Złoto i błoto/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto i błoto |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni potem Leon siedział nad biurkiem, przed listem sporo już zaczętym; odczytywał co napisał, powoli szedł dalej, pismo było niełatwe do ułożenia — mozolił się nad niem mocno.
Zaczynało się ono od następujących wyrazów.
„Kochany Maurycy. Od dawna już zbierałem się pisać do ciebie, ale mi zawsze coś przeszkadzało. Sądziłem, że interesa moje drobne skończę z łatwością i rychło, inny obrót wzięły rzeczy. Wielu osób nie zastałem tu, z innemi poszło mi ciężko. Przytem czułem się niezdrowym; musiałem dni kilka spoczywać. Złamany jestem i codzień to więcej mi się czuć daje. Cała moja myśl teraz przestać wam być ciężarem, a znośną jakąś przyszłość sobie ułożyć... Nic ci jeszcze nie powiem o projektach moich — nie będę jednak taił, że z sercem pustem, potrzebującem się przywiązać... tułając się tak jak nędzarz — zdaje mi się, żem znalazł serce drugie do mojego, w którem szczęście widzę... Wysoko sięgając wiesz, jak srodze przecierpiałem — chcę teraz w prostocie, w ubóstwie szukać pociechy... Osoba uboga zupełnie, ale dobrze wychowana“..
Leon pomyślawszy nieco ciągnął dalej:
„Nic jeszcze stanowczego nie ma — alem się przywiązał, nawykłem, przewiduję, iż mi się rozstać będzie trudno. Dla tego, proszę cię nie niecierpliwcie się, iż nie wracam, dozwólcie mi lepiej się rozpatrzyć... Raz się sparzywszy, muszę być ostrożny“...
Następowały ukłony i t. p. List obiecywał wiele, ale był nieco wyrachowany, aby nie przestraszyć Maurycego bardzo, aby wystawić Leona jako rozważnego i „spaczonego“ człowieka, który na zimne dmucha. Leoś obawiał się, aby brat go tu nie ścigał i nie wyrwał z tej topieli w którą bezmyślnie się zanurzał. Nie wiedział on sam jeszcze co pocznie... Idzie zrobił pewną nadzieję, iż poznając bliżej Tosię, przywiązując się do niej, wreszcie i ożenić się może. Były to słowa, którym zawierzono, gdy on sam jeszcze im nie ufał. Nie rad był tylko zrywać, i ta ładna Tosia potrzebna ma już była dla rozmowy, dla zalecanek pustych... Różne myśli przechodziły po tej biednej głowie; kobiety wszakże stały pilno na straży przyszłości. Ida ani przypuszczała innego końca, tylko ożenienie; a siostry na krok nie odstępowała...
Gdy list nadszedł do Rakowiec, i Maurycy go przeczytał, ogarnął go przestrach niewypowiedziany. Pobiegł z nim do żony na radę, chciał natychmiast wyjeżdżać, aby ratować brata. Znając go, mógł łatwo przypuścić największą niedorzeczność. Ani ubóstwo, ani pochodzenie byłoby go nie strwożyło; ale w jakich kołach, z jakiego świata to dziewczę niewinne wybrał sobie Leon?... Trafnego nic po nim spodziewać się nie było można.
Łudzili się oboje Maurycowstwo, patrząc na zawiązujące się stosunki z miss Lucy i na jej sympatyę dla Leona, że z tego się może wywiązać coś, coby szczęście zapewniło słabemu i lekkomyślnemu. Chociaż nigdy o tem mowy ani wspomnienia nie było z kapitanową, po cichu szeptali z sobą... i cieszyli się tem, że ona i jej córka tak często się dowiadywały o Leona. W nim też upatrywali znaki rodzących się uczuć...
Z tak wielkich nadziei spaść w jakąś niepewność — nie mógł Maurycy bez bolu. Nie wyjawiając tego przed nikim prócz żony, cały dzień spędził na walce z sobą: jechać czy czekać? A nuż będzie za późno? Żona i on po naradzie postanowili, iż trzeba było zapobiedz co najrychlej — a przynajmniej o niebezpieczeństwie, o stanie rzeczy się przekonać. Maurycy więc znowu, nikomu się z tem nie zwierzając, nawet podkomorzemu — wybrał się w drogę.
Przebył ją zgryziony, niespokojny, przeczuwając złe...
Leonowi na myśl przychodziło, że brat go nagonić może — ale odpędzał to przypuszczenie. Jednego wieczoru, późno wracając od Tosi — zastał w swoim pokoju brata, który drzemał oczekując nań w fotelu. Przed nim stała — zdradliwa fotografia, która niedawno otrzymał był pan Leon, wystawująca Tosię wystrojoną, uśmiechniętą, ładną, ale nacechowaną tak pochodzeniem, w rysach twarzy, w jej wyrazie, iż omylić się nie było podobna, do jakiego należała świata...
Bracia uściskali się serdecznie.
— Napisałeś mi Leosiu, że się czułeś niezdrowym, rzekł Maurycy; to mnie szczególniej skłoniło do przyjazdu... Jakże się czujesz?
Na twarzy Leona wcale niezdrowia widać nie było, owszem w tem życiu próżniaczem, bez troski, odżył był nieco, wypełniły mu się policzki — utył odrobinę, wyglądał wyśmienicie.
— Tak — czułem się niezdrowym, rzekł; ale to po części — przeszło...
— I — myślę, że ja ciebie z sobą do Rakowiec zabrać potrafię — odezwał się brat. Tęsknimy wszyscy po tobie... doprawdy, niewdzięczny jesteś.
— Owszem, wdzięczny niezmiernie — odezwał się Leon — ale jakże ja mam wiecznie u was siedzieć na komornem! Dla was stanę się ciężarem — no — i mnie samemu to cięży... Wierz mi...
— Zamieszkaj gdzie indziej — odparł Maurycy — ja nie mam nic przeciw temu — możesz u siebie na wsi wcale się dogodnie urządzić, tylko nie w Warszawie! błagam!
— Dla czegoż? — proszę cię — co za uprzedzenie?
— Nie — ale tu jesteś kompromitowany, powietrze ci tu nie służy, wrócisz mimowoli do dawnego życia które dla ciebie jest niezdrowe.
Maurycy zwrócił się do biurka, i z uśmiechem ręką wskazując na fotografię spytał:
— Czy to jest... to serce dziewicze?
Zarumienił się Leon i portrecik usunął.
— Tak, to jest ta panienka...
— Czy mogę wiedzieć — kto to taki?
— Nie, rzekł po namyśle Leon — teraz ci jeszcze nic powiedzieć nie mogę, nie ma też nic jeszcze stanowczego. Tak, przywiązałem się, dziewczę niewinne, młodziuchne, ubogie, pochodzenie wcale nieświetne... ale wychowanie niezłe, serce dobre... i ona mnie pokochała. Ja także chciałbym być szczęśliwy...
Niespokojny bardzo Moryś popatrzał na usuniętą fotografię.
— Wiesz, rzekł — boję się jednej rzeczy: abyś cnoty i szczęścia nie szukał gdzie na śmietniku. Wprawdzie i na nich się brylanty znajdują, nie przeczę; ale wolałbym, żebyś chcąc mieć je, poszedł do jubilera.
Zarumieniony Leon, pomieszaniem swem zdradził się, iż Maurycy odgadł trafnie. Brat go ujął za rękę.
— Leosiu, rzekł: dwóch nas jest na świecie — żal mi cię — kocham ciebie — na Boga — drugi raz nie staw życia na kartę! Zaklinam... Nie śpiesz się — pozwól i drugim się rozpatrzyć w tem co czynisz... Więcej oczu widzi więcej.
— Co znaczą oczy bez serca? odparł Leon. Zresztą, mój kochany — ja mogę bardzo być szczęśliwy z tem, co dla was wyda się okropnem. Cudzego szczęścia swoją miarą cenić się nie godzi! Co komu do tego, gdzie ja szukam go?
Przygnębiony stał Maurycy, nie mówiąc już nic...
— Więc nawet brata nie chcesz do tajemnicy tej przypuścić? zapytał po chwili.
— Jeszcze nie ma nic — proszęż cię — ja sam nie jestem pewien... mówił Leon...
W ten sposób kilka razy szturm przypuszczając, Moryś nareszcie ustąpił i odłożył do jutra nowe naleganie; rozstali się późno, a Leon nie kładł się do rana. Rozważał co miał czynić... Wyrazy Maurycego, jego uwagi, przyjazd sam dawał mu wiele do myślenia. Wstydził się swej słabości już — a widział, że oprzeć się jej nie potrafi.
Zdawało mu się, że o całym tym stosunku z Tosią nikt nie wie z tych osób, coby go zdradzić mogły przed Maurycym. Mylił się mocno. Ida wypaplała się przed przyjaciółką z planem i nadziejami, a przyjaciółki zazdrosne nie umieją utrzymać sekretu. Mówiono po cichu o tym romansie, któremu koniec bardzo raźny wróżono. Jedni gotowi się byli zakładać, że Leon się ożeni — drudzy wróżyli wcale co innego, niebezpieczniejszego dla kieszeni niż dla przyszłości. Zdania były podzielone. Hrabia Teofil, choć udawał, że o niczem nie wie, podżartowywał sobie z Leona przy kartach nieraz w sposób bardzo przykry...
Maurycy powróciwszy do hotelu, wzburzony cały, szukając po głowie sposobu zapobieżenia temu, co przeczuciem za nieszczęście uważał — wpadł na myśl dowiedzenia się u hrabiego, czy on nie zna owej dziewicy wybranej. Pobiegł więc do niego tak rano, że go w łóżku jeszcze zastał. Zobaczywszy przybywającego, hrabia już wiedział o co chodzi.
— Po Leosia przybywasz! zawołał — ale ta bestya zgrywa mnie tu niemiłosiernie — no — i bałamuci się okrutnie z teatralnemi damami.
Maurycy w krótkich, ale przejętych zgrozą wyrazach, począł go zaklinać o objaśnienie i ratunek.
— Nic łatwiejszego, rzekł hrabia — mogę cię jak najdokładniej objaśnić. Leon zakochał się w siostrze teatralnej Sylfidy, którą dawniej znał bardzo z bliska. Dziewczę jest młodziutkie, ładne... ale... patrzało na życie, zna je dobrze — a choć go samo nie poczęło może...
Maurycy załamał ręce. i
— Hrabio! ratuj! zawołał — w tobie nadzieja! Ja potrzebuję tam dojść i zapobiedz nieszczęściu. Znasz Leona, nie ma dosyć energii dla siebie, jakże się spodziewać, że ją znajdzie za dwoje?
— Że kapitalne głupstwo chce zrobić! przerwał hrabia — to najmniejszej nie ulega wątpliwości. Obowiązek sumienia go ratować... a ja przytem, dodał śmiejąc się — i figle płatać lubię. Więc — z duszy i serca...
Zaczęto się umawiać, — roztrząsać co począć, jak przystąpić — hrabia przyrzekł Leona grą zabawić i nie puszczać, a sam z Maurycym udać się do Idy — dla rozmówienia się z nią i — chociażby wykupienia niewolnika...
Hrabia nawet ręczył, iż się to udać musi.
Od niego Maurycy poszedł do Leona spokojniejszy nieco, postanawiając go nie jątrzyć wprowadzaniem tego przedmiotu do rozmowy. Zastał go chmurnym jeszcze w skutek wczorajszego sporu i roztargnionym. Umówili się dzień spędzić razem, i nie mieli jeszcze czasu wyjść, gdy hrabia nadciągnął niby przypadkiem.
Udał przy powitaniu zdziwionego, jak gdyby o Maurycym nie wiedział. Leon był rad z jego przybycia, zostali zaproszeni oba — miał nadzieję, że w ten sposób przy obcym, rozmowa draźliwsza stanie się niepodobną.
Hrabia na wieczór zapowiedział u siebie małą grę i kilku przyjaciół...
— Maurycego niekoniecznie proszę, bo nie gra; on sobie może iść czy do teatru, czy gdzie zechce, ale Leon mi rewansz winien, od tego nie odstępuję...
Cały więc dzień spędzono razem i wesoło, Leoś uwolnił się na pół godziny, aby dać znać Tosi, iż wieczorem być nie może...
Karty miały dlań urok prawie równy. Zasiedli już do zielonego stolika, gdy gospodarz, kazawszy sobie przynieść bilet służącemu, rzucił nań okiem i przeprosił gości, że się na pół godziny w bardzo pilnym interesie oddalić musi.
— Mój kochany Leonie — rzekł: proszę cię, w zastępstwie za mnie, bądź tu gospodarzem — ja wracam prędko...
Czekał nań na dole Maurycy i dorożka zawiozła ich do wskazanego mieszkania panny Idy. Tu, że się nie spodziewano już Leona, towarzystwo było sproszone dosyć liczne i pań i panów. Wpadli więc nieszczęśliwie, i z przedpokoju chcieli się już cofać, gdy wyszła dowiedzieć się kto dzwonił, sama gospodyni.
Hrabia dobrze jej znany, wziął ją na stronę.
— Najpilniejszy w świecie interes, rzekł jej na ucho. Powiem ci tylko jednem słowem: szczęście ci przynoszę, które jeśli się wymknie, nigdy go już nie złapiesz w życiu. Ale musimy z tobą pomówić na osobności.
Patrząc to na hrabiego, to na nieznajomego, który z nim przybył i stał jak okradziony, Ida starała się odgadnąć, jakiego rodzaju to szczęście być może. Rozmyśliwszy się nieco, musiała w końcu przyjść do przekonania, iż szczęścia, jakiegobądźkolwiek, odpychać nie należy, i do sypialni swej, w której nie było nikogo, zaprosiła przybyłych, przepraszając, że w innych pokojach ma gości.
Wcale pięknie przybrana ona była, służąc zarazem za garderobę i ubieralnię. Szczególniej stolik ze zwierciadłem i przyborami, celował mnogością kosmetyków wykwintnych, i szczotek a szczoteczek, chociaż bogactwu ich ład i porządek nie odpowiadał. Zrzucone były jakby się z sobą kłóciły i walkę prowadzić miały. Rozmaite części ubrania rozłożone na krzesełkach musiały być uprzątnione, za co gospodyni narzekając na sługi, przepraszała, nim się znalazło miejsce dla gości i dla samej pani. Oczyma pełnemi podbudzonej żywo ciekawości, mierzyła Ida przybyłych, a szczególniej zagadkowego — nieznajomego.
— Czyby się u kaduka we mnie miał tak zapalczywie zakochać? mówiła w duchu. — A toby dopiero zabawne było!
Rozpoczęcie traktowania nader było trudne. Maurycy spoglądał na hrabiego, Teofil dawał mu znaki by przystąpił do rzeczy. Czas naglił. Trochę zniecierpliwiony wreszcie hrabia zbliżył się do Idy.
— My bo jesteśmy dawni znajomi — rzekł: zatem bez wielkiej ceremonii — krótko a węzłowato. Bywa tu u was często pan Leon Czermiński, i zaleca się siostrze waszej.
— No — to cóż! podchwyciła Ida — to cóż! A dla czegoby się nie miał zalecać, jeśli mu się podobała? Naprzykład!
Oburzenie się już przebijało w głosie.
— Nie ma w tem nic tak nadzwyczajnego, ciągnął dalej hrabia — tylkośmy chcieli przestrzedz, że z tego coś na seryo być może, omylić się możecie grubo... A że rachujecie, to wiemy...
Jeszcze mocniej oburzyła się panna Ida.
— A to proszę! zawołała — to mi coś osobliwego! Zkądże taka łaska, żeście troskliwi tak bardzo o los biednej dziewczyny? A no, zaleca się, zaleca, ale jej nie będzie miał, chyba się ożeni, bo siostra jej pilnuje i żadnej płochości nie dopuści... Dla czego się nie ma ożenić jeśli zechce? Cóż to! małoletni, student, albo nie ma swej woli!
— Ja pani powiadam, że familia tego nie dopuści — wtrącił Maurycy.
Spojrzała na mówiącego Ida z gniewem.
— No, to cóż dalej? spytała — co dalej? mam mu drzwi zamknąć? Niechaj sobie familia nie puszcza, a ja znowu tych strachów na Lachów nie bardzo się zlęknę... Niech nie dopuszczają... Pan Leon będzie wiedział jak się bronić od tyranii. Zapewne...
Poruszyła się żywo; wtem na znak dany, hrabia zbliżył się ku niej i szepnął:
— A nielepiejże byłoby, żeby familia dała posażek pannie, i żeby sobie innego męża znalazła?
Wyraz — posażek — podziałał jak najskuteczniejsze lekarstwo. Panna Ida spuściła oczy, zamyślona.
— Męża jej pani znajdziesz łatwo — dodał Maurycy żywo — panienka jest ładna, młoda...
— Zkądże to panu wiadomo? wszak jej nie znasz? podchwyciła Ida.
— Widziałem fotografię — mruknął Maurycy zmieszany.
— To pewnie pan albo brat, albo swat pana Leona, a pan Leon też nic potem, żeby się z fotografią wykradzioną chwalił! Bo że mu nie dawała portretu, to pewna. Jabym na to nie pozwoliła. Może niepoczciwy fotograf sprzedał, bo oni na wszystko gotowi.
— Do rzeczy! do rzeczy! naglił hrabia. Panna Tosia będzie wyposażona, a pani jej znajdziesz męża...
— Dwadzieścia tysięcy złotych dajemy posagu, jeśli zaraz za mąż wyjdzie — wyrwał się Maurycy.
Ida mimowolnie ręce zacisnęła... ze wzruszenia... Sama nie wiedziała co począć. Przyjmować czy odrzucić! Summa ofiarowana dowodziła, że się obawiano; nie chciała siostry przyszłości oddawać za tych dwadzieścia tysięcy — lecz, a nuż stawionoby przeszkody? kłopot! bieda!
— Ja pani życzę po przyjacielsku, dodał Maurycy — przyjmuj pani póki dają...
— I tak zaraz mam jej męża na poczekaniu wyszukać! Odezwała się panna Ida. Ja jej nie wydam za pierwszego lepszego. Dawno się stara ten z kancelaryi — chłopiec niczego ale słyszę w karty gra...
— Żona mu to z głowy wybije... rzekł śmiejąc się hrabia — no — decydujmy się — decydujmy...
— Nie mogę! — poczęła, rękami strzepując opiekunka. A to czysta napaść! Tak na gwałt, bez rozmysłu, urwiej, podaj... posag, mąż! cóż to? dla tego, że uboga dziewczyna, to już serca nie ma i można nią tak jak jaką ulęgałką dysponować? A! słowo daję... to nie będzie z tego nic... Proszę mi dać i więcej, jak Boga kocham.
Maurycy się niecierpliwił, hrabia uśmiechał.
— A zatem? nie? — Nie chcesz pani? No — to idziemy — co będzie to będzie.
Ruszył się hrabia, w wielkiej niepewności; Ida go za rękę pochwyciła.
— Czekajże pan — jużci do jutra ślubu nie wezmą... pogadamy. Przecie muszę i z siostrą mówić...
— Dobrze — ale Leonowi o tem — ani słowa.
Ida kiwała głową zmieszana.
— Słowo daję, rzekła, to taka awantura, że się wszystko w mózgu przewraca. Człowiek nie wie co poczynać...
Hrabia się schylił do ucha, i jeszcze coś szeptać począł. Ida oczyma badała tymczasem Maurycego... Stali tak, wybierając się już odchodzić, gdy drzwi się otworzyły, i Tosia z kokardą, która się jej oderwała od sukni, z podniesionemi w górę jej falbanami weszła, niespodziewając się tu zastać nikogo, a zobaczywszy dwóch mężczyzn, krzyknęła cofając się. Mieli jednak dość czasu, by ją zobaczyć, bo uchodziła powoli. Moryś mógł się przekonać, iż istotnie młodziuchna była i niebezpieczna.
— Zatem, jutro o której godzinie — rano? nalegał hrabia...
Z niechęcią, wstrętem, obawą jakąś Ida się zgodziła na jedenastą. Powoli i smutnie wyszli ztąd, nie wiedząc czy całe to wystąpienie nie miało pogorszyć jeszcze sprawy.
Hrabia pośpieszył do domu, i usiadł do gry, nie dając nic poznać po sobie; Maurycy wrócił do hotelu — niespokojniejszy jeszcze niż przed chwilą. Fraszka jednak było zakłopotanie jego w obec niepokoju, jaki opanował pannę Idę, która z wypieczonemi rumieńcami wróciła do swych gości tak pomieszana i rozdrażniona, że się domyślano daleko przykrzejszej przygody, niż była w istocie. Dopytywać zaczęto, ale nic nie mówiła, spojrzeniami tylko rzucanemi na siostrę kazała się domyślać, że o nią chodzi. Goście, choć dobrej myśli, zmiarkowali, że się im wynieść wypada i zwolna zaczęli się wysuwać, w nadziei, że całej tej historyi później się dowiedzą.
Już w chwili gdy się rozchodzili, wpadła panna Ida na myśl szczęśliwą, ażeby rady przyjaciela swego od serca zasięgnąć. Był nim niejaki Buksowicz, który rozpoczynał właśnie fabrykę cukrów na własną rękę i o założeniu cukierni przemyślał. Człowiek niezbyt młody, z dawna już w czułych zostawał stosunkach z Idą. U niego jednego w potrzebie mogła pieniędzy pożyczyć, choć i on ich nie miał wiele. Lecz człek był serdeczny i słabostkę zachował do dawniej przyjaciółki, mimo wszystkich jej ułomności. Już Buksowicz nakładał kalosze i miał za innymi się wynosić, gdy Ida go pochwyciła za ramię i szepnęła:
— Mam coś do poradzenia się — zostańcie na momenciczek. Jak Boga kocham, waryuję.
Choć obawiał się cukiernik, aby sprawa nie szła o pieniądze — jednakże pozostał i wielce wzruszony, w jednym kaloszu, którego już zdejmować nie chciał, wszedł napowrót do salonu. Stała w nim ręce załamując Ida, poruszona tak, jak stary przyjaciel nie widział jej już od pierwszego zerwania z pewną znakomitą osobistością — tragicznie jakoś zakończonego.
— Na miły Bóg, cóż to wam jest? zapytał. Co znowu? Prezes!
— A! niechby go tam! krzyknęła Ida. Co mnie ten prezes, sknera, kutwa, dziesięciu takich znajdę! Tu o życie lub śmierć idzie. Panie Izydorze, jeżeli ty Boga masz w sercu, radź mi i ratuj nieszczęśliwą — bo — umieram.
— Ale cóż to się stało?
Ida zbliżyła się oglądając, nie chciała, aby ją siostra słyszała.
— Wszystko przez to, że człowiek ma miłosierdzie nad familią i że chciałby dla niej jak najlepiej — poczęła. Wie pan Izydor co ja robiłam i robię dla Tosi... matkaby rodzona może tego nie uczyniła... Słowo daję.
Izydor głową tylko kiwał, w tej chwili kalosz na jednej nodze, w przeciwieństwie z butem obnażonym, więcej go obchodził niż Tosia.
— Czyby uchowaj Boże panna co zbroiła? szepnął.
— Ale nie — jakby tak było! jabym ją na miazgę stłukła! odparła żywo Ida. Co to mówić — jeden pan znaczny, grafem go nawet nazywają, rozwodnik... człowiek młody, przystojny, zakochał się w niej, ale na śmierć. Ja mu wręcz powiedziałam: — Ani mi powąchasz jej, chyba się ożenisz, bo na to poprzysięgłam, że ją za uczciwego człowieka za mąż wydam. No, chybabym umarła...
Otoż — co chciałam mówić?! — ten graf gotów się i ożenić!
— Ale! wtrącił lzydor.
— Słowo daję... Tymczasem familia... ciągnęła dalej — widać wyszpiegowała... i na to nie chce pozwolić!
— Cóż? małoletni czy co?
— Kiedy mówiłam, że rozwodnik! nawet rodziców dawno nie ma...
— A to któż mu zabronić może? spytał cukiernik.
— Albo ja tam wiem! dosyć że koniec końców, aby długo nie gadać — ofiarują Tosi dwadzieścia tysięcy posagu, ale żebym ja ją natychmiast za mąż wydała! Ot co! przyjąć czy nie? Jak ty mówisz?
Pan Izydor pogładził się po łysinie, potem wąsa pokręcił, spojrzał Idzie w oczy...
— Hm, rzekł — ja się z nią choć jutro ożenię...
Popchnęła go z gniewem za żart to biorąc Ida.
— Także mi do konkurów z łysiną... dziewczyna lat siedmnaście!
Nie nastawał pan Izydor bardzo.
— Co mówisz — przyjąć? nie?
Rada snadź była trudna; czując, że tak rychło się nie da rozstrzygnąć, pan Izydor kalosz zdjął najprzód i wziął go do ręki.
— Co ty mi radzisz? nalegała Ida.
— Moja pani, rzekł w końcu przyjaciel — ja zawsze się trzymam tego systemu: kiedy dają, bierz, nie pytaj. Ożenienie, na wierzbie gruszki, a dwadzieścia tysięcy piechotą nie chodzą.
Ida nic nie odpowiedziała, biegać poczęła po pokoju ręce załamując.
— Jakby się ożenił, rzekła — to nie dwudziestu głupiemi tysiącami pachnie. Człowiek majętny co się zowie — pałace miał, dobra ma ziemskie... pieniędzmi tak sypał, że — słowo daję...
Nie chciała widać dopowiedzieć reszty i potrząsła głową.
— To los dla Tosi co się zowie — a dla mnie, uchowaj Boże jakiego nieszczęścia, na starość przytułek. Z dwudziestu tysięcy — co? Figa. Pójdzie za jakiego piszczyka, bo jeden się nawet o nią stara, i ożeni choćby dziś, jeszcze w nogę pocałuje, a co z tego? Przepuszczą posag prędko i biedę potem klep.
Pan Izydor z którego uśmiechu widać było, że chciał dać radę bardzo przewrotną, wstrzymał się z nią, widząc, że panna była mocno podraźniona; ręce rozstawił, głowę spuścił i zakończył tem niemem wyznaniem nieudolności swojej.
—Co ja tu mogę decydować! szepnął; róbcie jak lepiej...
Stuknąwszy drzwiami wyszła Ida, pan Izydor kalosz niosąc wyniósł się do przedpokoju, i mrucząc przeciw niewiastom w ogóle, parasola dopytawszy, opuścił kamienicę... Co się tu później pomiędzy siostrami działo — nie wiemy spełna; ale do późnej nocy hałas, rozmowę i sprzeczki słychać było.
Gdy nazajutrz zjawili się rano o jedenastej dwaj panowie, Ida ich znowu, dla bezpieczeństwa przyjęła w tym samym pokoju sypialnym, tym razem już z większym porządkiem przygotowanym do gości. Podraźniona była bardzo i smutna.
— Cożeś pani postanowiła? zapytał hrabia...
— Co ja tu mogę stanowić? odparła Ida — ja sama nie wiem. Siostra od wczoraj płacze, bo ona go szczerze kocha, ani chce znać, ani wiedzieć o tem, żeby miała za innego iść. Jak Boga kocham...
— Na otarcie łez, szydersko dodał hrabia — możeby jeszcze się co narzuciło, na wyprawę, na szpilki...
— Nie — odparła Ida — niech się już dzieje wola boża, ja siostry nie sprzedam...
I zwróciwszy się do Maurycego zawołała:
— Gdyby panowie nie wiedzieli, że on się chce żenić, tobyście tak pieniędzmi nie rzucali... a jak się ożeni, to lepiej, niż okup brać ladajaki. Prosty chłopski rozum to mówi.
Maurycy zżymał się z niecierpliwości.
— Dam więcej, rzekł — o co idzie?
— Choćby i sto — odparła Ida — to nie może być... A! tak, panowie chcą po pańsku... dziewczynę zbałamuciwszy, rozkochawszy, potem rzucić ochłap i kwita? Bardzo ślicznie!
Unosić się zaczęła panna coraz bardziej — gdy w sąsiednim pokoju dał się słyszeć płacz i szlochanie.
— Idźcie sobie panowie — zawołała gospodyni — co nie może być, to nie może...
Hrabia skinąwszy na Maurycego, który się wywlókł powoli, sam jeszcze przyzostał z kilka minut, ale wrócił gniewny... Nie było sposobu z upartemi babami, mówił...
Obiecywał jednak wrócić tu sam jeszcze i próbować szczęścia... nadzieja nie była zupełnie stracona. Maurycy wyszedł, śpiesząc, aby jeszcze użyć najsilniejszych argumentów względem Leona — ale go w domu nie zastał. Czekał nań długo, gdyż dopiero nad wieczór zirytowany Leoś powrócił. Zobaczywszy brata, przywitał go zimno bardzo... Można się było domyślać, że kobiety zdradziły go... Nie dał jednak nic poznać po sobie Leon, skarżył się, że chory, mówił o rzeczach obojętnych, a gdy Maurycy chciał znowu go zagadnąć o projekta, zamknął mu usta.
— Bardzo ci wdzięczen jestem za opiekę i troskliwość — ale ja — sam wiem co mam czynić... Dajcie mi pokój... Czyż zawsze mam być małoletnim?
Gorąco do rzeczy wziął się hrabia, usiłując przeszkodzić. Wpadł na tę myśl, aby raz jeszcze pójść do Idy, i wytłómaczyć jej, że pan Leon zupełnie jest zrujnowany, na łasce brata, że nie ma nic, bo majątek zadłużony, a jeśli się ożeni, familia go opuści...
— Że prawdę mówię — dodał — możecie się o tem łatwo przekonać! Bratu i familii ożenienie to niemiłe, gotowi są do ofiar, a jak raz się ożeni, porzucą go... i będziecie z głodu marli!
Rozgniewała się mocno Ida, usłyszawszy to, ale nastraszyła się razem... Musiała iść na zwiady, bo a nużby to prawdą być miało! Ale od kogo się dowiedzieć? jak dojść? Pobiegła do pana Izydora, ten nastręczył adwokata Szulca, o którym słyszał, że się interesami Leona miał zajmować... Więc, do Szulca... Prawnik zmiarkował o co chodzi, zbył odpowiedzią obojętną — mówić nie chciał prawdy, ani kłamać.
Na świecie znano Leona jako utracyusza, widziano go już bankrutem, ale zarazem ciągle miewał pieniądze, żył niczego sobie nie żałując... Jedni mówili, że nic nie ma, drudzy, że jego ostatki jeszcze lepsze niż innych majątek. Zdania były podzielone, a panna Ida chudła z troski.
Tymczasem Leon z obojętnością swą zwyczajną, z uporem przytem wywołanym opozycyą braterską, przychodził codziennie. W istocie nie utajono przed nim, że brat się tu starał ożenieniu jego przeszkodzić, że hrabia mu pomagał. Pierwszym skutkiem wiadomości tej było, że z hrabią Teofilem zerwał zupełnie. Bratu wybaczał, ale stronił od niego i mówić z nim nie chciał o niczem. Przywiązanie do dziewczęcia urosło jeszcze, bo mu ciągle powtarzano, że z miłości dla niego posag ofiarowany odrzuciła. Wmówił sobie nareszcie obowiązek ożenienia, gwałtowniejszą namiętność niż była — i konieczność postawienia na swojem. Maurycy tęskny, niepewien co poczynać, siedział w Warszawie... Szpiegowano Leona, lecz oprócz codziennych odwiedzin u panny, nic dojść nie było podobna.
Unikał Maurycego wyraźnie; oburzało go to coraz mocniej, że mu swą wolę chciał narzucać. Nakoniec jednego dnia znękany tem, nadszedł rano Moryś, aby się rozmówić stanowczo; wiedział, że siedzi tu nadaremnie, chciał już do domu powracać.
— Kochany Leonie, rzekł — przychodzę cię pożegnać. Smutno mi cię odjechać, przykro, że rady usłuchać nie chcesz. Taisz się przedemną — trwasz więc w tej myśli ożenienia...
Leon, którego niezmiernie ucieszyło, że brat wyjazd zapowiadał, rzucił się do fortelu, aby go pozbyć się prędzej; zwrócił się do niego z twarzą prawie wesołą,
— Ja o ożenieniu ani myślę! rzekł ruszając ramionami. At — chodziłem dla rozrywki, bałamuciłem się czas jakiś. Wziąłeś to na seryo i historyę mi robisz z tego!
— Doprawdy! wykrzyknął zdumiony Maurycy, rzucając się ku niemu. Byćże to może!...
— Ale tak! tak! wierz mi! nie masz się czem tak kłopotać! Dzieciństwo... Daj mi pokój z tem ożenieniem. Dziewczę mi się podobało, zadurzyłem się czas jakiś, ale to przechodzi. Jedź spokojny, ja interesa pokończę i wrócę także.
Niedowierzająco patrzał mu w oczy Maurycy.
— Na pewno mi to mówisz?
— Najpewniej. Nie łam sobie głowy napróżno...
Leon zdawał się to mówić z dobrą wiarą, żartował sobie z brata i jego łatwowierności, ruszał ramionami.
— Daj mi się tu zabawić — dodał; niebezpieczeństwa nie ma. Cóż znowu! Pilnujecie mnie jak studenta; dzieckiem nie jestem. Dziewczę ładne, ale żebym ją za żonę miał wziąć — do tego daleko.
Widząc, że Maurycy jeszcze się zdaje jakąś zachowywać wątpliwość, dodał:
— Jedź spokojny, proszę cię, kłaniaj się kapitanowej i miss Lucy; ja tu resztę rzeczy posprzedaję... i dam im wszystkim za waletę.
Uszczęśliwiony Maurycy, nie nalegał już więcej.
— Słowo?
— Słowo. Umyślniem się upierał dając pozory, że trwam w myśli ożenienia, bo mnie niecierpliwiliście, i ty, i hrabia. Jak można tak zaraz brać na seryo lada fantazyę!
— Sam o niej pisałeś do mnie!
— A! dziecinne przypuszczenie! Chciałem ci trochę narobić strachu — mówił śmiejąc się Leon.
— Więc możebym się i ja wstrzymał dni parę, skończyłbyś wszystko i wyruszylibyśmy razem.
— A! nie — ja jestem leniwy... daj mi swobodnie się tu rozpłacić. Przyjadę, przyjadę za dni kilka...
Zbywszy tem Maurycego, chociaż pozostała mu jakaś wątpliwość zawsze, Leon z podwojoną dla niego czułością zaczął go wyprawiać w podróż. Sam mu do wyjazdu pomagał, a że ciągle i o swoim mówił jako o rzeczy postanowionej i pewnej, Maurycy nieprzypuszczający takiego fałszu w nim — uwierzył wreszcie.
Rozstali się bardzo czule, serdecznie. Leon odetchnął i nócąc do domu powrócił.
— Zbyłem się go przecie — rzekł w duchu...
Życie poszło starym trybem znowu; o wyjeździe ani myśli, ani mowy już nie było. Leon coraz częściej i dłużej przesiadywał u swej panny, oswoił się i z położeniem, i z towarzystwem, wśród którego królował; usunął się prawie od wszystkich... znikł z oczu przyjaciół. Gdy się przemykał z daleka, ruszano ramionami, wskazując go sobie.
— Wiesz? patrz! na co ten człowiek zszedł! Słyszałeś?
Maurycy wracając do domu, w drodze miał czas się rozmyślić — obawa mu wróciła o Leona, żałował, że odjechał go i porzucił, znając dobrze słabość jego. W Rakowcach, gdy go żona badać zaczęła, opowiedział jej wszystko i powtórzył zaręczenie Leona.
— Daj Boże, rzekła, aby się to sprawdziło — ja się lękam, zobaczysz, źle będzie.
Maurycy się tłómaczył, że więcej nad to co zrobił, uczynić nie mógł.
Czekano więc. Przed kapitanową i miss Lucy nie powiedziano prawdy całej ze wstydu. Maurycy złożył zwłokę powrotu na zawikłane interesa. Nie dopytywano więcej.
Kilka tygodni upłynęło, przyszedł i list od Leona, żądał pieniężnego zasiłku, tłómacząc się i obwiniając sam, że uległ słabości i przegrał w karty. Malwina była tego zdania, aby go wziąć głodem i zmusić w ten sposób do powrotu. Maurycy rad, że o ożenieniu mowy nie było, sądząc że się to rozchwiało, nie chciał odmówić, napisał tylko nagląc, aby wracał i dał mu małą nauczkę.
I znowu było milczenie dość długie, o Leonie ani słychu. Maurycy niespokojny napisał tym razem do hrabiego, prosząc go, aby się kazał dowiedzieć jak tam rzeczy stoją i co się dzieje z jego bratem. Dość długo na odpowiedź czekać musiał, bo hrabia pisać nie lubił, a gdy raz na list się zebrał, pisał jak dla nieśmiertelności, pracując nad epistołą tak, by mu wstydu przed potomnymi nie uczyniła. Odpowiedź brzmiała, między innemi:
...„Leona nikt tu na bruku warszawskim nie widzi, chyba z daleka. Unika ludzi, i możnaby go posądzić, że wstąpił do nowicyatu, gdyby regularnie nie uczęszczał do Bouquerelle’a, gdzie na ustroniu, w skupieniu ducha, sam jeden pożywa przysmaki... Zresztą nic się nawet o nim dowiedzieć pewnego nie można. O nieszczęsnym projekcie ożenienia nie słychać, i sądzę, że się on rozchwiać musiał, panny by się nim chwaliły... Natomiast donieść wam mogę, o ślubie pani Leonowej z generałem, który odbył się z wielką uroczystością u Ś-go Krzyża. Generał żądał po familii swej, aby była przytomna... Osób było mnóstwo, ekwipaże przepyszne, i sługa wasz figurował między świadkami. Państwo młodzi, z których jedno do tego tytułu wcale już nie ma prawa, po śniadaniu przepysznem na sto kilkadziesiąt osób, wsiedli natychmiast do powozu i udali się miodowe miesiące spędzić pod Italii niebem, wśród wiecznie kwitnących róż, laurów i jaśminów. — Szczęśliwi! Felicya była tak piękna dnia tego, żeby ją Leonardo da Vinci mógł był malować“...
W przypisku dodał hrabia, iż nowych zasągnąwszy imformacyj, mógł uspokoić Maurycego — o małżeństwie Leona nie było ani słychu... ubolewał tylko, że do coraz gorszego przywiązywał się towarzystwa.
Trzy miesiące tak upłynęły, i zapomniano nieco o Leonie, sądząc, że gdy mu się wyczerpią jego zapasy, powróci wreszcie do Rakowiec, gdy dnia jednego stryj Łukasz przybył z Zamoroczan, co się rzadko trafiało, i wprost się udał do Maurycego.
— Cóż to się stało Leonowi? rzekł; słyszałeś, że z jakąś żoną przybył na wieś do majątku i zapewne tam myśli zamieszkać?
— Jak to z żoną? krzyknął Morys — z jaką żoną?
— Albo ja wiem! zawołał stryj; pewnie sobie stosowną dobrał do pary, dosyć, że z żoną jest na wsi.
— Jak dawno?
— Parę tygodni już.
Maurycy aż ręce załamał; przeczuwał, że tą żoną nie mógł być kto inny, tylko nieszczęsna owa Tosia. Stryj wcale o tej historyi nie wiedział, nie mówiono mu o niej, aby go więcej nie jątrzyć przeciw synowcowi. Nie przyznał się Moryś do niczego — i zamilkł.
— Gdyby się po ludzku ożenił — rzekł pan Łukasz — przecieby postąpił jak należy i przywiózł żonę do brata... Zobaczymy co to jest... ale się wielkich rzeczy nie spodziewam. Pochwaliłby się gdyby było z czem... Truteń był i takim zostanie...
Machnął ręką pan Łukasz...
Czekano wieści jakiejś od Leona, lecz znowu upłynęło tygodni kilka, a żadnych nie było; zrezygnował się więc Maurycy i postanowił nie odzywać się ze swej strony, jak gdyby o niczem nie wiedział...
Hrabia tylko doniósł mu lakonicznie z Warszawy: — „Omyliłem się w dyagnozie mojej — Leon istotnie się ożenił, ale zaraz po ślubie z tąd zniknął. Jest to co mógł najlepszego uczynić“.