<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Pierwsze wrażenia.

Pierwszy miesiąc i w ogóle początek mego życia w ostrogu żywo mi staje w wyobraźni. Daleko niewyraźniej majaczeją mi we wspomnieniach późniejsze lata tego życia. Niektóre, zda się, zupełnie zacierają się, zlewają się jedne z drugiemi, zostawiając po sobie jedno ogólne wyobrażenie: chwil ciężkich, jednostajnych, duszących..
Ale wszystko com przeżył w pierwszych dniach katorgi, przedstawia mi się jak coś, co się wczoraj zdarzyło. Rzecz to naturalna.
Pamiętam wyraźnie, że przy samem wstąpieniu w to życie uderzyło mię to, że nic w niem jakoby nie znalazłem rażącego, nadzwyczajnego, albo właściwiej mówiąc, niespodziewanego. Wszystko to, na co patrzałem, już przedtem jakby migało w mojej wyobraźni, gdy idąc na Syberyę, starałem się odgadnąć moje przyszłe losy. Ale niebawem mnóstwo najdziwniejszych niespodzianek, najpotworniejszych faktów prawie na każdym kroku zaczęło mię uderzać, i dopiero później, po dłuższym pobycie w ostrogu, zrozumiałem w pełni całą wyjątkowość, całą niespodzianość tego życia i coraz więcej dziwiłem się jemu. Muszę się przyznać, że to zadziwienie towarzyszyło mi przez cały czas katorgi: nie mogłem się z nią nigdy pogodzić.
Pierwsze wrażenie moje przy wejściu do ostrogu było w ogóle najprzykszejsze, najwstrętniejsze; pomimo tego jednak — rzecz dziwna — wydało mi się, że w ostrogu daleko łatwiej żyć, niżelim to sobie w drodze na Syberyę wyobrażał. Aresztanci, chociaż w kajdanach, chodzili jednak swobodnie po całym ostrogu, łajali się, śpiewali pieśni, pracowali dla siebie, palili fajki, nawet pili wódkę (chociaż takich było niewielu), a niektórzy w nocy uprawiali karciarstwo. Sama robota wydała mi się nie tak ciężką, katorżną i dopiero dobrze później poznałem, że jej ciężar, jej katorżność polega nie na tem, że jest trudną i ciągłą, ale na tem, że to praca przymusowa, obowiązkowa, pod kijem. Chłop wolny pracuje nieraz nierównie więcej, czasem i nocami, szczególnie latem; ale pracuje dla siebie, pracuje w rozumnym celu, i jemu nierównie lżej, niż katorżnemu robotnikowi w pracy przymusowej i nie przynoszącej mu żadnej korzyści. Przyszło mi raz na myśl, że gdyby chodziło o to, aby człowieka zupełnie przygnębić, znicestwić, ukarać go najstraszliwiej, tak, żeby najgorszy zbój wzdrygał się przed tą karą i z góry drżał przed nią, to należałoby tylko nadać jej charakter zupełnej nieużyteczności i niedorzeczności. Jakkolwiek teraźniejsze roboty katorżne nie mają dla więźniów interesu, nudne są dla nich, to jednak same w sobie mają cel rozumny; aresztant robi cegły, kopie ziemię, tynkuje, buduje: w tej pracy jest sens i cel jakiś. Ale gdyby go naprzykład zmusić do przelewania wody z jednego cebra w drugi, a z drugiego w pierwszy, tłuc piasek, przenosić kupę ziemi z jednego miejsca w drugie i odwrotnie, — to myślę, że aresztant po kilku dniach udusiłby się, alboby tak nabroił, żeby już choć umrzeć i w ten sposób wydobyć się z tego poniżenia, wstydu i męki. Rozumie się, że taka kara zamieniłaby się w torturę i byłaby niedorzeczną, ponieważ nie osiągnęłaby żadnego celu. Ale że pewna doza takiej tortury, niedorzeczności, poniżenia i wstydu jest niezbędnie w każdej pracy wymuszonej, to i katorżna praca jest nierównie bardziej męczącą od każdej wolnej, dlatego mianowicie, że jest wymuszoną.
Zresztą ja wstąpiłem do ostrogu w zimie, w miesiącu styczniu i nie miałem jeszcze pojęcia o letniej pracy, pięćkroć cięższej. W zimie zaś w naszej fortecy rządowych robót było w ogóle mało. Aresztanci chodzili na Irtysz, rozrywać stare rządowe barki, pracowali w warstatach, odrzucali od rządowych budynków śnieg, nawiany buranami, palili, tłukli alabaster i t. d. Dzień zimowy był krótki; praca kończyła się prędko i cały nasz lud wracał wcześnie do ostrogu, gdzie nie miałby nic wcale do roboty, gdyby mu się nie zdarzało mieć jakiej własnej roboty. Ale własną pracą zajmowała się może tylko trzecia część aresztantów; inni zbijali bąki, włóczyli się po wszystkich kazarmach ostrogu, łajali się wzajem, snuli intrygi, wyprawiali historye, upijali się, jeżeli tylko zkądkolwiek choć trochę nasunęło się pieniędzy; po nocach zgrywali się do ostatniej koszuli, ale wszystko z nudy, z próżniactwa, dla zabicia czasu. Później poznałem, że w życiu katorżnem, oprócz pozbawienia wolności i pracy przymusowej, jest jeszcze jedna męka bodaj czy nie cięższa od innych. Tą męką — „przymusowe wspólne pożycie“. Wspólne pożycie jest niewątpliwie i w innych miejscach, ale do ostrogu dostają się ludzie, z którymi nie każdemu chciałoby się zżywać i jestem pewny, że każdy katorżnik uczuwał tę mękę, chociaż może po większej części nieświadomie.
I strawa z początku wydała mi się dość znośną. Aresztanci zapewniali, że tak dobrej nie ma w aresztanckich rotach Rossyi europejskiej. Nie będę o tem wyrokował, bom tam nie był. Wielu przytem mogło mieć własną żywność. Wołowina płaciła się u nas funt po groszu, latem trzy kopijki. Ale własny wikt mieli tylko ci, u których ciągle były pieniądze; większość katorgi jadła strawę kazienną. Zresztą aresztanci, chwaląc się swoim wiktem, stosowali te pochwały tylko do chleba i błogosławili ten zwyczaj, że u nas chleb wspólny, i nie wydaje się na wagę. Ta waga ich przerażała: przy wydawaniu na wagę trzecia część więźniów byłaby głodna; przy wspólnym zaś chlebie wszystkim wystarczało. Chleb nasz był szczególnie smaczny i słynął z tego w mieście; przypisywano to dobremu urządzeniu pieców w ostrogu. Co się tyczy kapuśniaku, ten był wcale niepokaźny. Gotowano go w jednym wielkim kotle, zasypywano zlekka krupami i szczególnie w dni powszednie był on cienki i chudy. Przerażało mię wielkie mnóstwo tarakanów w tej potrawie; ale aresztanci nie zwracali na to bynajmniej uwagi.
Przez pierwsze trzy dni nie chodziłem na robotę; tak postępowano z każdym nowoprzybyłym: pozwalano mu odpocząć po drodze. Ale nazajutrz po przybyciu musiałem wyjść z ostroga, aby się dać przekuć. Kajdany, które dotychczas nosiłem, były nie podług formy, łańcuchowe, miełkozwon (drobny dzwon), jak je nazywali aresztanci. Noszono je zewnątrz, na ubraniu. Kajdany zaś przepisane dla ostrogu, a zastosowane do robót katorżnych, składały się nie z ogniw krągłych, ale z czterech prętów żelaznych, prawie na palec grubych, połączonych z sobą trzema pierścieniami. Trzeba je było zakładać pod spodnie. Do środkowego ogniwa przywiązywał się rzemień, a ten z kolei był przymocowany do rzemiennego pasa, którym opasaną była koszula.
Pamiętam pierwszy poranek w kazarmie. W kordegardzie u wrót ostroga uderzono w bęben, jako hasło do wstawania, i w dziesięć minut potem podoficer straży więziennej zaczął otwierać kazarmy. Aresztanci zaczęli się budzić. Przy mdłem świetle łojówki podnosili się z nar swoich, drżąc z zimna: wstawali ze snu po większej części milczący, z ponurem wejrzeniem, poziewali, przeciągali się, marszczyli piętnowane czoła. Niektórzy żegnali się, inni szukali już zaczepki.
Zaduch był straszliwy. Świeże powietrze zimowe uderzyło we drzwi, jak tylko je otworzono, i w kazarmie zakłębiło się od pary. U wiader z wodą stał tłum aresztantów: po kolei brali dzban, nabierali wody w usta, i tą wodą myli twarz i ręce. Woda przygotowaną już była z wieczora, przez tak zwanego parasznika. W każdej kazarmie według przepisów był jeden aresztant, wybrany przez towarzyszy dla posług; nazywał się „parasznik“ i nie chodził na robotę. Jego zajęcie polegało na utrzymywaniu czystości w kazarmie, na myciu i szorowaniu nar i podłogi, przynoszeniu i wynoszeniu nocnego cebra, na dostarczaniu świeżej wody po dwa wiadra, rano dla mycia się, w dzień dla picia.
Z powodu dzbana, który był tylko jeden, zaczęły się niezwłocznie spory.
— Gdzie leziesz, rybia głowo! — burknął jakiś ponury, wysoki aresztant, chudy i ogorzały, z dziwnemi wypukłościami na ogolonej czaszce, odpychając drugiego, grubego i przysadzistego z wesołą i rumianą twarzą: — pastoj (poczekaj)!
— Po co wrzeszczysz! Za pastoj (kwaterunek) u nas trzeba płacić! sam się przewalaj! Patrz go, wyciągnął się jak monument. To jest, widzicie, kamraci, nie ma w nim żadnej fortykultiapności.
„Fortykultiapność“ wywołała pewien efekt: wielu zaśmiało się. Tego tylko potrzeba było wesołemu grubasowi, który widocznie był w kazarmie czemś w rodzaju dobrowolnego błazna. Wysoki aresztant popatrzył na niego z najgłębszą pogardą.
— Słomiana krowa! powiedział jakby do siebie — odpasł się na aresztanckim czystiaku[1]. Cieszy się, że na Wielkanoc dwanaście prosiąt będzie miał na stole.
Tłuścioch nareszcie rozgniewał się.
— Ale ty, cóżeś to za ptaszek — zawołał, nagle poczerwieniawszy.
— A właśnie, że ptaszek.
— Jaki?
— Taki.
— Jakiż taki?
— Jednem słowem taki.
— Ale jaki?
Wpili się w oczyma w siebie. Tłuścioch czekał odpowiedzi i ścisnął kułaki, jakby gotów natychmiast rzucić się do bójki. Myślałem, że naprawdę nastąpi bójka. Wszystko to było dla mnie nowością i ciekawie patrzyłem na tę scenę. Później przekonałem się, że wszystkie podobne sceny były bardzo niewinne i odgrywały się, jak w komedyi, dla uciechy publiczności; do bójki zaś prawie nigdy nie dochodziło.
Wysoki areszt ant stał spokojnie i wspaniale: czuł, że na niego patrzą i czekają, czy się zbłaźni odpowiedzią, czy nie; czuł, że trzeba było utrzymać się przy swojem, dowieść, że jest rzeczywiście ptakiem i powiedzieć, jakim mianowicie ptakiem. Z niewypowiedzianą pogardą spojrzał z ukosa na swego przeciwnika, starając się na domiar obrazy popatrzeć na niego przez ramię, z góry na dół, jak na owad jakiś i wymówił powoli i wyraźnie:
— Kagan!
Znaczyło to, że on jest ptak kagan. Grzmiąca salwa śmiechu powitała pomysłowość aresztanta.
— Padlec ty, ale nie kagan! — zaryczał tłuścioch, poczuwszy, że pobity został na wszystkich punktach i wpadłszy w ostateczną wściekłość.
Ale jak tylko zwada stawała się groźną zuchów natychmiast osadzono na miejscu.
— Co tam za wrzask podnieśli! — zawołała na nich cała kazarma.
— A wy już lepiej pobijcie się, niżeli tak drzeć gardło — krzyknął ktoś z kąta.
— Poczekaj, pobiją się! — zabrzmiała odpowiedź z tłumu. — U nas lud dzielny, zaczepny; siedmiu jednego nie boimy się....
— A i oba są dobrzy! Jeden za funt chleba dostał się do ostroga, drugi śmietanę babie z garnka wyjadł, i chwycił za to knuta.
— No, no, no! Dosyć tego — zawołał inwalid, który mieszkał w kazarmie dla utrzymywania porządku i sypiał w kącie na osobnym tapczanie.
— Woda, dzieci! Newalid Piotrowicz zbudził się! Newalidowi Piotrowiczowi, rodzonemu bratu!
— Brat... Co ja tobie za brat? Rublaśmy razem nie przepili, a brat! — mruczał inwalid, naciągając szynele na rękawy.
Gotowano się do sprawdzenia; zaczęło świtać; w kuchni skupił się gęsty tłum aresztantów, przez który trudno się było przecisnąć. Aresztanci w swoich półkożuszkach i dwubarwnych czapkach gromadzili się koło chleba, który krajał im jeden z kaszowarów (kucharzy). Kaszowarów obierała spółka aresztancka, do każdej kuchni po dwóch. U nich też przechowywał się nóż kuchenny do krajania chleba i mięsa, jedyny na całą kuchnię.
Po wszystkich kątach i za stołami rozsiedli się aresztanci w czapkach, półkożuszkach i podpasani. gotowi wyjść natychmiast na roboty. Przed niektórymi stały drewniane kubki z kwasem. Do kwasu drobiono chleba i popijano z kubków. Gwar i hałas był nieznośny; ale niektórzy przyzwoicie i z cicha rozmawiali po kątach.
— Staruszkowi Antonyczowi chleb i sól, jak się masz! — powiedział młody aresztant, sadowiąc się obok zachmurzonego bezzębnego aresztanta.
— No, jak się masz, jeżeli nie żartujesz — odpowiedział powitany, nie podnosząc oczu i usiłując zżuć chleb swojemi bezzębnemi wargami.
— A ja, Antonycz, byłem pewny, żeś ty już umarł; doprawdy.
— Nie, ty naprzód umrzyj, a ja po tobie....
Usiadłem koło nich. Z prawej strony obok mnie rozmawiali dwaj poważni aresztanci, starając się widocznie jeden wobec drugiego zachować jak najwięcej powagi.
— U mnie, nie bój się, nie ukradną — mówił jeden z nich: — ja, bracie, sam boję się, żeby czego nie ukraść.
— No i mnie też gołą ręką nie bierz: oparzę!
— I po co masz parzyć. Taki sam „warnak“[2], jak inni; innej nazwy nie mamy.... obierze ciebie i nawet się nie ukłoni. Tu, bracie i moja kopiejka się umyła. Onegdaj sama przyszła Gdzie się z nią podziać? Zacząłem prosić Fiedki — oprawcy, tego, co to miał dom na przedmieściu, od Salomonki parszywego, od żyda kupił, co się potem powiesił.
— Wiem. On u nas w trzecim roku był szynkarzem, a nazywa się Gryszka — ciemny szynk, znam go.
— A właśnie, że nie znasz; to drugi ciemny szynk.
— A jeżeli nie drugi! Ty już wszystko wiesz doskonale. A ja ci tyle świadków przyprowadzę....
— Przyprowadzisz? Ty zkąd, a ja czyj?
— Czyj! Bijałem ciebie nieraz i nie chwalę się, a ty jeszcze: czyj!
— Ty biłeś! kto mnie pobije, ten się jeszcze nie urodził, a kto bił, ten w ziemi leży.
— Dżuma benderska!
— Żeby cię zaraziła zaraza sybirska!
— Żeby się z tobą szabla turecka rozmówiła!
I poczęły się sypać obelgi.
— No, no, no! Zaindyczyli się! — zakrzyczano dokoła. — Na woli nie umieli żyć, a tu radzi, że się do czystego chleba dobrali....
Natychmiast rozejmą. Łajać się, językiem rąbać wolno; stanowi to po części rozrywkę dla wszystkich. Ale do bójki nie zawsze dopuszczą, i chyba tylko w wyjątkowym razie przeciwnicy się pobiją. O bójce doniosą majorowi; pocznie się badanie, przyjedzie sam major, — jednem słowem wszyscy na tem źle wyjdą, i dla tego to do bójki aresztanci nie dopuszczają. Wreszcie i sami przeciwnicy łają się bardziej dla rozrywki, dla ćwiczenia się w stylu. Nieraz sami siebie oszukują, zaczynają z najgorętszym gniewem, ze wściekłością i.... patrząc na nich, myślisz: ot, ot rzucą się na siebie; a tymczasem nic podobnego się nie dzieje: doprowadzą kłótnię do pewnego punktu i natychmiast rozchodzą się. Wszystko to mnie z początku niezmiernie dziwiło. Umyślnie tu przytoczyłem próbkę najzwyklejszych rozmów katorżnych. Nie mogłem z początku zrozumieć, jak można łajać się dla przyjemności i znajdować w tem zabawę. Zresztą, trzeba i to wziąć na uwagę, że działała tu i próżność. Dialektyk, mistrz w obelgach cieszył się poważaniem; omal że nie oklaskiwano go, jak aktora.
Jeszcze od wczorajszego wieczora spostrzegłem, że na mnie patrzą krzywo. Pochwyciłem już kilka wrogich spojrzeń, rzuconych w moją stronę. Ale byli i tacy Aresztanci, którzy skakali koło mnie, podejrzywając, że, przyniosłem z sobą pieniądze. Natychmiast raczyli mi wyświadczać rozmaite przysługi: uczyli mię, jak nosić nowe kajdany; dostali dla mnie, rozumie się za pieniądze, kuferek z zamkiem, ażebym miał gdzie schować rządowe rzeczy, które mi już wydano, i trochę bielizny, którą z sobą przyniosłem. Nazajutrz ciż sami ukradli go u mnie i przepili. Jeden z nich później był mi zupełnie oddany, choć nie przestawał mię okradać przy pierwszej nastręczającej się sposobności. Robił to bez wszelkiego zawstydzenia, prawie nieświadomie, jakby z obowiązku, i niepodobna się było gniewać na niego.
Prócz innych rzeczy nauczyli mię, że trzeba mieć swoją herbatę, że nieźleby było sprawić sobie imbryk do herbaty, a tymczasem wystarali się o cudzy i rekomendowali mi kucharza, mówiąc, że za trzydzieści kopiejek miesięcznie będzie mi przyrządzał, co mi się podoba, jeżeli zechcę jeść osobno i kupować sobie żywność.... Naturalnie pożyczyli u mnie pieniędzy, i pierwszego dnia po trzy razy przychodzili do mnie z prośbą o pożyczkę.
W katordze na ludzi ze stanu szlacheckiego patrzą w ogóle niechętnie, a nawet wrogo.
Nie uważając na to, że ci pozbawieni są już wszelkich praw stanu i zupełnie zrównani z innymi aresztantami, — aresztanci nie uznają ich nigdy za swoich towarzyszy. Dzieje się to nie w skutek jakiegoś wyraźnego, świadomego uprzedzenia, ale zupełnie nieświadomie, zupełnie szczerze. Oni sami uznawali nas za szlachtę, pomimo, że lubili drażnić nas naszą degradacyą.
— Nie, teraz już darmo, teraz inaczej. Bywało Piotr przez Moskwę „priot“ (pędzi), a teraz Piotr „wieriowki wjot“ (sznury kręci) i t. p. spotykały nas dogadywania.
Z przyjemnością patrzali na nasze cierpienia, które staraliśmy się przed nimi ukrywać. Szczególnie dostawało się nam z początku przy robocie, za to żeśmy nie mieli tyle siły, co oni, i żeśmy nie mogli im dorównać w robocie. Nie ma nic trudniejszego, jak pozyskać ufność ludu, i to takiego jeszcze ludu i zjednać sobie jego miłość.
W katordze było dziesięciu ludzi ze szlachty. A naprzód pięciu Polaków. O nich powiem kiedyś osobno[3]. Katorżnicy strasznie nie lubili Polaków, więcej nawet, niżeli skazańców z rossyjskiej szlachty. Polacy (mówię tylko o politycznych przestępcach) byli względem nich jakoś dziwnie subtelnie, obrażająco grzeczni, zupełnie dla nich zamknięci i ani trochę nie mogli ukryć swojego ku nim wstrętu, co aresztanci bardzo dobrze pojmowali i płacili im podobną monetą.
Ja musiałem przeszło dwa lata przeżyć w ostrogu, zanim udało mi się pozyskać przychylność niektórych katorżników. Ale w końcu większa ich część polubiła mię i uznała za „dobrego“ człowieka.
Z rossyjskiej szlachty oprócz mnie było czterech. Jeden — niskie i dziwnie podłe stworzenie, strasznie zepsute, szpieg i donosiciel z rzemiosła. Słyszałem o nim jeszcze przed dostaniem się do ostroga i zaraz w pierwszych dniach zerwałem z nim wszelkie stosunki. Drugi — to ten ojcobójca, o którym już wyżej mówiłem. Trzecim był Akim Akimycz (Joachim Joachimowicz); bodaj czym widział kiedy takiego cudaka, jakim był Akim Akimycz. Postać jego silnie się zarysowuje w mojej pamięci. Był wysoki, chudy, tępego umysłu, niesłychanie mało wykształcony a lubiący rezonować, wreszcie akuratny, jak Niemiec. Katorżnicy śmiali się z niego, a niektórzy bali się nawet wchodzić z nim w stosunki, lękając się jego przyczepek i kłótliwości. Od razu zaczął być z nimi za pan brat, łajał się z nimi, nawet bił się. Uczciwy był fenomenalnie. Jak tylko zauważył jaką niesprawiedliwość, natychmiast wdał się w sprawę, chociaż go wcale nie dotyczyła. Naiwny do najwyższego stopnia: naprzykład kłócąc się z aresztantami, wypominał im nieraz, że są złodzieje, i z całą powagą przekonywał, że nie powinien kraść. Służył on na Kaukazie jako praporszczyk. Zaznajomiłem się z nim od pierwszego dnia i zaraz mi opowiedział swoją historyę.
Zaczął służyć na Kaukazie w piechocie, jako junkier, długo czekał na awans; wreszcie mianowano go oficerem i wyprawiono do jakiegoś fortu jako naczelnika. Pewne sąsiednie książątko kaukaskie, zostające w pokojowych stosunkach z rządem rossyjskim, podpaliło jego fort i napadło nań w nocy, ale napad się nie powiódł. Akim Akimycz chwycił się podstępu i udał, że nie wie, kto był sprawcą napadu. Winę zwalono na niepodległych Czerkiesów i po miesiącu Akim Akimycz zaprosił do siebie po przyjacielsku owego księcia w gościnę. Zaproszony przyjechał, nic złego nie podejrzywając. Akim Akimycz uszykował swój oddział, publicznie wobec niego zgromił schwytanego gościa, dowodząc mu, że jest haniebną rzeczą podpalać fortecę; następnie odczytał mu szczegółowa instrukcyę, jak się ma zachowywać na przyszłość, jako sprzymierzeniec rządu, a na zakończenie kazał go rozstrzelać, o czem niezwłocznie doniósł swej władzy ze wszystkimi szczegółami. Za to wszystko oddano go pod sąd i skazano na śmierć, ale wyrok złagodzono i zesłano go na Syberyę na lat dwanaście do katorgi drugiego rzędu w fortecach. On zupełnie zgadzał się na to, że postąpił nieprawidłowo, mówił mi, że wiedział o tem i przed rozstrzelaniem księcia, że pokojowego przestępcę należało sądzić według praw zwyczajnych; ale jakkolwiek wiedział o tem. w żaden sposób nie mógł zrozumieć swojej winy.
— Ale proszęż was! Przecie on podpalił moją fortecę? Cóż? czy miałem mu się za to pokłonić? czy co? — mówił mi, odpowiadając na moje zarzuty....
Ale aresztanci, pomimo iż wyśmiewali głupkowatość Akima Akimycza, szanowali go przecież za jego akuratność i biegłość w rzeczach praktycznych.
Nie było rzemiosła, któregoby nie znał Akim Akimycz. Był stolarzem, szewcem, malarzem, pozłotnikiem, ślusarzem i wszystkiego tego nauczył się w katordze. A wszystko robił jako samouk: spojrzy raz na jaką robotę i zaraz to samo zrobi. Robił skrzynki, koszyki, latarki, dziecinne zabawki i sprzedawał w mieście. Tym sposobem miał zawsze pieniądze i używał ich natychmiast na bieliznę dodatkową, na jakąś miększą od zwykłych poduszkę, zaopatrzył się w składany materac. Umieszczony był w jednej ze mną kazarmie i wiele mi przysług wyświadczył w pierwszych dniach mojej katorgi.
Wychodząc z ostroga na robotę, aresztanci szykowali się przed kordegardą w dwa rzędy; przed nimi i za nimi stawali w szeregu konwojowi żołnierze z nabitą bronią. Zjawili się tu: oficer inżynieryi, konduktor i kilku „niższych urzędników inżynieryi, dozorców nad robotami. Konduktor rozdzielał aresztantów na partye i posyłał gdzie potrzeba na robotę.
Razem z innymi udałem się do warstatu inżynieryi. Był tu niziutki budynek z kamienia, stał na wielkim dziedzińcu, zawalonym różnymi materyałami. Była tu kuźnia, był warstat ślusarski, stolarski, malarski i inne. Akim Akimyez chodził tu i pracował w malarni, warzył oliwę, robił farby i malował stoły i meble na kolor orzecha.
Oczekując przekucia, rozmawiałem z Akimem Akimyczem o pierwszych wrażeniach doznanych przeze mnie w ostrogu.
— Tak-s[4] szlachty oni nie lubią — zauważył mój interlokutor — szczególnie politycznych, zjeśćby radzi. Nic dziwnego. Naprzód pan jesteś człowiek innego rodzaju, do nich niepodobnego, a powtóre oni wszyscy przedtem byli albo pańscy poddani, albo z wojennego stanu. Sam więc osądź, czy mogą oni polubić pana? Tutaj, ja panu powiem, żyć trudno. A w rossyjskich[5] aresztanckich rotach jeszcze trudniej. Ot u nas są ludzie ztamtąd i nie mogą się nachwalić naszego ostrogu, rzekłbyś, z piekła dostali się do raju. Nie w robocie nieszczęście. Mówią, że tam w pierwszym oddziale zwierzchność nie zupełnie wojenna, a przynajmniej w inny sposób, niż u nas, postępuje. Tam, mówią, zesłany może żyć z rodziną. Ja tam nie byłem, ale tak mówią. Nie golą tam, w mundurach nie chodzą, chociaż zresztą to dobrze, że u nas i goleni i w urzędowym stroju; zawsze to więcej porządku i przyjemniej dla oka; A jednak im się to nie podoba. A proszę też popatrzeć, co to za zbieranina. Jeden z kantonistów, drugi, z Czerkiesów, trzeci z rozkolników, czwarty prawosławny „mużyczok“ (chłopek), rodzinę, dzieci ukochane zostawił we wsi rodzinnej, piąty żyd, szósty cygan, siódmy niewiadomo kto, i wszyscy to oni muszą, bądź co bądź zżyć się z sobą, zgodzili się jeden z drugim, jeść z jednej misy, spać na jednych narach. A i wolność tu jaka: dodatkowy kąsek można zjeść tylko ukradkiem, każdy grosz trzeba chować w cholewę, i wszędzie i zawsze: ostróg i ostróg.... Mimowoli w głowie się zawróci.
Ale ja już o tem wiedziałem. Przedewszystkiem chciałem się rozpytać o naszego majora. Akim Akimycz nie robił tajemnicy i pamiętam, że wrażenie, które odniosłem z jego opowiadania, nie było zupełnie przyjemne.
Ale sądzono mi było jeszcze dwa lata przeżyć pod jego władzą. Wszystko, co mi o nim Akim Akimycz opowiadał, okazało się zupełnie prawdziwem, z tą różnicą, że wrażenie, które rzeczywistość wywiera, jest zawsze silniejszem od wrażenia, wywołanego prostem opowiadaniem. Straszny to był człowiek, a straszny dlatego, że był naczelnikiem z władzą prawie nieograniczoną nad dwustu duszami ludzkiemi. Sam w sobie był to tylko nieporządny i zły człowiek, i nic więcej. Na aresztantów spoglądał jak na swoich przyrodzonych wrogów i to był pierwszy i główny błąd jego. Miał rzeczywiście pewne zdolności, ale wszystko, nawet to, co było w nim dobrego, przedstawiało się w jakiejś spaczonej postaci. Niezdolny panować nad sobą, gniewny, wpadał do ostroga, czasem nawet w nocy, i jeśli spostrzegł, że aresztant śpi na lewym boku lub na wznak, karał go nazajutrz: „pamiętaj, żebyś spał na prawym boku, jakem rozkazał“. W ostrogu nienawidzono go i bano się jak dżumy. Twarz miał purpurową, gniewną. Wszystkim wiadomo było, że był całkowicie zależny od swego „dieńszczyka“, Fied’ki. Najwięcej ze wszystkiego kochał swego pudla Trezorkę i omal nie oszalał ze smutku, gdy Trezorka zachorował. Mówią, że beczał nad nim, jak nad rodzonym synem; odpędził jednego weterynarza i swoim zwyczajem omal, że się z nim nie pobił, a usłyszawszy od Fied’ki, że w ostrogu jest aresztant weterynarz-samouk, który leczy bardzo szczęśliwie, natychmiast przywołał go do siebie.
— Pomóż mi! Ozłocę ciebie, wylecz Trezorkę! — zawołał do aresztanta.
Był to chłop Sybirak, przebiegły, mądry, w istocie bardzo zręczny weterynarz, ale prawdziwy „mużyczok“.
— Patrzę ja na Trezorkę — opowiadał potem aresztantom, dość zresztą dawno po tej wizycie u majora, kiedy już cała sprawa była zapomnianą; — patrzę: leży pies na kanapie, na białej poduszce; i widzę dobrze, że zapalenie, że trzebaby krwi puścić i pies by się wylizał, dalipan że tak? Ale tuż myślę sobie: a co będzie, jak nie wyleczę, jak zdechnie? Nie, mowie, Wasze Wysokobłagorodje, późno mnie wezwali, gdyby tak wczoraj, albo pozawczoraj, tobym psa wyleczył; a teraz nie mogę, nie wyleczę....
Tak więc zdechł Trezorka.
Opowiadano mi ze szczegółami o zamachu na majora. Był w ostrogu pewien aresztant, który już od kilku lat tu siedział i znany był z cichego zachowania się. Zauważono też, że prawie nigdy z nikim nie rozmawiał, i miano go za niespełna rozumu. Był to człowiek piśmienny i przez cały rok ostatni ciągle czytał biblię, czytał dniem i nocą. Gdy wszyscy zasypiali, o północy wstawał, zapalał woskową, cerkiewną świecę, właził na piec, otwierał książkę i czytał do rana. Pewnego dnia poszedł do podoficera i oznajmił mu, że nie chce iść na robotę. Doniesiono majorowi; zakipiał cały i natychmiast sam przyleciał. Aresztant rzucił się na niego z przygotowaną zawczasu cegłą, ale nie trafił. Schwytano go, oddano pod sąd i ukarano. Wszystko to odbyło się bardzo prędko. W trzy dni potem umarł w szpitalu. Umierając, mówił, że nie miał do nikogo złości, chciał tylko pocierpieć. Nie należał zresztą do żadnej sekty rozkolników. W ostrogu wspominano o nim z szacunkiem.
Nakoniec zmieniono mi kajdany. Tymczasem w warstacie zjawiło się z kolei kilka przekupek, przedających kołacze, tak zwanych kałasznic. Były między niemi małe dziewczątka. Chodziły one z kołaczami aż do wieku dojrzałego; matki piekły, a one sprzedawały. Dorósłszy, nie przestawały chodzić, ale już bez kołaczy; tak prawie zawsze bywało. Były tam i nie dziewczęta. Za kołacz płaciło się grosz i prawie wszyscy aresztanci kupowali.
Zwróciłem uwagę na pewnego aresztanta, już siwego, ale rumianego, i z uśmiechem żartującego z kałasznicami. Przed samym ich przyjściem okręcił był dokoła szyi czerwoną perkalową chustkę. Jakaś gruba i ospowata kobiecina postawiła swój kram na jego stole roboczym. Między nimi zawiązała się rozmowa.
— Cóżeście wczoraj tu nie przychodziły? — przemówił aresztant z uśmiechem zadowolenia na twarzy.
— O tak! byłam tutaj, a was jak miotłą zamiótł — odpowiedziała rezolutna kobiecina.
— Nas wezwali, a to byśmy nieodmiennie byli na swojem miejscu.... A do mnie onegdaj wszystkie wasze przychodziły.
— A któż taki?
— Maryaszka przychodziła, Chawroszka przychodziła, Czekunda przychodziła, Dwugroszowa przychodziła....
— Cóż to znaczy? — spytałem Akima Akimycza; — czyżby naprawdę?...
— Bywa to — odpowiedział wstydliwie spuściwszy oczy, był to bowiem człowiek bardzo skromny.
Niewątpliwie zdarzało się to, ale nader rzadko, i połączone było z wielkiemi trudnościami. W ogóle więcej było ochotników do wypicia, niż do takich rzeczy, pomimo całej naturalnej uciążliwości zamkniętego życia.
Do kobiet trudno się było dostawać. Potrzeba było wyszukiwać czas, miejsce, umawiać się, naznaczać schadzkę, szukać samotności, co było rzeczą trudną, nakłaniać konwojowych, co było jeszcze trudniej, tracić — stosunkowo do więziennych środków — mnóstwo pieniędzy. A przecież udawało mi się potem być niekiedy świadkiem scen miłośnych. Pamiętam, pewnego razu latem byliśmy we trzech w jakiejś szopie na brzegu Irtysza dla palenia w piecu fabrycznym; konwojowi byli ludzie dobrzy. Nakoniec zjawiły się dwie „suflery“, jak je nazywają aresztanci.
— No, co się tak zasiedziały? Pewno u Zwierkowych? — powitał ich temi słowy aresztant, do którego przyszły, a który już dawno na nie oczekiwał.
— Ja zasiedziałam się? Sroka na kołku dłużej siedzi, niż ja u nich siedziałam — odpowiedziała wesoło dziewica.
Była to najbrudniejsza dziewica na święcie. Ją, to zwano Czekundą. Z nią, razem przyszła Dwugroszowa. Tę trudno już nawet opisać.
— I z wami już dawno nie widziałem się, — ciągnął dalej Don Juan aresztancki, zwracając się do Dwugroszowej; — cóż to tak wyglądacie, jakbyście schudli?
— A być może. Dawniej tom była gruba, a teraz jakbym igłę połknęła.
— Ciągle z żołnierzykami?
— Nie, to już wam o nas źli ludzie napletli; a zresztą cóż? Przysłowie mówi: choćby bez żebra chodzić, a żołnierzyka lubić.
— A wy ich rzućcie, a nas kochajcie; u nas są pieniądze...
Dla uzupełnienia obrazu trzeba sobie wyobrazić tego lowelasa ogolonego, w kajdanach, w stroju aresztanckim łatanym i pod konwojem.
Pożegnałem się z Akimem Akimyczem i dowiedziawszy się, że mogę wrócić do ostroga, wziąłem konwojowego i poszedłem do domu. Aresztanci już się schodzili. Naprzód wracali z roboty ci, co mieli zadaną na dzień robotę. Jedynym sposobem zmusić aresztanta do gorliwej pracy, jest: zadać mu pracę dzienną. Rozmiar zadanej pracy bywał czasem ogromny, a przecież i w takim razie kończyli go aresztanci dwa razy prędzej, niż gdyby im kazano pracować zwykłym trybem do uderzenia w bęben. Skończywszy zadaną robotę, aresztant bez przeszkody szedł do domu i nikt go już nie zatrzymywał.
Obiad jedzą nie razem, ale jak się zdarzy, zależnie od tego, kto wcześniej przyszedł, a i w kuchni nie zmieściliby się wszyscy. Pokosztowałem kapusty, ale nie przywykły do niej, nie mogłem jej jeść i zaparzyłem sobie herbaty. Siedliśmy na końcu stołu. Ze mną był jeden towarzysz, równie jak ja, ze szlachty.
Aresztanci przychodzili i wychodzili. Było zresztą dość miejsca; jeszcze się wszyscy nie byli zebrali. Gromadka złożona z pięciu ludzi usiadła oddzielnie za wielkim stołem. Kucharz nalał im w dwie miski kapuśniaku i postawił przed nimi na stole cały rondel gliniany ze smażoną rybą. Obchodzili jakąś uroczystość i jedli swoje potrawy. Na nas spojrzeli z ukosa. Wszedł jeden z Polaków i usiadł przy nas.
— W domu nie byłem, a wiem wszystko — zawołał na cały głos jakiś aresztant, wchodząc do kuchni i ogarniając wzrokiem wszystkich obecnych.
Miał lat z pięćdziesiąt, był muskularny i chudy. Z twarzy przyświecała złośliwość i wesołość zarazem. Szczególnie zwracała na siebie uwagę jego dolna warga, gruba i obwisła i nadawała niezmiernie komiczny wyraz twarzy.
— No, zdrowo nocleg odbyli! Cóż nie pozdrawiacie? Naszem kurskiem! — dodał sadowiąc się obok obiadujących własnym kosztem: — chleb i sól! Witajcież gościa!
— Ale my, brat, nie kurscy.
— Więc tambowskiem.
— I nie tambowscy. Od nas bracie, nic ci się nie dostanie. Ty idź do bogatego chłopa i tam proś.
— W brzuchu dziś u mnie, bracie, Iwan Obżartuch i Marya Głodomorówna; a gdzież ten bogaty chłop mieszka?
— A ot Gazin, bogaty kmieć; do niego ruszaj.
— Hula dziś, bracia, Gazin, pije bez pamięci; cały worek przepija.
— Dwadzieścia rubli ma w kieszeni — zauważył drugi. — Dobrze to, bracia, być szynkarzem.
— Cóż, nie przyjmiecie gościa? No, to będę kazienne połykał.
— Ty idź, poproś herbaty. Ot tam panowie piją.
— Jacy panowie? tu nie ma panów; tacy sami teraz, jak my — wrogo odezwał się jakiś aresztant w kącie siedzący. Dotychczas nie przemówił był ani słowa.
— Napiłbym się herbaty, ale wstyd mi prosie; my z ambicyą! — powiedział aresztant z grubą wargą, dobrodusznie patrząc na nas.
— Jeżeli chcecie, to wam dam — zwróciłem się z zaproszeniami do aresztanta, który się przymawiał. — Cóż, macie ochotę?
— Czy mam ochotę? Ale i jaką jeszcze ochotę! — I podszedł do naszego stołu.
— Widzisz go, w domu łapciem kapuśniak łykał, a tu do herbaty się dobrał; pańskiego picia się zachciało — przemówił chmurny aresztant.
— A czyż tutaj nikt nie pije herbaty — spytałem. Ale on nie raczył mi odpowiedzieć.
— Oto i kołacze niosą. Uczęstujcież i kołaczykiem.
Wniesiono kołacze. Młody aresztant niósł całą wiązkę i sprzedawał obchodząc ostróg. Kałasznica ustąpiła mu dziesiąty kołacz i na ten zysk on liczył.
— Kołacze, kołacze — wołał wchodząc do kuchni — moskiewskie, gorące! Sambym jadł, ale pieniędzy nie mam. No, dzieci, ostatni kołacz został: który z was miał matkę?
To odwołanie się do macierzyńskiej miłości rozśmieszyło wszystkich i wzięto u niego kilka kołaczy.
— A co, bracia — powiedział — wszak ten Gazin dohula się dzisiaj do grzechu! Dalipan! I w porę hulać mu się zachciało. A nuż ośmiooki przyjedzie.
— Schowają. A co, mocno pijany?
— Ale gdzie! Zły, czepia się.
— No, to dohula się do kułaków...
— O kim to oni mówią? — spytałem Polaka, który obok mnie siedział.
— To Gazin, aresztant. On tu handluje wódką. Jak tylko nazbiera pieniędzy, natychmiast przepija. Zły jest i dziki; zresztą w trzeźwym stanie spokojny, ale gdy się upije, cały na wierzchu; na ludzi z nożem się rzuca. Wtedy go już uśmierzają.
— Jakże go uśmierzają?
— Rzuca się na niego z dziesięciu aresztantów i zaczynają bić straszliwie i biją dopóty, dopóki nie straci przytomności, to jest na wpół do śmierci. Wtedy kładą go na narach i przykrywają półkożuszkiem.
— Przecież w ten sposób zabić go mogą?
— Innego by zabili, ale nie jego. Niesłychanie jest silny, najsilniejszy w całym ostrogu, i dziwnie mocnej budowy ciała. Nazajutrz rano potem wstaje zupełnie zdrowy.
— Powiedzże mi pan, proszę, rozpytywałem się dalej Polaka, wszak oni także jedzą swoje potrawy, a ja piję herbatę. A przecież patrzą na mnie, jakby z zawiścią z powodu tej herbaty. Co to znaczy?
— To nie z powodu herbaty — odpowiedział Polak. — Oni źli są na pana, żeś szlachcic i do nich niepodobny. Wielu z nich chciałoby się przyczepić do pana, obrazie go czemś, poniżyć. Jeszcze pan tu wielu dozna nieprzyjemności. Nam tu wszystkim niezmiernie ciężko, daleko ciężej pod każdym względem, aniżeli innym. Potrzeba dużo zimnej krwi, ażeby się z tem oswoić. Wiele jeszcze spotka pana nieprzyjemności i za herbatę i za oddzielną żywność, pomimo że tu bardzo wielu i bardzo często spożywa swoje potrawy, a niektórzy stale piją herbatę. Im można, a panu się nie godzi.
Powiedziawszy to, wstał i odszedł od stoła. W kilka minut potem spełniły się jego słowa.







  1. Czystiakiem nazywał się chleb z czystej mąki, bez jakiejkolwiek domieszki.
  2. Warnak — nazwa ludowa skazanego do katorgi.
  3. Przy końcu Wspomnień jest cały rozdział poświęcony prawie wyłącznie Polakom. (Przypisek tłómacza).
  4. Dodawanie s na końcu wyrazu dla większej dobitności właściwe Rossyanom szczególnie warstw mniej ukształconych. (Przyp tłom.)
  5. To jest w europejskich. (Przyp. tłom.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.