<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Paweł Rębko, ex-żołnierz, a obecnie posługacz przy najwyższém w X. miejscu sądowém, należał do téj grupy mieszkańców X., która w mówieniu posługuje się rodzajem gwary, utworzonéj z najdziwaczniejszéj mieszaniny dwu języków. Oprócz tego odznaczał się on jeszcze tém, że zapytany, kim-by był? stale i niezmiennie, z ramionami, jak struny, wzdłuż boków wyciągniętemi, odpowiadał: „katolik”. O innych właściwościach, urodzeniu ludzkiemu towarzyszących, wyobrażenia nie miał. Kiedyś, za młodu, w okolicy szlacheckiéj, sznurem szarych domowstw nad brzegiém Niemna rozwiniętéj, wyobrażenie to istniało może w głowie, lecz w lekkich i bladych zarysach, które zatarte zostały przez dwadzieścia lat wędrowania po szerokich przestrzeniach i następujące po nich lata służby w sądowém miejscu. Teraz w głowie mu już nie postało nigdy, aby czémś, czy kimś innym mógł być, jak tylko i wyłącznie „katolikiem”. W zamian, katolik z niego był żarliwy i ta to żarliwość wprawiała go w dnie niedzielne w kłopot niemały. W dniach niedzielnych, z jednéj strony brzmiały rozgłośne dzwony kościelne, z drugiéj strony, przy wjeździe do miasta, turkotały koła przybywających na targi i nabożeństwa mieszkańców wsi. Paweł Rębka czuł się pociąganym w strony obie. Energiczne poczuwanie się do stanu „katolika”, wzmocnione jeszcze silną obawą piekła, ciągnęły go ku otwartym na oścież wrotom kościelnym; życiowe zaś interesa, jak téż przyzwyczajenia i zamiłowania fachowe, znajdowały się po stronie drugiéj. W kłopocie jednak tym Rębko radzić sobie umiał. Naprzód, w godzinie bardzo wczesnéj szedł do kościoła, gdzie całym ogromem ciała swego na klęczki przed ołtarzem runąwszy, modlił się czas jakiś z książki i z pamięci, żarliwie, głośno, potężnemi pięściami bijąc się w piersi z całéj siły, a czasem, twarzą ku dołowi, wyciągając się na ziemi w całéj długości i z rozpostartemi ramionami, czyli, krzyżem leżąc. W sposób ten odbywszy obowiązkowe niejako, niedzielne klęczenie, szeptanie i wykrzykiwanie modlitw, bicie się w piersi i leżenie krzyżem, powstawał, przy wyjściu z kościoła uroczyście bardzo skrapiał czoło swe i piersi święconą wodą i skierowywał się ku jednéj z dróg, któremi wieśniacy do miasta wjeżdżali. Tu, na rogu ulicy stojąc, przypatrywał się pilnie wjeżdżającym do miasta wozom chłopskim i kałamaszkom zagrodowéj szlachty, jako téż fizyognomiom siedzących na nich ludzi. Doświadczenie snadź miał spore i, gdy który z wozów, czy która z fizyognomii, wydały mu się odpowiedniemi zamiarom jego, śmiałym krokiem, a z dobrodusznym uśmiechem, zbliżał się ku nim, najpokaźniéj, jak tylko być może, prezentując na szerokich barkach galowy strój dymisyonowanego żołnierza, a na wydymającéj się piersi — dwa wielkie i, jak słońce, złote medale. Bywali dość liczni właściciele wozów i kałamaszek, którzy prawdziwie wzruszonymi i zachwyconymi czuli się na widok dumnie, i zarazem życzliwie, zbliżających się ku nim zawiesistych wąsów, szerokich bark, błyszczących guzików, a szczególniéj wielkich medalów Rębki.
Człowiek taki musiał być doświadczonym bardzo i biegłym we wszystkiém, co tyczyło się prawa i urzędu; umiał pewnie sam pisać do sądów prośby i skargi, albo przynajmniéj znał takich, co je pisać umieją! Powoli z razu i od niechcenia niby, lecz potém coraz żywsze i poufniejsze zawiązywały się rozmowy, które Rębko zamieniał wkrótce w indagacye formalne, i naiwnych, zalęknionych nieco przez ruch i gwar miejski przybyszów, albo ku swému mieszkaniu wiódł, albo ku mieszkaniom protegowanych przez się indywiduów, których wspaniale adwokatami mianował. Zależało to od rodzaju interesu i stopnia trudności, które chodzenie około niego przedstawiało. Około bardzo drobnych i łatwych Rębko sam chodzić przyrzekał, to przecież, że były one drobne i łatwe, w najgłębszéj tajemnicy chowając. Nie rzadko téż, w niedzielne południe, przed drzwiami Rębki stało parę wozów lub kałamaszek, a on sam, w mieszkaniu swém, pomiędzy zdobytymi klientami siedząc, z czerwonym nosem, w ogromne okulary uzbrojonym, syllabizował głośno papiery, ukazujące się kolejno z kieszeni siermięg i kapot. Potém, z kieszeni tych ukazywały się trzy, lub pięciorublowe asygnaty; potém jeszcze, na stole ukazywały się: butelka z wódką i talerz ze śledziem, albo wędzoną kiełbasą; a potém jeszcze, z twarzami opromienionemi najpiękniejszą nadzieją, mieszkanie Rębki opuszczali klienci, on sam zaś, z asygnatami w kieszeni wychodził do miasta i długo nie wracał. Powrotu jego, w dniach podobnych, Rębkowa oczekiwała z niepokojem wielkim: wiedziała bowiem, że ilekroć Paweł jéj wychodził do miasta z pieniędzmi w kieszeni, tylekroć powrót jego do domu odznaczał się bardzo głośnemi i nieraz bolesnemi „herezyami”. Po prostu, wracał pijany, a na odgłos krzyków, podnoszących się w mieszkaniu jego, lokatorowie kamienicy mawiali pomiędzy sobą, że: Rębko żonę bije! Upokorzenia takiego Rębkowa od innego człowieka nie zniosła-by pewnie, ale od takiego, jakim był Rębko, znosiła. Jeżeli bowiem z przyczyny jego miewała chwile wstydu, wynagradzało się to tygodniami dumy, którą ją rozum jego i wysokie jego w świecie stosunki napełniały. Jeżeli czasem od uderzeń pięści jego bolały ją plecy, jakże za to w dniach innych szczęśliwą bywała! Rębko kochał żonę swoję w oczy, za oczy mawiał o niéj zawsze, że jest kobietą piękną, od czasu do czasu prowadził ją wystrojoną pod ramię po ulicach miasta, lub za miasto; a gdy w wieczory zimowe w gronie znajomych i przy butelce piwa, albo wódki, rozweselił się czasem, to zrywał się ze stołka, chwytał ją wpół, i przy dźwiękach harmoniki, albo samemu sobie przyśpiewując, aż do stracenia tchu tańczył z nią miecielicę, z wieśniaczéj jeszcze, wpół-chłopskiéj młodości, zapamiętaną. Pomimo więc przytrafiających się dość często „herezyi”, małżeństwo Rębków było kochającém się i szczęśliwém. Niedostatku téż, w obszernéj, nizkiéj izbie, o dwu oknach i wielkim kominie, nie było. Zarobki mieli oboje niewielkie, lecz rozmaite; bo i kobieta ze swéj strony zarabiała, obsługując niezamożnych lokatorów kamienicy, a pensyą, którą mąż jéj otrzymywał w Izbie, chroniąc przed okiem i ręką jego, z czujnością Argusa.
W tę niedzielę, która nastąpiła po rozmowie Rębkowéj z Ławiczem, Rębko na żadną z dróg wjazdowych nie udał się, ale wprost z kościoła przyszedł do domu. Wiedział już o wszystkiém od żony, a sprawy familijne mocno mu snadź na sercu leżały. Wychylając kieliszek wódki, a przekąsując podaną mu przez żonę skrobaną rzodkiew, pokręcał zawiesistego wąsa i żartobliwie zerkał na Frankę, która, bledsza, niż zwykle, bez kwiatów we włosach, żwawo jednak i pracowicie krzątała się około izby i obiadu.
— No cóż? dziewczyno! — odezwał się po chwili — w służbę iść pora! miejsce ci już znalazłem. W porządnym domu, cztery ruble na miesiąc pensyi.
Franka, siekając mięso na stolnicy i nie odwracając głowy, półgłosem odpowiedziała:
— A jakże! kiedy trzeba, to trzeba! Na toż mnie tu ojcowie przy-sła...
Zaszlochała.
— Czegóż beczysz? Może-by ci lepiéj męża dać niż służbę, hę?
Franki przy stolnicy już nie było. Nóż, którym siekała mięso, leżał na ziemi, perkalowa zaś i zawsze wykrochmalona jéj suknia szeleściła pomiędzy piecem a szafą.
— Chowaj się, czy nie chowaj — smarując na chleb skrobaną rzodkiew, prawił Rębko — a powiedziéć musisz. Co wolisz: służbę, czy męża, hę?
Pomiędzy szafą a piecem ozwało się gniewne sarknięcie.
— Niech jego dyabli wezmą!
— Kogo? męża?
— A takiego, co wy mnie dać możecie! — z płaczem fuknęła dziewczyna.
Rębkowa śmiała się z téj rozmowy męża z synowicą, tak, że się aż za boki brała.
— Oho! — rzekł Rębko — panience panicza się zachciało! ja to wiem! A jak ci na męża dam panicza, to co będzie? hę? pocałujesz ładnie dziadźka? pogładzisz jemu wąsy, hę?
Teraz pomiędzy szafą a piecem płacz ucichł, a słyszeć się dawał szmer do drapania paznogciem po drzewie podobny. Przytém cichy i drżący głos Franki wymówił:
— Co to i gadać! wiadomo, że to nie w waszéj mocy jest, tylko w Bozkiéj!
Rębko wstał.
— W Bozkiéj swoim porządkiem — rzekł — a w mojéj swoim. Ciekawy jestem, co w mojéj mocy nie jest? Ot, zobaczysz, że kiedy zechcę, to stanie się według życzenia twego, a kiedy nie zechcę, to nie stanie się. W mojéj mocy jest wszystko.
— Nuże! — krzyknęła Rębkowa — wyleź tam z kąta i padnij do nóg wujowi, poproś go, to ci szczęście zrobi. On wszystko zrobi, co zechce.
Rębko stał na środku izby, z czapką w ręku, i widocznie czekał na to, aby dziewczyna o zrobienie jéj szczęścia prosiła. Wszechmocność jego błaganą być chciała. Ale Franka nie wyłaziła z kąta.
— Wstydzi się! — usprawiedliwiała ją z cicha Rębkowa.
W téjże chwili dziewczyna, jak zwykle bywało, niby koza dzika, wyskoczyła z kąta i przed Rębką na kolana upadła. Nie pochyliła się mu do nóg, ale, twarz i załamane ręce ku niemu podnosząc, wołać zaczęła:
— Oj, wujaszku, wujaszku! Ulitujcie się wy nade mną i w służbę mnie nie oddawajcie! Ja niczego nie chcę i za mąż iść nie chcę, tylko tutaj chcę zostać... Ja nie będę wam darmo chleba jeść, służyć wam będę i na zarobki chodzić, byle tu zostać...
Rębko z uśmiechem targał wąsa.
— Cóż? czy tak nas polubiłaś, że już przy nas tak żądasz zostać?
Dziewczyna skłamać widać nie mogła.
— Oj wujaszku! — zawołała — tu żądam zostać, tu żądam...
We wzniesionych jéj oczach, postawie, giestach i błagalnym wyrazie zalanéj łzami twarzy, malowało się uczucie niesforne, prostacze, lecz szczere i pełne bólu.
Kiedy po chwili Rębko wszedł do izdebki Ławicza, napełniła się ona zmieszanym zapachem wódki, rzodkwi i dziegciu, którym wysmarowane były buty jego, wyżéj kolan sięgające. Medali swoich dnia tego nie włożył, tylko na sukiennym szynelu, wyczyszczone starannie, błyszczały metalowe guziki.
— Dzień dobry! przyszedłem tu na konto interesu tego, o którym pan wczoraj z babą moją gadałeś. U baby, zwyczajnie jak u baby: włosy długie, rozum krótki. O takich rzeczach męzkim głowom myśléć. Pogadamy.
Przysunął krzesło do stołu, przy którym siedział Ławicz, i rozsiadł się na niém jak można było najwygodniéj.
Na bardzo znużonéj i bladéj dnia tego, twarzy młodego człowieka, rozlał się wyraz dolegliwéj przykrości. Dotąd zostawał on z Rębką w stosunkach dalekiéj tylko znajomości. Być może, iż to uczucie, które powziął dla ładnéj dziewczyny, a które miłością nazywał, podobném było do delikatnego kwiatu, i że z niepokonanym wstrętem widział on opadającą na kwiat ten grubą dłoń Rębki. Ze spuszczonemi oczyma milczał. Rębko mówił daléj:
— Interes jest taki. Chcesz pan żenić się z dziewczyną naszą. I ja, i baba moja, nie mielibyśmy nic przeciw temu. Jedna tylko przeszkoda jest, bardzo ważna. Utrzymania pan nie masz, słyszysz pan, utrzymania nie masz... a utrzymanie, to jest taka rzecz, bez któréj my dziewczyny nie damy. Niech lepiéj służy, niż-by miała głód cierpiéć. A znasz pan przysłowie: goły z gołą, dzieci złodzieje! cha, cha, cha, cha!
Śmiał się grubo i tak serdecznie, że aż trzęsły się mu szerokie ramiona.
— Panie Rębko — zaczął Ławicz — pracuję przecież w biurze i przytém...
Rębko wzniósł w górę wskazujący palec i wywijał nim w powietrzu:
— W biurze! w biurze! e! głupia sztuka! dwadzieścia pięć rubli na miesiąc. I jednemu to nie bogactwo, a z familią nędza. I matkę jeszcze pan masz, któréj zawsze siaką taką kopiejkę posłać trzeba będzie, hę? I przytém jeszcze, to bardzo niepewne, Sztatnym (etatowym) nawet pan nie jesteś. Jak powiedzianém jest, w świętéj Ewangelii, nie wiész ani dnia, ani godziny... kiedy ci pstryczka w nos dadzą i wypędzą. Ot, jak! Takim sposobem, to już naszéj dziewczynie lepiéj-by było za rzemieślnika pójść, bo za rzemieślnikiem chleb i sutszy, i pewniejszy. Interes czysty!
Na policzki Ławicza wybiły się plamy rumieńców, boleśne rozdrażnienie świeciło mu z oczu.
— Panie Rębko — rzekł cichym i od przykrego wzruszenia rwącym się głosem — sam już o tém wszystkiém myślałem, i zdaje mi się, że potrafię dać sobie radę. Znam kilka obcych języków i mam trochę nauki w głowie. Będę dawał lekcye po domach.
Rębko, z ironicznym uśmiechem na grubych wargach, wlepiał w niego okrągłe swe, sprytem i śmiałością błyszczące oczy, a przecząco wstrząsając głową, stanowczo wyrzekł:
— Nie zgadzam się. Dawanie lekcyi po domach głupia sztuka. Żebyś pan miał uczony patent, a naprzykład profesorem w gimnazyum mógł być, to co innego; chleb był-by, choć tak samo nie suty, ale przynajmniéj pewny i przytém honor... Ale po domach pędzać się, cha, cha, cha! gadaj pan sobie zdrów, tylko nie mnie! Ja za gubernera dziewki nie oddam. To moja krew i poniżoną nie będzie.
Ławicz nagłym ruchem wstał z krzesła. Nie patrzał na Rębkę. Ze szklistości oczu jego widać było, że patrzał w samego siebie, a wzburzony był bardzo, z plamami rumieńców na policzkach, i ręce mu drżały.
— Cóż to znowu? — zawołał — czy i to jeszcze wzbronioném mi być ma i niedostępném, to, co jest powszechném prawem natury, co może być jedyném mojém dobrem na ziemi?...
Rębko śmiał się.
— No, no! nie desperuj-że pan tak zaraz? po co te desperacye? Albo ja panu dziewki odmawiam? Niech Pan Bóg broni! pan jesteś człowiekiem z pięknéj familii, katolikiem i z głową... czemuż-by nie? Tylko utrzymanie trzeba miéć, a w tém już moja głowa. Jeżeli pan mojéj rady posłuchasz, to ja pana i z Franką ożenię, i człowieka z pana zrobię. Trzeba tylko, żebyś pan mnie, jak rodzonego ojca, słuchał...
Jakkolwiek słuszność i małe o sobie mniémanie, były cechami charakteryzującemi Ławicza, wiadomość o tém, że Paweł Rębko miał z niego człowieka zrobić, wydała mu się tak szczególną, że aż wywołała mu na usta prawie wesoły uśmiech.
— Ot już i obradowałeś się! — ze śmiechem zawołał Rębko — no, bo i jest czego! Gdzie moja głowa postanie, tam już i smucić się przyczyny niéma. Ot, moja rada! adwokatem zostań!
Ławicz osłupiał.
— Ja, adwokatem! ależ ja do tego ani odpowiedniéj nauki, ani żadnych kwalifikacyi nie mam!
Rębko rozśmiał się.
— Niech pana Pan Bóg kocha, jaki z was śmieszny człowiek! Jakiéj tam nauki potrzeba? pfuj, zgiń maro, przepadnij! Przeczytać ustawę dla sądów mirowych (pokoju) i koniec! A sześć lat w pałacie służysz! toż-byś chyba durniem był, gdybyś nie umiał jeszcze prośby napisać, iskowego podania zrobić, sprawkę (kwerendę) zaprowadzić i co do czego należy, hę? Ustawę o stemplowych papierach znasz? Formę na najwyższe imię znasz? Język w gębie masz? a...
Tu pochylił się ku Ławiczowi i, wytrzeszczając oczy, z odpowiedniemi giestami rąk, a tajemniczo zniżonym głosem, dodał:
— A pocichieńku, z kim trzeba będzie, pogadać potrafisz?
Nieznacznie i stopniowo, zaczął w rozmowie swéj używać wyrazu: ty! czuł się widocznie powagą umysłową względem uczonego młodzieńca tego, który z całą uczonością swą utrzymania nie miał. Że zaś żenić się chciał z dziewką jego, więc téż czuł się on względem niego i powagą rodzinną. Obu łokciami na stole rozparty, wskazującym palcem wywijając w powietrzu, mówił daléj:
— Co się zaś tycze tych kalifikacyi, pusta sztuka! Kalifikacye potrzebne dla przysięgłych, ale, abo to tylko przysięgłym pozwala się za interesami chodzić. Wszystkim pozwala się. Czy Icek Rejber ma jakie kalifikacye? A ot z interesów dwa domy już sobie zbudował. Abo ten chałatnik, Kukawer, czy ma jakie kalifikacye? a pijaczysko te, Lipski ten, co kiedyś w Izbie służył, a teraz familią z interesów utrzymuje, ma jakie? a na ten przykład choć-by i ja sam... Ale co o tém gadać? Jak zaprowadzą w sądach nowe porządki, trudniéj będzie, choć zawsze, siako tako, można będzie; ale teraz, byle examin zdać, to już nawet i językiem przed sądami obracać możesz... A jaki to examin, kiedy go nawet Kukawer zdać potrafił? A ja już dla ciebie większego dochodu i lepszego utrzymania, jak ma ten chałatnik, Kukawer, i nie żądam...
Ławicz, z mniéjszém już zdziwieniem słuchał długiéj mowy Rębki. Myśl przecież o kolegowaniu z Ickiem Rejberem, Kukawerem i pijakiem Lipskim, nie zdawała się sprawiać mu rozkoszy. Wzburzony zawołał:
— Ależ Kukawer, Rejber i Lipski mają opinią ludzi nieuczciwych...
— E! pusta sztuka! co to do tego ma! uczciwość to taka rzecz, która od sumienia zależy. Czy kto ciebie będzie przymuszał, abyś tak, jak oni, obdzierał i oszukiwał ludzi? Kiedy tobie bez obdzierania i oszukiwania dobrze będzie! Ważnych interesów w pałacie pewno nie będziesz miał, bo do tego to już różnych naszych rzeczy potrzeba. Ale, że u mirowych roboty ci nie zabraknie, w tém już moja głowa. Jak ja w twoję stronę interesa zapędzać zacznę, to połowa ich od Kukawera i Rejbera do ciebie przyjdzie. Z wierzchu patrzając, to niby drobne sztuki, bo tam tylko różne małe kryminały i cywilne dzieła, do pięćset rubli dochodzące; ale, jak się tego nazbiera dużo, to i nie obejrzysz się, jak, bez krzywdy nawet ludzkiéj, piękne utrzymanie sobie zrobisz.
Z pół godziny jeszcze prawił o możliwości i wielkiéj korzyści ułożonego przez się planu. Potém wstał i wziął czapkę.
— No, namyślaj się sobie. Król, abo cygan! abo rady mojéj posłuchasz, dziewkę weźmiesz i na człowieka wyjdziesz, abo zgiń i przepadnij!
Obejrzał się po izdebce, wzgardliwie na książki popatrzał.
— Te ot, talmudy, rzuć. Wyschłeś przy nich, jak w Psalmie świętym powiedzianém jest, niby wróbel na dachu, i tyle! Kancelaryą téż potém rzucisz, bo i takie służenie w niéj, jak twoje, psu na budę nie zdało się. Z biédy ci trzeba wyléźć — to piérwsze, a drugi raz — to nawet i wstydno, żeby w takim wieku człowiek nie mógł jeszcze żonki sobie wziąć, albo rodzonéj swojéj matki przy sobie trzymać, dlatego, że nie ma im czego do gęby włożyć — pfuj!
Wyszedł. Ławicz siedział długo z łokciami na stole, z twarzą w dłoniach. Człowiek ten, śmierdzący wódką, rzodkwią i dziegciem, doradca ten, mówiący obrzydliwą gwarą, miał słuszność! po wielekroć miał on słuszność! Piérwsze, wstydno było istotnie, okropnie wstydno, że w wieku dojrzałym znajdował się on jeszcze w stanie takiéj nagości i bezsilności, jak gdyby był małém dziecięciem, lub ostatnim głupcem i niedołęgą! Drugi raz boleśnie było, okropnie boleśnie, że ani kobiéty, którą pokochał, ani rodzonéj matki swéj ku sobie przygarnąć, opieką i miłością otoczyć nie mógł, dlatego, że nie miał czego do gęby im włożyć! Trzeci raz, plan, ułożony przez człowieka tego, był do wykonania zupełnie możliwym. Nakoniec: uczciwość jest to rzecz taka, która od sumienia zależy, więc na każdém miejscu świata tego sumienie, świadome zła i dobra, czystém pozostać może...
Wstał i stanął przy otwartém oknie. Tuż za okném, promienie słoneczne rozniecały w blaszanym dachu ognisko olśniewających świateł. Nad niém, w tęczowych blaskach jego, krętym lotem krążyły dokoła siebie dwie jaskółki. Powyżéj ciągnął się długi pas nieba, błękitny i złotą łuną powleczony, pod nim, bardzo wysoko i coraz wyżéj, wzbijał się wielki ptak, z szeroko rozpiętemi skrzydłami. O, biedny ptaku, samotnie lecący w blaski niebieskie!
Kiedy Ławicz odwrócił się od okna, wyobraźnia przyniosła mu przed oczy dziwne widzenie. Wydało mu się, że u drzwi samych, wysoka i wiotka kobieta, z siwemi włosami i śladami wielkich cierpień na łagodnéj twarzy, stoi w ubogiéj czarnéj sukni i ku niemu wyciąga ramiona. Była to matka jego, dawno nie widziana. Tam znowu, na dole, na wschodach, prowadzących do jego poddasza, tylko o parę piętr niżéj, zadzwoniła piosenka:

Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...

Wziął czapkę i wyszedł, a gdy po upływie kwadransa, wraz z Franką ukazał się na dziedzińcu, Rębkowa, stojąca w otwartych drzwiach swego mieszkania, cała w falbanach i wstęgach niedzielnego stroju, z dala już witała go dygami i uśmiechami.
— Czy możemy miéć ten honor, ażeby pana na nasz obiadek prosić? — zapytała.
A gdy zaprosiny przyjął i do izby wchodził, z tkliwością w oczach pogładziła go ręką pod brodę, a potém, figlarnie grożąc tłustym palcem, zawołała:
— Oj! bałamut z kawalera, bałamut! Ot i mnie, starą babę, od wczorajszego wieczora zbałamuciłeś! No, siadaj-że tu pomiędzy mną a moim. Franka! piérog już upiekł się?
— A jakże! — przyskakując do pieca, zawołała dziewczyna — a jaki dobry będzie! Takem go długo miesiła, miesiła!
Rębko, w wielkich okularach na czerwonym nosie, czytał, a raczéj półgłosem syllabizował, podarty i otłuszczony tom Zbioru praw. Złożył książkę, zdjął okulary, wychylił kieliszek wódki.
— A ty nie pijesz pewnie, hę? delikacik taki — zwrócił się do Ławicza.
— I chwalić Pana Boga za to, że nie pije — zawołała Rębkowa.
Franka zapatrzyła się na Ławicza tak, że o mało dymiącego piéroga z mięsem na głowę Rębki z wyszczerbionego półmiska nie zrzuciła.
Marzyło się jéj może zawsze o kawalerze takim, co-by wódki nie pijał. Nachylając się ku Rębkowéj, do ucha jéj szepnęła:
— Ciotko! On przy wujaszku to jak królewicz jaki wygląda, dalibóg, że jak królewicz!
Przez cały czas obiadu, i z godzinę jeszcze potém, Rębko rozprawiał o ustawach i artykułach prawnych, o pałacie, mirowych, procesach i kryminałach różnych, jako téż o prywatnych sprawach i stosunkach ludzi, do najrozmaitszych warstw społecznych należących. Kiedy zaś Rębkowa kazała France rozniecić ogień i gotować przy nim na podwieczorek kawę ze śmietanką, z fajką przy ustach usiadł blizko ognia, i całą postawą swą, jako téż wyrazem twarzy, przedstawiał obraz doskonałego spokoju i zadowolenia ciała i ducha.
Duża, nizka izba Rębków, z miejsca pełnego śmiecia, pyłu i smrodliwéj zaduchy, jakiém była dawniéj, od przybycia tam Franki, przemieniła się w mieszkanie, pełne prostego, wiejskiego prawie wdzięku.
Znajdowały się tam w ilości znacznéj ławy, stołki i czerwono pomalowane komódki; były téż dwa łóżka, wysoko spiętrzone dostatnią pościelą; stara kanapa z żółtemi poręczami, oszklona szafka z parą stłuczonych szybek, i pomiędzy oknami lusterko na ścianie, a pod niém stolik z krucyfixem, fotografią obojga Rębków i lampką, napełnioną łojem, a palącą się przed jaskrawo malowanym obrazem Najświętszéj Panny Ostrobramskiéj. Wszystko to połyskiwało teraz od czystości.
U otwartego na dziedziniec okna, Franka, z dumą wskazując na sprzęty te, szeptała:
— O mało mi ręce nie poodpadały, takem to wszyściutko przez trzy dni myła a myła, a szorowała. Za to teraz ciotka i wuj niby w pałacu sobie mieszkają! Niech im to będzie na zdrowie! dobrzy oni ludzie, oj, dobrzy!
Zresztą, izba ta wyglądała jeszcze nakształt jakiéjś ogrodowéj altany. Franka, na rzecz ciotki, wuja i swoję, rabowała formalnie mały ogródek, do kamienicy téj należący. Zieleni różnéj, kwitnącéj i niekwitnącéj, była tu moc wielka. W więzie powiązana stała ona w garnkach u okien, na komódkach, w różnych stronach i kątach izby, zwieszała się z belek nizkiego sufitu, podłoga nawet była usypaną liściem ajeru, po który Franka aż na rynek biegała, a zapach ajeru i bzu pochłaniał bez śladu łojowy smród palącéj się przed krucyfixem lampki, i wonie spożytego przed godziną obiadu.
Rębko słodko drzemiącym wzrokiem dokoła siebie wodził.
— Niech będzie Pan Jezus pochwalony! — wymówił — tak mnie ot dobrze w chacie mojéj, że i na nieszpory nie chce się iść!
— Bo już i po nieszporach, wujaszku! — z głośnym śmiechem zawołała Franka. — Dawno już dzwonili!...
Rębkowa obudziła się z drzémki i w ręce żałośnie klasnęła:
— Po nieszporach! a ona się dziś tak na nieszpory wystroiła, i przytém chciała pomodlić się za szczęście młodéj pary!
Zaledwie wyrzekła to, Franki nie było już w izbie. Ponsowa, jak piwonia, wyskoczyła na dziedziniec.
Rębko zwrócił się do Ławicza:
— To i jakże będzie? — zapytał — czy stanie na miejscu? interes nasz skończony, hę?
— Skończony — odpowiedział Ławicz, który, wychylając się przez otwarte okno, widział Frankę przysiadłą na wschodach, z rękoma splecionemi, jak do modlitwy, a twarzą w rumieńcach, uśmiechach i łzach. Widać było, że rozkochaną dziewczynę porywały zarazem płacz, śmiech i pragnienie modlitwy.
W téj saméj prawie chwili, do mieszkania Rębków schodzić się poczęli zwykli niedzielni ich goście. Był tam kolega Rębki, daleko mniéj od niego wspaniały, owszem, pokornie wyglądający posługacz Izby, w surducie z zielonym kołnierzem; był człowiek Mikołaja Hilaryonowicza, czyli lokaj Prezesa Izby, z fizyonomią poważną, gęsto zarosłą, a barwą cery swéj świadczącą o silném zamiłowaniu w rozgrzewających napojach; był jeszcze inny jakiś człowiek, czyli lokaj, młody, zgrabny, wystrojony, w którego krawacie błękitność aż oczy rwała, w glansowanych rękawiczkach i z ładną laseczką w ręku; był jakiś dzieńszczyk jakiegoś majora, w żołnierskiem ubraniu, z twarzą smutną, mizerną, a oczyma pełnemi tęsknoty, za tą może wioską rodzinną, z któréj niedawno do wojska go wzięto, i ów stryjeczny brat Franki, Józefek Rębko, kancelarzysta głupowaty, z osowiałemi oczyma, w butach trochę podartych, a z czapką, na któréj świeciła srebrna gwiazdka. Powoli towarzystwo zwiększało się coraz. Przyszło parę przyjaciółek Rębkowéj, tak jak ona niedzielnie nastrzępionych falbanami i wstążkami, i dwie czy trzy dziewczyny, córki rzemieślników, w sukniach wykrochmalonych i z wyfiokowanemi głowami. Kobiety przychodziły z nieszporów, więc miały wszystkie grube książki do nabożeństwa, które z poszanowaniem składały przed fotografią Rębków i palącą się łojową lampką. Stróż Izby, z zielonym kołnierzem, przyniósł z sobą harmonikę, a ładny lokaj, w błękitnym krawacie, funt orzechów włoskich w prezencie dla pani Rębkowéj niby, ale, prezent ten gospodyni mieszkania wręczając, zerkał z ukosa na Frankę, która, bocząc się od miejskich dziewcząt gadatliwych i wyfiokowanych, i od głupowatego Józefka, który za rękę wziąć ją popróbował, miała widoczną ochotę schować się pomiędzy piec a szafę.
— Licho ich tu wszystkich naniosło! — szepnęła, i z trwogą w oczach skoczyła za Ławiczem, który z czapką w ręku wysunął się z izby.
Po kilku minutach wrócili razem, a w izbie było już bardzo gwarno. Za stołem, z łokciami na stole, siedział Rębko, a przed nim, w towarzystwie dwu czarek cynowych, stała butelka wiśniowéj nalewki. Rębkowa tłukła przed ogniem jaja na jajecznicę, a do Franki zawołała:
— Lampę zapal!
W dziedzińcu zapadł zmrok. W mieszkaniu Rębków, w mieszaném świetle sporéj lampy i palącego się na kominie ognia, ludzie ruszali się, jak mrówki, i gwarzyli, jak rój pszczół. Rębko pił sam i gości częstował. Kolega jego z zielonym kołnierzem pił niewiele, milczał i tylko od czasu do czasu rozciągał harmonikę swą, która wydawała przeciągłe, skrzypiące dźwięki. Za to człowiek Mikołaja Hilaryonowicza wychylał czarkę za czarką i śmiał się z lokaja w błękitnym krawacie, który, na nalewkę patrzéć nawet nie chcąc, z krzyczącemi i chichoczącemi dziewczętami grał w kota i myszkę, i z młodego dzieńszczyka, który, jednę tylko czarkę wychyliwszy, wodził oczyma po napełniającéj izbę zieloności, a nabrawszy w garść z podłogi liści ajerowych, zapach ich zawzięcie w nos sobie wciągał.
— Ej! ej! — na dzieńszczyka patrząc, zawołał Rębko — co to ty, Jaśku, zielsko te tak wąchasz? czy ci to zdaje się, że gdzieś za swojém siołem nad brodem jakimś siedzisz, a na dziewkę swoję czekasz, a żaby ci w uszy same śpiewają: kum! kum! kum-kum! — Ej, bratku, darmo wołać tego, co minęło! Minęło sioło twoje i minął twój bród z ajerem, i dziewka za kogo innego poszła, a żaby na jéj weselu śpiewały o tobie: kiep! kiep! kiep-kiep!
Otaczający butelkę z nalewką mężczyzni i starsze kobiety pokładali się od śmiechu. Jasiek wychylał podaną mu czarkę, a Rębko, patrząc na niego, daléj prawił:
— Widzicie bo, ludzie mili, ja tego młodego sołdata bardzo lubię, bo kiedy na niego patrzę, to wydaje się mnie, jak-bym na samego siebie patrzał. Ile tobie, Jasiek, lat może być? Młody ty jeszcze! I ja taki sam byłem, kiedy z okolicy swojéj rekrutem w świat ruszałem. A rekrutem. Bo choć Rębkowie szlachtą są z dziada pradziada, ojciec nieboszczyk legitymacyi nie zrobił. Nie zrobił i koniec. Odnodworzec jesteś i do wojska marsz! Kiedy marsz, to marsz! A tu, Boże mój! lato na świecie, niby raj, chłopcy konie w nocy na łąkach pasą, w kościele na majowe nabożeństwo do Najświętszéj Panienki Maryi dzwonią, matka płacze, aż ryczy, siostry obejmują, a dziewucha, Kazimiera ta, com się w niéj kochał, za opłotkiem z Wickiem Rębką szepce się i ryhocze... Mało mnie wtedy dyabli nie wzięli z żalu, a ze złości... — Ale kiedy marsz, to marsz! — zaśpiewałem sobie...
Tu otworzył szeroko usta, rozpostarł ramiona i głosem olbrzyma zawył raczéj, niż zaśpiewał:

„Bywaj mi zdrowa, wiosko kochana...“

Jasiek, wychylając trzecią czarkę, i człowiek prezesa, z dobrze już zaczerwienionym nosem, i para starszych kobiet, podjęli chórem:
— Tra-ra-ra-ra, tra-ra-ra-ra!
Wrzask to był niesforny i pół pijany, zawodzony na tęskną nutę. Towarzyszyły mu skrzypienia harmoniki, chichot dziewczyn, ściganych po izbie przez młodzieńca w błękitnym krawacie, szum i pisk gotującego się przed kominem samowara, i świerczenie smażącéj się na ogniu jajecznicy ze słoniną. Rębko, któremu oczy coraz silniéj błyszczały, stuknął pięścią w stół i krzyknął:
— Kiedy bal to bal! Babo, dawaj tu jeszcze butelek i wszystkiego, czém chata bogata! Na expens nasz, ludzie mili, nie uważajcie, a pijcie i jedzcie, z przynuką i bez przynuki! Co dla mnie expens znaczy! Póki głowę na karku mam, pótym sobie pan, o nic nie dbam! Na wojnach bywałem, znaki zasług moich na piersiach noszę, co mnie już nikt nie odbierze... a i na plecach moich tak samo znaki noszę, co mnie już ich nikt nie zagoi... różnie bywało!... Pół świata zwędrowałem, a potém... ej! ej! ej!... do okolicy swojéj rodzonéj wróciwszy, krewniaczkę swoję pojąłem i żonkę mam, jak różę, piękną, a sam Mikołaj Hilaryonowicz zna mnie i, jak koło mnie przechodzi, zawsze choć głową kiwnie... Ej! ej! Jasiek! nie smuć się ty i sioła swego nie żałuj... Będzie z tobą tak, jak ze mną... Na człowieka wyjdziesz!
Zawierucha w izbie stawała się coraz większą. Dziewczyny w krochmalnych sukniach szklanki z gorącą herbatą porywały, ukropem tym pryskając na kawalerów, którzy im w zamian kawałki chleba i bułek w twarze ciskali. Ktoś potknął się o rzucony na ziemię orzech włoski i upadł, wywołując tém uciechę powszechną. Rębkowa, która, smażąc jajecznicę i ze swéj strony téż rozmową zabawiając gości, nieznacznie dzióbnęła była parę czarek nalewki, płakała, przed przyjaciółkami swemi, zapychającemi sobie usta chlebem, jajecznicą i siekanym czosnkiem, stojąc, a oczy chustką, do nosa, część niedzielnego stroju stanowiącą, ocierając, mówiła:
— Jezu Panie! Dziewucha ledwie nogą tu stanęła, już sobie męża znalazła. I jakiegoż jeszcze? Z pewnéj familii, miłe moje, pochodzi, z wielką edukacyą człowiek i taki delikatny! Herezyi żadnych robić jéj nigdy nie będzie, a panią ją uczyni...
Rębko wysunął się z-za stoła i z czarką w ręku, zarumieniony i rozrzewniony, od jednéj do drugiéj z osób obecnych przychodził.
— Cieszcie się, ludzie mili — mówił — na moim dworze dziś święto wielkie... bratanicę za mąż wydaję... za adwokata... ej! ej! za adwokata wychodzi... za panicza z familii pięknéj i z edukacyą wielką...
Powinszowania rozległy się dokoła. On zaś, bardziéj jeszcze niemi rozrzewniony, otwierał ramiona i obejmując każdego, kto się powinął, a cmokając w twarze mężczyzn i starsze kobiety, i nawet uciekające od niego dziewczyny całować próbując, wciąż monotonnym głosem prawił:
— Cieszmy się, ludzie mili, radujmy się... my wszyscy katoliki... całujmy i radujmy się.. wszyscy my katoliki...
Dziewczęta otoczyły Rębkową.
— Kiedy zaręczyny, to niech-że będą z tańcami! — krzyczały.
Kawaler w błękitnym krawacie całował gospodynią w ręce, o tańce prosząc. Józefek, z osowiałym wzrokiem, nogami w podartych butach, wybijał hołupce.
— Wszyscy my katoliki — prawił Rębko, cmokając ustami w prawo i w lewo, ku policzkom męzkim i kobiecym.
Nagle stanął, nogą o podłogę uderzył tak, że aż zadzwoniły na stole talerze i czarki, i krzyknął:
— Ej! ej! Ludwik! graj!
Ludwik, to jest kolega Rębki z Izby, milczący i pokorny człowieczyna z zielonym kołnierzem, rozciągnął harmonikę swą w całéj jéj długości i, pracowicie walcząc z opornością instrumentu swego, zaczął wygrywać polkę. Wyskrzypiał ją raczéj, niż wygrywał, lecz, co prawda, nikt w muzykę jego wsłuchywać się nie myślał. Paweł Rębko porwał wpół swoję żonę i począł z nią, na samym środku izby, wykręcać chłopską miecielicę; kawaler w błękitnym krawacie, objąwszy jednę z dziewczyn, z łokciem odstawionym i spiczasto sterczącym, tańczył polkę do najwyższego stopnia tremblante; człowiek Mikołaja Hilaryonowicza z dziewczyną drugą puścił się wzdłuż izby, posuwistym galopadowym krokiem. Nad podłogą, usypaną piaskiem, podniósł się tuman kurzu. Z tumanu tego, zkądciś z pod pieca, wyskoczyła Franka, odepchnęła Józefka, który, solo wybijając hołupce, wlazł jéj w drogę, i do Ławicza przyskoczyła. Ławicz, jak kiedyś w drzwiach pięknego i wytwornym mazurem wrzącego salonu, tak teraz stał u drzwi izby, napełnionéj wrzaskliwemi krzykami i tupaniem niesfornych kroków. Jak wtedy, tak i teraz patrzał na zabawę ludzką, jako świadek, ciekawy z razu, potém obojętny i znużony. Lecz dziewczynie muzyka, śmiechy ludzkie, a nadewszystko wyraz: zaręczyny, wesoło na sercu zagrały. Perłowe zęby jéj błyszczały w śmiechu, nogi zdawały się zrywać do tańca. Błagalnie prawie na narzeczonego spójrzała:
— Potańczmy! — szepnęła nieśmiało z razu, a potém, składając ręce, coraz natarczywiéj, niecierpliwiéj mówiła: — Potańczmyż! nuże! ja z nimi nie chcę! Potańczmy razem!
Ale on porywczym giestem chwycił ją za rękę i z izby na dziedziniec pociągnął. Dziedziniec to był brzydki, wązki, brukowany, wysokiemi murami otoczony, i w jednym tylko kącie szarzejący zielenią małego ogródka. Ale cicho tu było i od letniego wieczora świeżo, a w górze kawałek ciemnego nieba błyszczał gwiazdami.
Usiedli oboje na wschodkach; Franka zasmucona wpatrywała się w narzeczonego, który na nią nie patrzał.
— Zygmuś! — szepnęła, i widać było, że wnet zlękła się i zawstydziła śmiałości własnéj.
On objął ją i ku sobie pociągnął. Wciąż jednak nie mówił nic i nie patrzał na nią.
— Zygmuś! — powtórzyła bardzo cicho — czego ty na mnie gniewny?
Teraz w twarzy jéj, podniesionéj ku niemu, zatopił wzrok smutny i jakby badawczy.
— Franko moja — rzekł — ja nie gniewny na ciebie, za cóż-by? Myślałem tylko, czy ty ze mną szczęśliwą będziesz?
— Oj, oj! — westchnęła i uśmiechnęła się zarazem.
— Posłuchaj! tobie, młodéj takiéj, trzeba-by może młodego, wesołego chłopca...
Abo ty stary, Zygmuś? — zaśmiała się głośno.
— Nie, ale lata krótkie bywają czasem długiemi, a są na świecie myśli, prace, cierpienia, które człowiekowi prędko młodość odbierają. Ot widzisz, ja bawić się tak, jak tam bawią się, nie umiem, i nijak nie umiem...
— A czemu? — spytała.
— Nie przywykłem.
Popatrzała na niego długo, niespokojnie.
— Zygmuś! — zawołała — ty czegoś doprawdy smutny!
Twierdząco skinął głową.
Zapominając o nieśmiałości i wstydzie, porywczym ruchem szczeréj a strwożonéj miłości, zarzuciła mu na szyję oba ramiona.
— Zygmuś mój! — zaczęła — słonko ty moje złote! nie smuć się ty, i nad złą dolą swoją, co minęła, nie dumaj, ale nad dobrą, co do nas zaśmieje się, kiedy pobierzem się już i żyć razem będziem. Zobaczysz, będziem my sobie żyć, jak król i królowa. Ty jeszcze nie wiész, jaka ja! Zkądże? Ot, zdaje się, jedna tylko minuta minęła, odkąd my na siebie piérwszy raz spójrzeli! Ja nie złośnica! U mnie charakter taki, że zawsze tylko śmieję się, a śpiewam; żeby mi tam nie wiem jak kto dokuczał, to słóweczka nie pisnę, byle prędzéj zgoda była! I ja tak samo dobra gospodyni będę. Ręce u mnie nie leniwe, rozumiem wszystko, co i jak zrobić trzeba, a czego nie rozumiem, to prędko nauczę się, bo gospodarstwo strasznie miłuję. Toż i widzisz, słonko moje, że martwić się tobie niéma czego. Biédy nie lękam się, nie w bogactwie wzrosłam, to czy u nas biéda, czy bogactwo będzie, ja nigdy ani złować, ani jak druga kłócić się z tobą nie będę, a tylko tego doglądać, żebyś ty, ptaku mój, spokojną głowę miał i wygody wszystkie... Ja tobie, ptaku mój, jak ta jaskółka, znosić będę wszystko i do dzioba wkładać, żeby ci zdrowo i miło było... ja nad tobą, jak ta jaskółka, skrzydła rozpostrę, żeby ci...
Nie mogła dłużéj mówić, bo jéj usta zamknęły się pod jego pocałunkami. Po długich dopiéro kilku minutach, schylony nad nią i wpatrzony w nią wzrokiem, w którym zachwycenie dziwnie mieszało się z niepokojem, mówić on zaczął:
— Franko moja, ja wiem, żeś ty dobra i że mnie kochasz bardzo, i że miłość kobiety dobréj jest wielkim skarbem; ale wiész? dziś nagle jakoś przyszło mi do głowy dziwne marzenie, a tak cudne, że mi od niego aż smutno zrobiło się i straszno... Gdybyśmy z sobą nietylko kochać się, ale kiedykolwiek, choć kiedykolwiek, nieprędko, czasem myśléć razem mogli... Widzisz! ja tak do myślenia nad różnemi rzeczami przywykłem, że aż zapomniałem, co to jest być wesołym, i tak teraz zapragnąłem, abyś ty kiedy myśli moje podzielić mogła, i kochać to wszystko, i uwielbiać, com ja przez tak długie, długie lata kochał i uwielbiał! Patrząc na tych ludzi, którzy tam tak wesoło bawią się i hałasują, pomyślałem sobie, żem ja nie dla nich i oni nie dla mnie, że więc i ty, żyjąc ze mną, inną trochę stać się powinnaś. Inną... Poważniejszą, wznioślejszą, bliższą oświaty... Ale wszak ty zechcesz stać się taką, nie prawdaż? Wszak zechcesz pracować trochę nad sobą, aby do prostoty swéj i instynktowéj poezyi, i wrodzonéj dobroci, które w tobie uwielbiam, dołączyć trochę wiedzy, światła, myśli, zdolnéj zrozumiéć to, co na świecie najlepszém jest i najpiękniejszém? Prawda, że zechcesz postarać się o to.. że zrobisz, o co cię proszę? prawda? prawda?
I obejmując ją namiętném ramieniem, a z pod brwi, boleśnie prawie ściągniętych, w twarz jéj patrząc, pytanie to powtarzał. Ona, zasmucona i dziwnie zarazem zakłopotana, załamując ręce i szeroko otwierając oczy, odpowiedziała:
— Jezu! czemuż-bym zrobić nie miała, gdybym zrozumiała, co ty do mnie gadałeś! Ale biedna-ż moja główeńka! Ja nie wiem, Zygmuś, czego ty chcesz ode mnie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.