałem.
— Jak...? San-Fran...? — zapytał.
— San-Francisco.
Podrapał się w głowę, widocznie nie rozumiejąc, i powiedział:
— Czy to planeta, czy co?
Na świętego Jerzego! Powiedział tak, Peters.
— Planeta? — powtórzyłem, — Miasto, a nie planeta. I to jedno z najpiękniejszych, największych i...
— Tere-fere! — przerwał mi. — Niema czasu na rozmowy. Nam tu nie miasta są potrzebne. Skąd pan jest wogóle, że tak powiem?
— O, przepraszam — powiedziałem. — Proszę mnie uważać za pochodzącego z Kalifornji.
Znów mu zabiłem ćwieka, Peters! Namyślał się chwilę, potem powiedział, widocznie zagniewany:
— Nie znam takiej planety; może to konstelacja?
— Wielki Boże! — zawołałem. — Konstelacja? Wcale nie. To stan.
— Nic nas tu nie obchodzą stany. Niech mi pan powie wreszcie, skąd pan jest wogóle.
— O, teraz zrozumiałem, o co panu chodzi — powiedziałem. — Pochodzę z Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych w Ameryce.
Wiecie, Peters, znów mu zabiłem klina! Niech mnie djabli porwą, jeżeli mu nie zabiłem! Twarz jego przybrała taki wyraz, jak twarz figury, do strzelali rekruci. Zwrócił sie do młodszego urzędnika i zapytał:
— Gdzie jest Ameryka? Co to za Ameryka?
Młody urzędnik natychmiast odpowiedział:
— Taka gwiazda nie istnieje.
— Gwiazda? — powiedziałem przeciągłym tonem. — Co pan gada, młodzieńcze? To wcale nie gwiazda; to kraj, to kontynent. Odkrył go Krzysztof Kolumb; spodziewam się, że panowie o nim słyszeli? Ameryka... drogi panie, Ameryka przecież to...
— Stop! — powiedział starszy urzędnik. — Pytam po raz ostatni, skąd się pan wziął?
— Doprawdy, nie wiem, co mam więcej powiedzieć, chyba to, że przybyłem tu ze świata.
— A — podchwycił rozradowany — nareszcie słyszymy od pana coś, co ma sens! Z jakiego świata pan przybył?
Tym razem, Peters, jemu się udało wprawić mnie w zakłopotanie. Patrzyłem na niego jak głupi; ale po jego oczach widziałem, żem mu się śmiertelnie naprzykrzył. On pierwszy przerwał pauzę:
— No więc, z jakiego pan jest świata?
— Tak, ze świata, powtarzam panu.
— Ze świata! — powtórzył. — Hm! Mamy tu biljony tych światów!... Następny!
Ostatnie słowo znaczyło, że mam stanąć na boku. Spełniłem to, i na moje miejsce skoczył jasnoniebieski człowiek z siedmioma głowami i jedną nogą. Poszedłem się przejść, żeby rozprostować nogi. Wówczas spostrzegłem, że miljardy ludzi, których widziałem, jak lecieli do tej samej bramy, wszyscy co do jednego byli istotami, podobnemi jak dwie krople wody do opisanego przed chwilą stworzenia. Zacząłem szukać między nimi znajomych, ale ich nie znalazłem. Przemyślałem całą historję od nowa i koniec końcem poszedłem zpowrotem, czując się dość głupio.
— No i co? — zapytał starszy urzędnik.
— Widzi pan — zacząłem tonem, pełnym uszanowania — w żaden sposób nie mogłem się domyśleć, co to za świat, z którego tu przybyłem. Być może, rozpozna go pan po tem, że jest to ten świat, który został zbawiony przez Zbawiciela.
Usłyszawszy to imię, skłonił głowę, poczem powiedział miękko:
— Liczba światów, zbawionych przez Niego, równa jest liczbie bram niebieskich; niema człowieka, któryby je przeliczył. Do jakiego systemu astronomicznego należy pański świat? Ta wskazówka mogłaby się nam przydać.
— Do tego systemu należy słońce... i księżyc... i Mars (przy każdej nazwie kręcił głową — nigdy o nich nawet nie słyszał) i Neptun... i Uran, Jowisz...
— Stop — powiedział. — Niechno pan chwilę poczeka. Jowisz... Jowisz... Pamiętam, że 800 czy 900 lat temu przybył do nas stamtąd jeden człeczyna... Ale ludność tego systemu bardzo rzadko dostaje się do tej bramy. — Tu nagle zaczął patrzeć mi prosto w oczy tak badawczo, że przez chwilę poważnie się obawiałem, żeby ich nie przedziurawił tem spojrzeniem. Potem zapytał mnie spokojnie: — Czy pan tu przybył wprost z pańskiego systemu?
— Tak, sir — powiedziałem, ale troszeczkę, troszenieczkę zaczerwieniłem się, mówiąc te dwa słowa.
Popatrzył na mnie surowo i powiedział:
— To nieprawda. Tu nie miejsce na krętactwa. Pan odchylił się od swego kursu. Jak się to stało?
Znów się zaczerwieniłem i powiedziałem:
— Bardzo mi przykro; niech mi pan pozwoli cofnąć moje słowa; przyznam się do wszystkiego. Raz pozwoliłem sobie na wyścig z pewną kometą o odrobinę, zupełne głupstwo, mogę zapewnić...
— Tak, tak — zauważył bynajmniej niesłodkim głosem.
Ciągnąłem dalej:
— Ale odchyliłem się od mojego kursu o jakiś rumb, półtora i natychmiast wziąłem dawny kierunek, jak tylko wyścig się skończył.
— To nie ma znaczenia. Przyczyną całego galimatjasu jest właśnie to odchylenie. Ono sprowadziło pana do bramy, odległej od tej, która panu jest potrzebna, o biljony mil. Gdyby pan trafił wprost do swojej bramy, tam zarazby określili pański świat, i nie byłoby żadnej zwłoki. Ale spróbujemy to naprawić. — Zwrócił się do młodszego urzędnika i zapytał: — Do jakiego systemu należy Jowisz?
— Nie przypominam sobie dokładnie, sir, ale zdaje mi się, że jest taka planeta w jednym z niewielkich systemów późniejszej formacji, znajdującym się w najbardziej pustej części wszechświata. Zresztą zbadam to.
Zaopatrzył się w balon i zaczął powoli wznosić się na nim wgórę nad mapą, wielkości Road-Island, aż mi znikł z oczu. Potem od czasu do czasu zniżał się, brał coś do jedzenia i znów wzbijał się wgórę. Żeby się za bardzo nad tem nie rozwodzić, powiem krótko, że na tem zajęciu upłynęło dobre dwa dni; wkońcu opuścił się wdół i oświadczył, iż zdaje się, znalazł ten system słoneczny; możliwe zresztą, że to tylko ślady, pozostawione na mapie przez muchy, a bynajmniej nie wyobrażenie systemu. Zabrał ze sobą mikroskop i znowu wzniósł się wgórę. Jego obawy nie były usprawiedliwione. Było to właśnie wyobrażenie naszego systemu słonecznego. Poprosił mnie, żebym mu opisał naszą planetę i podał jej odległość od słońca, poczem oświadczył swemu zwierzchnikowi:
— O, teraz już wiem, o czem on mówi, sir. Jest oznaczona na mapie! U nas nazywa się „Brodawką”.
Pomyślałem sobie: „Młodzieńcze, nie byłoby dla pana bezpiecznie opuścić sie na nią i nazwać ją tam głośno takiem zaszczytnem przezwiskiem”.
Skończywszy ze sprawą mego pochodzenia, przepuścili mnie przez bramę, komunikując mi, że odtąd mogę być zupełnie spokojny — żadne dalsze nieprzyjemności mnie nie spotkają.
Potem odwrócili się ode mnie i zabrali się znowu do swojej roboty, uważając widocznie, że co do mnie wszystko już wyjaśnione.
Byłem tem dość zdziwiony, ale nie zdecydwałem się powiedzieć im o tem. Bo widzicie, bardzo mi się nie chciało tego robić; poprostu żal mi było im przeszkadzać — mieli taką masę roboty. Dwa razy decydowałem się już machnąć ręką i zostawić wszytko tak, jak jest; dwa razy zbierałem się ruszyć w drogę, i za każdym razem myśl o tem, jak ładnie będę wyglądał, pokazując się publicznie w takich łachmanach, natychmiast mnie powstrzymywała. Urzędnicy zaczęli już wytrzeszczać na mnie oczy, dziwiąc się temu, że stoję, jakgdybym przyrósł do miejsca. Nie mogłem dłużej znieść tej sytuacji — była już nazbyt niezręczna. A więc zebrałem się na odwagę i dotknąłem rękawa starszego urzędnika.
— Hę? — zapytał. — Pan jeszcze tutaj? Czego pan sobie życzy?
Złożyłem ręce w trąbkę, przyłożyłem je do jego ucha i powiedziałem półgłosem:
— Proszę mi wybaczyć i nie uważać mnie za natręta, ale czy pan o czemś nie zapomniał?
Pomyślał chwilę i zauważył:
— Czy czego nie zapomniałem?... Nie, nie sądzę.
— Niech no pan pomyśli — poradziłem mu.
Zamyślił się; po namyśle powiedział:
— Nie, zdaje się, że o niczem nie zapomniałem. A co takiego?...
— Niech pan popatrzy na mnie — poprosiłem — niech mnie pan obejrzy całego od stóp do głów.
Spełnił moją prośbę.
— No? — zapytał.
— No — powtórzyłem — i pan zupełnie nic nie dostrzega? Gdybym się w takim stanie pokazał pośród wybranych, czy sądzi pan, nie zwróciłbym na siebie powszechnej uwagi? Czy nie wyglądałbym na podejrzaną osobistość?
— Nie widzę podstawy do takich przypuszczeń — odparł. — Czego panu brak?
— Czego mi brak! Ależ ja przecież nie mam ani harfy, ani aureoli wkoło głowy, ani wieńca na niej, ani brewjarza, ani gałązki palmowej, słowem wszystkiego, co tu jest konieczne dla grzesznego ciała.
Po raz pierwszy, Peters, widziałem go tak zakłopotanego! Wkońcu powiedział:
— Ależ pan chyba z muzeum tu się zjawił. Nigdy nie słyszałem, żeby na świecie istniały wyliczone przez pana przedmioty.
Patrzyłem na niego jakiś czas, całkiem osłupiały, a potem zwróciłem się do niego temi słowy:
— Proszę mi tego nie wziąć za złe (nie żywię bynajmniej tak złych zamiarów), ale uczciwie powiadam, wcale się nie spodziewałem, żeby pan był tak mało obznajmiony za zwyczajami królestwa niebieskiego.
— Z jego zwyczajami — powtórzył. — Niebo to miejscowość obszerna, przyjacielu. Wielkie państwa posiadają masę rozmaitych zwyczajów. Tem się odznaczają nawet małe posiadłości, o czem mógł się pan przekonać w czasie pobytu swego na „Brodawce”. I skądże pan sobie ubrdał, że można się kiedykolwiek nauczyć całej tej masy zwyczajów, przyjętych w różnych, niezliczonych królestwach niebios? Głowa mnie zaczyna boleć, kiedy pomyślę o ich liczbie. Znam najważniejsze ze zwyczajów części nieba, zamieszkałych przez ludzi, którym było przeznaczone dostać się do nieba przez moją bramę; i niech pan będzie przekonany że jedno indywiduum na wykonanie tej pracy potrzebuje trzydzieści siedem miljonów lat. Poświęcałem tej nauce dni i noce. Ale myśleć o nauczeniu się zwyczajów całej nieskończoności niebios... oj, chłopcze, co też pan za głupstwa plecie! Teraz nie mam wątpliwości, ze dziwaczny kostjum opisany przez pana, jest obrazem mody tego rejonu królestwa niebieskiego, do którego przeznaczone są istoty z „Brodawki” W naszej sekcji może pan śmiało zlekceważyć te zwyczaje.
Zdecydowałem, że jeżeli tak, to tem lepiej, powiedziałem mu dobranoc i poszedłem sobie. Cały dzień szedłem w kierunku oddalonego końca ogromnego biura przyjęć, w każdej sekundzie mając nadzieję, że zaraz znajdę się w niebie, ale co do tego, to jak się okazało, bardzo się myliłem. To biuro przyjęć było zbudowane w zwykłej skali niebiańskiej, dlatego też nie mogło być małe. Wkońcu tak się zmęczyłem, że nie mogłem iść dalej; usiadłem, żeby odpocząć, i zacząłem zagadywać nieznajomych, wyglądających jak najdziwaczniej, prosząc ich o udzielenie mi tych i owych informacyj. Nie otrzymałem ich jednak; nie rozumieli mojego języka, a i ja zkolei zupełnie ich nie rozumiałem. Uczułem się strasznie samotny. Byłem tak przygnębiony, ogarnęła mnie taka tęsknota za domem, że ze sto razy pożałowałem, żem umarł. Samo przez się rozumie się, że zawróciłem. Około południa następnego dnia znowu przyszedłem do biura rejestracyjnego. Tam znów zwróciłem się do starszego urzędnika:
— Zaczynam się przekonywać, że żeby człowiek był szczęśliwy, musi koniecznie dostać się do tego nieba, które jest dla niego przeznaczone.
— Zupełnie słusznie. Czy pan sobie wyobrażał, że jedno i to samo niebo jest odpowiednie dla wszystkich rodzajów ludzi?
— Tak, miałem takie pojęcie, ale teraz widzę całą jego lekkomyślność. Jaką drogą mogę się dostać do mego rejonu?
Starszy urzędnik zawołał młodszego — tego samego, który szukał na mapie „Brodawki“ — i ten ostatni udzielił mi ogólnych wskazówek. Podziękowałem mu i definitywnie już ruszyłem w drogę, lecz on zatrzymał mnie temi słowami:
— Niech pan zaczeka chwilę; ten rejon jest stąd odległy o kilka miljonów mil. Niech pan wyjdzie stąd i stanie na tym czerwonym dywaniku. Niech pan zamknie oczy, wstrzyma oddech i życzy sobie w duchu znaleźć się tam.
— Jestem panu mocno zobowiązany, ale dlaczego odrazu mnie pan o tem nie uprzedził?
— Mamy masę spraw bieżących, o których trzeba pomyśleć; do pana należało pomyśleć o tem i zapytać. Żegnam pana; według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zobaczymy go w tym rejonie przed upływem tysiąca stuleci.
— W takim razie au revoir — zakończyłem.
Wskoczyłem na dywanik, zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech i wyraziłem w duchu życzenie znalezienia się w biurze rejestracyjnem mojej sekcji. Nie upłynęła sekunda, a usłyszałem znajomy mi głos, wołający tonem urzędowym:
— Harfę, brewjarz, parę skrzydeł i aureolę rozmiar Nr. 13 dla kapitana Eljasza Stormfielda z San Francisco! Wydać mu świadectwo zdrowia i wpuścić go.
Otworzyłem oczy. Rzeczywiście — był to inżynier Pe-Ute, którego znałem kiedyś w hrabstwie Towlar; bardzo morowy chłopak — doskonale pamiętałem jego pogrzeb, który polegał na tem, że trupa jego spalono, a Indjanie wysmarowali sobie fizjonomje popiołem i wyli dobre dwie godziny jak dzikie koty. Bardzo się ucieszył, że mnie spotkał — ja naturalnie również rad go zobaczyłem i zacząłem odczuwać, że jednak dostałem się wreszcie tam, gdzie należy.
Cała przestrzeń dokoła, jak okiem sięgnąć, była wypełniona całemi rojami urzędników, biegających i krzątających się po biurze, przebierających tysiące Jankesów, Meksykanów, Anglików i Arabów w ich nowe stroje; gdy i mnie wręczono moją paczkę i gdy przyczepiłem sobie aureolę, poczułem się tak szczęśliwy, że gotów byłem wskoczyć na dach z radości. „No, teraz już wszystko załatwione, jak należy! — triumfowałem. — Teraz wszystko doskonale, dajcieno tylko obłok“. Nie minął kwadrans, a przeszedłem już dobrą milę w kierunku grupy obłoków w towarzystwie miljonów ludzi. Większa ich część próbowała latać, ale bezskutecznie; dlatego też postanowiliśmy narazie iść piechotą, a później dopiero nabrać praktyki w lataniu.
Spotykaliśmy po drodze tłumy ludzi, idących zpowrotem. Niektórzy z pośród nich mieli z całego ekwipunku tylko harfy; inni — tylko brewjarze; trzeci — nic zgoła. Wszyscy wyglądali na niezadowolonych; pewien młody chłopak zostawił sobie tylko aureolę, którą niósł w ręku; nagle wyciągnął ją do mnie ze słowami:
— Może mi pan ją przez chwilkę potrzyma?
I natychmiast znikł w tłumie. Poszedłem dalej. Jakaś kobieta poprosiła mnie, żebym jej potrzymał gałązkę palmową, a potem znikła. Pewna dziewczyna oddała mi swą harfę i — św. Jerzy mi świadkiem — także natychmiast znikła; i tak dalej, i tak dalej, póki nie zostałem obwieszony od stóp do głów utensyljami w rodzaju wyżej wymienionych. Podszedł jeszcze jakiś uśmiechający się starowina i poprosił, żeby mu potrzymać jego rzeczy. Otarłem pot i powiedziałem dosyć uprzejmym tonem:
— Niech mi pan łaskawie wybaczy, ale jak pan sądzi — jestem człowiek czy wieszadło? W tym mniej więcej czasie zaczęły się przy drodze trafiać rowy; niewiele myśląc, niezwłocznie rzuciłem w nie mój dodatkowy ładunek. Obejrzawszy się za siebie, ujrzałem, że cały tłum, z którym szedłem, był obładowany tak samiuteńko, jak ja. Widocznie i wracający oddali swoje rzeczy na „potrzymanie“. Teraz wszyscy natychmiast pozbyli się swego ładunku; no — i poszliśmy dalej.
Kiedy wraz z innymi usiadłem na obłoku, uczułem się takim szczęśliwcem, za jakiego nigdy przedtem siebie nie uważałem. „Teraz — mówiłem do siebie — teraz wszystko się spełniło, tak, jak to opisywano; miałem pewne wątpliwości, ale teraz jestem już pewny, ze dostałem się do nieba” Machnąłem ze dwa razy moją gałązką palmową, nakręciłem struny harfy i zacząłem wygrywać. Oj, Peters, na pewno nie będziecie mogli sobie wyobrazić tego koncertu! Wyglądało to wspaniale i wstrząsająco, śmiem twierdzić. Ale też i kakofonja też była porządna, bo brzmiało tu odrazu kilka miljonów strun, co, rzecz prosta, psuło harmonję, prócz tego pośród zasiadających na obłokach była cała kupa Indjan, wydających swój okrzyk wojenny z taką gorliwością, że niekiedy zagłuszało całą wielomiljonową orkiestrę. Od czasu do czasu przestawałem grać, żeby trochę odpocząć. Obok mnie siedział dość sympatyczny staruszek, który, jak zauważyłem, ani razu nie dotknął strun, chciałem go zachęcić do tego, ale powiedział, że z natury jest nieśmiały i dlatego boi się grać wobec tak licznej publiczności. Dodał jeszcze i powtórzył to kilka razy, że nie wie dlaczego, ale jakoś niebardzo lubi muzykę, Szczerze mówiąc, i ja też zaczynałem to odczuwać, ale nic nie powiedziałem. Zapadło później między nami dość długie milczenie, przez nikogo naturalnie niedostrzeżone pośród panującego zgiełku i hałasu. Po upływie jakich szesnastu — siedemnastu godzin, w ciągu których od czasu do czasu grałem i śpiewałem wciąż jedną i tę samą melodję (innych nie znałem) położyłem harfę na stronie i zacząłem się wachlować gałązką palmową. Potem zaczęliśmy wraz z sąsiadem regularnie ziewać. Wkońcu sąsiad zapytał mnie:
— Czy naprawdę nie zna pan innych motywów prócz tego, który wygrywał pan przez cały dzień?
— Ani jednego — odpowiedziałem otwarcie.
— A jak pan sądzi, czy mógłby pan się nauczyć czego innego? — zapytał.
— Nigdy; próbowałem już nieraz, ale nie udało mi się.
— To znaczy, że dosyć długo będzie pan musiał mordować ten kawałek — całą wieczność, że tak powiem.
— Och, daj pan spokój! — westchnąłem. — Na samą myśl o tem dusza mi w pięty ucieka.
Nowa pauza — i nowe pytanie:
— Cieszy się pan z tego, że pan tu siedzi?
— Staruszku — brzmiała moja odpowiedź — będę z panem szczery. Ten sposób spędzania czasu wcale nie jest podobny do pojęcia o szczęśliwości, jakie sobie wyrobiłem, chodząc do kościoła.
— A co pan na to powie, żeby tak odejść stąd?
— Oto moja dłoń. Ani na jednej wachcie w najbardziej psią noc nie czułem takiej nudy, jak teraz.
No i poszliśmy. Do obłoków tymczasem szły coraz to nowe miljony ludzi, szczęśliwe i śpiewające „hosanna“; miljony innych w tym samym czasie odchodziły stamtąd; ci mieli wygląd bardzo obojętny, żeby nie powiedzieć więcej. Skierowaliśmy się na spotkanie nowo przybywających; wkrótce oddałem „do potrzymania na chwilę” cały mój ekwipunek i nareszcie znowu byłem swobodny i cieszyłem się z tego jak dziecko. Wtedy spotkałem starego Sama Bartlaita, który umarł już dawno temu; zatrzymałem się, żeby zamienić z nim parę słów.
— Powiedźcież mi, na Boga, czy to tak już będzie zawsze, wieki wieczne? Czy nie można się spodziewać żadnej zmiany?
— Uspokójcie się, stary — powiedział Sam. — W jednej chwili wyjaśnię wam stan rzeczy. Ludzie tłumaczą sobie dosłownie obrazowy język Biblji; dlatego też, kiedy się tu dostaną, proszą przedewszystkiem o zaopatrzenie ich w aureolę, harfę i inne atrybuty raju. A tutaj ani jedna nieszkodliwa i rozsądna prośba, wypowiedziana w odpowiedni sposób, nigdy nie spotyka się z odmową. Dlatego też wszelkie atrybuty są wydawane niezwłocznie i bez sprzeciwu. I oto ludzie idą zasiąść na obłokach, i śpiewają, i grają, ale nigdy dłużej niż dobę — to najdłuższy termin ich uczestnictwa w chórze. Niema potrzeby mówić im, że to zajęcie i temu podobne nie stworzy im raju — a jeżeli nawet stworzy, to będzie to raj takiego gatunku, że żaden rozsądny człowiek nie wytrzyma w nim nawet tygodnia, żeby nie dostać bzika. Ta ława obłoków jest położona tak, że dawane na niej koncerty nie mogą przeszkadzać stróżom raju; dlatego nikt nie uważa za złe tego, że nowoprzybyłym pozwalają leczyć się ze swych błędów własnem doświadczeniem.
Teraz proszę, żebyście sobie zapamiętali, że raj to miejsce, w najwyższym stopniu szczęśliwe i piękne; ale pracować tu trzeba więcej niż gdziekolwiek indziej. Leniuchów tu nie znajdziecie z wyjątkiem nowicjuszów, a i ci przestają być nimi po upływie dnia od chwili przybycia. Śpiewanie hymnów i machanie gałązkami przez całą wieczność to rzecz pociągająca, kiedy się siedzi na ławie szkolnej; w istocie ten sposób zabijania czasu nie ma sobie równych pod względem męczącej nudy, jaką wzbudza. Hymny, aureola, dźwięki harf — to raj niedołęgów. „Wieczne odpoczywanie” — to nieźle brzmi w kościele; a poznajcie je w rzeczywistości — przekonacie się, jakie to słodkie. Jak Boga kocham, Stormfield, człowiek, który tak, jak wy, nie miał przez całe życie ani chwili spokoju, dostawszy się do raju, gdzie nikt nic nie robi, przed upływem sześciu miesięcy zostałby kandydatem do domu warjatów. W niebie w najmniejszym stopniu nie można myśleć o odpoczynku — na Boga, nie kłopoczcie się o to!
— Sam — odpowiedziałem mu — cieszę się z tego, co słyszę, tak bardzo, jak bardzo byłbym zmartwiony, gdybym tego nie słyszał. Teraz jestem zadowolony, że się tu dostałem.
— No i cóż, kapitanie, zmęczyliście się dzisiaj, sądzę?
— Sam, nie znajduję słów na określenie stopnia mego znużenia! Możecie uważać, żem się zmachał jak pies; jeżeli trochę przesadzicie, to niewiele — słowo honoru!
— Całkiem słusznie, całkiem słusznie. Zasłużyliście na nagrodę i otrzymacie ją. Zapracowaliście sobie na dobry apetyt i będziecie się cieszyć z obiadu. Tu taki sam porządek, jak i na ziemi — przed doznaniem przyjemności, trzeba na nią zasłużyć. Nie możecie najpierw mieć przyjemności, a potem na nią zarobić. Zresztą jest pewna różnica w porównaniu z ziemią: tu macie całkowitą możność wyboru zajęcia według upodobania, i wszystkie siły niebieskie będą wam pomagać w osiągnięciu celu — w tym, rzecz prosta, wypadku, jeżeli i wy sami będziecie się starać. Człowiek, który na ziemi był szewcem, ale który posiada duszę poety, gdy się dostanie tutaj, nie będzie już zmuszony robić butów.
— Wszystko to jest w zupełności rozumne i słuszne — przerwałem. — Suma pracy i odpowiednia do niej nagroda: ani bólu, ani cierpienia...
— O, nie, bólu tutaj, ile kto chce, ale ten ból nie zabija. Cierpienia tutaj jest również dosyć, ale nie jest ono długotrwałe. Szczęście, widzicie, nie jest czemś samodzielnem — to tylko kontrast tego, co nie jest przyjemne. Oto i wszystko. Wymieńcie mi jakąkolwiek rzecz, którą uważacie za szczęście sam o w sobie. Chyba nie wymienicie? Naturalnie, że nie, bo każde szczęście jest niem tylko jako kontrast nieszczęścia. Dlatego też, gdy tylko znikło zaciekawienie nowością i siła kontrastu się zmniejszyła, znika i szczęście, i pożądacie czegoś nowego. W niebie jest wiele cierpień i bólu — to znaczy, że jest w niem moc kontrastów, a co za tem idzie, cała nieskończoność szczęścia.
— O, ten raj, Sam, jest czemś najlepszem, co można sobie wyobrazić, chociaż różni się od tego, który spodziewałem się odnaleźć o tyle, o ile żywa księżniczka różni się od swojej woskowej podobizny.
W ciągu pierwszych miesięcy mego pobytu w raju włóczyłem się po królestwie niebieskiem, zwiedzając kraj i nawiązując znajomości; przyszedłszy do pewnej bardzo ładnej miejscowości, przerwałem swą podróż, by trochę odpocząć, nim ruszę dalej. W dalszym ciągu nawiązywałem znajomości z mieszkańcami i w rozmowach z nimi uzupełniałem swe wiadomości o kraju. Prowadziłem kilka dłuższych rozmów z pewnym starym, łysym aniołem, Sandy Mc.-Williamsem, pochodzącym z jakiegoś miasteczka w stanie New Jersey. Często spacerowałem z nim. W ciepłe dni leżeliśmy zwykle na łące niedaleko od jego fermy w cieniu skał, paliliśmy fajki i rozmawialiśmy na najrozmaitsze tematy. Pewnego razu zapytałem go:
— Ile w przybliżeniu macie lat, Sandy?
— Siedemdziesiąt dwa.
— Tak też myślałem. A dawnoście się dostali do raju?
— Na Boże Narodzenie stuknie akurat dwadzieścia siedem lat.
— Więc ileście mieli lat w chwili przybycia tutaj?
— Ależ naturalnie, że siedemdziesiąt dwa.
— Ależ to brednie!
— Dlaczego brednie?
— Dlatego, że jeżeli wtedy mieliście siedemdziesiąt dwa lata, to teraz macie naturalnie dziewięćdziesiąt dziewięć.
— Nic podobnego. Mam teraz tyle samo, ile miałem w chwili wniebowstąpienia.
— Dobrze — powiedziałem. — Pomyślimy nad tem wspólnie; jest w tem coś, o co chciałbym was zapytać. Tam wdole zawsze myślałem, że w niebie każdy okaże się młody, piękny i świeży.
— No tak, no tak; to znaczy, że możecie stać się młody, jeżeli zechcecie. Wystarczy tylko zapragnąć.
— Więc dlaczego nie zapragnęliście?
— A kto wam to powiedział? Nie, spróbowałem i tego. Na to wszyscy dają się skusić. Wy także pewnego pięknego poranku zechcecie spróbować; ale wkrótce naprzykrzy się wam ta metamorfoza.
— Ale dlaczego?
— Zaraz wytłumaczę. Jesteście przecież marynarzem? Próbowaliście kiedy zmienić zawód?
— Tak, próbowałem kiedyś zająć się drobnym handlem, ale nie mogłem znieść tego zajęcia. Nazbyt już było nudne — żadnego ruchu, walki, burz, sprowadzało się do tego, że człowiek w jednym i tym samym czasie czuł się ni to żywy, ni umarły. Wolę to pierwsze i dlatego czem prędzej zamknąłem swój sklepik i odpłynąłem na morze.
— Otóż to. Handlowcom to zajęcie odpowiada, wam nie. Otóż i ja odzwyczaiłem się być młodym i, że tak powiem, nie mogłem się zainteresować swą młodością. Stałem się mocny, przystojny, odrosły mi kędzierzawe włosy, za plecami pojawiły się skrzydła — tak, skrzydła — delikatne, piękne jak skrzydła motyla. Chodziłem z kolegami na pikniki, tańce, wieczorynki, zajmowałem się flirtem z pannami, ale... wszystko to mi nie odpowiadało; nie mogło mnie to zachwycić, pragnąłem czego innego. Wieczorem wcześniej się spać położyć, rano wcześnie wstać, potem popracować — oto, do czego mi się dusza rwała; po skończeniu pracy spokojnie posiedzieć, popalić, pomyśleć, a w żadnym razie nie włóczyć się już po drogach z zawadjacką bandą młodych urwisów... Nie możecie sobie nawet wyobrazić, ile wycierpiałem w czasie mojej drugiej młodości.
— I jak długo ona trwała?
— Akurat dwa tygodnie. Dla mnie i tego było więcej niż dosyć. I to straszne osamotnienie, jakie odczuwałem! Zrozumcie, że posiadałem wiedzę i doświadczenie siedemdziesięciodwuletniego człowieka; najgłębsze myśli tej młodzieży brzmiały w moich uszach jak początki abecadła. A ich spory i rozważania — słuchając ich, można było umrzeć ze śmiechu, gdyby nie były takie żałosne! Takem się stęsknił za poważnymi ludźmi i trzeźwą rozmową, do jakiej przywykłem, że wkońcu spróbowałem poszukać towarzystwa ludzi starych, ale ci przyjęli mnie jak młodego urwipołcia i wszyscy co do jednego odwrócili się ode mnie. Te dwa tygodnie aż za bardzo mi wystarczyły. Strasznie się ucieszyłem, kiedy znów stałem się posiadaczem łysej głowy, fajki i marzycielskich rozmyślań w cieniu drzew i skał.
— Czyżbyście sądzili, że już tak na wieki zostaniecie siedemdziesięciodwuletnim?
— Nie wiem i, prawdę mówiąc, nie jestem ciekaw. Ale wiem doskonale, że już nigdy nie zapragnę przeskoczyć znowu na dwudziesty piąty rok życia. Teraz już wiem tysiąc razy więcej, niż wiedziałem dwadzieścia siedem lat temu i z każdym dniem rozszerzam swoje wiadomości, ale jakoś nie starzeję się, to jest fizycznie, chcę powiedzieć. Umysł mój starzeje się; wzmacnia się, staje się coraz dojrzalszy i bezustannie się rozwija.
— Czyżby i dziewięćdziesięcioletni starzec też mógł odmłodnieć?
— Naturalnie. Ten odrazu spróbuje wrócić do lat czternastu; przeżyje tak kilka godzin, dopóki nie poczuje się w tej sytuacji poprostu durniem, kiedy to zrozumie, przerzuca się na dwadzieścia lat; to okazuje się tylko trochę lepsze; nie minie dzień, a już porzuci liczbę dwadzieścia, przerzuca się na trzydzieści, potem na pięćdziesiąt, osiemdziesiąt, a wreszcie na dziewięćdziesiąt — i wkońcu przekonywa się, że czuje się o wiele lepiej i swobodniej właśnie wtedy, kiedy zadawalnia się tą ostatnią liczbą. Ale zdarza się i tak, że zatrzymuje się na liczbie osiemdziesiąt; to w tym wypadku, kiedy rozum zaczynał szwankować po osiemdziesiątym roku życia. Wogóle człowiek, dostając się tutaj, wybiera sobie taki wiek, w którym najlepiej się rozwinęły jego zdolności umysłowe, bo wtedy właśnie odczuwa najpełniejsze szczęście życia.
— Z waszych słów wynika, że dwudziestopięcioletni młodzieniec pozostaje zawsze w tym wieku i zawsze wygląda na dwudziestopięcioletniego?
— Tak, jeżeli jest głupi. Jeżeli zaś jest rozumny, dumny i ambitny, zdobywane przezeń wiadomości i doświadczenie zmieniają jego myśli i upodobania i skłaniają go do tego, że najwyższe i najpełniejsze zadowolenie znajduje w towarzystwie ludzi, starszych od niego; w zależności od tego nadaje swemu ciału wygląd, o tyle lat starszy, ile potrzeba, żeby się czuł zręcznie i swobodnie w tem towarzystwie. I nie poprzestaje na pierwszym kroku: pragnie, żeby jego wygląd zewnętrzny zmieniał się równolegle z postępem wewnętrznym; i oto stopniowo robi mu się łysina i zmarszczki wraz ze zdobywaną mądrością i doświadczeniem.
— Czy to sam o dzieje się z dziećmi?
— Zupełnie to samo. Mój Boże, jakiemi osłami byliśmy tam na ziemi, rozmyślając nad tem zagadnieniem! Mówiliśmy, że w raju będziemy wiecznie młodzi, Ale nie mówiliśmy, jak mianowicie będziemy młodzi, i być może, że wcale o tem nie myśleliśmy... to jest myśleliśmy, ale niejednakowo. Kiedy miałem siedem lat, pamiętam, myślałem, że w raju wszyscy będziemy mieli po dwanaście lat; kiedy skończyłem dwanaście, myślałem, że wszyscy w raju będziemy mieli po osiemnaście do dwudziestu lat. A kiedy mi stuknęła czterdziestka, zacząłem już oglądać się wtył; pamiętam, miałem nadzieję, że w raju wszystkim nam będzie przysądzone trzydzieści lat życia. I mężczyzna, i chłopiec jednakowo nie uważają wieku, jaki posiadają, za najlepszy, chłopiec zawsze uważa za odpowiedni wiek o kilka lat starszy od swojego; mężczyzna przeciwnie — młodszy. Rozumując tak, obaj obdarzają tym rzekomo najlepszym wiekiem wszystkich mieszkańców raju — teraźniejszych, przeszłych i przyszłych. I obaj wierzą w to, że wiek ten się nie zmienia, i sądzą, że wierni powinni być tem zachwyceni. Rozważcie tylko tę myśl o niezmienności! Pomyślcie tylko o raju, którego mieszkańcami byliby sami siedmioletni malcy, bawiący się cały dzień w ciuciubabkę! Albo tłumy zniekształconych, ledwie powłóczących nogami stuletnich dziadów! Albo zdrowe chłopisko trzydziestoletnie, silne, rozumne, ale przywiązane za ręce i za nogi do tej liczby „30“ jak czarny niewolnik do wiosła rzymskiej galery! Pomyślcie tylko o nudzie, jaka musi panować w towarzystwie ludzi, którzy wszyscy co do jednego są w tym samym wieku, posiadają te same poglądy, przyzwyczajenia, upodobania i uczucia! Obliczcie tylko, o ile wówczas raj będzie ustępował grzesznej ziemi z jej różnorodnością typów, twarzy, wieku i ożywionem drganiem miljona interesów, wynikających z zetknięcia się ludzi z ludźmi.
— Słuchajcieno — powiedziałem — czy wiecie, co robicie?
— Cóż takiego robię?
— Malujecie raj z jednej strony bardzo pochlebnie dla niego, ale z drugiej — kiepsko mu się przysługujecie.
— Co chcecie przez to powiedzieć?
— Widzicie, przypuśćmy, że matka zgubiła dziecko i...
— Pss! — przerwał mi. — Popatrzcie!
Pokazał mi kobietę. Była w średnim wieku i miała siwe włosy. Szła wolno, z głową spuszczoną wdół; skrzydła zwisały jej bezwładnie i były potargane; wyglądała na bardzo zmęczoną i płakała, biedna! Przeszła obok nas z głową, opuszczoną na piersi, z twarzą, zalaną łzami, i nie zauważyła nas. Sandy powiedział głosem cichym i pełnym żalu:
— Ona szuka swego dziecka! Nie, zdaje się, że już je znalazła. Boże, jakże się zmieniła! Ale odrazu ją poznałem, pomimo że widziałem ją dwadzieścia siedem lat temu. Była zupełnie młodą matką — miała lat dwadzieścia dwa — cztery, była piękną kobietą w kwiecie wieku. I całe serce, całą duszę oddała dziecku, małej, dwuletniej dziewczynce. I dziewczynka umarła, a matka poprostu zwarjowała z rozpaczy, dosłownie zwarjowała! Jedyną jej pociechą była nadzieja, że spotka córeczkę w raju, „żeby się już nigdy nie rozłączać“, jak mówiła. Słowa te czyniły ją szczęśliwą; kiedy umierałem dwadzieścia siedem lat temu, powiedziała mi, żebym zaraz odszukał jej córkę i powiedział jej, że matka niedługo do niej przyjdzie — „niedługo, o, bardzo niedługo, jest tego pewna!“
— Jakie to smutne, Sandy!
Milczał chwil kilka, patrząc w ziemią, i widocznie rozmyślał. Wkońcu powiedział ze smutkiem:
— No i przyszła!
— No i co? Mówcie dalej.
— Stormfield, możliwe, że ona nie znalazła dziecka, ale ja sądzę, że znalazła. Tak mi się zdaje. Widziałem takie wypadki i dawniej. Zauważcie tylko: ona zachowała wspomnienie o córce, jako o dziecku, które kołysała i nosiła na rękach. Ale tutaj dziecko nie pozostaje dzieckiem. Ono rośnie. W ciągu tych dwudziestu siedmiu lat córka jej zgłębiła wszystkie tajniki wiedzy, jakie tylko można tu poznać, i uczy się dalej i bada coraz więcej i więcej cały czas, bez przerwy, nie tracąc ani sekundy na cośkolwiek innego poza nauką; nic dosłownie prócz nauki, badań, rozmów z podobnemi jej istotami o gigantycznych, wiecznych zagadnieniach.
— No i co?
— Stormfield, czy wy nie rozumiecie, dokąd zmierzam? Jej matka zna siedemdziesiąt sześć sposobów gotowania borówek, zna ich ceny w różnych porach roku, sposób zbierania, sposób przechowywania, ale oprócz tych borówek o niczem dosłownie nie ma pojęcia. Ona mogłaby być towarzyszką swej córki z takiem samem powodzeniem, jak żuk gnojowy towarzyszem rajskiego ptaka. Ta biedna kobieta szuka dziecka, żeby je znowu jak niegdyś pokołysać; myślę, że grozi jej pewne rozczarowanie.
— Sandy, więc co z niemi będzie? Czy już tak na wieki mają pozostać nieszczęśliwe?
— Nie, stopniowo zdołają dojść do porozumienia. Ale nie w tym roku i nie w następnym. Nie, stopniowo...
∗ ∗
∗ |
Sporo kłopotu miałem ze skrzydłami. Nazajutrz po mojem uczestnictwie w chórze robiłem kilka prób posługiwania się niemi. Rezultat był nieszczególny. Za pierwszym razem przeleciałem ze trzydzieści jardów, wpadłem na jakiegoś Irlandczyka i zwaliłem go z nóg, przyczem sam też dotknąłem twarzą ziemi. Następnym razem miał miejsce karambol z pewnym biskupem; w rezultacie osoba duchowna wyrżnęła brzuchem o ziemię. Wymieniliśmy parę ostrych słów, ale wstyd mi się zrobiło, że się tak niegrzecznie obszedłem z tak czcigodną osobistością i to w oczach miljonów widzów, którzy uśmiechali się i szeptali do siebie, patrząc na nasz zatarg.
Przekonałem się, że nie posiadam dostatecznej umiejętności władania skrzydłami; dlatego też nie mogłem zgóry przewidzieć, dokąd mnie lot zaniesie. Resztę dnia spędziłem już pieszo, pozwalając skrzydłom wisieć nieruchomo. Wczesnym rankiem następnego dnia wybrałem sobie odosobnione miejsce do ćwiczeń. Wdrapawszy się na niezbyt wysoką skałę, skoczyłem, celując na niewielki krzew w odległości jakichś trzystu jardów; ale widocznie nie wziąłem pod uwagę wiatru, wiejącego zukosa na dwa rumby od rufy. Widziałem, że dzięki niemu odchyliłem się od kursu i dlatego też zmniejszyłem działanie prawej maszyny... chciałem powiedzieć skrzydła, zato silniej poruszyłem lewem. Ale to mi mało pomogło. Widząc, że zaraz wiatr mnie zniesie, zwinąłem oba skrzydła, opuściłem się na ziemię i wróciłem na skałę, żeby dokonać nowej próby. Tym razem celowałem o dwa do trzech rumbów na prawo od krzewu, nawet więcej — tak, że wiatr miałem prawie prosto w twarz. Pracowałem z całych sił, ale ze słabym skutkiem. Zaczynałem rozumieć, że przy niesprzyjającym wietrze skrzydła nie wytrzymują próby. Przekonałem się, że mogą służyć przy kursach, bardzo zbliżonych do kierunku wiatru, ale na nic się nie przydają przy kursach podwietrznych. Wynikało stąd, że gdybym chciał się znaleźć w jakiemś miejscu, odległem od domu tylko o dwa węzły, a wiatr miałbym w twarz, musiałbym czekać na zmianę wiatru doby, a nawet tygodnie. W razie burzy zaś nie można było nawet myśleć o przyczepieniu skrzydeł; przy kursie z wiatrem wpędziłyby was do grobu, bo tu nie może być nawet mowy o zmniejszeniu ożaglowania, trzeba oddać wiatrowi całą powierzchnię skrzydeł. Podczas burzy taki kurs na pewno każe wam żałować, że ziemia nie jest wyłożona materacem. Nie, nie — jedyny ratunek w takim wypadku to trzymać się pod wiatr. Każdy inny sposób działania na pewno doprowadzi do katastrofy.
W kilka dni po tych eksperymentach, o ile pamiętam, wysłałem — a było to we wtorek — kartkę do Sandy Williamsa z prośbą, żeby przyszedł do mnie nazajutrz na mannę i smażoną przepiórkę. Ledwie wszedł do mego mieszkania, zapytał z odcieniem ironji w głosie:
— No, kapitanie, coście zrobili ze swemi skrzydłami?
Natychmiast odczułem sarkastyczną nutę w jego głosie, ale nie dałem mu tego poznać i odpowiedziałem krótko:
— Oddałem je do prania.
— Tak — zauważył nieco sucho — w tym czasie najwięcej oddają je do prania, nieraz to zauważyłem. Świeżo upieczeni aniołowie niezwykle lubią czystość. Kiedy spodziewacie się odebrać je zpowrotem?
— Pojutrze.
Mrugnął na mnie i uśmiechnął się. Wtedy zacząłem: — Sandy, dajmy temu spokój. Gadajcie wszystko, co macie do powiedzenia. Co za sekrety między przyjaciółmi? Widzę, że nie nosicie skrzydeł i wielu innych bierze z was przykład. Pewnie znowu postąpiłem jak głupiec. Prawda?
— Tak, ale to małe zmartwienie. W afekcie wszyscy tak postępujemy. To całkiem naturalne. W tym sęk, że na ziemi stwarzamy sobie takie głupie pojęcia o niebie i porządkach niebiańskich. Na obrazkach widzieliśmy zawsze aniołów ze skrzydłami; jest to całkiem uzasadniony sposób wyobrażenia ich. Ale myśmy z tego zaraz wnioskowali, że te skrzydła służą im jako środek lokomocji. A wniosek ten jest zupełnie mylny. Skrzydła są mundurem anielskim — to wszystko. W służbie, jeśli można się tak wyrazić, mają je zawsze przy sobie; nigdy nie zobaczycie, żeby anioł, wysłany gdzieś z poleceniem, zapomniał przyczepić skrzydła; tak samo, jak nie zobaczycie bez munduru ani jednego oficera w szeregach, ani jednego listonosza podczas roznoszenia poczty, ani jednego policjanta, udającego się na posterunek. Ale to wcale nie znaczy, że skrzydła anielskie są do latania! Służą od parady, a nie do celów utylitarnych. Starzy, doświadczeni aniołowie tak samo, jak oficerowie armji stałej, po uwolnieniu się od zajęć służbowych przebierają się po cywilnemu. Anielscy nowicjusze zaś przypominają mi ochotników milicji, nierozstających się nigdy ze świecidełkami munduru. Bezustanku trzepocą niemi, przelatują z miejsca na miejsce, przewracają ludzi na drodze i wierzą głęboko, iż stanowią centralny punkt powszechnego zainteresowania — co więcej, uważają siebie za pierwszorzędne osobistości w niebie. Gdy zobaczycie na zakręcie któregoś z tych frantów z jednem skrzydłem w ruchu, a drugiem opuszczonem wdół, bądźcie przekonani, że w takiej chwili mówi sam do siebie: „Ach, żeby Mary-Anna z Arkanzas mogła mnie teraz zobaczyć! Jestem pewny, że pożałowałaby tego, że odniosła się do mnie lekceważąco”. Nie, nie, przyjacielu. Skrzydła dane są nam tylko do ozdoby, oto i wszystko.
— Zdaje mi się, że całkiem słusznie o tem sądzicie, Sandy — wtrąciłem.
— Ruszcieno sami głową. Budowa waszego ciała nie przewiduje skrzydeł — zresztą nikt nie jest zbudowany tak, żeby mógł posługiwać się skrzydłami. Sami przecież wiecie, jakiej kupy lat było potrzeba, żebyście się dostali tutaj z ziemi, a przecież szybowaliście prędzej niż pocisk artyleryjski. Przypuśćcie, że musieliście leciec tutaj jedynie przy pomocy skrzydeł — toć nie bylibyście tutaj nawet na dzień sądu ostatecznego. No, a aniołowie codziennie muszą odbywać podroże na ziemię; miljony aniołów latają tam, żeby ukazywać się w widzeniach umierającym dzieciom i wiernym — to zajęcie jest, że tak powiem, ich specjalnością. Zjawiają się tam ze skrzydłami po pierwsze dlatego, że są wówczas osobistościami oficjalnemi; po drugie, że umierający nie wzięliby ich za aniołów, nie widząc skrzydeł; ale skąd przypuszczenie, że latają tam przy pomocy skrzydeł? Samo przez się zrozumiałe, że nie. Przedewszystkiem skrzydła zniszczyłyby się w połowie drogi — ani piórkaby na nich nie zostało; ich obsada byłaby równie naga jak szkielet latawca przed oklejeniem go papierem. Odległości w niebie są biljony razy większe od odległości pomiędzy niebem a ziemią, to też aniołowie muszą całemi dniami uganiać się po niebie; czy daliby sobie z tem radę, posługując się skrzydłami? Naturalnie, że nie; skrzydła noszą tylko dla zachowania stylu, a dowolne odległości przelatują jedynie przy pomocy życzenia. Czarodziejski dywan z arabskich „Bajek z tysiąca i jednej nocy“ to dowcipny pomysł; ale nasze ziemskie pojęcie o aniołach, przelatujących te straszliwe odległości na jakichś niezdarnych skrzydłach, sprawia naprawdę głupie wrażenie. Nasi młodzi święci i święte stale noszą skrzydła, purpurowo-czerwone, niebieskie, zielone, żółte, złociste, różnokolorowe, ze szlaczkiem, pstre, w pasy — i to absolutnie nikomu nie przeszkadza. To akurat pasuje do ich wieku. Ładna rzecz, więc się młodym podoba. To najładniejsza część ich stroju.
— Włożyłem moje skrzydła do wiadra z wodą i będę je trzymał tam póty, aż się wymyją.
— Albo póki nie nastąpi przyjęcie.
— A to co takiego?
— Możecie zobaczyć to na własne oczy dziś wieczorem, jeżeli macie ochotę. Będą dziś przyjmować jednego nowonawróconego z Jersey City.
— Opowiedzcie mi o tem.
— Przyjął chrześcijaństwo na jednym z mityngów new-yorskich i pojechał do domu statkiem; nastąpiła katastrofa i utonął. Należy do tego gatunku ludzi, którzy myślą, że całe niebo oszaleje z radości na wiadomość o zbawieniu takiej duszy, jak on; tacy ludzie są przekonani, że całe niebo wyjdzie na ich spotkanie z okrzykami „hosanna” i t. p., że w całym bezmiarze niebios w dniu jego przybycia o niczem innem nie będą mówić, tylko o nim. Ten nowonawrócony myśli, że tu u nas dobrych sto lat nie było tak doniosłego zdarzenia, jak jego przybycie. Sam zaobserwowałem pewien szczególny rys, charakterystyczny dla nowonawróconych nieboszczyków: nie wystarcza im pewność, że całe niebo wyjdzie na ich spotkanie, ale czekają jeszcze na uroczystą procesję z pochodniami.
— To znaczy, że będzie musiał rozczarować się w swych nadziejach?
— Bynajmniej. Tutaj nikt się nie rozczarowuje. Tu można mieć wszystko, czego się pragnie, to jest wszystko, co jest osiągalne... Tu zawsze znajdą się biljony miljonów młodzieży, gotowej nie jeść, nie pić, tylko wołać „hosanna” i machać pochodniami. Nowoprzybyły czuje się w siódmem niebie z powodu takiego przyjęcia, młodzież jest zachwycona tem, że mogła robić owacje, cała ceremonja nie przynosi, nikomu ani na jotę szkody, nie kosztuje ani grosza i prócz tego wszystkiego podtrzymuje reputację raju jako miejsca, które rzekomo obdarza szczęściem i zadowoleniem każdego nowoprzybyłego.
— Dobrze. Przyjdę na to popatrzeć.
— Miejcie na uwadze, że wymagany jest kostjum galowy. Konieczne są skrzydła i reszta.
— To jest?
— No, aureola, harfa, gałązka palmowa i t. p.
— Wstyd mi bardzo, ale fakt pozostaje faktem: wyrzuciłem to wszystko tego samego dnia, kiedy się pożegnałem z chórem. Zatrzymałem tylko to, co mam na sobie, i skrzydła.
— To głupstwo. Przekonacie się, że podniesiono to wszystko i wzięto na przechowanie.
— Zrobię to, Sandy. Ale co wyście takiego mówili o rzeczach, których jeżeli ktoś zapragnie, będzie musiał ulec rozczarowaniu!
— O, tutaj jest masa takich rzeczy, które niejeden rad by posiadać, ale nigdy ich nie dostanie. Oto przykład: na ziemi w Brooclynie jest pewien kaznodzieja, Talmadge, który gotuje sobie poważne rozczarowanie. W swoich kazaniach bez ustanku powtarza, że dostawszy się do raju, pójdzie przedewszystkiem uściskać Abrahama, Izaaka i Jakóba i będzie całować ich i płakać wraz z nimi. Na ziemi są miljony ludzi, którzy przysięgają sobie postąpić kubek w kubek tak samo. Każdziutki boży dzień zjawia się tu dobrych sześćdziesiąt tysięcy ludzi, wyrażających gorące życzenie odnalezienia Abrahama, Izaaka i Jakóba, rzucenia się im w objęcia i popłakania wraz z nimi. Zwróćcie tylko uwagę — sześćdziesiąt tysięcy! To trochę za duża porcja dla staruszków. Gdyby się na to zgodzili, musieliby nie robić nic innego, tylko całemi latami stać na jednem miejscu i podlegać uściskom oraz oblewaniu łzami w ciągu trzydziestu dwóch godzin na dobę. Pewnego tygodnia wreszcie zamęczyliby się i zmokli jak myszy. W cóżby się wtedy raj dla nich zamienił? W miejsce, z którego chciałoby się jak najprędzej dać drapaka. Każdy z tych trzech to bardzo miły i dobry staruszek, ale całować się ze zwarjowanymi fanatykami z Brooclynu mają tyle samo ochoty, co i wy. Pamiętajcie moje słowa — życzenie mr. Talmadge będzie przyjęte z wdzięcznością, ale nieuwzględnione. Granice snobizmu istnieją nawet w raju. Gdyby Adam pokazywał się każdemu nowoprzybyłemu, który zapragnie spojrzeć na niego i otrzymać jego autograf, musiałby na to poświęcić cały swój czas. Talmadge mówił, że podobnie jak Abrahamowi, Izaakowi i Jakóbowi zamierza złożyć hołd Adamowi. Będzie musiał zrezygnować z tego zamiaru.
— Czy sądzicie, że Talmadge istotnie dostanie się tutaj?
— O, naturalnie, ale niech was to nie przestrasza. On się przyłączy do podobnych sobie, a tych jest tutaj niezmierna ilość. Na tem właśnie polegają rajskie rozkosze, że są tu ludzie różnego gatunku. Każdy znajdzie sobie przypadające do serca towarzystwo; innych pozostawi w spokoju, ci zaś postąpią w stosunku do niego identycznie. Jeżeli bóstwo robi cośkolwiek, robi to rozsądnie i w duchu liberalnym.
Sandy posłał do domu po swoje rzeczy, ja też posłałem po swoje, i koło dziewiątej zaczęliśmy się ubierać.
— Będzie to dla was wielki dzień, Stormie zauważył między innemi Sandy. — Wygląda na to, że dziś pokaże się tłumowi niejeden patrjarcha.
— Doprawdy?
— Na to wygląda. Oni coprawda trzymają się bardzo zdaleka. Prawie nigdy nie pokazują się zwykłej publiczności. Mnie osobiście wydaje się, że oni wyłażą tylko na ceremonje nawrócenia. Uchyliliby się i od tego, ale ziemskie tradycje zmuszają ich do tej parady.
— A czy pokazują się razem, Sandy?
— Kto? Wszyscy patrjarchowie? Rzadko kiedy w większej ilości niż dwóch naraz. Żeby zobaczyć wszystkich proroków i patrjarchów, będziecie musieli spędzić tu z pięćdziesiąt tysiącleci albo i więcej. W czasie mego pobytu tutaj raz tylko pokazał się Hiob i raz Cham z Jeremjaszem. Ale najciekawsze, czego byłem świadkiem, miało miejsce przed rokiem; zdarzyło się to akurat podczas przyjęcia Anglika, Charles Peace’a. Dnia tego na Wielkiej Równinie było obecnych czterech patrjarchów i dwóch proroków; podobnego przyjęcia nie było od czasów przybycia tu kapitana Keda. Był tu Abel, sam Abel, po raz pierwszy od tysiąca dwustu lat. Krążyły pogłoski, że sam Adam ma zamiar przyjść; rzecz prosta, wystarczyłby Abel, żeby zgromadzić niezliczone tłumy, ale należy stwierdzić, że nikt tak nie pociąga ludzi, jak Adam. Pogłoska była fałszywa, ale się rozeszła. Mój Boże, wątpię, czy kiedy dożyję do drugiego takiego samego dnia! Przyjęcie było wyznaczone w departamencie angielskim, położonym o osiemset jedenaście miljonów mil od rejonu New-Jersey. Poszedłem i ja w licznem towarzystwie sąsiadów, no, i było na co patrzeć, powiadam wam. Tłumy ludzi przyszły ze wszystkich departamentów. Widziałem tam Eskimosów, Tatarów, murzynów, Chińczyków — słowem, ludzi ze wszystkich stron. Musieliście widzieć taką kaszę narodowości w Wielkim Chórze — było to w dzień waszego wylądowania tutaj; ale wątpliwe, czy zobaczycie ją jeszcze kiedykolwiek. Były tam biljony ludzi; kiedy śpiewali i wołali „hosanna”, powstawał nieopisany hałas; nawet w momentach, kiedy ich jeżyki milczały, trzeszczało wam w głowie od bezustannego szelestu skrzydeł; niebo było ciemne, jakby spadał śnieg — takie chmury aniołów unosiły się w powietrzu. Pomimo że Adam się nie pokazał, był to wielki dzień, gdyż nad Wielką Równiną unosiło się aż trzech archaniołów, podczas gdy nawet jeden pokazuje się bardzo rzadko.
— Jak oni wyglądają, Sandy?
— Twarze mają promieniejące, szaty połyskujące, skrzydła o niezwykle pięknym rysunku. Mają osiemnaście stóp wzrostu, noszą miecze, głowy dumnie podnoszą do góry; podobni do wojskowych.
— A czy mają aureole?
— Nie, nie mają, to jest nie mają zwykłych aureoli. Archaniołowie i patrjarchowie wyższej klasy noszą coś ładniejszego, a mianowicie okrągły, ciężki dysk ze szczerego złota o oślepiającym blasku. Zapewne nieraz oglądaliście na ziemi podobizny patrjarchów — pamiętacie? Są na nich wyobrażeni z głową, otoczoną jakgdyby miedzianym krążkiem. Ale to tylko słabe podobieństwo tego, co jest w rzeczywistości, naprawdę są one o wiele piękniejsze i jaskrawsze.
— Rozmawialiście kiedy z tymi patrjarchami i archaniołami, Sandy?
— Kto — ja? Co też wam przychodzi do głowy, Stormie? Samo przez się rozumie się, że nie jestem godzien nawet powitać ich.
— A Talmadge?
— Naturalnie, że również nie. Macie o tem zwykłe dla ziemi pojęcia, sam miałem je kiedyś, ale teraz już się ich pozbyłem. Tam wdole mówią, że tutaj panuje Król Niebieski — to całkiem słuszne; ale uważają przytem królestwo niebieskie za coś w rodzaju republiki, gdzie wszyscy są równi i każdy ma prawo ściskać się, całować i być zapanbrat ze wszystkimi bez różnicy, od małych do wielkich. Co za pocieszna naiwność! Bo i skądżeby się wzięła republika, jeżeli jest król? I jakże można proklamować republikę, skoro naczelnik państwa jest nieograniczonym monarchą, zatrzymuje swój tron na wieki, nie ma ani parlamentu, ani rady, któraby miała prawo mieszać się w jego sprawy? Gdzie nikt nie wybiera, nikogo nie wybierają, nikt nie ma głosu w sprawach rządzenia, nikogo nie proszą o udział w niem, co więcej — nikomu w najmniejszym stopniu nie pozwalają interesować się niem? Ładna republika, prawda?
— Tak, okazuje się, że jest troszkę inaczej, niż oczekiwałem. Sądziłem jednak, że będzie mi dozwolone zawrzeć znajomość ze znakomitościami; naturalnie, nie zapanbrat, ale ot poprostu — uścisnąć dłoń i porozmawiać chwilkę.
— A jak wam się zdaje — czy Tom, Dick albo Harry mogą z takiem życzeniem pójść do rosyjskiego gabinetu ministrów? Naprzykład do księcia Gorczakowa?
— Sądzę, że im się to nie uda, Sandy.
— Tem bardziej, że w Rosji nie zanosi się nawet na republikę. Tutaj też są rangi. Są wicekrólowie, książęta, gubernatorowie, wice-gubernatorowie, wice-wice-gubernatorowie i cała drabina tytułów arystokratycznych, począwszy od tytułu wielkiego księcia aż do plebeusza, nieposiadającego żadnych tytułów. Czy wiecie, co znaczy na ziemi książę krwi?
— Nie.
— Widzicie, książę krwi nie należy ani do rodziny królewskiej, ani do arystokracji; jest niżej postawiony od osób, tworzących pierwszą, i wyżej od członków drugiej. To samo należy powiedzieć o stanowisku patrjarchów i proroków. Tu w niebie istnieje potężna arystokracja, której ani ja, ani wy nie jesteśmy godni butów czyścić; zkolei ta sama arystokracja nie jest godna czyścić butów patrjarchom i prorokom. Teraz macie pojęcie o ich randze? Jeżeli zwykłemu śmiertelnikowi uda się popatrzeć na kogoś z nich tylko przez dwie minuty, to i tak tysiąc lat będzie wspominać i opowiadać o tym wypadku. Wyobraźcie sobie tylko to, kapitanie — gdyby Abraham stąpnął nogą poza te drzwi, jego ślad natychmiast ogrodzonoby i umieszczono pod szkiełkiem, i setki lat schodziliby się tu ludzie ze wszystkich końców nieba, żeby popatrzeć na ten ślad. Nawiasem mówiąc, Abraham należy do spisu tych osób, które mr. Talmadge z Brooclynu ma zamiar uściskać, ucałować i oblać łzami. Bądzie musiał zrobić sobie wielki zapas wilgoci łzowej, inaczej trzymam pięć przeciw jednemu, że jego łzy wyschną, zanim się doczeka okazji spełnienia swego zamiaru.
— Sandy, ja rzeczywiście myślałem, że tutaj bądę wszystkim równy; teraz już wiem, jak jest w rzeczywistości. Ale to głupstwo: jestem dostatecznie szczęśliwy i bez tej równości.
— Kapitanie, teraz jesteście szczęśliwsi niż po jej urzeczywistnieniu. Ci starożytni patrjarchowie i prorocy dystansują was o całe tysiąclecia. W jakieś dwie minuty poznają więcej niż wy w rok czasu. Czy próbowaliście kiedy dla spędzenia czasu rozmawiać o wiatrach, prądach i odchyleniach kompasu z niespecjalistą?
— Rozumiem, co chcecie powiedzieć, Sandy. Taka rozmowa nie mogłaby mnie zainteresować. Mój rozmówca okazałby się niedoświadczonym w takich sprawach i naprzykrzylibyśmy się sobie wzajemnie.
— Zupełnie dobrzeście mnie zrozumieli. Rozmowa z wami znudziłaby patrjarchów, a oni was. Żegnając się, musielibyście powiedzieć: „Dowidzenia, wasza eminencjo, wpadnę tu jeszcze kiedyś, i byłoby to wierutne kłamstwo. Przecież nigdy chyba nie zapraszaliście do swojej kajuty kapitańskiej pierwszego lepszego kuchcika?
— Znowu widzę, dokąd zmierzacie, Sandy. Czułbym się nieswojo w towarzystwie patrjarchów i proroków, byłbym wciąż zawstydzony i milczałbym w ich towarzystwie, niecierpliwie czekając na możność dania drapaka. A powiedzcie, Sandy, kto ma wyższą rangę — prorok czy patrjarcha?
— O, naturalnie, że prorocy są wyżej postawieni. Najmłodszy, świeżo upieczony prorok wyżej stoi od najstarszego patrjarchy. Tak, sir, sam Adam musi ustępować z drogi Szekspirowi.
— Ale czyż Szekspir był prorokiem?
— A naturalnie; podobnie jak Homer i mnóstwo innych. Ale Szekspir i inni muszą oddać pierwszeństwo prostemu krawcowi z Tenessey, Billingsowi, i pewnemu konowałowi z Afganistanu, nazwiskiem Sacca. Jeremjasz, Billings i Budda są sobie równi; zaraz po nich następują tłumy mieszkańców planet nie naszego systemu; po nich idą ze dwa tuziny z Jowisza i innych światów; następnie Daniel, Sacca i Konfucjusz, dalej cała kupa z innych systemów astronomicznych, potem Mahomet, Ezechjel, Zoroaster i pewien szlifierz ze starożytnego Egiptu. Potem tłumy innych, a po nich na samym końcu Szekspir, Homer i pewien szewc, Francuz, Marre.
— Czy naprawdę zaliczono tu Mahometa i innych pogan?
— Tak, oni wszyscy mieli swe posłannictwa i wszyscy otrzymują nagrody. Człowiek, który nie otrzymał nagrody na ziemi, nie ma powodu się niepokoić; na pewno otrzyma ją w niebie.
— Ale dlaczego to Szekspir znalazł się jakgdyby na wylocie w towarzystwie jakichś szewców, konowałów, szlifierzy, o których nikt nigdy nawet nie słyszał?
— W tem się przejawia sprawiedliwość niebieska — na ziemi nie dano im nagrody według zasług; tu oddają im to, co im się należy. Ten krawiec z Tenessey, Billings, napisał wiersze, na jakie nie stać ani Homera, ani Szekspira; ale nikt ich nie chciał drukować; nikt ich nie czytał prócz jego nieokrzesanych sąsiadów, którzy się z tych poezyj wyśmiewali. W każde święto podczas zwykłych w takim dniu tańców wciągali go w koło, wieńczyli kapuścianemi liśćmi i kłaniali mu się do ziemi; raz w nocy, kiedy był chory, prawie umierający, wyciągnęli go z domu, uwieńczyli kapustą i powieźli dookoła wsi na taczkach, otaczając go tłumnie, wrzeszcząc, krzycząc i bijąc pięściami w miedziane rondle. Rano umarł. Nigdy nie marzył, że dostanie się do nieba, nie mówiąc już o tem, że nie spodziewał się narobić w niebie takiego zamętu. Sądzę, że był bardzo zdziwiony uroczystem przyjęciem, jakie mu urządzono.
— I wy byliście na tem przyjęciu, Sandy?!
— Mój Boże, naturalnie, że nie!
— Jakto? Czyżbyście nie wiedzieli, że się ma odbyć?
— Jakżebym mógł nie wiedzieć? Mówiono o niem już na dwanaście lat przed śmiercią poety; to nie to, co o tym nowonawróconym.
— Więc po kiego dj.... nie poszliście tam?
— Co też wy gadacie! Żeby ktoś taki, jak ja, szedł przyjmować proroka? Żeby takie nędzne stworzenie próbowało pchać się tam i pomagać w przyjmowaniu największego z dostojników jak Edward D. Billings? Śmianoby się ze mnie na biljony mil wokoło. Nigdy nie przestałbym być pośmiewiskiem.
— Któż więc uczestniczył w przyjęciu?
— Bardzo niewielu, kapitanie, i to tacy, których wątpię, czy mnie albo wam, kapitanie, uda się kiedykolwiek zobaczyć. Żaden z plebeuszów nigdy jeszcze nie miał szczęścia oglądać przyjęcia do nieba proroka. Uczestniczy tam cała arystokracja, wszyscy patrjarchowie i prorocy, wszyscy archaniołowie, książęta, gubernatorowie i wicekrólowie — i ani jednego, rozumiecie, ani jednego zwykłego śmiertelnika. Ale zwróćcie uwagę, że mówię o arystokracji i możnych nietylko naszego świata, ale o książętach, patrjarchach i t. p. ze wszystkich światów, jaśniejących na naszem niebie, i z biljonów innych, należących do systemów, z któremi nasz nie ma nic wspólnego. Na tem przyjęciu było obecnych kilku takich proroków i patrjarchów, wobec których nasi to zupełna nędza, jeśli chodzi o rangę i sławę. Niektórzy z nich pochodzili z Jowisza i innych światów naszego systemu; ale trzej najsławniejsi z pośród nich, — poeci Saa, Bo i Suf — pochodzili z ogromnych planet trzech różnych, bardzo oddalonych od naszego słońca systemów. Te trzy nazwiska są znane w każdym najnędzniejszym zakątku nieba; rozsławione są równie szeroko jak imiona siemdziesięciu Najwyższych Archaniołów. A tymczasem nasi Mojżesz, Adam i inni nikomu nie są znani poza granicami niewielkiego zakątka nieba, przeznaczonego dla ludzi z naszego świata; nikt ich nie zna z wyjątkiem kilku tkwiących tu i owdzie uczonych, którzy stale przekręcają ich imiona i plączą czyny jednego z czynami drugiego. Mówią zawsze o naszym systemie słonecznym, uważając, że to wystarczy, i nie wdając się w takie szczegóły, jak oznaczenie poszczególnej planety. To przypomina pewnego uczonego Hindusa, który, chcąc dowieść, jak szerokie posiada wiadomości, mówił, że Longfellow zamieszkuje w Stanach Zjednoczonych jakgdyby Longfellow sam jeden zajmował całe Stany Zjednoczone i jakgdyby kraj ten był tak mały, że jeżeliby ktoś rzucił tam kamieniem, nie mogłyby nie trafić Longfellow’a. Mówiąc między nami, gniewa mnie to lekceważenie i chłód, z jakim ludzie z tych dziwacznych światów poza naszym systemem traktują nasz mały światek, a nawet cały nasz system. My wprawdzie jesteśmy dobrego zdania o Jowiszu, bo nasza ziemia to kartofel w porównaniu z nim. Zato w innych systemach istnieją światy, wobec których i Jowisz wyda się ziarnkiem gorczycy — taką jest naprzykład planeta Gubra, której w żaden sposob nie możnaby pomieścić w orbicie komety Halley’a, nie psując całego urządzenia. Turyści z Gubry (mówię o ludziach, którzy na niej żyli i umarli — o ludności miejscowej, że tak powiem) otóż ci turyści przyjeżdżają czasem tutaj i rozpytują o nasz świat; dowiadując się, że jest tak mały, iż fala elektryczna może go obiec wzdłuż równika w jedną ósmą sekundy, natychmiast łapią się za coś, na czem się można oprzeć, i zaczynają pąkać ze śmiechu. Potem wkładają w oko lupę i zaczynają nas oglądać jak jakiegoś maleńkiego owada. Jeden z nich zapytał mnie, jak długo trwa nasz dzień; kiedy mu odpowiedziałem, że przeciętnie dwanaście godzin, był zaciekawiony, czy moi współmieszkańcy wobec tak śmiesznego „dnia“ uważają za potrzebne myć się co rano. Ci ludzie z Gubry nigdy nie ominą sposobności rzucenia nam w twarz przy spotkaniu, że ich dzień trwa trzysta dwadzieścia dwa naszych lat. Ten, który informował się u mnie o nasz dzień, był dopiero wyrostkiem: miał sześć czy siedem tysięcy dni — po naszemu około dwóch miljonów lat; wyglądał bardzo głupio, charakterystycznie dla tego wieku, w którym człowiek przestaje już być dzieckiem, ale nie stał się jeszcze mężczyzną. Gdyby to miało miejsce gdziekolwiek poza niebem, pokazałbym mu, gdzie raki zimują. Tak, a więc temu Billingsowi urządzono uroczyste przyjęcie, jakiego niebo nie oglądało dobrych sto tysiącleci, i sądzę, że będzie ono miało olbrzymią doniosłość. Nazwisko Billingsa zdobędzie szeroki rozgłos, wszyscy zaczną mówić o naszym systemie, a kto wie, może i o naszym świecie, co naturalnie podniesie naszą reputację pośród szerokiej publiczności niebiańskiej. Osądźcie sami. Szekspir szedł tyłem przed tym krawcem z Tenessey i usypywał mu drogę kwiatami, a Homer podczas bankietu stał za jego fotelem i służył mu za lokaja. Naturalnie, że tutaj nie miało to znaczenia, bo nikt tu nigdy nie słyszał ani o Szekspirze, ani o Homerze; inaczej byłoby na ziemi, gdyby to się stało tam wiadome. Cieszyłbym się, gdyby w tym żałosnym spirytyzmie było choć za grosz sensu; w takim razie moglibyśmy posłać tam wiadomość o tem. Ta wioska w Tenessey natychmiast postawiłaby Billingsowi pomnik, a jego autograf zdystansowałby autograf samego szatana. Tak, było to uroczyste przyjęcie; wiele mi o niem opowiadał pewien chudy arystokrata z Hobocken, baronet sir Ryszard Deffer.
— Jakto, Sandy, baronet z Hobocken? W jaki sposób?...
— Bardzo prosty. Deffer miał małą wędliniarnię i przez całe swoje życie nie odłożył ani grosza, bo wszystkie swe oszczędności na mięsie oddawał biednym. Nie żebrakom, o nie — ludziom innego pokroju, którzy raczej umrą z głodu, niż pójdą żebrać, uczciwym ludziom, którzy znaleźli się bez pracy. Dick wziął sobie za zasadę wynajdywać mężczyzn, kobiety i dzieci z piętnem głodu na twarzy i iść za nimi do ich domów; tam informował się o nich u sąsiadów, a potem karmił ich i znajdywał im pracę. Ponieważ nikt nie widział, żeby Deffer komu coś dawał, zrobiono mu reputację skąpca; umarł z nią i wszyscy uważali, że dobrze mu tak. Ale ledwie tu wylądował, natychmiast nadano mu tytuł baroneta; pierwszemi słowami, jakie Dick, wędliniarz z Hobocken, usłyszał w niebie, były: „Witaj, panie baronie Ryszardzie Deffer!“ Bardzo go to zdziwiło, bo miał pewne podstawy przypuszczać, że będzie mu przeznaczona miejscowość o bardziej gorącym klimacie.
Zanim Sandy wypowiedział dwa ostatnie słowa, cała ziemia drgnęła i zahuczała naskutek grzmotu tysiąca stu jeden potężnych wybuchów; Sandy rzekł:
— Ach, to na cześć nowonawróconego.
Zerwałem się z miejsca i zawołałem:
— No, to chodźmy prędko, Sandy; poco mamy się spóźniać?
— Siedźcie spokojnie; to tylko telegrafują o nim.
— To znaczy?...
— Te strzały oznaczają tylko, że dostrzeżono go na stacji sygnałowej. On wysiądzie w Sandy-Hooc. Na jego spotkanie wyjdzie komitet, który go wprowadzi do nieba. Odbędą się tam różne ceremonje i uroczystości; długo jeszcze nie powrócą do Przystani. Sandy-Hooc leży w odległości dobrych dziesięciu biijonów mil stąd.
— Ja także mogłem zostać nowonawróconym — rzekłem melancholijnie, przypominając sobie moje samotne przybycie tutaj bez żadnych komitetów i ceremonij.
— Słyszę w tonie waszych słów odcień żalu — zauważył Sandy.
— To, rzecz prosta, jest całkiem naturalne. Ale przybyliście zgodnie z waszemi światłami sygnałowemi, i teraz już za późno żałować.
— O, to głupstwo, Sandy. Ale jest tu u was, jak się okazuje, i Sandy-Hooc?
— Wszystko tu mamy — dokładna kopja ziemi.
Wszystkie stany, całe terytorjum Związku, wszystkie królestwa ziemi, wszystkie jej wysepki są tutaj identycznie takie same, jak na kuli ziemskiej, mają zupełnie takie same granice i są w tym samym stosunku do siebie, ale każdy stan, kraj czy wyspa są biljony razy większe od swych ziemskich prototypów. Ale oto nowy sygnał.
— A ten co oznacza?
— To tylko odpowiedź drugiego fortu. Każdy z nich daje salwę z tysiąca stu jeden piorunów — to zwykła tutaj salwa honorowa.
— A skąd wiemy, Sandy, że salwę oddało tysiąc sto jeden dział? Bo przecież wiemy to na pewno.
— Umysł nasz bardzo się tu wysubtelnia między innemi i pod tym względem. Wszystkie liczby, wielkości i odległości są tutaj tak ogrom ne, że musimy się uczyć wyczuwać je; stare metody pojmowania ich — pomiary i wyliczenia — nie mogą dać nam o nich pojęcia; przeciwnie — zmylą nas tylko i przytłoczą ogromem cyfr.
Po krótkiej rozmowie na ten temat rzekłem:
— Sandy, zauważyłem, że tu bardzo rzadko spotyka się białych aniołów; na jednego białego przypada sto miljonów czerwonoskórych, nierozumiejących po angielsku. Dlaczego to tak?
— No, to można zauważyć w każdym ze stanów i na każdem terytorjum amerykańskiego kawałka nieba, na którym się znajdujecie. Próbowałem tu kiedyś iść przed siebie cały dzień, przebyłem miljony miljonów mil, minąłem całe chmury aniołów, ale nie widziałem pośród nich ani jednego białego i nie słyszałem ani jednego słowa, którebym mógł zrozumieć. Bo Ameryka, widzicie, była przez biljon lat albo i więcej zajęta przez Indjan, Azteków i inne tym podobne narodowości, zanim stanęła na niej stopa białego człowieka. W ciągu pierwszych trzystu lat od czasu odkrycia Ameryki przez Kolumba białych było w niej bardzo skąpo, włącznie nawet z posiadłościami brytyjskiemi; na początku ubiegłego wieku było tam białych wszystkiego jakieś sześć do siedmiu miljonów, powiedzmy: siedem; w 1825 r. —
dwanaście do czternastu miljonów; powiedzmy dwadzieścia trzy miljony w 1850 i czterdzieści milionów w 1875. Roczny procent śmiertelności nigdy nie przewyższał u nas dwóch. To znaczy, że w pierwszym roku ubiegłego stulecia umarło 140.000; w 1825 r. — 280.000; 500.000 w 1850 r.
i około miljona w 1875. Będę brał okrągłe cyfry i będę uważał, że w Ameryce wymarło dotąd pięćdziesiąt miljonów białych — niech będzie sześćdziesiąt, nawet sto; trzydzieści czy czterdzieści miljonów tu nie ma żadnego znaczenia. Teraz sami zrozumiecie, co będzie, jeżeli rozsiać tę gromadkę ludzi na sto biljonów mil terytorjum niebiańskiej Ameryki; będzie to wyglądało, jakby ktoś rozsypał po całej Saharze małe, dziesięciocentowe pudełeczko homeopatycznych pigułek. Znajdzie je potem! My, biali, jesteśmy w niebie niczem — to fakt. Uczeni z innych planet i innych systemów, podróżujący po królestwie niebieskiem, trafiają i do naszego zakątka; po powrocie do swego rejonu nieba piszą i wydają notatki z podróży, w których Ameryce poświęcają akurat pięć wierszy. I wiecie, co tam o nas piszą? Piszą, że te pustynie są zaludnione zaledwie kilkoma setkami tryljonów czerwonych aniołów, pośród których zrzadka trafia się wyleniały. Widzicie, oni nas i murzynów uważają również za czerwonoskórych, ale takich, którzy zbieleli lub sczernieli naskutek jakiejś choroby, zesłanej nam za jakieś okropne, niesłychane grzechy. No i czy to nie jest dla nas upokarzające, mój przyjacielu? Nawet dla najskromniejszych z pośród nas, nie mówiąc już o tych, którzy myślą, że będą ich tu przyjmować jak jakich królów i że pójdą na piwo razem z Abrahamem. Nie pytałem was o szczegóły, kapitanie, ale przypuszczam, o ile moje doświadczenie jest cośkolwiek warte, żeście w dniu swego przybycia tutaj nie słyszeli okrzyków „hurra”?
— Dajmy temu spokój, Sandy — odparłem wymijająco, czerwieniąc się trochę. — Z radością dałbym tyle dolarów, ile sami oznaczycie, byle tylko mego przybycia tutaj nie widział żaden z moich znajomych. Zmieńmy temat rozmowy, Sandy.
— Dobrze. Macie prawdopodobnie zamiar osiedlić się na stałe w departamencie kalifornijskim?
— Nie wiem doprawdy. Miałem zamiar nie decydować nic w tym względzie przed przybyciem tu mojej rodziny. Pragnąłem narazie rozejrzeć się i, nie spiesząc się, zwolna powziąć decyzję. Prócz tego mam tu sporo znajomych nieboszczyków; liczyłem na to, że ich odnajdę i będę mógł pogadać o przyjaciołach, o starych dobrych czasach, wogóle o tem i owem, aby przekonać się, jak im się tutaj podobało. Sądzę, że moja żona będzie chciała osiedlić się w rejonie kalifornijskim, bo wszyscy jej umarli na pewno się tam znajdą, a ona lubi mieszkać pośród znajomych.
— Ach! nie pozwalajcie jej na to. Widzieliście już, jakie jest położenie białych w rejonie Jersey; w kalifornijskim jest tysiąc razy gorsze. Tam aż się roi od brudno-szarych aniołów; od najbliższego białego sąsiada będzie z miljon mil drogi. W niebie człowiekowi najbardziej brak towarzystwa — znajomych tej samej rasy, koloru skóry i języka. Z tego też powodu raz czy dwa przenosiłem się do rejonu europejskiego.
— Dlaczego więc nie pozostaliście tam, Sandy?
— O, z wielu powodów. Przedewszystkiem, chociaż tam widzicie masę białych, nie zrozumiecie ani jednego z nich i z tego powodu w żaden sposób nie zaspokoicie chęci rozmowy. Bardzo mi się podobają twarze Rosjan, Niemców albo Włochów — nawet na Francuza lubię popatrzeć, zresztą tylko w tym wypadku, gdy mi się uda zastać go niezajętym czemś nieprzyzwoitem. Ale nie wystarczy samo patrzenie; człowiek potrzebuje rozmowy. — Ale przecież jest i Anglja, Sandy — angielski rejon nieba.
— Tak, ale ten nie jest o wiele lepszy od naszego. Dopóki się znajdujecie pośród Anglików, zmarłych w ciągu ostatnich trzystu lat, czujecie się doskonale. Ale gdy tylko przejdziecie do tej części rejonu, w której mieszkają poddani poprzedników Elżbiety, język ich zaraz zaczyna stawać się dla was niezrozumiały. Rozmawiałem z niejakim Langlandem i Chaucerem — to dwaj starożytni poeci — ale nasza rozmowa na nic się nie przydała: ja ich a oni mnie kiepsko rozumieli. Otrzymywałem później listy od nich, lecz były one pisane tak łamaną angielszczyzną, że nic nie mogłem zrozumieć. Angielscy przodkowie tych dwóch poetów to poprostu cudzoziemcy; mówią po duńsku, po niemiecku, po normandzku, po francusku, a niekiedy zlepkiem tych czterech języków; przodkowie zaś tych przodków mówią po łacinie, po staroangieisku, po irlandzku i gallijsku; ludzie jeszcze dawniejszego pochodzenia, prawdziwe dzikusy, tak łamią swój język, że sam djabeł ich nie zrozumie. W tem sęk, że zanim znajdziecie w angielskim rejonie człowieka, którego będziecie rozumieli, natkniecie się na całe masy takich, których gęganie trudno uznać za ludzką mowę. To niebiańskie pomieszanie języków musiało nastąpić dzięki temu, że każdy kraj na ziemi w ciągu biijonów lat nazbyt często był zamieszkiwany przez coraz to inne ludy.
— Sandy — zapytałem — a czy wiele widzieliście wielkich ludów, o których mówi historja?
— Tak, sporo. Widziałem królów i wszelkiego rodzaju wybitne osobistości.
— I królowie zachowują tutaj swoją ziemską rangę?
— Nie; ciało śmiertelnika traci tu swą rangę.
Ich boskie pochodzenie wystarczy na ziemi, tutaj jednak na nic się nie przyda. Królowie zaraz po przybyciu na niebiańskie równiny natychmiast są wliczani między zwykłe anioły. Znałem dobrze Karola II; to jeden z najlepszych komików angielskiego rejonu; pierwszorzędny aktor. Są tam i lepsi komicy, których nazwisk nigdy na ziemi nie słyszano, ale Karol zdobywa sobie świetne imię; jest uważany za wschodzącą gwiazdę. Ryszard Lwie Serce został zawodowym bokserem i rokuje w tej roli wielkie nadzieje. Henryk VIII jest tragikiem; doskonale mu się udają sceny zabójstwa. Henryk VI wybija się jako kaznodzieja.
— A widzieliście Napoleona?
— O, często — to w korsykańskiej, to we francuskiej sekcji. Zawsze wybiera sobie odosobnione miejsce i chodzi tam ze ściągniętemi brwiami, skrzyżowanemi na piersiach rękoma, z lunetą pod pachą; wygląda tak samo ponuro, majestatycznie i genjalnie, jak go zwykle opisują; bardzo go to gniewa, że jako żołnierz nie jest tu postawiony tak wysoko, jak się spodziewał.
— Jakto? A któż jest wyżej od niego postawiony?
— O, mnóstwo ludzi, o których nigdy nie słyszeliśmy. Ludzie tacy, jak naprzykład szewcy, weterynarze, szlifierze, którzy być może nigdy nawet nie trzymali szabli w ręku i nie wystrzelili ani razu w życiu, ale którzy mieli w sobie ducha żołnierskiego, mimo że nie nadarzyła im się sposobność wykazania go. Tutaj zajmują należne im miejsce, i Aleksander, Cezar i Napoleon muszą im ustępować. Największym genjuszem wojennym naszego świata okazał się pewien kamieniarz z jakiejś wioski wpobliżu Bostonu (umarł w czasie Rewolucji); nazywał się Johns. Ludzie tłumami za nim chodzą. Teraz, widzicie, każdy rozumie, że gdyby Johnsowi nadarzyła się okazja, dałby światu takiego generała, wobec którego inni okazaliby się dziećmi. Ale taka okazja nie nadarzyła mu się; kilka razy próbował zapisać się do wojska, ale sierżant werbunkowy nie chciał go przyjąć: nie miał wielkich palców u rąk, i brak mu było przednich zębów. Tak czy inaczej teraz każdy widzi, czem onby został, gdyby warunki ułożyły się inaczej; dlatego też ludzie chodzą za nim miljonowym tłumem. Do jego sztabu należy i Cezar, i Napoleon, i Aleksander, i cała masa innych niemniej sławnych generałów, ale w jego obecności nikt na nich nawet uwagi nie zwraca. Aha! Oto nowa salwa honorowa. Nowonawróconego wypuszczono z kwarantanny.
Ubraliśmy się. Potem wyraziliśmy życzenie i natychmiast znaleźliśmy się na miejscu przyjęcia.
Staliśmy na brzegu niezmierzonego oceanu przestworzy, wpatrując się w nie, i wkrótce ujrzeliśmy Amfiteatr — szeregi tronów, wznoszących się ku zenitowi. Po obu ich stronach były siedzenia dla zwykłej publiczności. Siedzenia te ciągnęły się na miljony mil odległości; szeregom ich końca nie było widać. Były puste i wyglądały ponuro jak pusty teatr przed zapaleniem świateł. Sandy powiedział:
— Usiądziemy tutaj i poczekamy. Niedługo zobaczymy czoło pochodu.
— Jak tu pusto, Sandy. Nikogo oprócz nas dwóch; żeby tylko nowonawrócony nie czuł się tem dotknięty.
— Bądźcie spokojni, wszystko będzie w porządku. Jak tylko oddadzą salwę — zobaczycie:
W jakiś czas potem zobaczyliśmy daleko na horyzoncie słabe światło.
— To czoło procesji z pochodniami — zauważył Sandy.
Światło zaczęto się rozszerzać i wzmacniać; wkrótce zamieniło się w krąg świetlny, podobny do światła lokomotywy. Ciągle się zwiększało i stawało się coraz jaśniejsze, aż wkońcu upodobniło się do słońca, wznoszącego się nad horyzontem morza.
— Patrzcie na Wielki Amfiteatr i na miejsca dla publiczności! — powiedział Sandy. — I posłuchajcie salwy.
W tej samej chwili rozległ się straszny huk i wstrząsnął niebem; było to coś jakby salwa miljona piorunów. Potem wszystko wkoło nas zostało zalane oślepiającem światłem i w jednej chwili wszystkie miejsca co do jednego okazały się zajęte przez widzów. Wrażenie było wstrząsające. Sandy pierwszy na nowo podjął rozmowę:
— Tak się to u nas robi! Bez straty czasu bez spóźniających się i takich, którzy nie byli przy podniesieniu kurtyny. Życzenie zawsze jest szybsze od podróży. Ćwierć sekundy temu każdy z tych widzów znajdował się o miljony mil stąd. Gdy się rozległ ostatni sygnał, pozostawało im tylko zapragnąć, by momentalnie znaleźć się tutaj.
W tejże chwili rozległa się pieśń olbrzymiego chóru:
„Pragniemy usłyszeć twój głos
I ujrzeć cię twarzą w twarz“.
Melodja była piękna, ale psuły ją niektóre niewyuczone głosy, jak to się zdarza i na ziemi podczas improwizowanych koncertów.
„Czoło pochodu zaczęło przeciągać koło nas. Było to podziwu godne widowisko“.
Mijał nas zwarty tłum pół miljona aniołów, idących miarowym krokiem z zapalonemi pochodniami w rękach i ze śpiewem; szelest ich skrzydeł przyprawiał o ból głowy. Procesja ta ciągnęła się daleko po niebie, i koniec jej niknął we mgle oddalenia. Szeregi aniołów ciągnęły i ciągnęły bez końca; całe chmary ich przedefilowały przed Amfiteatrem, i oto wreszcie ukazał się i nowonawrócony. Wszyscy widzowie powstali z miejsc, witając go miljardami głosów. Szedł, błogo uśmiechnięty, aureolę przekrzywił sobie na ucho; po raz pierwszy zdarzało mi się widzieć tak zadowolonego z siebie świętego. Gdy wchodził po stopniach Amfiteatru, chór śpiewał:
„Całe niebo śpiewa na twą cześć
pragnie usłyszeć twój głos“.
— Dwaj archaniołowie! To wspaniałe! Ale kim są tamci dwaj? — dało się słyszeć w szeregach.
Archaniołowie oddali nowoprzybyłemu krotki ukłon wojskowy; obaj starcy powstali, i jeden z nich rzekł: „Witają cię Mojżesz i Izajasz!“ Potem wszyscy czterej znikli, i trony opustoszały.
Nowoprzybyły miał minę, trochę rozczarowaną — spodziewał się widocznie, że będzie mógł popłakać na ich ramieniu. Ale widzowie byli zachwyceni — widzieli Mojżesza i Izajasza. Wszyscy powtarzali bezustanku: „Widzieliście? Ja doskonale widziałem ich obu — tak samo, jak was teraz widzę!“
Procesja ruszyła dalej, pociągając za sobą nowoprzybyłego. Tłum się rozszedł. Po drodze do domu Sandy mówił mi, że to przyjście było jednem z lepszych i że nowonawrócony ma prawo być dumny. Dodał, że i nam też się udało; że mogliśmy byli przeżyć czterdzieści tysięcy lat, nie widząc razem Mojżesza z Izajaszem. Później dowiedzieliśmy się, że omal nie zobaczyliśmy wtedy jeszcze jednego patrjarchy i jednego proroka, lecz ci niestety w ostatniej chwili przysłali zawiadomienia, że nie mogą przybyć. Sandy mówił, że na miejscu, gdzie stał Mojżesz z Izajaszem, będzie postawiony obelisk z datą tego dnia i opisem przyjęcia i że turyści w ciągu setek tysięcy lat będą go zwiedzać, włazić na niego, przyglądać mu się i wyskrobywać na nim scyzorykiem swe imiona i nazwiska.