<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Maryana Dębskiego Ławicz widywał codziennie prawie, lecz zawsze z daleka. Od wielce podrzędnego kancelisty, pracującego przy jedném z okien sali audyencyonalnéj, do urzędnika z wykształceniem uniwersyteckiém, zasiadającego obok sędziów i dziś czy jutro miejsce jednego z nich zająć mogącego, tak było daleko, jak niebo wysoko. Dębski téż nie objawiał niczém chęci zbliżenia się ku niemu, albo raczéj zbliżenia go ku sobie. Po prostu nie zwracał na niego uwagi najlżejszéj; że zaś nie był bezpośrednim zwierzchnikiem jego i nie miewał z nim urzędowych zetknięć, zdawał się nie znać go i nie spostrzegać wcale. Bywał on zresztą bardzo czynnym i bardzo pilnie biurowemi sprawami zajętym; w biurze téż szeptano, że nikt nigdy nie widział kandydata do posad sądowych, który-by tak gorliwie zapracowywał sobie na wyższą i lepiéj określoną w hierarchii urzędniczéj pozycyą. Patrząc na niego, jak w godzinach zajęć biurowych, z punktualnością zegarkową i niezłomną surowością, spełniał liczne, powierzone sobie, czynności, jak potém śpiesznie, z teką wypchaną papierami, dążył do domu, i jak nazajutrz tękę tę z przygotowanemi już pracami do biura przynosił, można było powiedziéć, że w nadziejach swych i dążeniach nie liczył na nic i na nikogo, prócz na samego siebie, ale że téż w siebie samego, w zdolności swe, energią i pracę ufał niezłomnie. Jednak, pomimo zalet tych, nie cieszył się on widocznie przyjaźnią i względami starszych kolegów swych, którzy znajdowali się względem niego nie lekceważąco wprawdzie, ale całkiem obojętnie. Chłodny zazwyczaj, dumny i w sobie zamknięty, Dębski, przemieniał się dziwnie na widok tych, od których w znacznéj części przyszły los jego zależał. Ruchy jego stawały się wtedy pełnemi uprzejmości, twarz przybierała wyraz rozjaśnienia, połączonego z badawczą przenikliwością. Zdarzało się jednak często, że pełne uszanowania i przyjacielskości ukłony i pozdrowienia jego spotykały się z zaledwie dostrzegalném skinieniem głów i zaledwie dosłyszalnemi, od niechcenia rzuconemi, odpowiedziami. Wtedy na mgnienie oka młody urzędnik bladł i zacinał wargi, poczém jednak wnet ze zdwojoną gorliwością oddawał się swym obowiązkowym czynnościom, a ruchy jego, wejrzenie i dźwięk głosu, okazywały niezłomną pewność siebie, niezachwianą wiarę w żelazną moc żelaznéj pracy. Jeden tylko prezes Izby, człowiek niemłody już, o twarzy grubéj i czasem aż do jowialności dobrodusznéj, a czasem tak stroskanéj, że aż ponuréj, bywał dla Dębskiego tak serdecznym i przyjacielskim, że, spotykając go u wejścia lub wyjścia z Izby, wobec wszystkich ściskał go za obie ręce i po imieniu nazywał. W dniach jednak, w których wesoła i dobroduszna twarz zwierzchnika mnóztwem nagromadzonych na niéj zmarszczek i kwaśném wykrzywieniem ust, świadczyła o doznawanych przez niego troskach, czy zgryzotach, nad całém biurem unosiła się atmosfera burzy, ogarniająca sobą i Dębskiego. W dniach tych, u wejścia lub wyjścia z Izby, i także wobec wszystkich, spadały na niego głośne i szorstkie wyrzuty za niedokładne i niedość prędkie spełnienie powierzonéj mu czynności. Wtedy Rębko nawet z mniejszym niż zwykle pośpiechem podawał kandydatowi do posad sądowych, przyzwoicie, lecz niezbyt dostatnio wyglądający, paltot jego lub futro, a potém, spotkawszy się z Ławiczem na wspólnie zamieszkiwanym dziedzińcu i poufale pod ramię go biorąc, mówił:
— Protektor pański cości kiepsko u nas stoi! niewiadomo, czy będzie kiedy co z niego, czy nie będzie. Ot już dwa lata z górą siedzi u nas, a Mikołaj Hilaryonowicz ani myśli puszczać go wyżéj. On bo i u członków żadnego uważenia niéma... oho! ja wszystko wiem!
— A dlaczegoż to tak? — zapytywał Ławicz.
Rębko z ręką przy wąsie, dumny ze społecznéj pozycyi, która mu w tak ważne rzeczy wtajemniczonym być pozwalała, odpowiadał:
Piérwsze: pleców nie ma, a czy pan wié, co to jest, kiedy człowiek pleców niéma? To tak, jak żeby głowy nie miał? Gdzie! lepiéj nawet głowy nie miéć niż pleców... Druga rzecz jest ta, że żyć nie umié. Z ludźmi trzeba umiéć żyć, a on nie umié. Siedzi zawsze, jak wilk, w swojém mieszkaniu nad dziełami[1] albo jeżeli dzieł niéma, nad zwodem,[2] i ani prosi kogo do siebie, ani sam bywa... do klubu raz tylko poszedł i to powrócił zły, jak dyabeł, bo zgrał się podobno, i potém już nie chodził nigdy... To mnie, panie, człowiek jego opowiadał. Trzecia rzecz jest ta, że futro ma także jak stołonaczelnik jaki. Gdzie! u nas stołonaczelniki lepsze mają. Trudno miéć uważenie ludzkie z takiém futrem. E! musi być z niego nic nie będzie!
Pomimo groźnych tych przepowiedni Rębki, w biurze dowiedziano się dnia pewnego, że Maryan Dębski otrzymał posadę sekretarza cywilnego wydziału Izby. Była to posada niewysoka, ale materyalnie dość dobrze opłacana i przedstawiająca pole do wykazania gorliwości i uzdolnień tego, kto ją zajmował. Otrzymał ją Dębski po trzech blizko latach pracowitéj wielce kandydatury, a ludzie, pochyleni nad stołami, w różnych a licznych salach gmachu, uczuli coś nakształt opadłéj na przygarbione ich plecy żelaznéj dłoni. Uczuli téż oni, czuwające nad każdą nakreśloną przez nich literą, nad każdą w biurze spędzoną minutą, bystre i surowe oko. Było to sine, myślące, z chłodną kryształową głębią, oko młodego sekretarza. Czuwało ono nad wszystkiém, zdawało się widziéć wszystko, i po żadném zaniedbaniu lub przekroczeniu nie prześliznęło się lekceważąco lub pobłażliwie. Piérwszy przybywając do biura i ostatni je opuszczając, karcił on tych, którzy w czasie, albo akuratném pełnieniu zajęć swych, folgować sobie chcieli, krótkiém, sarkastyczném słowem, albo pogróżką, któréj forma chłodna i ściśle grzeczna, zawierała w sobie treść nieubłaganie stanowczą. Mówiono téż o nim, że, pracując sam, jak wół, podwładnymi, swymi jak wołami, orać chce grunt swojéj karyery.
W téj-to porze, przyszedłszy do bezpośredniego zetknięcia się z niższymi urzędnikami, po raz piérwszy spotkał się on z blizka i z Ławiczem. Wyznaczał i wskazywał, a potém przeglądał jego zajęcia. Z razu patrzał on na dawnego kolegę swego i przemawiał do niego tak, jak gdyby go nigdy był nie znał, jak gdyby widział w nim tylko jedno z kółek maszyny, któréj on sam większém znacznie był kołem. Raz jednak, gdy, stojąc u okna, uważnie przeczytywał długą jakąś kopią, wzrok jego z za sinego arkusza spłynął na twarz stojącego przed nim kancelisty. Ławicz stał przed zwierzchnikiem w postawie nie pokornéj wprawdzie, jednak nieśmiałéj, z ręką opartą o brudne sukno stołu, ze spuszczonemi powiekami. Szczupłość postaci jego, chudość ręki i wielka skromność ubrania znamionowały nie nędzę wprawdzie, lecz ubóztwo, z niedostatkiem graniczące. Na gładkie i pogodne jak u młodéj dziewczyny, czoło jego, spadały złotawe włosy, a wśród mizernéj białéj twarzy, delikatne usta układały się w wyraz zamyślenia i cierpliwości. Było w nim coś z pogody dziecka i smutku człowieka wykolejonego, ze skromności ubóztwa i ze spokoju uczciwości. Siwe, mądre oko Dębskiego przesunęło się po twarzy kancelisty, a potém tkwiło w jednym z wyrazów, znajdujących się na sinym arkuszu, daleko dłużéj, niżby dla przeczytania stronicy całéj trzeba było. W kilka dni późniéj, Ławicz, stojąc przed sekretarzem, robotę jego przeglądającym, podniósł powieki i najniespodziewaniéj spotkał się wzrokiem z jego spojrzeniem. Sinego arkusza, który mu twarz przysłaniał, nie spuszczając, Dębski półgłosem i krótko zapytał:
— Cóż? jakże ci się powodzi?
— Bardzo dobrze — z uśmiechem odparł Ławicz.
— Doprawdy?
W pytaniu tém brzmiało zdziwienie i trochę szyderstwa. Po chwili zapytał znowu:
— Może ci się nie podoba robota, którą tu spełniasz? Chcesz, abym cię przeniósł do innego wydziału?
— Dziękuję panu. Wszystko mi jedno.
— Zapewne.
Usta jego zarysowały uśmiech na-pół sarkastyczny, na-pół litośny. Zapewne! pomiędzy pozycyami, które Ławicz w biurze zajmować mógł, nie było bogactwa wyboru i wszystkie one znaczyły mniéj więcéj zero.
Po rozmowie téj, przez długie kilka tygodni Dębski spoglądał znowu na Ławicza, jak na niezbędny w rachunku jakimś, kształt zera mający, znaczek. Potém znowu, przeglądając robotę jego, zapytał:
— Czy masz z czego żyć?
— O tak! — z akcentem silnego przekonania odparł Ławicz.
— Może i w zbytki nawet opływasz?
Coś, jakby uczucie obrazy, odmalowało się na zarumienionéj twarzy kancelisty.
— Nie — odpowiedział. — Nie wiem, co to zbytek i wcale go nie pragnę.
Tym razem Dębski patrzał na niego dość długo, z razu z szyderstwem, migocącém mu w kryształowych głębiach oka, potém z przenikliwą i pełną ciekawości uwagą.
Tego samego dnia zaszedł w biurze wypadek, o którym długo potém urzędnicy wyżsi i niżsi gwarzyli i rozprawiali, mianując go skandalem. Najwyższy zwierzchnik biura przybył tam dnia tego kwaśny i zgryziony. Na twarzy jego nie było śladu odznaczającéj ją najczęściéj jowialnéj dobroduszności, w ruchach malowała się niecierpliwość i skłonność do gniewu. Sala, w któréj przy oknach pracowali Ławicz i Kwira, próżną była dnia tego. W zamian gwar złożony z głośnego czytania, przyciszonych rozmów i szelestu licznych papierów i stąpań ludzkich, dochodził tu z pootwieranych na oścież drzwi sal innych. Nagle za na-pół-otwartemi drzwiami sali posiedzeń sądowych, rozległ się gwałtowny, basowym głosem wydany krzyk. Na krzyk ten, z bocznych sal powypadali urzędnicy różnych stopni i ubrań, z przedpokoju wypadł Rębko, z siedzeń swych porwali się Ławicz i Kwira, i wszyscy, z wyrazem zdziwienia i przestrachu na twarzach, w ostrożnie kryjących się, postawach, zaglądali do sali posiedzeń, przypatrując się i przysłuchując odegrywającéj się tam scenie. Była to przecież scena nie dramatyczna wcale, ani malownicza. Poprostu prezes izby srodze gniewał się na sekretarza i głosem bardzo podniesionym, z giestami bardzo energicznemi, i w słowach także pełnych energii, czynił mu wyrzuty, jak z krzyków jego wyrozumiéć można było, za to, że w służbowéj sprawie jakiéjś objawił on zdanie, ze zdaniem zwierzchnika sprzeczne. Zazwyczaj był on dla śmiałości podobnéj wyrozumienia i pobłażania pełnym, a nawet lubić ją i szanować się zdawał. Inaczéj jednak rzeczy wszelkie wydają się przy blasku słońca, inaczéj przy widnokręgu, zaciągniętym chmurami. Dnia tego widnokrąg biura, wraz z czołem przewodnika swego, zaciągnął się chmurami. Śmiałość Dębskiego wywołała z nich piorun. Pioruny padały z ust rozgniewanego zwierzchnika na głowę młodego człowieka, który, przy swoim stole do pisania stojąc, blady jak ściana, z przyciętą do krwi wargą i spuszczonemi powiekami, był nieruchomy jak posąg i milczał. Zagadkowe i niewyraźne uśmiechy igrały po ustach sędziów, krzesła swe z wysokiemi poręczami zasiadających; złośliwie albo bezmyślnie uśmiechali się podpatrujący i podsłuchujący, w trwożną a ciekawą gromadkę zbici, urzędnicy. Rubasznie, choć z cicha, a tak serdecznie, że aż mu się szerokie ramiona trzęsły, ciemną, brudną ręką usta sobie zakrywając, śmiał się, wychylający się z drzwi przedpokoju, Rębko. Kwira, dłonią przyciskając łysinę, zdawał się konać ze strachu; Ławicza ręka o stół oparta drżała i białą twarz jego oblał krwisty rumieniec. Nie z trwogi jednak drżał on i rumienił się. Wpatrzony w postawę Dębskiego, kamiennie nieruchomą, a na białém tle ściany odbijającą się w silnych i kształtnych zarysach, i na twarz jego, nadzwyczaj bladą, po któréj przebiegały spazmatyczne drgania, myślał on, a potém półgłosem i po razy kilka wymówił:
— Czy podobna?
Czy podobna, aby wymijacz raf, zuchwale lub nieoględnie o jednę z nich uderzył? czy podobna, aby uderzenie to, tak strasznie druzgocące dumę jego, zniósł aż do końca w téj nieruchomości kamiennéj, i w tém udręczeń pełném milczeniu?
Zniósł jednak. W sali posiedzeń zapanowały niebawem cisza i porządek zwykły, a w ciszy téj, wobec rzędu krzeseł, na których nieruchomi i poważni siedzieli sędziowie, rozlegał się i w dalszych salach słyszéć się dawał, dźwięczny, czysty, chłodny głos sekretarza, czytającego sporządzony przez się długi, a jasny jak słońce, referat.
Rębko wracał dnia tego do domu w niezmiernie dobrym humorze. Miał o czém mówić, rozpowiadać, zdania i sądy wydawać. Spostrzegłszy na dziedzińcu Ławicza, uczepił się go z poufałością, z jaką postępował zwykle względem ubogiego współlokatora swego, a jak mniemał, biurowego kolegi. Z uczuciem rozkoszy, śmiejąc się i cmokając językiem, wołał:
— A to ci skandal dziś wyprawili! No, dziesięć lat służę w pałacie, a to dopiéro trzeci raz! — Hi! hi! — protektor pański mruk taki, a dziś języka w gębie utrzymać nie mógł. Służbista! Jak szło o służbowy interes, to i złego humoru Mikołaja Hilaryonowicza nie lękał się, i swoje trzy grosze wsadzić musiał. Ot masz tobie i służbistość! Hi! hi! żebym ja był na jego miejscu, zaraz-bym do odstawki poszedł, jak Boga kocham! A co mnie służba! Niech mnie dziś z pałaty wygnają, dzieła prowadzić będę i fundusz zrobię. Ale on nie pójdzie do odstawki, oho! ja wiem, że nie pójdzie. Piérwsze dlatego, że mu chce się ministrem być, a drugi raz dlatego, że go Mikołaj Hilaryonowicz przeprosi... Czegoż pan na mnie tak oczy wytrzeszczyłeś? Nie wierzysz pan, że przeprosi? No, zobaczym. Oho, ja wszystko wiem. Mikołaj Hilaryonowicz dobry człowiek, tylko zgryzoty ma. Tak sobie z dala patrząc, zdaje się, że taka osoba nie powinna miéć zgryzot. Jednakowoż jabym z nim nie pomieniał się, dalibóg nie. Oho, ja wszystko wiem! Znam dobrze człowieka Mikołaja Hilaryonowicza, a dziewka od nich często do mojéj baby przychodzi. Piérwsze to, co się tycze pleców. Miéć, to on je ma, ale małe, a z małemi plecami, choć lepiéj niż bez pleców, ale zawsze niewygoda duża. Drugi raz, widzisz pan, baby... trzy baby w domu. No? i takie jeszcze, którym chce się i pojazdów, i materyalnych sukien, i do klubu, i do gubernatora, i na maskarady, i wszędzie! Córki, panie, dwie, wielkie porosły i tęgie, jak piece, a szpetne takie, że jabym na żadnę z nich mojéj baby nie zamienił. Za mąż ani rusz... posagu ani kopiejki. A Mikołaj Hilaryonowicz za córkami przepada, żonki zaś lęka się, bo bardzo zapalczywa i podobno ze znacznéj familii pochodzi, a on kupiecki syn... to, jak mu, panie, głowę naberkocą, napłaczą, nakrzyczą, w taką zgryzotę wpada, że cały świat zjeść chciał-by... ale potém żałuje, bo to dobry jest człowiek i tyle tylko, że ma plecy małe i trzy baby...
W parę dni potém, o późnéj nocnéj godzinie, Ławicz, z zapałem wielkim piszący w grubym i do połowy zapisanym już zeszycie, a przytém co chwila do różnych książek zaglądający, usłyszał na wschodach swych powolne i, pomimo ciemności, które tam panowały, równe i silne stąpania. Zdziwiony, podniósł głowę i wnet z wykrzykiem zdumienia, porwał się z krzesła. W otwierających się drzwiach izdebki zobaczył Maryana Dębskiego.
W balowém ubraniu, które dziwnie odbiło się na tle ubogiéj, na-pół ciemnéj izdebki, piękny i wyniosły człowiek ten zatrzymał się przez chwilę w progu, w trochę zmieszanéj postawie. Futro jego opadło mu z ramion na najbliższy stołek, rękę okrytą białą rękawiczką wyciągnął do gospodarza mieszkania.
— Mój drogi — rzekł — jak upiór zjawiam się u ciebie w pośród nocy. Jest to z mojéj strony dziwactwo i nieprzyzwoitość, za które cię bardzo przepraszam.
Ławicz z pośpiechem posunął ku niemu jedyne, w posiadaniu jego będące, krzesło z poręczą. Nie wydawał się on ani zdziwionym, ani zmieszanym; znać było, że przyzwoitości światowe nie obchodziły go wcale, a ubóztwo mieszkania nie zawstydzało. Na twarzy jego i w ruchach malowało się szczere uradowanie. Siadając naprzeciw gościa, na stołku, który, z powodu okaleczonych nóg, zakołysał się pod nim gwałtownie, zaczął:
— Nie spodziewałem się, abyś pan kiedykolwiek był łaskaw...
— Abym kiedykolwiek odwiedził cię — dokończył gość. — Rzeczywiście, ja sam nie myślałem o tém nigdy. Mam tyle zajęć, obowiązków i z położenia mego wypływających stosunków!... Dziś jednak... ale to cała historya, którą opowiedziéć ci muszę, dlatego choćby, abyś mię za waryata nie wziął...
W niedbałéj i znużonéj nieco postawie, ramię o poręczę krzesła wspierając, przesunął po czole cienką, śnieżnéj białości chustkę, od któréj zaleciał delikatny zapach perfum.
— Wracam, jak z ubrania mego domyślić się możesz, z tańcującego wieczoru... czy lubisz tańczyć?
— Nie wiem — uśmiechnął się Ławicz.
— Jakto, nie wiész?
— Bo ostatni raz w życiu tańczyłem, mając lat czternaście.
— A! nie tańczysz więc teraz nigdy! Winszuję ci tego serdecznie. Co do mnie, tańczenie na wieczorach Mikołaja Hilaryonowicza należy do służbowych obowiązków moich. Cóż chcesz? młody jestem, a młodzieży bywa tam niewiele...
— Jakto!... — mimowoli jakby zawołał Ławicz i wnet urwał.
— Co? — podnosząc twarz, zapytał Dębski — co powiedziéć chciałeś?
— Nie... tak jakoś... zdawało mi się... że pan jesteś poróżniony z prezesem...
Dębski zaśmiał się. Był to śmiech niezupełnie wesoły.
— No! — zaczął — cóż? ta scena, którą mi onegdaj w izbie wyprawił? E, mój drogi! odpokutował on za nią tak ciężko, że chować względem niego urazę było-by brakiem wspaniałomyślności. Trzeba ci wiedziéć, że mam szczęście posiadać szczególne względy żony i córek prezesa; młody zaś i wesoły pomocnik prokuratora, wiedząc o tém, a chcąc prezesowi wypłatać figla, opowiedział paniom całą tę scenę. No! miał się biedak z pyszna! Wsiadły na niego baby i dopóty tarły mu czuprynę, aż przyszedł do mnie i powiedział: „Maryanie Feliksowiczu, niech będzie zgoda pomiędzy nami. Uniosłem się, przepraszam i proszę na tańcujący wieczorek!” Cóż? dąsać się dłużéj było-by rzeczą całkiem... nieużyteczną... prezes zresztą jest człowiekiem bardzo dobrym i czasem tylko, kiedy mu jego baby porządnie nadokuczają, przestaje być sobą...
Ławicz, słuchając opowiadania tego, mimowolnie uśmiechnął się. Dziwił się może wszechwiedzy Pawła Rębki, a może i czemuś innemu jeszcze... Dębski, w którego oczach przebiegały od chwil do chwili ironiczne błyski, mówił daléj.
— Ale nie powiedziałem ci jeszcze, jakim sposobem i dlaczego jestem tutaj. Wracałem więc z tańcującego wieczoru, z którego zresztą wymknąłem się wcześniéj, niż może wypadało... Jakoś nie tańczyło mi się dziś i nie weseliło, jak należy; w domu zresztą mam dużo roboty, a przetańczywszy połowę nocy, przez drugą jéj połowę ślęczyć nad aktami nie bardzo przyjemnie. Przyznaję się ze wstydem, że uczułem coś nakształt złości, czy może... smutku. Uczucie to tém nieprzyjemniejsze, że jest głupiém i do niczego nieprowadzącém. Jednak byłem pod jego wpływem i, rozgniewany na ziemię, chciałem może spojrzéć na gwiazdy... sam nie wiem, to pewna, że, podniósłszy oczy, zobaczyłem twoje okno, świecące nad dachem téj kamienicy... Tak wysoko!... Rębko mówił mi, że ty tu mieszkasz. Światełko twego okna, mój drogi, pośród ciemnéj zupełnie przestrzeni wygląda, jak gwiazda ciszy i rezygnacyi... Cóś mię ku niemu... silnie...
Bledszy nieco, niż zwykle, czoło na dłoni wspierając, ciekawém i uważném spojrzeniem rozejrzał się po izdebce.
— Czy dawno tu mieszkasz?
— Od trzech lat i kilku miesięcy, to jest od czasu, kiedym, dzięki panu, otrzymał stałe zajęcie.
— Czy nie możesz miéć wygodniejszego trochę mieszkania?
Ławicz z widoczném zdziwieniem odpowiedział:
— Ależ mnie tu bardzo wygodnie!
— Wyborny jesteś, mój drogi! — głośno i szczerze zaśmiał się Dębski, lecz wnet spoważniał znowu i dodał: — już mię i w biurze uderzyła ta dziwna twoja rezygnacya...
Ławicz zarumienił się, ale i zdziwił się znowu.
— Ależ ja wcale rezygnować nie potrzebuję! — zawołał — posyłam matce część pensyi mojéj, która jéj tam na wsi zupełnie wystarcza, i zawsze mi jeszcze parę rubli na książki zostaje... życie kosztuje mnie bardzo niewiele.
— Spodziewam się. Ale prawda! Książek tu u ciebie daleko więcéj niż powietrza! Zkądże ty ich miéć możesz tyle?
— Co miesiąc parę rubli na nie odkładam, to i zebrało się; przytém Żyrski, księgarz, jest szkolnym kolegą moim i wypożycza mi je bardzo tanio, czasem darmo, bo wié, że mu je zawsze w całości zwrócę. Nauczyłem się wybornie czytać książki, nie rozcinając wcale kart, albo rozcinając je tylko wzdłuż... Ot tak!
Tu, zapalając się, pokazywać zaczął Dębskiemu, w jaki sposób czytuje książki, z nierozciętemi kartami.
— I nie męczy cię takie utrudnione czytanie? ochoty nie odbiera?
— O, nie! z niemieckiemi tylko trochę trudno, bo język ten najsłabiéj...
— Prawda! wszakże tu pełno francuzkich i niemieckich... zkądże umiész?...
— Początki miałem z domu i szkoły, ale słabe. Douczyłem się sam...
— Brałeś lekcye?
— O, nie! Zkądże-by mi...
— Więc jakże?
— Tak, sam... z gramatyki i z dykcyonarzami...
— Po łacinie, jak widzę, czytujesz... nie myślę, abyś ze szkół wyniósł taką biegłość...
— Nie, ale miałem początki. Douczyłem się sam.
— Ho, ho! co za tytuły, jakie imiona autorów! i sumiennie, widzę, studyujesz... notat i wyciągów więcéj niż u niejednego sławnego autora...
Umilkł i wpatrzył się w młodego kancelistę, długo, głęboko.
— Jakże więc... czy pozwolisz mi zapalić cygaro? bo widzę, że będę tu siedział dłużéj, niż myślałem?... jakże więc, zajmując się rzeczami takiemi, jesteś zdolny przez trzy czwarte czasu swego bezmyślnie kopiować nasze kancelaryjne akta?
— Muszę — odparł Ławicz — mam matkę i sam żyć potrzebuję. Ale tamto co innego, a to co innego...
— Cóż to, a co tamto?
— Tamto — potrzeba i obowiązek, to — szczęście!
— Boże miłosierny! Że téż w tym zmroku ludzkim rysują się jeszcze takie świetliste linie...
Z wykrzykiem tym wstał i przeszedł się parę razy po izdebce. Potém stanął przed Ławiczem i, wziąwszy go za rękę, ścisnął ją krótko ale silnie.
— No, — rzekł, siadając znowu — wytrąciłeś mię z mego zwykłego humoru. I nie dziw. Lecz, usuwając na stronę czułości, powiedz mi, na co ci to? co ze wszystkiego tego przyjść ci może?
— Nie myślałem nigdy o tém...
— Otóż to... Niepraktyczność. Zużywasz czas i siły, nie wiedziéć poco, bez żadnego celu; bo ostatecznie, jakkolwiek wielu na świecie było bardzo znakomitych samouków, mieli oni gieniusz. Czy mniemasz, że jesteś człowiekiem gienialnym?
Ławicz zaśmiał się wesoło.
— Nie myślisz więc tak i masz słuszność, bo od wielkich nawet zdolności umysłowych do gieniuszu bardzo daleko. I zresztą, gdybyś nawet i gienialnym był, wątpię bardzo, abyś kiedy cokolwiek porządnego na drodze naukowéj mógł uczynić. Dawniéj łatwiéj było, ale teraz, mój kochany, teraz, są na świecie metody, systemata, olbrzymie nagromadzenie materyałów, olbrzymia liczba pracowników, dobrze przygotowanych a uprawiających i wyzyskujących wszystkie pola... Teraz i gieniuszowi nawet trudno, albo i całkiem niepodobna omackiem szukać i znajdować... nie prawdaż?
— Prawda — odpowiedział Ławicz.
— Widzisz. Na co ci więc to wszystko?
W błękitnych oczach Ławicza, wpatrzonych w gościa, odmalował się smutek. Dębski uśmiechnął się i rzekł:
— Widzę, że zmartwiłem cię. Odwołuję słowa moje. Życie nie okazało się istotnie zbyt dla ciebie łaskawém. Jeżeli więc to grzebanie się w książkach bawi cię — baw się!!...
— Ależ ja wcale za zabawę tego nie uważam — zawołał Ławicz.
— A ja nie widzę, czém-by to inném być mogło, — z niezwykłém sobie ożywioniem odparł Dębski.
Widać było, że w człowieku tym, który z nieubłaganą metodą i wytrwałością do celów swoich dążył, wszystko, co wydawało mu się nielogiczném lub niepraktyczném, budziło niecierpliwą pogardę...
— Co do mnie — zaczął — nie rozumiem życia inaczéj, jak z celem jasno określonym i z wiodącemi do niego praktycznemi drogami. Wiem dobrze, że dawniéj jeszcze, kiedyśmy wszyscy mniéj więcéj dziećmi byli, uważaliście mię za człowieka, pełnego ambicyi, wyrachowanego i zimnego. Dziś także wszyscy, nie wyłączając wołów, osłów i uczonych piesków, których świat ten jest pełnym, zadają mi w oczy, albo za oczy, zarzut ambicyi i rachuby. I wyobrażają sobie naprawdę, że to jest zarzut. A ja się tego wcale nie zapieram. Ja się tém szczycę. To prawda, jestem ambitnym, ale ambicya moja szaleństwem żadném nie jest. Nie marzę wcale o niepodobieństwach. Nie mam siebie za cud świata i nie pragnę zostać bohaterem jego, albo władcą. Rzecz cała w tém, że od najpiérwszéj młodości uczułem, że nie jestem idyotą ani niedołęgą, i postanowiłem indywidualność swoję wyzyskać w sposób dla niéj najwłaściwszy, ku największéj korzyści swojéj i społeczeństwa. To jest mój cel. Co się tycze téj niby rachuby mojéj... tak jest, rachuję i obrachowywam, a to dla tego, że urodzony i do lat chłopięcych hodowany w bogatym i możnym domu rodziców moich, widziałem dom ten obalony w gruzy i dokoła niego mnóztwo podobnych mu domów obalających się — przez brak rachuby!
Mówił to prawie z uniesieniem. Siwe źrenice jego błyszczały, jak zimne lecz świetne brylanty, na ustach osiadł uśmiech na-pół gorzki, na-pół dumny. Gorycz jednak zniknęła całkiem, gdy mówić zaczął o wybranym przez się zawodzie, o naturze i ważności tych funkcyi społecznych, do jakich mógł go on doprowadzić. Czémże zostać pragnął? Władcą potężnym, tryumfatorem rozgłośnym, sybarytą, opływającym w bogactwa i rozkosze? Nie; w zawodzie tym nic takiego osięgnąć nie podobna. Natomiast osięgnąć w nim można exystencyą, dobrze zabezpieczoną od trosk i niedostatków, nękających umysł i energią, stanowisko społeczne poważane i czynność społeczną, niezmiernie wpływową.
— Stać pomiędzy prawodawcą i wykonawcą prawa, tłómaczyć i stosować myśl piérwszego, a dłoń drugiego posuwać lub hamować, trzymać niejako pod okiem swém sumienie publiczne, badać je, roztrząsać i poznać w najdalszych jego głębinach, a potém wiedzą, na żywém ciele społeczném zdobytą, dzielić się może z prawodawcą i być mu nieraz pomocą i natchnieniem, — przyznaj, mój drogi, że rola to zaszczytna, wpływowa i godna tego, aby ludzie skłaniali przed nią głowy, jeżeli pełnioną jest dobrze i dokładnie.
Mówił potém, że na każdém miejscu tego świata pełno jest ludzi takich, którzy wykonywują robotę swoję, nie wiedząc sami, co i dlaczego robią. Do każdéj roboty społecznéj, potrzebną jest pewna doza filozofii, uczącéj ogarniać całość i patrzéć w głębią. Posiadając filozofią taką i odpowiednio przymioty charakteru, w zawodzie sądowniczym stanąć można wysoko, stać się indywidualnością energiczną, wpływową i poważną. Dążenie do zostania indywidualnością taką i do zajęcia takiego stanowiska jest zapewne ambicyą, ale czy szaloną albo występną? czy przekraczającą granice zdrowego rozsądku albo naturalnych praw cywilizowanego człowieka? Zdaję to na twój choćby sąd, młody stoiku, który umiész czuć się zadowolonym, mieszkając w téj izdebce, i nic oprócz niéj w przyszłości swéj nie widząc...
— Są to żądania proste i szlachetne — z zapałem odparł Ławicz.
— O szlachetności nie mówmy. Unikajmy górnych wyrazów; wystarcza mi to, że zbrodniarzem ani niedołęgą zostać nie chcę, a żądania moje są proste i naturalne. Jakiemi zaś drogami do nich dążę, czy mi łatwo iść niemi, albo ciężko? to już moja rzecz. Jestem człowiekiem praktycznym. Nie płynę na cudzym grzbiecie, ale téż, pracowicie rozbijając przed sobą fale, nie chcę, aby mię piérwszy lepszy rekin sentymentalizmu na dno pociągnął. Bo sentymenta i marzenia, mój drogi, to rekiny, i dlatego lękam się o ciebie. Jesteś cały w paszczy rekina...
— Co znaczy, że oddaję się marzeniom?
— Naturalnie; czémże bowiem inném być może, zgromadzenie do głowy swéj mądrości, które téż w głowie twéj na wieki pozostaną? Bez celu, mój drogi, bez celu i niepraktycznie...
Zaśmiał się znowu, ale z przymusem, i wstał z krzesła.
— Nagadałem ci rzeczy nieprzyjemnych. Daruj, ale nie znoszę wszystkiego, co niepraktyczne i do niczego nieprowadzące. Przebacz téż, że ci zajęcie, czy téż bawienie się twe przerwałem i — dobranoc!
Ławicz zatrzymał w dłoniach swych rękę, którą podał mu gość jego.
— Mam do pana prośbę... wielką prośbę...
— Owszem, powiedz; jeżeli będę mógł... uprzedzam cię tylko, że co się tycze twéj karyery biurowéj ty masz niezmiernie mało do zdobycia, a ja do ofiarowania ci...
— Wiem o tém i, wdzięczny panu za dzisiejszą pozycyą moję, niczego więcéj nie żądam. Prośba moja ma cel daleko, daleko ważniejszy, niż awans biurowy...
— Ciekawym! proszę cię, mów...
Lecz Ławiczowi mówić o przedmiocie téj prośby łatwo nie było. Zmieszany, zarumieniony, ze spuszczonemi oczyma, szepnął:
— Widzi pan, nie jestem zupełnie niepraktycznym... owszem, marzyłem... marzę, o zrobieniu użytku jakiegoś ze studyów moich... piszę...
— A! — zawołał Dębski i niedowierzającém, ironiczném nieco spojrzeniem, ogarnął gruby zeszyt, rozłożony pod światłem lampy. Ławicz, położył dłoń na tym zeszycie i śmieléj trochę, choć zawsze oczu nie podnosząc, mówił:
— Żyję zupełnie samotnie. Od wyjazdu do stolicy Derszlaka, nigdy z nikim, o niczém podobném nie mówię, a sobie nie ufam i nie wiem, czy to ma jakąkolwiek wartość, czy żadnéj nie ma. Czasem, zdaje mi się, że ma, a czasem, że nie ma. Bywają dnie, w których myślę, że będzie to książka piękna, poważna; w innych dniach łaję siebie za zarozumiałość swą i ręce mi opadają. Nie wyobrazi pan sobie, jak niepewność taka okropnie męczy! A tu nikogo, nikogo, kto-by choć zrozumiéć mógł, nie już ocenić...
Głos mu drżał, twarz oblała się wyrazem głębokiego smutku. Widocznie dotykał on teraz jedynéj strony życia swego, która była mu bardzo bolesną.
— Cóż więc? — z uśmiechem zapytał Dębski — chcesz może abym był sędzią twoim?
— Tak; pan jeden ze wszystkich ludzi, których znam, możesz... Myślałem o tém zawsze, ale nie śmiałem. Dziś ośmieliłeś mię pan dobrocią swoją...
— Jaka to dobroć, mój drogi? Nie używajmy nigdy górnych wyrazów! Dobrze; jak skończysz to... dzieło twoje... Przynieś mi je... do mieszkania mego naturalnie. Przeczytam i zdanie swoje otwarcie powiem...
Po chwili, pięknego i świetnego człowieka w balowym stroju nie było już w izdebce i panowała w niéj zwykła cisza nocna, przerywana ostrém i przeciągłém gwizdaniem stróżów miejskich, dochodzącém z czarnego jak czeluść zaułka. Na stole, pomiędzy mnóztwem papierów i książek, paliła się lampa, któréj odblask rysował na suficie blade i drżące widmo miesiąca; po ścianach ciemniały nieruchome i kalekie cienie odzieży, zwisającéj u haków wieszadeł; pośrodku izdebki stało krzesło z poręczą i wklęsłym materacem, na którym przed chwilą siedział Dębski; w kącie szczury łopotały parą starego obuwia.
Przy stole Ławicz stał długo, zamyślony i z razu smutny. Być może, iż w uszach jego brzmiały jeszcze dźwięcznym, chłodnym głosem wymawiane pytania: „na co ci to? co ci z tego przyjść może?” A potém: „bez celu... niepraktycznie!”
Niepraktycznie! Ależ w człowieku, kędyś tam, w głębinach piersi jego, w zwojach jego mózgu bywają wielkie moce pociągów i pragnień, które porywają go, jak silne fale, i niosą ku brzegom często, nieznanym. Ależ w wielkiéj ciszy téj, która go otaczała, w téj bezgranicznéj samotności, na którą żalił się przed chwilą, słyszał on śpiew Syren, zamieszkujących niezmierne morze wiedzy.

„Ku nam, ku nam statek nakieruj,
Głosom przysłuchać się naszym!”

I, nie wiedząc: poco mu to? nie myśląc: co mu z tego przyjdzie? rok życia oddał-by chętnie za jednę noc słuchania.








  1. Akta sądowe.
  2. Zbiór praw.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.