Zygmunt Ławicz i jego koledzy/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zygmunt Ławicz i jego koledzy |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pięć lat minęło. Znaczna część mieszkańców X. zna i widuje często Zygmunta Ławicza, obrońcę sądowego, który, pomimo braku kwalifikacyi naukowych i urzędowych tytułów, posiada klientelę dość znaczną i byt materyalny, średnim dostatkiem będący. W mieście niemałém, ale i niewielkiém także, ściąga on na siebie uwagę prawie powszechną, przez to szczególniéj, że uchodzi za wielkiego oryginała i dziwaka. Już sama powierzchowność jego odznacza się cechami niezupełnie pospolitemi. Szczupły i, od długiego jakby pochylenia się nad czémś, na przód nieco podany, przy piérwszych spotkaniach z ludźmi jest on zawsze nieśmiałym i niezgrabnym, a ubranie jego, zarówno jak całe obejście się, świadczy o zupełnéj nieznajomości form światowych i panujących mód, albo téż o głębokiém ich lekceważeniu. Wcale téż nie ubiega się on o stosunki z ludźmi, owszem, unikać ich się zdaje, a napewno już wyraźnie unika wszelkiego zetknięcia się z wyższemi sferami towarzystwa, o których odzywa się czasem w sposób okazujący, że, znając je niejako teoretycznie tylko, ani dobrych stron ich dojrzeć, ani złych usprawiedliwić nie może. Wogóle sądzi on świat i sprawy jego ze stanowiska różnych teoryi i zasad z bardzo wysoka. Dlatego téż powiadają o nim, że ani do majątku, ani do pogodzenia się z różnostronną rzeczywistością świata tego nie dojdzie nigdy. Na drodze do zrobienia majątku stoi mu to, że z jednéj strony, unikając stosunków z wyższém towarzystwem, nigdy prawie do czynienia nie ma z ludźmi zamożnymi, z drugiéj zaś, że, obarczając się samemi drobnemi sprawami, i pracując nad niemi wiele, żąda od nich tylko uczciwych zarobków. Że zaś, zapatrując się na rzeczywistość z wysoka, ani ukochać jéj, ani nawet pogodzić się z nią nie może, zdradza się to w wyrazie twarzy jego, znużonym i rozdraźnionym czasem, a czyniącym go daleko starszym, niż jest w istocie.
Niektórzy usposobienia te młodego obrońcy przypisują szczególnym warunkom rodzinnego jego życia. Powszechnie stało się wiadomém, że jest on bardzo wykształconym, że zna kilka obcych języków i nad naukami różnemi długo pracował; o żonie zaś jego krążą pogłoski, że czytać zaledwie umie, a pisać to już wcale nie, a głowę posiada tak tępą, że jéj nawet towarzystwo wykształconego męża i jakie takie otarcie się w świecie, oświecić nie mogły. Wprawdzie Franciszka Ławiczowa jest kobietą bardzo przystojną; ci jednak, którzy znali ją dawniéj, utrzymują, że od wyjścia za mąż zeszpetniała znacznie. Jak zwykle bywa, tęgiéj i rumianéj wieśniaczce modne suknie i kapelusze miejskie nie są wcale do twarzy, a czas zresztą i macierzyńskie zachody uczyniły oczy jéj daleko mniéj podobnemi do kwiatów lnu. Z obejścia się jéj i sposobu mówienia, z kapeluszy jéj, nazbyt obciążonych kwiatami, jako téż z rodzinnych jéj stosunków, śmieją się wszyscy, którzy tylko choć trochę ją znają; zkąd inąd jednak wiedzą téż wszyscy, że jest ona gospodynią pracowitą i kobietą pilnie oddaną domowi, mężowi i dzieciom. Jest ona dobrą dla matki męża, która oddawna już zamieszkała w ich domu, a za mężem przepada i w słowo jego każde, jak w świętą Ewangelią, wierzy. Nikt téż nigdy nie słyszał, aby Ławicz uczynił w domu jaką „herezyą”, i nie widział, aby w czémkolwiek żonę ukrzywdził. Owszem, obejście się z nią jego przyjazném jest i troskliwém, jakkolwiek dość chłodném także. Dzieci swe zdaje się on kochać bardzo, a nawet ich-to tylko widok czyni go czasem mównym i wesołym.
Czasem, nieczęsto, ożywia się on i pośród ludzi, a zdarza się to wtedy mianowicie, gdy w jakiémkolwiek ich zebraniu, w sposób bardzo wyjątkowy, rozmowa wchodzi na tor naukowych, albo społecznych spraw i zagadnień. Wtedy podnosi on głowę, prostuje się, oczy mu błyskają, mówić zaczyna, i mówi z coraz większym zapałem, rozwijając znaczny zasób wiedzy i bardzo nieraz oryginalne na rzeczy poglądy. Lecz trwa to zazwyczaj krótko i najczęściéj, w chwili najbardziéj zapalonego dowodzenia, lub opowiadania, stygnie on nagle, zachmurza się i milknie, albo odzywa się urwaném tylko słowem sarkazmu, lub zniechęcenia. Z tych rozmów jego zresztą widać, że teraz już czytuje niewiele, z przyzwyczajenia tylko i pozostałych resztek namiętnego dawniéj zamiłowania. A gdyby nawet namiętność ta i trwała w nim dotąd, nie miał-by on ani czasu, ani możności oddawać się pracy umysłowéj. Zajętym jest bardzo pisaniem urzędowych podań, obron, skarg, i różnemi zresztą około interesów zachodami. Przytém mieszkanie obrońcy na małą skalę jest téż dość małém, a zaludniają je krzątające się kobiety i pieszczone dzieci. W saloniku Ławiczów, czémś zieloném obite krzesła, sztywném kołem otaczają stół, na którym nic nie leży, umieszczony przed kanapą, na któréj nikt nigdy nie siedzi. Pusto tu, nago i życia niéma ani śladu.
Życie za to zgiełkliwe i gospodarskie, złożone z głosów sług, dzieci, przychodzących z prowizyami przekupni, wiecznie, a żarliwie gospodarzącéj pani domu, odwiedzających ją członków jéj familii, odbija się tuż o ścianę i drzwi malutkiéj pracowni pana domu, w któréj téż od wczesnego ranka do południa rozlega się gruby gwar siermięgowych, kapotowych i chałatowych klientów. W południe, Ławicz wychodzi z domu i udaje się do sądów; po obiedzie, zmęczony, sypia czasem, lecz często i coraz częściéj wychodzi znowu, i do sławnéj w X. cukierni Markusa udaje się na kufel piwa i partyą bilardu, lub szachów. Szachy polubił szczególniéj i spędza nad niemi czasem długie godziny. Czasem téż grywa w domu. Do domu z cukierni wróciwszy, długo za północ pisze podania, obrony, skargi...
Niedawno, dnia pewnego, w porze poobiedniéj, w niezgrabnym paltocie swym, w kapeluszu dziwacznéj formy i z cygarem przy ustach, wszedł on do cukierni Markusa. Niezgrabne paltoty nosi on dlatego, że nie lubi długich rozmów z krawcami, a dziwaczne kapelusze dlatego, że, choć dziwaczne, ale są mu wygodne. Cygara zaś pali już oddawna, ale byle jakie, zarówno, jak gotów jest zawsze w byle co ubrać się i byle co jeść. Wszedłszy do cukierni, nie udał się, jak zwykle bywało, prędkim swoim, pochylonym trochę krokiem, do drugiego od wejścia pokoju, gdzie znajdował się stół, przy którym siedziéć już był przywykł, lecz zatrzymał się u progu i, podejmując kapelusz, z akcentem zadziwienia wymówił:
— A! proszę! no, spotkanie!
Wyrazy te i towarzyszący im cień zadowolonego uśmiechu wywołane zostały widokiem dwu ludzi, którzy, przy jednym z ustawionych w pokoju stolików siedząc, jedli i pili.
— Zygmunt Ławicz! — jednogłośnie zawołali obaj, powstali z miejsc i ręce do wchodzącego wyciągnęli.
Jeden z nich był w ubraniu oficera wyższéj rangi, błyszczącym od metalowych ozdób obcisłego mundura, i kiedyś pięknym widocznie chłopcem. Kiedyś. Teraz bowiem dawna wysmukłość jego zamieniła się w chudość, świeżość cery w niezdrową żółtość, na czole miał trochę zmarszczek, a nad czołem sporą łysinę.
Drugi za to z dwu mężczyzn przedstawiał sobą najpiękniejszy obraz fizycznego kwitnięcia. Otyły prawie, z twarzą rumianą i połyskującą, z pulchnemi, białemi, jak u kobiety, rękoma, i zawiesistym płowym wąsem, patrzał on na świat parą poczciwych, dobrodusznych, przygasłych i osowiałych oczu.
— Jak się masz, Michale? jak się masz, Zegrzda?
Zanim usiadł przy jednym z nimi stole, na znak powitania skłonił głowę w stronę pokoju, w któréj samotnie, przy małym stoliku i nad filiżanką czarnéj kawy, siedział z gazetą w ręku Maryan Dębski. I on także zmienił się nieco przez czas ubiegły, mniéj jednak od Zegrzdy i Kaplickiego. W postawie jego była zawsze siła i duma, a chłodna, myśląca twarz, w ramy krótkiego zarostu ujęta, trochą tylko przedwcześnych zmarszczek i zmienionym nieco zarysem ust zdradzała treść lat przebytych.
Zegrzda uściskał Ławicza, Kaplicki chciał go téż ucałować, ale on, jednym już uściskiem zadowolony, uprzejmie tylko dotknął ręki dawnego przyjaciela. Nie było w tém nic dziwnego, że się spotkali. Kaplicki przybył do miasta za interesami, Zegrzda zatrzymał się tu na czas jakiś z półkiem swoim. Cukiernia była dla obu ucieczką przed nudami. Przed Kaplickim stały ciasta i przekąski, przed Zegrzdą poncz i likiery. Ławicz kazał podać sobie swój, od czasu pewnego codzienny już, kufel piwa. Rozmowa zawiązała się, ale niezbyt ożywiona. Po serdeczności piérwszego od wielu lat spotkania, ludzie ci ochłodli i zdawali się być zupełnie prawie względem siebie obojętnymi. Najczuléj jeszcze, przy spozieraniu na dawnych przyjaciół, wyglądały oczy Zegrzdy; wprawdzie przypuszczać można było, że wypróżniona szklanka ponczu dodawała im blasku i łzawości. Mówił dużo i, językiem niewiele poprawniejszym od tego, jakiego używał Paweł Rębko, opowiadał o wojnie, w któréj przed dwoma laty uczestniczył.
— O! — rzekł Ławicz — wiemy, wiemy o tém! imię twoje roznosiła po świecie trąba sławy. Czytaliśmy o tobie. Odznaczałeś się odwagą, brawurą... ale za to, pozwól, abym, korzystając z dawnéj poufałości koleżeńskiéj, powiedział ci, że z gramatyką naszą obchodzisz się fatalnie...
Zegrzda zmieszał się i rzekł prędko:
— Przepraszam, przepraszam, sam to czuję, ale....
Nie dokończył — i, jakby wstydząc się własnego zmieszania, z fantazyą i śmiechem zawołał:
— A ty, Zygmuncie, zawsze taki sam, jak byłeś? No, no! jakże tam mają się filozofowie twoi?
— Filozofowie moi nie są już moimi filozofami — powoli kufel do ust niosąc, odpowiedział Ławicz.
— Czy tak? A no, bratku, różnemi drogami chodząc, do jednego punktu widać doszliśmy... Jeden piérwéj filozofią rzucił, drugi późniéj... jedno licho! Aleś ty zawsze szczęśliwszy ode mnie, ha! tysiąc razy...
— Jakto? więc już nie bawisz się dobrze?
— Dokuczyła zabawa — i — wszystko dokuczyło!
Zwiesił głowę nad szklanką, zadumał się, milczał...
— No! ale jakże, Zygmuncie, naprawdę powodzi ci się teraz? — zapytał Kaplicki.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Ławicz.
— Chwała Bogu! cieszę się z tego! winszuję ci serdecznie! Co do mnie, nie mogę tego o sobie powiedzieć. Kłopoty... interesa... Ot, przeszłego roku stratę miałem ogromną. Spłonęła mi od pioruna stodoła, do połowy już zbożem napełniona, i wiész co? żeby kobiety moje nie zaczęły obnosić dokoła dworu chleba świętéj Agaty, spłonął-by dwór cały...
Ławicz uśmiechnął się, ale Kaplicki nie spostrzegł tego.
— Powiadam ci — mówił — że tak przestraszeni byliśmy tym wypadkiem, że ja i żona postanowiliśmy koniecznie miéć teraz w domu dzwonek Loretański.
— Cóż to takiego ten dzwonek?
— A no, nie wiész? Ale prawda, z ciebie zawsze był niedowiarek. Ja znów nie wdaję się w rozumowania żadne. Ojcowie moi wierzyli i żona wierzy i, prawdę rzekłszy, ta tylko pociecha człowiekowi na tym świecie...
— A żona? — przerwał Ławicz.
— Cóż żona?..
— Pociechą nie jest?
Poczciwa twarz wieśniaka zmąciła się. Otworzył usta i sam nie wiedział, co do powiedzenia miał. Zegrzda wybawił go z kłopotu.
— Co ty, Zygmuncie, o kobiety pytasz! to ty jeszcze myślisz, że z nich może być komu pociecha jaka? Ot, niewiniątko! kobiety, mój drogi, potrzebne są na świecie tylko...
— Przepraszam — dość żywo przerwał Kaplicki — kobiety nasze są poczciwe i zacne...
— Może tam wasze, po wsiach, wielkie panie — odrzekł Zegrzda — ale czegom się ja w wojskowém życiu mojém napatrzył! czegom doświadczył sam... ha!...
— A majorowa? — rzekł Ławicz.
— Ha, ha, ha, ha! — śmiał się Zegrzda.
— No, bo widzisz — przerwał Kaplicki — w różnych klasach towarzyskich różne panują cechy, zwyczaje. Od klasy wszystko zależy...
— Wszystko? — zapytał Ławicz.
Wieśniak znowu zmieszał się trochę.
— No, nie wszystko może... ja bo, widzisz, nie uczony i nie adwokat, żebym tak zaraz każdą rzecz argumentalnie i detalicznie wyłożyć umiał... Ale, że człowiek człowiekowi nierówny, to pewna!
— Najpewniéj — potwierdził Ławicz — tylko w jakim sensie?
— Ot sens najlepszy! — zawołał Zegrzda, śmiejąc się i na poncz wskazując. — U tego Markusa wszystko, jak było, tak jest, wyborne. A człowiek już przywykł... włócząc się po świecie! Wspomnisz bo sobie dawne lata i dawne marzenia swoje, a robak żalu w serce cię ugryzie... zaléj robaka! Wspomnisz sobie, jak to kiedyś kochałeś i wierzyłeś, i człowiekiem zostać chciałeś, a zostałeś... zaléj to, co minęło i już nigdy nie wróci! Krzywdy doświadczysz, pominą cię honory i łaski, a za wszystko, co zrobisz, pstryczka w nos dostaniesz... zaléj złość! Zbrzydnie ci i robota, i zabawa twoja... zaléj nudę! Ho, ho! pamiętam ja jeszcze piosnkę jakąś starą, którą nieboszczyk dziadunio, mąż mojéj nieboszczki babuni, zażywając tabakę, śpiewał: „Na frasunek dobry trunek!”
Rumieńce wystąpiły mu na policzki. Mówił z razu ze śmiechem, potém z błyszczącemi ponuro oczyma, przy ostatnich wyrazach zanucił i, rozpierając się na krześle, z brzękiem ostróg daleko przed siebie nogi wyciągnął. Kaplicki zdawał się być zmieszanym trochę i niespokojnie oglądał się, w celu zapewne przekonania się, czy ktokolwiek ze znajomych jego nie widzi go w towarzystwie podpiłego i w cukierni śpiewającego oficera. Sam on, w tém miejscu publiczném, mówił z cicha, i znać było po nim ścisłą dbałość o najdrobniejsze odcienie przyzwoitości.
— Mój Zygmuncie — zaczął — słyszałem, że interesami zajmujesz się teraz... ja to mam swego plenipotenta, ale chciał-bym bardzo twoje zdanie posłyszéć... Mam teraz, uważasz, dwa procesa: jeden z chłopami o zabranie mi łąk, drugi...
— Z żydem — podjął Ławicz.
— Ej nie! Z żydami... swoją drogą... Ale teraz, uważasz, z Uradnikiem zadarłem się... ot co! Żona mówi, że niepotrzebnie... może to i prawda! Ależ anioł nie wytrzyma... nie w swoje, uważasz, właził... ręka mi zaświerzbiała...
Tu zatrzymał się. Przygasłe oczy jego błysnęły.
— Ot, wiecie co! mówiliście coś przed chwilą o filozofach; pamiętam, że kiedy nieboszczyk ojciec odbierał mię ze szkół, powiedział: „filozofem nie będziesz, a gospodarzem zawsze być potrafisz”. Słowo honoru, mówię wam, że teraz z gospodarstwem i interesami naszemi, to filozofem całą gębą być trzeba! Cóż naprzykład ja? Nie gram w karty, nie piję, nie hulam, domu na wielką stopę nie utrzymuję, i tyle tylko, że żona tam czasem za granicę pojedzie, albo wieczorek jaki wyda, albo nowe meble sprowadzi; a żeby u mnie wszystko dobrze szło, nie powiem! Gdzie tam! to to, to tamto w drogę wlezie. Ot i teraz z tym uradnikiem... Przed sądy pokoju ciągnie... No, już jak mi najstarszy mój synek wyrastać będzie, to go pewnie...
Przerwał mówienie i wielkiemi oczyma wpatrzył się w człowieka, który w téj chwili do cukierni wchodził. Zegrzda i Ławicz patrzali na niego także. Był to człowiek, powierzchownością swą przedstawiający obraz choroby, wyniszczenia, nędzy. Z pod wyszarzanéj czapki, las gęstych kruczych włosów spadał mu na wychudłą szyję, i otaczał twarz o nieprawidłowych, połamanych rysach, napiętnowaną suchotniczemi rumieńcami, a świecącą, jak żużlami, parą ogromnych, czarnych, zapadłych oczu. Ubranie jego, poplamione i podarte, dowodziło wielkiego ubóztwa. Wszedł, kaszląc i chwiejąc się prawie na nogach. Z daleka mógł być wziętym za żebraka; z blizka jednak widziany, przez trzech współbiesiadników poznanym został. I sam poznał ich także. Urągliwy uśmiech przewinął się mu po sinawych ustach. Zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli.
— Jak się macie? czy poznajecie mię? może i nie! musiałem zmienić się trochę...
— Derszlak!
Nazwisko to wszyscy trzej wymówili zdławionemi głosami. Przybyły, nie czekając zaproszenia, przysunął sobie krzesło i usiadł. Trudno mu było widocznie utrzymać się na nogach; mówił głosem ochrypłym i rwącym się od przyśpieszonego oddechu.
— Nie spodziewaliście się widziéć już mnie kiedykolwiek. A jednak ludzie zewsząd wracają czasem. Ja was poznałem odrazu... Tak bo zawsze i wyobrażałem was sobie... Ludzie porządni, spokojni... siedzą sobie w ciepłym pokoju, przy stoliku, jedzą, piją, gawędzą... grzecznie, błogo, po mieszczańsku... a! przepraszam! godność czyję obraziłem może? Mieszczanie to niższa klasa, a jeden z was tu przecie obywatelem jest, drugi bohaterem...
— Czy dawno jesteś w X? — przerwał Ławicz.
Derszlak niezaraz odpowiedział. Zakaszlał się.
— A dni już ze trzy, jak przyjechałem do téj waszéj nory. Wyobraźcie sobie, żem od lat kilku nic a nic nie wiedział, co się z Anulką dzieje. Pisałem, a pisałem, i do niéj, i do Kwiry... żeby choć słówko odpowiedzi! Myślałem, że listy nie dochodzą i, jak tylko już mogłem, zaraz wybrałem się tutaj... Myślałem, że nim będzie ze mną po wszystkiém, pożegnam się z nią jeszcze; aż tu... ona dawno już sama pożegnała się ze wszystkiém. Biedna moja!..
Nie dokończył, zamyślił się, a na schorowanéj twarzy jego i w głęboko zapadłych oczach odmalowała się żałość tak gnębiąca, że Kaplicki, który do tego czasu oglądał się tylko niespokojnie dokoła, i nawet krzesło swe nieznacznie od krzesła przybyłego odsunął, wpatrzył się w niego z poczciwym smutkiem.
— No, cóż robić, Zenku! cóż robić? — szepnął — z wolą Pana Boga zgadzać się trzeba. Na tamtym świecie spotkamy się wszyscy...
Derszlak popatrzał na niego długo i ciekawie. Nikt nic nie odpowiedział. Po chwili Ławicz zapytał znowu:
— Gdzież mieszkasz?
— A naturalnie, że u Kwiry. Gdzież-by indziéj? Na hotele mię nie stać, a o odzywaniu się do was, anim pomyślał nawet. Kwira co innego! Jemu już nic nie zaszkodzi i nic nie pomoże. Nietęgą głowę miał zawsze, a od... od... śmierci Anulki, zrobił się idyotą kompletnym. Zobaczywszy mnie jednak, oprzytomniał trochę i z początku ucieszył się bardzo; ale potém znowu zasmucił się, i kiwając łysą głową, prosto i bez ogródek mi powiedział: — „Niby nic, Zenku, a i ty zaraz za nią pójdziesz... A ot ja... bez grzechu narzekania... żyję!”
Mówiąc to, śmiał się i kaszlał zarazem.
— Cóż ci jest? — naiwnie zapytał Kaplicki.
— Suchoty — krótko odpowiedział Derszlak.
Parę minut milczeli wszyscy. Zegrzda chmurnie
wpatrywał się w szklankę, do połowy jeszcze napełnioną ponczem; Kaplicki znowu niespokojnie rzucał do koła oczyma. Zabierał się snadź do odejścia, bo kapelusz z ziemi podjął, ale coś go do krzesła przykuwało. Przy stole tym, przez czterech ludzi otoczonym, milczenie zapanowało ciężkie. Ciężko téż opadła na kolana i gazetą zaszeleściła ręka człowieka, samotnie przy poblizkim stoliku siedzącego. Oddawna już Dębski trzymał wzrok utkwiony w jednym wierszu, w jednym może wyrazie gazety. Derszlak spostrzegł go teraz i, z uśmiechem, wskazując na niego palcem, do sąsiadów szepnął:
— A tenże, czy nie rozbił się o żadnę rafę?
Nikt nic nie odpowiedział. Derszlak śmiał się.
— Ot jak! — zaczął — góra z górą nie zejdzie się, a ludzie ze wszelkich dróg zbiegają się czasem do kupy. Pamiętam... gimnazyalny tutejszy dziedziniec i was tam wszystkich, i siebie samego, jak gdyby to wczoraj było. Boć to i niedawno jeszcze... młodzi jeszcze wszyscy...
Wstał i wszystkim dokoła głową skinął.
— Niéma czasu — rzekł — przyszedłem tu, aby z synem Markusa pomówić, bo mam do niego mały interes, a śpieszyć muszę, aby poczciwy Kwira z obiadem na mnie nie czekał... Bywajcie zdrowi!
Odszedł, a raczéj pociągnął się do drugiego pokoju, gdzie widać było, jak, spotkawszy małego garsona, przyjaźnie głaskał płową głowę ubranego w biały fartuch dziecka, zapytując, gdzie-by mógł znaléźć syna cukiernika.
Kaplicki, z kapeluszem w ręku, patrząc za nim, trząsł głową.
— Nie tęgie obiady dawać mu musi ten jego Kwira! — szepnął.
— Zmarnował się — do ponczu swego wymówił Zegrzda.
Ławicz zaczął:
— Może...
— A tak! tak! naturalnie! — podchwycił Kaplicki, i do pugilaresu swego sięgnął. Dębski wstał i z gazetą w ręku do rozmawiających zbliżył się.
— Byłem także kolegą panów tu wszystkich — rzekł z chłodnym ukłonem.
Po chwili, Derszlak ukazał się znowu w progu, a Ławicz, powstawszy, zbliżył się ku niemu i wręczając mu cztery szeleszczące papierki, z cicha wymówił kilka urywanych wyrazów, pomiędzy któremi słychać było: doktor... lekarstwa... koleżeńska przysługa...
Derszlak zmieszał się trochę z razu, ale potém niedbale głową skinął.
— Dobrze — rzekł — i słusznie! Nie dziękuję wam wcale... bo spełniliście tylko swój obowiązek. Wy macie, ja nie mam... więc stało się wedle sprawiedliwości, a i to jeszcze nie zupełnie... Nie o sobie myślę w téj chwili. Mnie już mało, albo i nic wcale nie potrzeba... ani doktora, ani lekarstw nie potrzebuję, bo nic nie pomogą... ale rad jestem, że kanarki Kwiry pogrzebu mi sprawiać nie będą... Bywajcie zdrowi!
Skinął raz jeszcze głową i wyszedł. Teraz Kaplicki i Zegrzda jednocześnie powstali. Zegrzda zatrzymał przez chwilę w dłoni swéj rękę Ławicza,
— No cóż, stary druhu, zobaczymy się jeszcze kiedy z tobą na tym świecie, czy nie?
— Nie wiem. Długoż tu zabawisz?
— Dni dwa, trzy najdłużéj, i znowu w świat!
— Pomyślności ci życzę!
— I ja tobie... ot, słowo honoru... z całego serca!
Miał już odchodzić, ale, jakby namyśliwszy się, znowu zwrócił się do Ławicza.
— A, słuchaj-no, bratku, ty mnie tam, z powodu téj gramatyki źle nie wspominaj!... W żołnierskiém życiu, widzisz, na takie rzeczy czasu niéma... a odzwyczajenie i przyzwyczajenie rzecz ważna!... Cóż robić? Stało się!
Mówiąc, ściskał mocno rękę Ławicza. Podpiły był, a chmury przechodziły mu po czole i oczy zwilgotniały. Powoli, ze zwieszoną głową, doszedł do drzwi, lecz tuż za drzwiami, na chodniku ulicy, spotkał się z dwoma, czy trzema przechodzącymi kolegami, którzy powitali go głośnym okrzykiem. On odpowiedział im wybuchem śmiechu; przez chwilę gwarnie i wesoło rozmawiali u drzwi cukierni, potém wszyscy razem poszli daléj, a w cukierni, przez parę minut jeszcze, słychać było oddalające się wciąż głosy rozmowy ich i brzęk od ostróg.
Kaplicki, w przyległym pokoju przy bufecie stojąc, wypłacał należność swą, żartobliwie gwarząc z przystojną i bardzo dla niego uprzejmą żoną cukiernika. Ławicz miał wychodzić z cukierni, ale zwrócił się jeszcze ku Dębskiemu, który znowu czytał gazetę. Z ruchów jego znać było, że coś pociągnęło go do tego dawno znanego, milczącego, zamyślonego człowieka.
Rękę trzymającą kapelusz o stół opierając, rzekł:
— Dawno nie widzieliśmy się, Maryanie. Czy nic z tobą nowego?..
Dębski, spuszczając gazetę na kolana, z chłodnym uśmiechem odpowiedział:
— O! nic wcale. Cóż-by?
— Owe brzegi wyniosłe, o których marzyłeś...
— Przybywają ku nim inni.
— A ty?
— Ja... tak jak przed dwunastu laty, jestem...
— Wiem, widuję cię przecież w Izbie. Ale — cóż daléj?
— Daléj? to samo.
— Nie wyjedziesz nigdzie... szukać szczęścia?
— Czynią to inni.
— A ty?
Dębski milczał chwilę; na zamyśloną twarz jego spadł wyraz dawnéj energii.
— Ze wszystkich dumnych rojeń moich — wymówił z wolna — pozostało mi jedno: nie żebrać. A górnolotne myśli o wysokich czynnościach, rozległych wpływach etc. etc... stopiły się w jeden wyraz: ostać się.
— Przy czém i przeciw czemu?
— Przeciw jałowéj tułaczce i podłéj żebraninie; przy gruncie tym, z którego wyrosłem, i milczącém upominaniu się o prawa moje.
— Brawo! — zawołał Ławicz. — Przypominasz mi czasy dawne i rycerzy w stal zakutych, i książąt niezłomnych.
Wykrzyk ten wydawać się mógł ironicznym, ale dźwiękom głosu przeczył wzrok Ławicza, w twarzy towarzysza utkwiony, migocący na dnie wilgotnym blaskiem.
Dębski uśmiechnął się znowu i zapytał:
— Czy to prawda, że ci się dobrze teraz powodzi?
— Prawda — odpowiedział Ławicz — mam troje dzieci i dużo zajęcia...
— Które...
— Zajmuje mię bardzo; dziś właśnie, przed zebraniem sędziów pokoju broniłem sprawy nader ciekawéj, ważnéj... Był to mały kryminał. Mieszczanka pewna żydówkę pewną pomyjami oblała.
Dębski zaśmiał się.
— O! — zawołał — jakże to daleko od téj izdebki na poddaszu, z któréj tak zawzięcie wzbijałeś się w sfery wysokie... Zresztą — dodał po chwili — gdyby pani dola, jak to w baśniach ludowych bywa, stanęła przed nami w postaci widzialnéj, powinnibyśmy jéj wszyscy głęboki ukłon złożyć. Jak myślisz?...
— Myślę, że najłaskawiéj jeszcze obeszła się ona z tym, który ztąd wyszedł przed chwilą...
— Jakto! — zaśmiał się Dębski — z tym szaleńcem, któremu tydzień do śmierci pozostał?
Ławicz wzruszył ramionami i, patrząc w przestrzeń, zapytał:
— Śmierć? cóż? czy pamiętasz starą legendę o dwóch architektach greckich.
— Niedokładnie.
— No, to pozwól, abym w ten przynajmniéj sposób wyzyskał klasyczną uczoność mą i opowiedział ci ją: dwaj architekci, Trofoniusz i Agamedes, zbudodowawszy Apolinowi świątynią w Delfach, prosili go o nagrodę za swą pracę taką, jaka jest dla człowieka najlepszą. Objawił Apollo, że za trzy dni wysłuchanymi zostaną, a gdy trzy dni minęło, pomarli obaj.
— A sensem téj legendy — rzucił Dębski — ma być zapewne to, że Grecy wczesną śmierć uważali za największą łaskę bogów...
— Zapewne — potwierdził Ławicz i zamyślił się, a po chwili, podnosząc głowę, dodał:
— Chociaż nie mogę ukrywać, że w legendzie téj i inny jeszcze sens spoczywa. Mianowicie: śmierć tu jest nagrodą za zbudowanie świątyni...
Dębski żywo podniósł głowę. Zmarszczka pomiędzy brwiami jego pogłębiła się, lecz siwe źrenice rozgrzały się i błysnęły.
— Drugie to tłómaczenie przyjmuję. Lepiéj od piérwszego zgadza się ono z charakterem moim. Ażeby miéć prawo wygodnie ułożyć się do spoczynku, trzeba świątynią jakąś zbudować.
— Jak czasem — przerwał Ławicz — i co komu jest daném. Budować... albo podpierać...
W téj chwili, przy rozmawiających stanął Kaplicki. Kilku słowami przypomniał się znajomości Dębskiego, a wnet potém zwrócił się do Ławicza:
— Mój drogi — rzekł — na prawach staréj przyjaźni naszéj, proszę o godzinę czasu twego...
— Proces z uradnikiem? — zaśmiał się Ławicz.
Kaplicki z czołem sfałdowaném, bez cienia urazy, albo żartu, odpowiedział:
— Nie; z procesami nauczyłem się już dawać sobie radę. Inna rzecz z dziećmi. Starszego syna do nauki już zaprządz pora. Nie śmiéj się ze mnie. Ja tę rzecz bardzo na seryo biorę. Czuję, rozumiem, że z nim inaczéj być powinno, niż było za mną. Prawdę mówiąc, i ze mną inaczéj było-by... gdyby... Ale, co się tycze dzieci moich, to już mam święte postanowienie, a i żona moja w tym względzie zgadza się ze mną... Chcę o tém pomówić z tobą, rady twojéj zasięgnąć... co?
— Znajdziesz mnie w domu zawsze, w godzinach przedobiednich, i jestem do usług twoich — uprzejmie odpowiedział Ławicz, a zwracając się do Dębskiego, zapytał:
— A bracia twoi? Maryanie.
Pogodnie i z pośpiechem Dębski odpowiedział:
— Są obaj na drogach dobrych i prostych.
Ławicz przenikliwém, zadumaném spójrzeniem w twarz mu patrzał.
— Czy nie przychodzi ci teraz na myśl słowo, rozwiązujące zagadkę przedchwilnéj rozmowy naszéj?...
— Chciał-bym, abyś mi je powiedział.
— I owszem, ale pozwól, że znowu wyręczę się starożytnym wieszczem, który śpiewał: „Zrzuca wiatr liście z drzew, a jednak natura przywróci kiedyś światu wiosnę i zieloność”. A ktoś inny jeszcze powiedział: „Tkwi w nas przeczucie przyszłych czasów i rosną przy nas przyszłe pokolenia, które... dla których...”
— I tam daléj... — wstając, przerwał Dębski. — Znam ciąg dalszy. Rozwiązuje to zagadkę nie cierpień naszych, zawodów i strat, ale...
— Naszych przeznaczeń — dokończył Ławicz.
Podali sobie ręce i rozeszli się.