<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX

„Jakąż jest droga moja?” Było to pytanie, które od czasu pewnego, dniem i nocą, w biurze i na ulicy, prześladowało Ławicza, niby zwrotka pieśni, na różne tony wyśpiewywana, po mózgu jego krążąca.
Jakto! miał lat dwadzieścia kilka, tak wiele już pracował, tak ciężko i oddawna wywalczał sobie możność oddychania powietrzem téj ziemi, a jeszcze nie wiedział, jaką jest droga jego? Tak, nie wiedział z razu, lecz potém, gdy zgłębiać zaczął pytanie własne, dowiedział się, że nie było przed nim drogi żadnéj.
Dnia pewnego, wróciwszy z biura i roztworzywszy przed sobą książkę, uczuł, że czytać nie może. Ciemne fale jakby mgły wilgotnéj, albo krwi zbiegającéj do powiek, zawieszały się pomiędzy oczyma jego a kartami książki. Myślał, że dla niego nie było na świecie miejsca, na którém mógł-by siać zebrane ziarna i cieszyć się nadzieją, czy widokiem plonów; że nie było i być nie mogło dla niego plonów żadnych, ani wzrastania i dążenia żadnego. Tu niedostawało mu prawa, tam możności, i za nim, jak przed nim, nie istniało nic, prócz ścian téj izdebki, prócz ścian kancelaryjnéj sali, prócz dośmiertnego przepisywania akt kancelaryjnych, prócz wiecznego wypychania własnéj czaszki tém, co w niéj tylko nazawsze pozostać miało.
Przymusowość pracy nuży, bezowocność jéj zniechęca. Sześć lat przymusowego orania na powszedni rosół z zastygłą tłustością i kubek mléka z sześciogroszową bułką, — dziewięć lat gonitwy bez oddechu za wiedzą, przed którą ubóztwo z jednéj strony a z innéj artykuły prawa, krzyżowały swe miecze, lata te pracowite, samotne i nędzą zaprawne, zaciężyły mu na barkach, głowie i ramionach. Teraz dopiéro przypomniał sobie, że były w nich i praca, i samotność, i nędza. Teraz dopiéro uczuł zniechęcenie rozbitka, który, długo i z całéj siły płynąc z okiem, utkwioném w dalekie brzegi, spostrzega, że widok brzegów tych był złudzeniem. Skoro więc nigdzie, na całym widnokręgu, na całéj przestrzeni szerokiego jednak świata, niéma dla niego żadnych brzegów; po cóż ma dłużéj piersią zdyszaną pruć fale morza — zimne i oporne?
Po co? pytanie to przywiodło za sobą cały szereg pytań i twierdzeń, które przez wszystkie te lata obijały się o uszy jego, w piersi zapału i wytrwania pełnéj, echa nie znajdując. Teraz echa zagadały.
— Co ty z tém wszystkiém zrobisz? — Jaką rolę użyźni pot czoła twego? — Czyją dolę rozjaśni światło, którego tyle do głowy swéj nabierasz? — zapytał Derszlak.
— Po co ci to? na co ci się to przyda? — pytał Dębski — a tenże sam chłodny i rozważny głos mówił jeszcze: bez celu... bez celu... niepraktyczne!
— Bzika masz! — junacko twierdził Zegrzda.
— Kamedułą zostań — doradzał Kaplicki.
— Sfixujesz pan — przepowiadała nawet Rębkowa. — A szafirowe oczy panny Jadwigi patrzały na niego z litością albo ironią, alabastrowe ramiona panny Aliny wstrząsały się wzgardliwym śmiechem; lokaj nawet, roznoszący na tańcującym wieczorze limoniadę i wodę z sokiem, wejrzeniem swém i ruchem wspaniałéj swéj brody mówić się zdawał: — Jam mędrszy od ciebie, uczony głupcze, który po łacinie umiesz i promienie słońca w garść łapać chciałeś, a z ubrania i miny wyglądasz na kredensowego chłopca! Może... może oni mieli słuszność... Zapewne... najpewniéj mieli słuszność!
Gdyby nie to, i nie to, i nie tamto, było-by inaczéj, ale ponieważ to zdarzyło się, a tamto na świecie istnieje, więc mieli słuszność!
Z książek, stojących przy ścianie, leżących na podłodze, piętrzących się na stole i stołkach, długoletniém przyzwyczajeniem wywoływane, śpiewały głosy syren:

„Ku nam, ku nam statek nakieruj,
„Głosom przysłuchać się naszym...

Ale Ławicz, z okiem przygasłém i spuszczonemi rękoma odpowiedział:
— Nie chcę..!
Lecz zaledwie powiedział to, uczuł spadającą mu na barki niezmierną nudę życia. Cóż więc miał czynić z godzinami swemi, wieczorami, nocami, w których przywykł był spać niewiele? A bardziéj jeszcze co czynić miał z tym ogniem wewnętrznym, który przygasł, lecz nie zgasł i, niezużywany na nic, dławił go i dręczył?
Życia więc, ruchu, czynu i uczucia! Gdzież one były? — Wszędzie. Świat był ich pełen. Pełno było na świecie ludzi, którzy ruszali się, kochali — słowem żyli. Więc żyć, jak inni ludzie... żyć, jak żyli wszyscy!...
Ba! alboż on już mógł żyć, jak wszyscy? Stała się z nim rzecz szczególna. Spadła nań pokuta za to, co miał w sobie najlepszego; za długoletnie, zapamiętałe przebywanie w wysokich sferach uczuć i myśli. Sfery te były od powszednich zjawisk życia tak oderwane, że, przebywając śród nich, stał się on powszedniemu życiu obcym, a ono dla niego stało się nieprzyjazném. Sfery te jeszcze były tak wysokie, że, przebywając śród nich, przywykł on do zapatrywania się na powszednie życie z wysoka. A życie powszednie przymierzania do idealnych modeł nie znosi. Kto uciech jego używać pragnie, musi przyjmować je naiwnie, wpółślepo, bez drobnowidza, bez skalpelu, bez wstecznych spojrzeń na źródła ich i następstwa. Ławicz zaś z długich lat samotnéj pracy wyniósł pełno zasad i teoryi... Z życiem powszedniém i powszedniemi uciechami pokłócony, czuł, że w sferach idealnych, w których przemieszkiwał dotąd, utrzymać się już nie może...
Więc cóż? Przez małe okno, otwarte nad blaszanym dachem, zalatywało go powietrze majowego poranku. Był to także poranek niedzielny, w którym ulice miasta słały ku małym oknom, nad dachami otwartym, zmieszane gwary. Tam, daleko, pośród pól i lasów, od których przylatywał upajający ten powiew wiosny, słonecznie było, świeżo, zielono; chaty wieśniacze stały śród drzew, okrytych kwiatami, z rzędami pyzatych twarzy dziecinnych na przyzbach; swobodne wiatry dziwne pieśni grały na samotnych gruszach polnych, na brzozach w gęsty gaj zbitych i na sercach ludzkich, odświętnie pod odświętną odzieżą bijących. Tu znowu, na tych ulicach i w tych domach miejskich, rozlegał się uroczysty śpiew dzwonów kościelnych, uśmiechały się ku sobie twarze i przyjaźnie spotykały się dłonie ludzkie; na rynkach toczyły się głośne i żwawe targi; z otwartych okien wychylały się roześmiane twarze dzieci i dziewcząt; potém nieco, za godzinę, za dwie, okna te wyleją na świat potoki wesołéj albo melancholijnéj muzyki... Tam i tu każdy miał coś albo kogoś swego. Chata skąpana w słońcu, zorany zagon, szmaragd łąki, gromada drzew szumiących, kobieta, dziecię, muzyka, te nawet dzwonienia kościelne, mówiące ludziom, że Bóg modlitwy ich słuchać gotów, te nawet targi na rynkach i te na chodnikach przelotne uśmiechy, — było to przecież wszystko czyjémś szczęściem, uciechą, nadzieją, a choćby złudzeniem tylko, lecz błogiém...
Młody, samotny człowiek, wychylający się przez małe okno wysokiego poddasza, pomimo majowego słońca, grzejącego mu plecy, uczuł przenikające zimno. Zwrócił się twarzą do swéj izdebki. Podniósł głowę i ze zdziwieniem słuchać zaczął...
Jakaż to piosnka, wesoła i razem rzewna, kobiecym głosem śpiewana, zbliżała się ku drzwiom jego? Szła ona z dołu i zwolna podnosiła się coraz wyżéj, dźwięczała coraz bliżéj, świeża tak i swobodna, jak gdyby ją ku niemu, w czarnéj chwili jego życia, przysyłały zielone pola i śpiewające gaje wioski:

„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
„Nie świeciła-bym, nie świeciła-bym... jak tylko dla ciebie.”

Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich kobieta, wcale niepodobna do Rębkowéj, która zwyczajnie o téj porze przynosiła tu na tacce kubek z mlékiem i sześciogroszową bułkę. Niosła ona także w obu rękach tackę z kubkiem i bułką, ale była ośmnastoletnią dziewczyną, wysoką, silną, zgrabną, z błyszczącemi jak wiśnia ustami pośród rumianéj twarzy, z oczyma, które z pod ciemnéj rzęsy patrzały, jak dwa liliowe kwiaty lnu. Na stanik źle zrobionéj i przeraźliwie wykrochmalonéj sukni opadł warkocz ciemno-płowych włosów, a nad samem uchem jéj niezgrabnie sterczała duża i silnie pachnąca gałąź kwitnącego jaśminu. Ławicz zdziwioném okiem orzucił od stóp do głowy to żyjące uosobienie zdrowéj, raźnéj, wiejskiéj piękności kobiecéj. Ona, zmieszana trochę, w grubych swych i ciężkich trzewikach dość lekko przeszła izdebkę, a stawiając na stole tackę z kubkiem i bułką, rzekła:
— Ciotka Rębkowa cościś cierpiąca trochę, kazała mi przynieść panu śniadanie i w mieszkaniu uprzątnąć. Czy można?
Mówiąc to, patrzała nie na tego, do kogo mówiła, ale na ścianę, a oczy jéj wyglądały, jak dwa kwiaty lnu, z nieśmiałą ciekawością na świat wyzierające.
— Owszem, proszę. Czy pani jest krewną pani Rębkowéj?
— A jakże!
— Blizką krewną?
— A jakże! bratanicą...
— Ale pani ze wsi tu przybyła?
— A jakże!
— Niedawno pewnie?
— A wczora tylko.
— Nazywam się Zygmunt Ławicz. Czy mogę wiedziéć...
— Co takiego?
— Czy mogę wiedziéć, jak imię i nazwisko pani.
— Czemuż nie? — Franciszka Rębkówna.
— Także Rębkówna?
— A jakże! — U nas w okolicy trzydzieści domów Rębków. Wujaszek Paweł z téj okolicy pochodzi, i ciotka Pawłowa z téj okolicy, i ja...
Rozmowa urwała się. Piękna dziewczyna krzątała się około uprzątania izdebki. Ruchy jéj miały w sobie swobodę i giętkość, pokrywającą to, co było w nich prostaczego. Widocznie stawała się coraz śmielszą.
— Jezu! — zawołała po chwili — co tu książek! — i w serdecznym śmiechu, pomiędzy wiśniowemi wargami ukazała dwa rzędy prześlicznych zębów.
Ławicz wydawał się trochę zmieszanym. Dziewczyna miotełką z piór kogucich strzepywała pył z książek, tak blizko niego, że zapach sterczącego we włosach jéj jaźminu twarz mu oblewał.
— A pani lubi czytać książki?
— Ja?
Zdziwiła się nieco i zastanowiła.
— A lubię... kiedy piękne modlitwy są...
— A innych książek, prócz do nabożeństwa, pani nie lubi czytać?
— A jakże! — Do nas węgrzyni takie śliczne książki czasem przynoszą! Zimową porą, jak niéma czego robić, zbieramy się po domach i czytamy...
— Jakże nazywają się te książki?
— Ot, głupstwo! Jedna była historya świętéj Genowefy, a druga historya księżniczki Magellony, a trzecia o tym rozbójniku, co to nazywał się... Oj, żeby jego...
Zachichotała z cicha, ale, bardzo zawstydzona wesołością własną, twarz za wieszadła z odzieniem schowała.
Ławicz uśmiechnął się. Bawiły go wymienione przez dziewczynę tytuły książek, najbardziéj przecież rozweselała go może świeżość jéj uśmiechów i swoboda ruchów, z jakiemi, wskoczywszy na stołek, miotełką swą zdejmowała pajęczyny, zapełniające kąt izdebki.
— Jezu! co tu pajęczyn! a pyłu po kątach, jak w jakiéj karczmie! Już to ciotce wstyd, że tu tak brudno. Ja tego nie lubię! U mnie izba powinna być czysta, jak szklanka, i odzienie tak samo. A jakże! czy to człowiek świnia, żeby żył w brudach? I u ciotki Rębkowéj tak samo brudno, ale niech ja tam pobędę troszkę.
— Czy ciotka pani bardzo chora?...
— Et, głupstwo! kolki sparły, bo musi wczoraj objadła się...
Zeskoczyła ze stołka, cała ponsowa od podejmowania ramion i pełnego zapału opylania ścian.
— Jezu! że téż i u pana żadnego kwiatka na oknie niéma. I u ciotki niéma! Ja nie wiem, jak to tu ludzie żyją, bez zieloności, i bez kwiatów, i bez wszystkiego. Przed naszym domem nagietki i maki jak rozkwitną, to aż żółto i czerwono robi się w oczach, a jeszcze i w izbie wazony śliczne. Pelargonią różową mam, tę, co mi ją przeszłego roku ogrodnik z Zawirowa darował... Wyrosła ot tak! i kwitnąć już zaczynała... chciałam ją wziąć z sobą, ale matka nie dała. Matka tak samo przepada się za kwiatami. — Kiedy już ciebie nie będzie — mówi — niechże choć twoje kwiatki oczy moje pocieszają. — Och, och!
Westchnęła, opuściła ręce z miotełką i posmutniała.
— Pewno panna Franciszka prędko na wieś powróci? — sprobował pocieszyć ją Ławicz.
— Bóg święty wié — ze spuszczonemi oczyma, szepnęła.
— Po cóż pani przyjechała tu, kiedy tak smutno po wiosce i po rodzicach i — po pelargonii?
— Ot, pan żartuje sobie, a mnie naprawdę bardzo smutno...
Stała na środku izby, ze wzrokiem spuszczonym na miotełkę, kogucie jéj pióra skubiąc grubemi, spracowanemi palcami.
— Ot, po co ja tu przyjechałam! Zwyczajnie, biéda z domu wygnała! Pola u nas niewiele, łąki tyle co nic, a braci trzech i dwie siostry... braci dwóch dorosłych już... w tym roku pożenią się pewnie... i ojciec, i matka... gromada taka! Gdzie tu wszystkim w domu wyżyć! Młodszego brata ojciec do rzemiosła przeznaczył... W świat pójdzie i mnie powiedział: idź w świat! Z naszéj okolicy dużo dziewcząt w służbę do miasta idzie. I mnie w służbę wysłali, żebym późniéj braciom na karku nie siedziała. — Kiedy trzeba, to trzeba! Ojciec na wspólność z sąsiadami gubernantkę dla nas trzymał... Czytać nauczyła, szyć i szydełkiem robić i prać różne cienkie rzeczy. Albo to święci garnki lepią? kiedy trzeba, to trzeba!
Mówiła to wszystko prędko, z cicha, uśmiechała się niby, ale ze spuszczonych oczu na twarz jéj posmutniałą i usta zmuszające się do uśmiechu, a krzywiące się do płaczu, płynęły łzy. We wpatrzonych w nią oczach Ławicza, malowało się współczucie...
— Prędkoż panna Franciszka pójdzie już w służbę?
— Bóg święty wié! pewnie prędko. Wujaszek Paweł stara się o miejsce dla mnie... tymczasem będę mieszkać u nich i ciotce pomagać.
— A może... może, zanim znajdzie się to miejsce... panna Franciszka za mąż pójdzie?...
Od płowych włosów aż do ogorzałéj szyi, stanęła cała w ogniu rumieńca. Zarazem odwróciła się prędko; skoczyła ku drzwiom. Już otwierała je, kiedy Ławicz, wstając ze stołka, zawołał:
— Proszę pani... panno Franciszko!
— A co?
Z ręką na klamce, odwróciła ku niemu twarz jeszcze nieostygłą, z nieśmiało podnoszącemi się z pod ciemnych brwi liliowemi oczyma.
Alboż on wiedział sam, co miał jéj do powiedzenia? Przez kilka sekund patrzali na siebie wprost, oko w oko.
— Ot tak. Nic! mnie tu smutno... więc chciałem, żeby pani dłużéj trochę pobyła...
Spojrzała po izdebce i wstrząsnęła głową na dowód niby pożałowania...
— Że smutno, to smutno...
— I ja... z biédy... w służbę pójść musiałem.
— Do kancelaryi? — zapytała.
Skinął twierdząco głową.
— Wujaszek mówił wczora...
Urwała i twarz za drzwi wpółotwarte schowała.
— Co wujaszek mówił?
— Że pan bardzo uczony... — odpowiedziała z za drzwi.
Ławicz uśmiechnął się dziwnie.
— To ja byłam bardzo ciekawa zobaczyć pana. Józefek, ten mój stryjeczny, także w kancelaryi służy, ale bardzo głupi...
Z nieśmiałą ciekawością wyjrzała z za drzwi i znowu mu w twarz popatrzała, a potém spojrzeniem izdebkę dokoła obiegła.
— Jezu! — rzekła — tu w téj ciasnocie świata bożego nie widać! I mnie, od kiedym do miasta wyjechała, cościć aż dusi... U nas o téj porze, w niedzielę, tak wesoło...
Plecami o drzwi oparta, skubała w palcach gałąź jaśminu, która z włosów jéj wypadła.
— Niech mi pani tę gałązkę daruje...
— A na co?
— Będzie mi z nią trochę weseléj...
Zdziwiła się, zawstydziła i spuściła oczy.
— Od czego to ma być weseléj? — z niezadowoleniem niby, wydymając wargi, szepnęła.
— Od tego może, że kwiat ten jest cząstką bożego świata, którego... tu nie widać!
Skinęła potakująco głową:
— To prawda... że nie widać!
— Widzi pani! kto sam smutny choć trochę, ten i cudzy smutek zrozumié!
— No, to proszę!
Ruchem, w którego trwożliwéj niezgrabności było dużo wdzięku, podała mu pachnącą gałązkę i — ponsowa znowu cała — uciekła. Po kilku minutach z daleka już, z dołu wschodów, czy z dziedzińca, na poddasze zaleciały znowu oderwane dźwięki i słowa piosenki:

„Gdybym ja była słowiczkiem majowym,
„Nie śpiewała-bym, nie śpiewała-bym jak tylko...

— Franka! Franka! — ozwało się z otwartego na dziedziniec okna basowe wołanie Rębkowéj.
— Aha! ciotko! aha!
Wpadła do dużéj, dostatnio sprzętami napełnionéj, a brudnéj jak komin izdebki Rębków, i jednym skokiem od progu schowała się pomiędzy piec i szafę.
— Ciotko! — ozwała się z ukrycia tego.
— Aha? — z topieli poduszek i kołder głowę wysuwając, zapytała Rębkowa.
— Ten pan, coście mnie do niego posyłali...
— To co... ten pan? pewnie go już w domu nie było...
— Był...
— No i cóż?...
— Ten pan... bardzo grzeczny...
— A coby miał być niegrzeczny! albo ty chamka jaka, czy co? Szlachcianką jesteś, tak jak ja i on, i bratanicą moją.
— Ono tak, ale on bardzo grzeczny i taki delikatny...
— Ano! z edukacyą człowiek. Wié, jak z ludźmi obchodzić się trzeba. Oj kolki, kolki!
Pomiędzy szafą a piecem słyszéć się dawał szczególny szmer, bardzo podobny do drapania paznogciem po drzewie.
— Ciotko!
— Aha?
— Ten pan...
— To co jeszcze?...
— Bardzo ładny... taki jakiś biały i tak smutno patrzy...
— A co by miał być wesołym? biedaczysko! pracuje, jak wół, a sam jeden na świecie, jak palec...
Tym razem pomiędzy piecem a szafą dało się słyszéć głośne westchnienie.
— Ciotko!
— Aha?
— Ten pan... daleko rozumniejszy od Józefka... Musić to nie każdy kancelista głupi taki, jak Józefek...
Tym razem, z pod kołder wychylił się cały już potężny biust Rębkowéj.
— No, no! coś ty mi zanadto o tym panu gadać zaczęłaś! Jeszcze nim sobie głowy nie zawróć! On nie dla ciebie, pamiętaj! bo choć ty szlachcianką i bratanicą moją jesteś, ale bez edukacyi, a on uczony i będzie sobie żonki z edukacyą szukał. Ot, wyleź lepiéj z kąta i zawiń się około uprzątnięcia izby i około obiadu, bo jak wuj z miasta przyjdzie a obiadu nie będzie... herezyi takich narobi, że piechotą do okolicy uciekniesz...
Nie wylazła z kąta, ale wyskoczyła, i zawinąwszy po łokieć rękawy perkalowéj sukni, a trzewiki z nóg zdjąwszy, tak się około wskazanych jéj robót zawinęła, że po godzinie, duża izba, zamiast do okopconego komina, podobną była do starannie wymytéj szklanki, a na kominie, przy wielkim, wesołym ogniu, gotował się obiad. Wyskoczyła na dziedziniec i po chwili wróciła z ogromnym pękiem kwitnącego bzu i różnéj zieleni, w obu rękach. Łupami temi, przyniesionemi ze wspólnie do wszystkich lokatorów kamienicy należącego ogródka, zdobić zaczęła izbę. Z twarzą rozognioną od ruchu i zmęczenia, z kroplami potu na czole i potarganym warkoczem, bosa, w spódnicy podniesionéj prawie do kolan, a rękawach do łokcia zawiniętych, stała na stołku i ogromne pęki kwitnącéj i niekwitnącéj zieleni za belki sufitu wsuwała. Przytém, głosem rwącym się od przyśpieszonego oddechu, śpiewała:

— „Oj, cóż komu do tego,
Że ja kumcię lubię,
Że ja kumci mojéj miłéj...

W tém śpiewać przestała i ze stołka zeskoczyła. Rębkowa krzyknęła: Jezus Panie! i nurka dała pod kołdry. Do izby, w paltocie i z czapką w ręku, wszedł Ławicz. Wszedł i nie wiadomo było zupełnie, czy słyszał krzyk przerażenia Rębkowéj, albo widział wielką górę, która po schowaniu się jéj pod kołdry spiętrzyła się nad łóżkiem; patrzał na Frankę.
— Przyszedłem prosić panią Rębkową, aby klucz od mieszkania mego tu został... Do miasta idę...
Położył klucz na stole i prędko wyszedł.
— A to co? Jezu Panie! klucz do nas odnosić! jeszcze nigdy tego nie było, zawsze brał go z sobą! Ot, przyczynę znalazł... oho! słuchaj no, Franka! a tyże czego stoisz, jak bałwan, z tym wiechciem w ręku?... Ot skocz lepiéj do komody i suknią mi dostań... kolki mię już opuściły, wstanę!
Z zieloną gałęzią w ręce i szeroko otwartemi oczyma, stała, nie jak bałwan wprawdzie, ale jak uosobienie zachwycenia, połączonego z żalem, i na drzwi, które zamknęły się za Ławiczem, patrzała,
W kilka godzin potém, Ławicz, wracając z miasta, znalazł na stole swoim, obok oczekującego nań, jak zwykle, obiadu, wielki, w gliniany garnek wtłoczony bukiet z kwitnącego bzu i jaźminu. Nie zdziwił się wcale, lecz, wziąwszy bukiet w ręce, pochylił się nad kwiatami, które wonią swą i atłasową miękkością czoło jego i usta pieściły. Niedługo potém, zszedł na dziedziniec i zobaczył Frankę, która, obuta już, gładko uczesana, z czerwoną wstążką na szyi siedziała na wschodkach mieszkania Rębków. Nie śpiewała tym razem; policzek oparłszy na dłoni, patrzała w przestrzeń smutnie i z zamyśleniem takiém, że nie spostrzegła, jak się do niéj zbliżył.
— Dziękuję pannie Franciszce za bukiet...
Jak zbudzona ze snu, podniosła głowę. Smutek jéj pierzchnął, usta otworzyły się świeżym jak wiosna uśmiechem.
— A zkąd pan wié, że to ja ten bukiet panu przyniosła? — filuternie zapytała.
— Bo mnie dotąd nikt nigdy żadnych bukietów nie dawał. Teraz w mojém mieszkaniu weseléj...
— To i dobrze, ja tego i chciała, żeby panu troszkę weseléj było...
— A o czémże pani tak smutnie myślała teraz?
— Et, wiadomo! o domu swoim, o swoich rodzonych... Boże mój, Boże! jak ja od nich daleko odjechała...
— I o téj służbie może?...
— A jakże! albo to miło pomiędzy cudzych ludzi iść? Pracy ja nie lękam się. Albom to ja w domu nie pracowała? Ale cudzych ludzi lękam się... Nie przygarną, nie pożałują i może jeszcze... źle obchodzić się będą!
— Żeby moja matka mieszkała ze mną...
— To co?
— Toby panna Franciszka przy mojéj matce została... ona jest bardzo dobra, przygarnęła-by, pożałowała!...
— A dla czego mama pana z paném nie mieszka?
Ławicz nie odpowiedział. Chmurny, z brwią ściągniętą, patrzał w ziemię. Dziewczyna podniosła oczy i popatrzała na niego z bystrą przenikliwością.
— Nie można? — szepnęła.
— Nie można! — powtórzył z cicha.
Wstrząsnęła głową i westchnęła.
— Biéda! — rzekła.
Tego wyrazu on nie powtórzył, tylko patrzał na nią tak, że gdy podniosła oczy i spotkała się z jego wzrokiem, zapłonęła cała rumieńcem i znowu powieki spuściła.
— Mój Boże! — szepnęła — czemu to Pan Bóg dobrym ludziom szczęścia nie daje?
— Panna Franciszka będzie jeszcze kiedyś szczęśliwa...
— Bóg święty wié.
Zerwała się ze wschodków.
— Ot, co tam biedować! z biedowania nic nie przyjdzie! Żeby to pan na majówkę dziś z nami poszedł!
— Na jaką majówkę?
— A jakże! wujaszek i ciotka na majówkę dziś idą... za miasto... het, daleko, do lasu i mnie z sobą biorą. Żeby to pan z nami poszedł...
Dziwna rzecz! Ławicz, tak oporny, gdy go przyjaciel na tańcujący wieczór namawiał, teraz, jednym skokiem znalazł się w mieszkaniu Rębków. Rębki nie było i tylko Rębkowa królowała tam, nastrzępiona falbanami niedzielnéj sukni, w czepcu z barwistemi wstęgami na włosach, oblepiających nizkie czoło dwoma wypomadowanemi pasmami.
— Jezu panie! pan z nami na majówkę chcesz iść! pustelnik taki! skończenie świata! A cóż na to te mądrości powiedzą, którychem nigdy naopylać dość nie mogła?
Uśmiechała się kobieta dwuznacznie i trochę markotnie wstrząsała głową. Ale gdy, oświadczając żywą swą chęć udania się na majówkę, Ławicz pocałował ją w rękę, okrągła i pulchna twarz Rębkowéj rozjaśniła się, jak słońce.
— A dla czegóż nie? dla czegóż? z takim uczonym i grzecznym kawalerem, honor nam będzie wielki, przyjemność... Paweł będzie bardzo kontent, przynajmniéj nagada się z paném o swojéj pałacie!...
Czy Paweł Rębko wiele mógł mówić z Ławiczem, w czasie przechadzki téj, o swojéj padacie? — niewiadomo. To tylko pewna, że młody kancelista, wróciwszy do izdebki swéj o dość późnéj wieczornéj godzinie, miał na twarzy i w oczach wyraz upojenia. I nie czytał wcale, i spał nocy téj niewiele. Nazajutrz zaś, zaledwie obudził się, z daleka, z dołu, z dziedzińca zapewne, zaleciał go głos dziewczęcy, śpiewający wyraźnie:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...”
A izdebka pełną była lejących się przez okno złotych potoków słońca i silnéj woni kwiatów, zwieszających się z glinianego garnka.
Od dnia tego, zachodzić w nim poczęły coraz widoczniéjsze zmiany. Z biura wracał do domu nadzwyczaj śpiesznie, w izdebce swéj usiedziéć nie mógł. Ciągnęły go ku sobie pola i lasy zamiejskie, szerokie, zielone, rozśpiewane głosami wolnéj natury. Ciągnęła go ku sobie natura wesoła i świetna, nawskroś przejęta w porze téj gorącym oddechem miłości. Ciągnęły go téż ku sobie liljowe źrenice dziewczyny, wilgotne usta jéj i ogniste rumieńce, które, niby strumień waru, oblewały ją, ilekroć zbliżał się ku niéj. Ciągnęły go serdeczne jéj śmiechy, śród których błyskała zębami, białemi jak perły, a bardziéj może jeszcze westchnienia, które posyłała daleko, ku domowi swemu, ku swoim rodzonym. Czy, gdy pójdzie w służbę, cudzy ludzie pozwolą jéj wyśpiewywać tak nieustannie prawie i tyle kwiatów wkładać we włosy, że aż zwieszały się one na szyję jéj, uszy, czoło, i czyniły ją podobną do jakiejś nimfy leśnéj, wypadkiem na brudny dziedziniec miejski spadłéj. Wchodząc na dziedziniec, szukał jéj oczyma; usłyszawszy śpiew jéj, biegł prawie w tę stronę, w któréj się on rozlegał; spotkawszy się z nią, pożerał ją oczyma, a czasem słowa przemówić do niéj nie mógł. Echo jakiéś z przeszłości przynosiło mu słyszane kiedyś słowa:
— Biéda z biédą!
Raz, o zmroku, zobaczył suknią jéj pomiędzy drzewami ogródka. Poszedł tam i znalazł ją, siedzącą na ziemi i płaczącą rzewnie. Usłyszawszy kroki jego, zerwała się i chciała uciekać. Ale on drogę jéj zastąpił.
— Czego płaczesz? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stała przed nim, odwracając spłakaną twarz i zasłaniając ją ręką.
— Może... może po tym ogrodniku z Zawirowa, który ci tę różową pelargonią darował?
— Niech jego dyabli wezmą! — sarknęła.
— Cóż? za matką ci tęskno?...
— A tęskno, ale nie dla tego...
— Nie dla tego płaczesz? Więc dla czegóż?
Nie spostrzegł wcale, że rozmawiał z nią w taki sposób, w jaki ludzie dorośli rozmawiają z dziećmi.
— Może już w służbę tę trzeba ci iść?
Łzy deszczem polały się z jéj oczu.
— A już, trzeba — szepnęła — wuj miejsce znalazł...
Wziął ją za rękę.
— Lękasz się służby... biédna...
— Nie, nie — zawołała — nie tego...
— Czegóż więc? Smutno ci, że pomiędzy obcymi...
— Nie! nie!
Z giestem rozpaczy załamując dłonie i oczy sobie niemi zasłaniając, krzyknęła prawie:
— Ja ztąd nie chcę iść... Boże mój! po co ja tu przyjechała! Jak te drzewa w ziemię, tak ja tu już wrosła!...
Zrozumiał; otoczył ją ramieniem, przycisnął do piersi i w usta pocałował...
— Kochasz mię trochę? prawda?
Drżąca, z przymkniętemi oczyma, szepnęła: A-jéj! Ty moje słońce złote!... Potém wyrwała się z jego objęcia i, szlochając, uciekła. Tego samego wieczora Rębkowa weszła do izdebki Ławicza. Pomimo, że nie była to niedziela i że nie miała na sobie ani sukni z falbanami, ani czepka ze wstążkami; pomimo, że całym strojem jéj była krótka spódnica i luźny kaftan, przysadzistą postać jéj czyniące prawie kwadratową, wyglądała bardzo poważnie i uroczyście.
— Przyszłam ja tu — ode drzwi zaraz zaczęła — aby z panem o ważnych rzeczach pomówić.
Ławicz z pośpiechem krzesło ku niéj posunął, a objaw ten uprzejmości rozjaśnił nieco okrągłą twarz i czarne jéj oczy, które widocznie do wyrazu powagi i niezadowolenia układała. Usiadłszy i tłuste, ciemne ręce na kolanach złożywszy, zaczęła znowu:
— Jest to bardzo delikatna materya i mnie-by może nie wypadało o niéj z paném mówić. Ale, co trzeba, to trzeba; każdemu człowiekowi krew jego droga, a ot dziewczyna ta, to rodzona krew moja, brata rodzonego córka i upodobaliśmy ją sobie z Pawłem bardzo. Może-byśmy téż jéj i nie oddali w służbę, a za dziecko swoje przybrali, żeby nie pan...
— Ja?
— A no! czegóż pan się tak dziwujesz? Niewiniątkiem nie jesteś. Dwadzieścia kilka lat masz i, choć skromnie żyjesz, ja sama wiem, że skromnie, ale ot teraz zechciało ci się dziewczynie mojéj głowę zawrócić... Sztuka niewielka! młode to i tylko co ze wsi, i może tam pomiędzy naszymi parobkami śniło się jéj czasem o takim paniczu z białą twarzą, grzecznym i delikatnym. Dla pana to zabawka, ale dla niéj zguba i to jest, powiem prawdę, bardzo ze strony pana niepięknie. Ona nie chłopka jakaś, chamka taka, coby z nią każdy mógł zrobić, co zechce. Ona szlacheckie dziecko, moja rodzona krew, i ja jéj w poniewierkę nie dam. I Paweł nie da. Każdemu honor jego miły i krew jego droga. Ot, z czém ja do pańskiego honoru przyszłam. Wóz albo przewóz. Albo pan przestań Frankę bałamucić, latać za nią wszędzie i całować ją tak, jak ja to dziś na własne oczy moje, w stajence krowę karmiąc, widziałam; albo my Frankę wnet w służbę oddamy i jutro już, jak Boga kocham, śladu tu po niéj nie będzie. Żeby nie pan, została-by się u nas i ot, szlacheckie dziecko, cudzym ludziom kątów-by nie wymiatało, a może tam kiedy i posażek dla niéj jaki znalazł-by się, i za mążbyśmy ją wydali... Ale wszystko to od pańskiego honoru zależy... Niech pan sam sądzi, jak uczciwie jest i po Bożemu, a jak po fanfarońsku i tyle!
Kobiéta zapérzyła się była z razu i mówiła z gniewem; potém wpadła w ton płaczliwy i połą od kaftana wycierała sobie zwilgocone oczy.
Ławicz wstał, wziął rękę trzymającą połę kaftana i pocałował ją z uszanowaniem.
— Pani Pawłowo — wzruszonym głosem zaczął — nie zrobiłaś pani jeszcze przypuszczenia trzeciego...
— Jakiegoż to?
— Żebym się ja z panną Franciszką ożenił.
Kobiéta szeroko otworzyła oczy.
— Wszelki duch!... — zaczęła, a skończyła przeciągle wymówioném. — A!
— A! — powtórzyła — no, nie było to w mojém oczekiwaniu! Ale no... nie takie rzeczy dzieją się na świecie... To pan doprawdy Frankę tak polubiłeś, żebyś z nią i żenić się chciał?
— Jest to szczerém pragnieniem mojém...
Kobiéta bardzo widocznie ucieszoną była. Wstrząsała jednak głową.
— Ale jakże to będzie! pan to podobno mądry bardzo, a ona zwyczajnie, zagrodowa szlachcianka, bez edukacyi...
Ławicz uśmiechnął się trochę smutnie, trochę ironicznie.
— Raz tylko — rzekł — byłem w towarzystwie panien edukowanych. Nie podobałem się im i one mnie nie podobały się także...
— No, no! to dziwy jednakowoż! Zawszeż to panu potrzeba żonki, i z manierą pańską, i ot, z pięknego domu...
— Ja sam ani maniery pańskiéj, ani żadnego domu nie mam...
Kobiéta medytowała daléj.
— Przystojna ona, to przystojna, niéma co powiedzieć! zdrowa dziewucha, tęga, pracowita i charakteru dobrego; ale wiadomo, prosta, obczytania żadnego nie ma...
— Pani Pawłowo! — z powagą i wzruszeniem przerwał Ławicz — panna Franciszka podobała mi się, i dla piękności, i dla dobroci, i dla prostoty swojéj. Ja tę prostotę jéj wolę, niż płytką i fałszywą edukacyą kobiet z tak zwanego wyższego świata, z któremi zresztą ani mówić, ani bawić się nie umiem. Przytém, bywają położenia, w których miłość dla kobiety i związki rodzinne jedyną być mogą deską ratunku, przyszłością, celem życia... Ja znalazłem się w położeniu takiém. Pokochałem pannę Franciszkę; zdaje mi się, że mam wzajemność, chcę żyć, chcę być szczęśliwym, chcę miéć kogoś swego, rodzinę, przyszłość...
Rębkowa była bardzo ucieszona, ale téż zaniepokojona widocznie.
— No, no! rzeczy takie nie były w oczekiwaniu mojém — powtórzyła. — O takich wielkich już rzeczach nie mojéj głowie sądzić. Ja nie od tego, owszem, z duszy i serca zgadzam się. Patrzałam przez tyle lat, jak pan żyłeś i — dalibóg, sama-bym za pana poszła, cha, cha, cha! Ale do takich rzeczy trzeba męzkiéj głowy i dobréj głowy. Pogadaj pan jutro z Pawłem, tylko tak, żeby dziewczyna rozmowy waszéj nie słyszała, i jak tam mój zadecyduje, czy tak, czy owak, niech tam zawsze pana Pan Bóg i Najświętsza Panna błogosławią! Honorowy jesteś człowiek, honorowy i z sumieniem...
Rozpłakała się już na dobre i, ramieniem, wydobywającém się z brudnego rękawa, szyję Ławicza objąwszy, z głośném cmokaniem w głowę go ucałowała.
Nazajutrz była niedziela, a rozmówienie się w dniu tym z Pawłem Rębką przedstawiało znaczne trudności. W niedzielę, bywał on daleko więcéj zajętym, niż w dnie powszednie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.