Życie i przygody małpki/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Życie i przygody małpki
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graficzne S. A. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
POWRÓT MAŁPKI.
Dni szczęśliwe.

Nie mogę pisać bez łez. Są to łzy szczęścia.
Przywieziono mnie do Zo-Zo.
Zo-Zo i To poszukiwali mnie długo.
Nakoniec oddano mnie moim kochanym opiekunom.
Krzyczałam z radości, płakałam, całowałam ich, padałam do nóg i lizałam stopy.
Chyba nie cieszyłabym się bardziej, ujrzawszy nagle Bo-Bo, Ori-Ori i dżunglę. Obiegłam cały dom.
Wszystko było na dawnem miejscu.
Szafa stała tam, skąd spłoszyłam złodzieja.
Stół, przy którym pisze To, pozostawał wpobliżu okna.
Kanapa, fotele, krzesełka, stoliki nie zmieniły miejsca.
Na ścianie błyszczało lustro.
Nad kanapą wisiał zegar. Tak samo zgrzytał, szczękał i dzwonił.
Nie bój się, nie dotknę już ciebie. Wiś sobie, zegarku, spokojnie i odliczaj swoje: Tik-tak. Tik-tak!
Znalazłam w kąciku swój koszyczek…
Chciałam położyć się w nim. Nie zmieściłam się jednak. Podbiegłam do lustra i przyjrzałam się sobie.
O, jakżeż urosłam przez ten czas!
Jestem już tak duża, jak Aka, połknięty przez plamistego węża nad małą rzeką.
Spostrzegłam, że mam bardzo smutne, zamyślone oczy.
Na czole zjawiły się zmarszczki.
Pewno dlatego, że dużo płakałam. A może myśli ciężkie i niewesołe wycisnęły swoje ślady?
Przeszły po mnie, stąpając ciężko, niby słonie.
Przecież słonie też pozostawiają ślady na sawannie…
Nie chcę już myśleć o tem, co było takie smutne i przykre!
Jestem znowu szczęśliwa. Chcę być wesoła i widzieć zawsze uśmiech na twarzy Zo-Zo i To.
Ucieszyli się z mego powrotu. Mieli łzy w oczach. Tulili mnie do siebie, mówili do mnie pieszczotliwie: „Kasiuchna nasza! Mała biedna małpeczka!“
Nigdy im tego nie zapomnę.
Nie wychodzą z domu. Dziś słyszałam, jak Zo-Zo mówiła do kogoś:
— Przepraszam, że nie przyszłam. Kasiuchna nasza powróciła. Musimy się nacieszyć nią. Takie to miłe, kochane stworzonko!
Dobrze mi jest u moich opiekunów!

Dzień rzewnych wspomnień.

Dziś To przeglądał mój pamiętnik.
Uważnie badał każdy skrawek papieru.
Widząc, że patrzę na niego, złożył wszystko w jedną kupkę. Owinął w papier i związał sznurkiem.
Popatrzył na mnie porozumiewawczym wzrokiem i spytał:
— Kasiuchna, czy mogę to schować?
— Ah! Ah! Ah! — zarechotałam radośnie.
Tyle kłopotu miałam z noszeniem i przechowywaniem pamiętnika. Teraz będę o niego spokojna.
To wyjął z pudełka związane kawałeczki kory. Przyłączył je do paczki.
Mój stary dziennik!
Zaczęłam pisać go w klatce. W osadzie białych ludzi. Dokoła niej szumiała dżungla.
Mojej pracy nad pamiętnikiem przyglądała się towarzyszka niedoli — małe małpiątko.
Jakżeż dawno to było!
Co się dzieje z małpiątkiem? Czy urosło? Może stało się natrętnym „Długim Pyskiem“?
Te kawałki kory pochodzą z drzewa mojej ojczyzny…
Rośnie ono w dżungli. Koronami swemi dąży ku niebu, ku słońcu. Wśród jego konarów fruwają połyskujące, szafirowe drozdy, barwne ptaszki, niewiększe od motylków.
W szczelinach gałęzi i pnia czają się duże, kosmate pająki.
Pełzają tam zielone i czerwone jaszczurki.
W gąszczu dżungli rozlega się głuche rechotanie szympansów.
Częściej — skrzeczenie zielonych, brunatnych i czarnych małp.
Dżungla! Dżungla!
Chciałabym usłyszeć raz jeszcze jej głos.
Wciągnąć całą piersią wonny powiew wiatru.
Ujrzeć olbrzymie baobaby o poskręcanych i poplątanych konarach.
Skoczyć z nich na giętką lianę. Przelecieć nad mrokiem, panującym pod drzewami. Przerzucić się na wysmukłą, dumną palmę.
Zdaje mi się, że widzę połyskujące w słońcu jej twarde, pierzaste liście.
Myślałam i marzyłam długo o dżungli, górach i szympansach kochanych, dalekich.
Może dlatego, że ujrzałam korę dżungli.
A może?..
Tak! Tak! Dlatego, że Zo-Zo grała na skrzypcach, rzewnie i słodko.

Dzień małej przygody.

Usłyszałam głos Zo-Zo. Mówiła w pokoju To.
Pobiegłam do niej.
Być może, wołała na mnie? Może jestem potrzebna jej?
Weszłam i zdumiałam się.
W pokoju nie było nikogo.
Zo-Zo rozmawiała sama z sobą.
To zabawne i niezrozumiałe!
Przyciskała do ucha czarną trąbkę i mówiła.
Zakradłam się cicho. Bez szmeru wskoczyłam na krzesełko.
Uważnie słuchałam i przyglądałam się.
— O-o-o-o! — zarechotałam cichutko, bo nie rozumiałam, dlaczego Zo-Zo rozmawia. Przecież w pokoju niema nikogo?
Zo-Zo zrozumiała moje zdziwienie.
Wzięła mnie na ręce, przycisnęła do ucha trąbkę.
Posłyszałam głos. Poznałam go nawet. Mówiła miła pani, do której służąca miała mnie zanieść. Wtedy, gdy w drodze do niej porwał mnie rudy Wróbel…
— O-o-o-o! — zawołałam głośno.
Zo-Zo posadziła mnie na krzesełku. Rozmawiała dalej.
Zaczęłam się kiwać i myśleć uporczywie.
Jak to mogło się stać? Miła pani jest duża.
Teraz siedzi w małej czarnej trąbce i mówi.
Czuje się, z pewnością, dobrze. Myślę, że — tak, bo śmieje się wesoło…
— O! — krzyknęłam najgrubszym głosem.
Podniosłam przytem obie ręce do góry.
Oznaczało to najwyższe zdumienie.
Taki ruch robiły szympanse, słuchając opowiadania Ngu-Ngu o jego życiu w klatce.
Tak samo rechotała i podnosiła ręce mamusia.
Robiła to wtedy, gdy gadatliwa Hara-Ua trajkotała o swoich przygodach.
Zajrzałam do trąbki. Z jednego końca. Później z drugiego. Wewnątrz ciemno. Nic nie widać.
A miła pani wciąż mówiła.
Chwilami bardzo głośno, to znów cicho.
Ledwie słyszałam jej głos. Był niby brzęczenie muchy.
Jakie to wszystko niezwykłe i zagadkowe!
Tego chyba nigdy nie widział nawet Ori-Ori?
Zo-Zo śmiała się, patrząc na mnie.
Postanowiłam zbadać sprawę.
Gdy Zo-Zo wyszła, porwałam trąbkę.
Przycisnęłam ją do ucha.
Jakaś pani krzyknęła głośno:

— Hallo! Hallo!

— Ah! Ah! Ah! — zawołałam ucieszona.
Myślałam, że odzywa się miła pani. Bardzo ją lubię. Zo-Zo nazywa ją — Jadwinią. Ma taki przyjemny głos. Przypomina mi skrzypce Zo-Zo.
— Hallo! Hallo! — posłyszałam znowu.
W głosie brzmiało zniecierpliwienie.
— O-o-o-o! — zarechotałam zdumiona i zaniepokojona trochę.
— Hallo! Proszę nie robić głupich żartów przy telefonie. Hallo! Hallo! — już z gniewem krzyknęła pani, ukryta w trąbce.
— Uh! Uh! Uh! — mruczałam, nastraszona krzykiem.
— Idjota! — wrzasnęła pani z trąbki.
Coś szczęknęło przeraźliwie, aż w uchu zadzwoniło.
— Uh! Uh! — powtórzyłam.
Chciałam rzucić trąbkę. Jednak przypomniałam sobie, że siedzi w niej miła pani i inna, która się gniewa. Mogłyby się potłuc, gdybym tak rzuciła trąbkę.
Położyłam ją ostrożnie na stole. Zeskoczyłam z krzesła.
Długo siedziałam pod stołem i myślałam:
Jak wlazły aż dwie panie do małej czarnej trąbki?
O, ludzie wszystko mogą!
Chciałabym wiedzieć, co znaczy „telefon“, „idjota“ i „hallo“?

Dzień wojny, w której zostałam zwyciężona.

Pojechaliśmy dzisiaj wszyscy za miasto.
To mówił, że jedziemy na wieś.
Mieszka tam miła pani z córeczką.
Bardzo byli nam radzi. Odrazu dostałam banan.
Patrzyłam na miłą panią.
Myślałam i mruczałam pod nosem:
— Jak to ty, kochaneczko, włazisz do małej trąbki? Naucz mnie!
Janeczka (tak się nazywa córeczka miłej pani) zaprowadziła mnie do ogrodu.
Odrazu spostrzegłam duże, żółte gruszki.
Wisiały na wysokich drzewach.
Wdrapałam się na najbliższe. Rechotałam głośno:
— Ah! Ah! Ah!
Zerwałam gruszkę i zajadałam ze smakiem.
Janeczka wlazła za mną. Usadowiła się na gałęzi i też jadła.
Zeskoczyłam na ziemię i pobiegłam w głąb ogrodu.
Ujrzałam nagle kilka małych domków. Stały na zielonej łące w cieniu krzaków.
Zabawne, miłe domki. Czerwone, zielone, niebieskie i białe.
— Być może, mieszkają w nich małpki? — pomyślałam.
Podbiegłam i zajrzałam do małego otworu.
We wnętrzu domku było ciemno. Huczało tam coś.
Przed otworem leżało dużo żółtego pyłku.
Poczułam nagle, że palce moje kleją się.
Zaczęłam je lizać.
Coś bardzo wonnego i słodkiego?!
Musiałam spróbować, bo było bardzo smaczne.
Wsunęłam rękę do otworu i szperałam.
Nagle coś ostrego wpiło mi się w rękę. Krzyknęłam z bólu.
Z otworu tymczasem zaczęły wylatywać duże, brunatne i rude muchy. Huczały i brzęczały dokoła.
Jedna dźgnęła mnie w czoło. Druga wpiła się w ucho.
Wrzeszcząc wniebogłosy, zmykałam.

Muchy goniły mnie i kłuły…

Dobiegłam do Janinki. Ukryłam się w fałdach jej spódniczki.
Muchy wciąż brzęczały i huczały.
Jakaś najzłośliwsza z nich dojrzała moją odsłoniętą piętę.
Nie mamy na nich włosów. Ukłuła mnie.
Ból był tak straszny, że zapłakałam.
Doprawdy, nie mogłam wytrzymać.
Po chwili zaczęła krzyczeć Janinka. Machała rękami i uciekała z płaczem i jękiem.
Podążyłam za nią, utykając na lewą nogę.
Nie mogłam stopnąć na piętę.
Dopiero przed samym domem muchy przerwały pościg.
Wbiegłyśmy do pokoju. Wszyscy porwali się z miejsc.
— Boże! — wołały Zo-Zo i miła pani. — Do czego jesteście podobne?
— To je pogryzły pszczoły. Janeczka i „Kaśka“ musiały zajrzeć do ula, — rzekł To.
— A tak! — zawołała miła pani. — Mamy w ogrodzie pasiekę.
Rozpoczęło się ratowanie nas. Obmyto nam twarze, ręce i nogi. Wyciągnięto żądła much. Robiono okłady z ziemi. Smarowano czemś białem. Obwiązano płachtami.
Mogłam patrzeć tylko jednem okiem.
Zbliżyłam się do lustra.
Nie poznałam siebie! Byłam opuchnięta i czerwona, zupełnie czerwona.
Cóż nas pogryzło tak straszliwie: pszczoły, ul czy pasieka?
Ho! Ho! To dopiero złe muchy.

Dni bez troski.

Trzy dni byłam niezdrowa.
Trzęsło mnie. Czułam ogień w głowie, rękach i w pięcie. Nie mogłam jeść. Zato piłam bez przerwy.
Ale wszystko już minęło.
No! No! Niema co mówić. Pięknie ozdobiły nas te rude muchy!
Dziś próbowałam nowych potraw. Nie znałam ich.
Są to małe czerwone kulki z zielonemi listkami.
Trochę szczypią język, ale są wyborne.
To nazwał je rzodkiewkami.
Bardzo mi smakowały. Rechotałam długo: ah! ah! ah!
Drugie było zupełnie inne.
Coś białego i kwaśnego. Długie kawałeczki, niby trawa, niby — nie…
Zwęszyłam to na stole i wyciągnęłam rękę. Prosiłam, aby mi dano.
— Chcesz kiszonej kapusty? — ze zdziwieniem zapytała Zo-Zo. — Przecież tego nie jadłaś w dżungli?
Bardzo dobra ta kiszona kapusta.
Nie mogłam się oderwać od niej.
Zwykle jadam owoce i kaszkę.
Jem je z miseczki łyżeczką.
Mam własną miseczkę i swoją łyżeczkę.
Poznaję je zdaleka.
Jeżeli służąca podaje mi inną łyżeczkę, wołam:
— O-o-o-o!

Wtedy daje mi moją.
Siedzę na krzesełku przy stole obok Zo-Zo.

Służąca zawiązuje mi na szyi serwetę.
Nigdy nie brudzę jej i nie zalewam.
Nie napieram się przy stole. Siedzę cichutko i czekam, aż podadzą mi moją miseczkę z kaszką, lub talerzyk z obraną pomarańczą.
Wtedy rechoczę z wdzięcznością:
— Ah! Ah! Ah!
Po jedzeniu całuję w rękę Zo-Zo i To.
To też całuje Zo-Zo w rękę.
Nauczyłam się tego od mego opiekuna.
Po obiedzie przechodzimy do pokoju To.
Pijemy kawę. Zo-Zo i To — czarną, ja — białą.
Lubię kawę z mlekiem i z cukrem.
Po kawie kładę się na kanapie i zasypiam…
Po wypoczynku, trochę figluję, piszę, lub słucham gry Zo-Zo.
Wieczorem zjadam miseczkę kaszki. Biegam i bawię się z To, lub z panami i paniami, które przychodzą do nas.
Mam wśród nich przyjaciół.
Przed snem kąpię się w wanience.
Zo-Zo na noc wkłada na mnie długą białą koszulkę.
Sypiam w łóżeczku.
Lubię być dobrze otulona kołderką.
Żądam, żeby łóżeczko przykryto płachtą.
Zdaje mi się wtedy, że widzę nad sobą strzechę naszej chatki, na wierzchołku wysokiego drzewa.
Przed zaśnięciem dostaję codzień przysmak. Kawałeczek pomarańczy lub gruszki. Czasami winogrona…
Śpię spokojnie. Wstaję razem z Zo-Zo. Lubię przychodzić do jej łóżka. Dokazuję tam straszliwie.
Chodzę na rękach, fikam koziołki, śmieję się głośno.
Bardzo wesoło mi wtedy!

Dni zimowe.

Znowu czuję zimno.
Już nie wychodzę z domu. Za oknami latają białe muszki. Padają na domy i ulicę. Wszystko dokoła staje się białe. Niby puchem białym okrywają się drzewa.
Strach i smutek ogarniają mię wtedy.
Siedzę przytulona do Zo-Zo.
Lubię pić gorącą kawę z mlekiem.
Nie mogę przełknąć nic zimnego.
Najlepiej czuję się w wanience i w łóżeczku.
Dwa razy bolało mnie gardło. Nie mogłam łykać.
Przychodził dobry pan. Zaglądał mi w gardło i smarował czemś słodkiem i trochę gryzącem.
Ból ustawał.
Całowałam za to ręce dobrego pana.
To nazywa go doktorem.
Może on jest tem, czem była w dżungli staruszka I-So?
Lekarką?
Bardzo dobry pan.
Coraz częściej bolą mnie nogi.
Moje biedne nogi, które drżały i nie miały siły po uderzeniu kija starego Józefa…
Chodzę teraz z trudem.
Wolę skakać z podwiniętemi nogami, opierając się na rękach.
Tak mniej boli.
Nie fikam już koziołków i nie dokazuję.
Mam zbolałe ciało. Słaba jestem.
Czasami czuję wielki smutek.
Ale Zo-Zo i To są tacy dobrzy dla mnie!
Pieszczą mnie i kochają bardzo.
Gdy wychodzą — płaczę i wołam:
— Uh! Uh! Zostańcie ze mną.
Nie śpię i czekam na nich.
Poznaję, gdy dzwonią przy wejściu do domu. Słyszę ich kroki zdaleka.
Wykrzykuję radośnie:
— Ah! Ah! Ah!
Witam ich wiernem, wdzięcznem sercem.
Sercem małej szympansiczki, która umie kochać…

Dni rozmyślań.

Mam dużo zabawek.
Czerwoną piłkę w żółte paski. Laleczkę — malutką dziewczynkę w niebieskiej sukience.
Miała bystre czarne oczka.
Jednak tak często ją całowałam, że zlizałam oczka.
Mam małpkę na sznurku… Tej zabawki nie lubię!
Małpka ma wyłupiaste oczy i robi niepotrzebne ruchy.
Nic nie mówi i sama nie chce się ruszać.
Muszę ją szarpać za sznurek, wtedy dopiero porusza nóżkami i ogonkiem.
Bardzo niemądra małpka!
Zato lubię grzechotkę i białego niedźwiadka.
Niedźwiadka całuję w sam nos.
Spogląda na mnie chytrze i wyciąga łapki.
Gdy tarmoszę go, mruczy cichutko.
Grzechotkę wkładam sobie w pyszczek.
Zdaje mi się wtedy, że palę fajkę.

Tak robiłam, gdy nazywano mnie „drugim Morycem“ i „wielką artystką“.

Myślę często nad tem, poco ludzie trzymają w niewoli ptaki i zwierzęta?
Źle im jest w niewoli.
Mnie jest bardzo dobrze z Zo-Zo, a mimo to czuję się chora i słaba.
Bo nie widzę dżungli. Bo za oknem latają białe muszki.
Bo na domach leży biały puch.
Drzewa stoją nagie. Wszystkie liście spadły dawno.
Czarne gałęzie ciągną się rozpaczliwie ku szaremu, ponuremu niebu.
Smutno jest na świecie w zimie.
Poco ludzie biorą nas do niewoli?
Mogą zrobić dla siebie małpki, słonie, niedźwiadki i ptaszki z drzewa i żelaza. Są zupełnie podobne do żywych zwierząt.
Zato te zabawki nie płaczą, nie tęsknią i nie chorują. Nie myślą i nie szepcą:
— Jacy wy źli jesteście, ludzie! Pozbawiliście nas wolności, zdrowia i radości.

Ludzie nie słyszą, że ptaszki i małpki robią im wyrzuty. Wszystkie zwierzęta w niewoli myślą tak.

Póki są młode — nie czują krzywdy, wyrządzonej im przez ludzi. Zabawiają je różne rzeczy nieznane, pociągają łakocie.
Gdy stają się starsze, ogarnia je rozpacz.
Rozpacz, że niema końca niewoli…
Wtedy są złe i niepokorne. Ptaszki przestają śpiewać. Małpki nie jedzą, chorują, nie śmieszą ludzi, czasem nawet drapią ich. Słonie łamią klatki. Lwy i niedźwiedzie stają się niebezpieczne. Rzucają się na ludzi i rozszarpują ich. Opowiadał mi o tem Pawełek, gdyśmy szli do cyrku na pierwszy występ…
Dlaczego ludzie nie pomyślą, jakby im było źle w niewoli u małp lub lwów?
Jakby się bali, tęsknili i rozpaczali?
Czasami myślę, że lepiej jest zabić, niż pozbawić wolności… Niewola jest straszną, okrutną męką!…
Zaczynam rozumieć, co chciał powiedzieć sędziwy dziadziuś, Bo-Bo, mówiąc:
— Ludzie mają swoje życie, szympanse — swoje.
My nie chcemy ani dużych domów z kamienia, ani pociągów, ani aut, ani trąbki, która sama gada. My chcemy tylko naszej dżungli. To tak mało! Pocóż ludzie nawet tego pozbawiają nas?

Dzień pożegnania.

Nie pisałam oddawna.
Wciąż jestem chora. Gardło, nogi i serce…
Wszystko to boli mnie, bardzo boli.
Czuję ciągły chłód. Dokuczliwy, męczący.
Tęsknię i słabnę z każdym dniem.
Zima minęła…
Nie latają już za oknem białe płatki i muszki.
Drzewa wystroiły się w świeże, jasno zielone liście. Niektóre okryły się białem i różowem kwieciem.
Słonko przygrzewa coraz mocniej.
Jest ono blade i słabe w mieście…
Słabe, jak ja… I tęskne, zamyślone, jak ja.
Nic już nie cieszy mnie i nie raduje.
Niczego nie pragnę. Nigdzie nie dążę.
Siedzę w kąciku i kiwam się, kiwam.
Po nocach siadam w łóżeczku i znów kiwam się do świtu.
Nie wiem nawet, o czem myślę.
Zdaje się, że wcale nie myślę.
Żyję dlatego, że Zo-Zo każe mi żyć.
Myję się i ubieram, bo Zo-Zo zmusza mnie do tego.
Nie mogę tylko jeść. Nic mi nie smakuje. Nie czuję głodu.
Czuję tylko chwilami, że ktoś staje za mną.
Słyszę lekki szmer oddechu i cichy szept.
Kto tam stoi? Kto szepce?
Dziś Zo-Zo długo grała. Zegar wydzwonił północ…
Zo-Zo grała cicho. Czasami dźwięki były podobne do szelestu, do westchnienia, do szeptu…
Słuchałam… Słuchałam…
Gdy skrzypce łkać zaczęły, poruszyłam się i usiłowałam stanąć.
Z trudem i bólem, lecz mogłabym jeszcze chodzić.

Gorzej było z sercem.
Biło tak gwałtownie i nierówno. Chwilami zdawało się, chciało rozsadzić pierś. Wtedy otwierałam pyszczek i chciwie wciągałam powietrze…

— Tak! Tak! — myślałam. — Rozumiem, że muszę już odejść. Odejść na zawsze.
Rozumiałam, że stoi za mną cała gromada szympansów. Niewidzialne tłoczyły się dokoła.
Mamusia, ze strzałą w boku, bohaterski, mocarny Rru, dziadziuś Bo-Bo, mrużący oko Ori-Ori, babcia I-So, ciotka Hara-Ua, stary, poważny Ngu-Ngu, mały Aka z nad małej rzeki i ten drugi — na łańcuchu…
Stoją i szepcą:
Powracaj! Powracaj!
Do ich głosów wrywa się poszum dżungli, plusk fal, świergot i krzyki zielonych papug i szafirowych drozdów, ryk hipopotamów i słoni, rechot czarnych i brunatnych małpek:
— Powracaj! Powracaj!
Wzdycha, szeleści trawą i trzcinami ziemia, z której wysoko wybujały potężne mahonie, pokraczne baobaby, pierzaste palmy i okryte owocami papaje:
— Powracaj! Powracaj, mała, biedna, zbłąkana Ket!
Tak! Tak! Muszę odejść stąd na zawsze.
Jakże odejdę? Czy tak, jak sędziwa, pochylona do ziemi I-So?
Czy tak, jak uczynił to najmądrzejszy z szympansów, na cały świat sławny Moryc?
Długo całowałam Zo-Zo. Pieściłam i lizałam jej ręce. Dziękowałam za jej dobroć, za wielką dobroć.
Ona nie jest winna, że ja nie mogę dłużej pozostać z nią.
Przecież one wołają niemilknącemi głosami:
— Powracaj! Powracaj!
One — szympanse, dżungla, ptaki, rzeka, góry, ciepłe morze, płonące słońce!
Obejmowałam i przyciskałam się do To. Rechotałam cichutko. Mówiłam, że pozostawiam mu swój pamiętnik.
Nie mogłabym przecież zabrać go ze sobą?
— Dobranoc, Kaśka! — powiedziała Zo-Zo i zgasiła lampę.
Odpowiedziałam jej jednem słowem:
— Żegnaj…
Całą noc siedziałam i wyglądałam czarnego ptaka.
Nastał świt; nie przyleciał czarny ptak. Nie chciał zabrać mnie ze sobą.
Postanowiłam dotrzeć do morza…
Popłynę, jak sławny Moryc (przecież dyrektor cyrku nazywał mnie „drugim Morycem“). Popłynę daleko, tam, gdzie za zasłoną słonecznej mgły szumi moja dżungla, kiwa zielonemi koronami drzew, wyciąga do mnie ramiona i woła:
— Powracaj, mała, biedna, zbłąkana Ket! Powracaj!
Dziś odejdę stąd na zawsze.
Żegnajcie wszyscy! Wszyscy, dobrzy jak Zo-Zo, i źli — jak piegowaty drab, który pierwszy dał mi szczutka w nos.
Żegnajcie wszyscy!…


∗             ∗

Kasiuchna odeszła od nas 11 kwietnia 1926 roku. Szukaliśmy jej długo, bardzo długo. Jednak ślad po niej zaginął.
Teraz po roku dowiedzieliśmy się, że widziano ją na Atlantyku z holenderskiego okrętu „Kilstroom“.
Widziano małą, czarną szympansiczkę. Płynęła szybko na południe. Wyrzucała rączki z wody i wylatywała na czuby spienionych fal. Odpływała coraz dalej.
Znikała we mgle złocistej, różowej…
Nikt nie wie, czy dopłynęła do ojczyzny dobra Kasiuchna, szlachetna szympansiczka, córka bohaterskiego Rru? Nie wiemy, czy powitała ją szumem radosnym pełna oparów i tajemnicy dżungla? Czy wybiegł na spotkanie powracającej — biednej, zbłąkanej małpki cały ludek szympansi: sędziwy Bo-Bo, poważny Ngu-Ngu, gadatliwa Hara-Ua, potężny wódz Kyr, figlarny Ori-Ori i tłum innych, którzy z za morza wołali i w dzień i w nocy:
— Powracaj! Powracaj, mała Ket!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.