Życie i przygody małpki/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Życie i przygody małpki
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graficzne S. A. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
MAŁPKA W NIEWOLI.
Dni tęsknoty i trwogi.

Jestem w niewoli.
Murzyn, który związał mi ręce, oddał mię białemu człowiekowi.
Natychmiast wsadzono mnie do dużej klatki.
Widziałam, że przedtem wypędzono z niej ptaki, bardzo do kuropatw podobne; tylko większe i bardzo wrzaskliwe.
Rzucono do klatki pęk suchej trawy. Postawiono coś białego i okrągłego z wodą. Dano mi kilka bananów i pomarańcz.
Zaczaiłam się w najciemniejszym kąciku. Nie tknęłam przez trzy dni ani owoców, ani wody. Płakałam i drżałam cała. Przed oczami memi przesuwał się straszny obraz pobojowiska. Widziałam leżącą na ziemi mamusię, która umierała. Bolały mnie ręce i nogi, bo murzyn długo niósł mnie związaną.
Tęsknota i rozpacz były straszniejsze i dotkliwsze od bólu.
Próbowałam wyrwać się z klatki. Była bardzo mocna.
Z pewnością ludzie będą mnie też kłuli, jak to robili z Ngu-Ngu i ciotką Haru-Ua. Może umrę? Czy wytrzymam i będę żyła, jak oni?
Rozpacz mnie ogarnęła na wspomnienie, że nie mam ze sobą pamiętnika. Został w jaskini. Ukrywałam go w głębokiej szczelinie w skale.
Poco mi teraz pamiętnik?
Umrę w niewoli samotna. Nigdy już nie spotkam szympansów.
Nigdy nie dokończę spisywania dziejów naszego ludku!..
Czy pamiętają o biednej, małej szympansiczce sędziwy dziadziuś Bo-Bo i dobry, miły „wujek“ Ori-Ori?
Czy zdrów już? Co robi?
Wylewałam potoki łez… Czułam się bardzo nieszczęśliwą. Mała, samotna sierotka ze mnie! Pozostałam samiutka na świecie. Co uczynią ze mną ludzie?
Myślałam o tem i rozpaczałam przez trzy dni.
Nie wiem, dlaczego postanowiłam znowu napisać o wszystkiem. I o tem, co widziałam w dżungli, gdzie w gąszczu koron drzew mahoniowych kryły się nasze chatki, i o życiu w górach, i o moich przygodach.
Napiszę o kochanej biednej mamusi, o bohaterskim wodzu Rru, moim ojcu, który zwalczył plamistego lamparta. Opowiem o Bo-Bo, sędziwej babci I-So, która tak pięknie umarła, o miłym Ori-Ori i o wszystkich dorosłych i małych szympansach naszego ludku!
Chcę jeszcze raz przeżyć we wspomnieniach szczęśliwe dzieciństwo moje…
W środku klatki rosło duże drzewo.
Oderwałam kilka kawałków kory. Paznogciem wydrapywałam na niej drobniutkie znaczki naszego pisma.
Pracowałam całemi dniami.
Praca przyniosła mi ukojenie w nieszczęściu. Uspokoiłam się i zaczęłam nawet jeść.
Raz na dzień przychodził murzyn. Zmieniał mi wodę i przynosił świeże owoce.
Mówił coś do mnie, czego nie rozumiałam.
Razu pewnego wyciągnął do mnie rękę. Była bardzo do mojej podobna..
Z góry czarna, chociaż bez włosów, na dłoni prawie biała.
Podałam mu swoją.
Murzyn zaśmiał się i pobiegł do chaty, stojącej woddali.
Biali i czarni ludzie mieszkają w chatach. Są one podobne do naszych.
Budują je z trzciny lub kamienia i pokrywają strzechami z bambusów.
Ponieważ ludzie nie umieją skakać po drzewach, więc chaty swoje stawiają na ziemi.
Wkrótce murzyn powrócił z białymi ludźmi.
Jednego z nich poznałam odrazu. On to kazał wsadzić mnie do klatki.
Druga…
Niezawodnie była to kobieta! Bardzo piękna kobieta o smutnej twarzy. Patrzyła na mnie dużemi, piwnemi oczami i coś mówiła.
Odeszli wkrótce. Znowu zagłębiłam się w pisaniu.
Wspomnienia dni ubiegłych już zakończone. Będę pisała teraz z dnia na dzień…

Dzień przyjaźni.

Spotkała mnie wielka radość!
Do mojej klatki wpuszczono malutką małpeczkę.
Jest to „Długi Pysk“, ale bardzo mały i słaby jeszcze.
Drobiazg krzyczał z przerażenia i płakał.
Widząc, że nic nie je, złapałam małpkę i zaczęłam głaskać.
Szybko się uspokoiła, umilkła i zaczęła się tulić do mnie.
Nakarmiłam ją bananem… Usnęła przy mnie.
Wiem, jak szympanse pogardzają „Długiemi Pyskami“.
Córka mężnego Rru opiekuje się małem małpiątkiem, bo jest słabsze od niej.
Dałam małpce imię — Go. Cieszy mnie, gdy się śmieje i dokazuje.
Sama nigdy nie jem, dopóki nie nakarmię mojej małej Go.
Chciałam nauczyć ją sztuki pisania. Nic nie rozumie i rechocze.
Może jest jeszcze zbyt mała? A może „Długie Pyski“ nie mogą się uczyć?
Żyjemy ze sobą w przyjaźni, chociaż Go jest okropny łobuz. Miota się po klatce, wdrapuje się na drzewo, czepia się drągów strzechy, skubie mnie, skrzeczy, rechocze i przedrzeźnia.
Pokorną i potulną staje się dopiero wtedy, gdy zaczynam karmić ją lub czyścić rudawe futerko mojej przyjaciółki.
Wtedy pomrukuje rozkosznie i liże mnie po rękach.

Pierwszy dzień Zo-Zo.

Dziś po południu do naszej klatki przyszło dużo białych ludzi. Przyglądali się nam uważnie.
Murzyn otworzył klatkę i wziął mnie za rękę.
Podprowadziwszy do białej kobiety, której przedtem nie widziałam, wcisnął jej do ręki moją dłoń.
Chciałam wyrwać się i uciekać. Nie uczyniłam tego. Spojrzałam w oczy białej kobiety. Były to duże, zielone oczy, pełne dobroci i pieszczoty.
Bez namysłu podałam jej drugą rękę.
Wzięła mnie i przycisnęła do piersi.
Objęłam ją za szyję i przytuliłam się, jak to czyniłam, gdy się pieściłam z mamusią.
Biała kobieta, którą, nie wiem dlaczego, nazwałam odrazu Zo-Zo, głaskała moją główkę. Ujęła mnie łagodnie za pyszczek i długo zaglądała mi w oczy.
Nagła radość ogarnęła mnie. Jakiś spokój napełnił moje serce.
— Ah! Ah! Ah! — zawołałam uszczęśliwiona.
Tuliłam się do Zo-Zo, jakgdybym szukała u niej obrony i opieki.
Gdy znowu wpuszczono mnie do klatki, gorzko płakałam.
Do zmroku wyglądałam Zo-Zo. Serce kołatało mi w piersi. Ujrzę ją znowu, czy nie?

Pierwszy dzień szczęśliwy.

Ledwie zdążyło słońce podnieść się nad drzewami, przyszła Zo-Zo. Rzuciłam się do niej z krzykiem radosnym. Wypuszczono mnie z klatki. Szczęśliwa wdrapałam się natychmiast na ręce Zo-Zo. Wyciągnęłam wargi i całowałam ją w policzek. Śmiałam się i płakałam.
Zo-Zo zaniosła mnie do chaty białych ludzi i nakarmiła.
Wkrótce wsadziła mnie do dużego koszyka.
Było tam posłanie z puchu i miękkiej trawy.
Rechotałam z zadowolenia.
Mówiłam, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że nie chcę rozstawać się z Zo-Zo.
Nie wiem, czy rozumiała mnie? Uśmiechała się łagodnie i głaskała po główce.
Szeptała do mnie:
— Kaśka! Moja mała, milutka Kaśka!
Rozumiem, że Zo-Zo nazywa mnie — Kaśką.
Podobne to do Ket i w ustach Zo-Zo brzmi pieszczotliwie.
Ach! Gdy piszę te słowa, serce moje gotowe jest wyskoczyć z piersi! Takie szczęście!
Już nie jestem w klatce. Opuściłam osadę czarnych ludzi.
Jestem z Zo-Zo i dążę w świat szeroki. Dokąd — jest to mi obojętne. Oby nie rozstawać się nigdy z dobrą, zawsze łagodną i wesołą Zo-Zo!
Zo-Zo idzie, podpierając się kijem. Tuż za nią niesie mój koszyk murzyn. Ja patrzę na Zo-Zo i niczego się nie boję.
Idziemy przez góry.
Przechodzimy na płaszczyznę, pokrytą odłamami skał.
Widzimy często stada „Długich Pysków“. Wygrzewają się na słońcu i zmykają, spostrzegłszy murzynów.
Czarni ludzie niosą pakunki na głowach.
Obok Zo-Zo kroczy biały człowiek, który kocha Zo-Zo tak, jak ja. On też całuje ją po rękach i opiekuje się nią, zaglądając jej w oczy.
W miejscach, gdzie rośnie wysoka trawa, pasą się antylopy.
Dokoła latają ptaki.
Droga przecina dżunglę, gdzie panuje mrok.
Gdy słońce płynęło wysoko, zatrzymaliśmy się w cieniu.
Murzyni uzbierali kupę suchych gałęzi. Jeden z nich pochylił się nad niemi i nagle ujrzałam błysk, tryskający z małego drewienka w ręce czarnego człowieka.
Gałęzie zaczęły wyrzucać z siebie coś czerwonego i żółtego. Nad tem wszystkiem kłębiły się obłoki białe i czarne.
— Ogień gotów! — zawołał biały człowiek.
Aha! więc te miotające się czerwone i żółte języki — to ogień!
Murzyni zaczęli jeść. Zo-Zo i biały człowiek — też.
Wyciągnęłam rączkę, aby dali mi spróbować.
Zo-Zo podała mi czarny, ciepły kawałek.
Powąchałam ostrożnie i lekko odtrąciłam od siebie rękę Zo-Zo.
Ja tego nigdybym nie przełknęła!
Zato inny kawałek — biały i miękki bardzo mi się podobał. Smakował, jak manjoka.
— Podobał ci się chleb, Kaśka? — zapytała Zo-Zo.
Chleb?! Nowe słowo… Będę je pamiętała.
Zo-Zo woła na białego człowieka dziwnie, czego nie mogę powtórzyć. Będę go nazywała po swojemu — To.
Dał on mi kawałek papai.
Ah! Ah! Ah! Przepadam za papają!
To jest dobre dla mnie i dla Zo-Zo.
Staram się zrozumieć, o czem oni mówią.
Po posiłku szliśmy dalej.
Znowu spotkaliśmy „Długie Pyski“. Co robi beze mnie mała Go?
Dlaczego Zo-Zo i jej nie zabrała ze sobą? Na wspomnienie o Go na płacz mi się zbiera…
Biały człowiek idzie na czele całej gromady. Tak samo czynił mój tatuś, Rru, a po nim — Kyr.
Z pewnością To jest wodzem, jak oni.
Zadziwiają mnie ludzie.
Nie potrzebują oni, jak my — szympanse, poszukiwać pożywienia.
Wszystko mają ze sobą.
Nie chodzą na wodopój.
Gdy chcą pić, To mówi do murzynów:
— Wody!
Murzyni przynoszą wodę i stawiają na ogniu.
Z wody podnoszą się wkrótce białe obłoczki, do mgły podobne.
Jabym nie mogła pić tej wody! Jest ona gorąca.
Wiem o tem, bo dziś dotknęłam jej palcem. Zabolało tak, że krzyknęłam przeraźliwie.
Zo-Zo natychmiast posmarowała mi palec czemś białem i lepkiem. Ból ustał odrazu.
Czy nie było to lekarstwo, o czem opowiadał nam Ngu-Ngu?
Jeżeli tak, to lekarstwo jest dobre.
Nigdy więcej nie będę dotykała ani ognia, ani gorącej wody!
Będę się trzymała od nich zdaleka.

Dzień nowych dziwów.

Dziś zrana przybiegł murzyn i coś krzyknął.
To porwał strzelbę i pobiegł do dżungli.
Zdaleka słyszałam huk wystrzałów, a jeden zupełnie blisko.
To powrócił bardzo zadowolony.

Za nim murzyni nieśli zabitego lamparta i dużego plamistego węża.

To jest dobry, bo zabija lamparty, napadające na szympanse.
Nienawidzę lamparta, bo zabił tatusia, Mi-Ri i małą szympansiczkę, która nawet chodzić nie umiała!
To tępi duże węże, które robią zasadzki na małpy.
Pamiętam, jak taki wąż połknął małego Akę…
Ludzie są bardzo potężni i mądrzy!
Mniejsi są od słoni, ale silniejsi.
Biały myśliwy tylko raz jeden strzelił i zabił ogromnego słonia.
Wtedy… na sawannie, w wąwozie, koło naszych gór, gdy jeszcze żyli tatuś i mamusia — biedaczka…
Gdyby szympanse były takie mądre, jak ludzie!
Nie potrzebowałyby chodzić na wodopój i szukać pożywienia na codzień.
O, ludzie są bardzo mądrzy! Oni wymyślili coś, w czem noszą i przechowują wodę. Nazywają to naczyniem.
Robią to z gliny. Widziałam dziś murzynki, wyrabiające naczynia. Spotkaliśmy je wpobliżu małej osady.
Zdaje mi się, że to nie trudna robota.
Gdybym powróciła do swoich, nauczyłabym szympansów robić naczynia z gliny.
Wtedy samce pokolei chodziłyby po wodę dla całego ludku, a małpy nie ginęłyby na wodopojach.
Najczęściej tam czyhają na nas wrogowie: lampart, wąż, krokodyl i cyweta.
Ludzie nie potrzebują codziennie iść do dżungli lub na sawannę po pożywienie. Robią to rzadko. Zebrawszy dużo pożywienia, przechowują je w domu…
Nauczę tego szympansów, gdy powrócę…
Nie wiem, czy powrócę do naszej osady na drzewach w dżungli…
Nie myślę o tem, bo dobrze mi jest z Zo-Zo.
I z To też.
Kocham go, bo zabija lamparty i węże.
Długo całowałam go w rękę zato, a on drapał mię za uchem.
Lubię to bardzo!

Dzień zdumienia.

Stało się coś, co narazie przeraziło mnie.
Teraz rozumiem, że to dobra i przyjemna rzecz!

Zo-Zo wsadziła mnie dziś do naczynia z wodą.

Białym kawałkiem, który ma piękną woń, niby kwiat, natarła mi całe ciałko.
Stałam się biała od piany, niby siwy Bo-Bo. Zo-Zo nazywa to mydłem…
Obmywszy z piany, wytarła do sucha i otuliła żółtą kołderką.
Zgrzałam się znakomicie.
Miałam czyste rączki, nóżki, brzuszek i pyszczek.
Czułam się doskonale i rechotałam wesoło.
Teraz codziennie będę się myła.
Byłam narazie zdumiona i przerażona. Teraz jest mi dobrze i przyjemnie.
Obeschnąwszy, pobiegłam znowu do miski.
Zatrzymała mnie jednak Zo-Zo, mówiąc:
— Dość, dość, Kasiuchno! Będziesz się myła z rana, w południe i wieczorem.
Zaczynam coraz więcej rozumieć mowę Zo-Zo.
Cieszy mnie to.
Zdaje mi się, że Zo-Zo i To rozumieją już moje okrzyki, rechotanie i mruczenie.
Nie jest to przecież trudne?!
Gdy się cieszę, roztwieram szeroko pyszczek i rechoczę:
— Ah! Ah! Ah!
Zdumiona wołam grubym głosem, wymawiając powoli:
— O! O! O!
Widząc kogoś obcego, lub coś niepokojącego mnie, mruczę:
— Uh… uh…
Zo-Zo i To niezawodnie rozumieją, co mówię do nich. Spełniają moje życzenia. Uspokajają, gdy się lękam. W nocy pochylają się nad moim koszykiem i otulają żółtą kołderką.
Bardzo polubiłam kołderkę. Ciepło mi pod nią, gdy mgła zimna opada na góry lub gdy wiatr wieje.

Nigdy nie rozstaję się ze swemi rzeczami.

Noszę pod pachą pamiętnik, spisany na kilku kawałkach kory i ciągnę za sobą kołderkę. Gdy się bawię, wymachuję nią, jak Ori-Ori kapelusikiem i rechoczę.
Wszyscy się śmieją i ja też.
Dziś To wziął moje kawałki kory i długo przeglądał.
Marszczył brwi. Widocznie myślał.
Nareszcie oddał mi mój pamiętnik i rzekł coś do Zo-Zo.
Oboje się śmiali i głaskali mnie po główce.
To teraz zawsze uważa, abym nie zapomniała i nie zgubiła pamiętnika. Sam starannie układa kawałeczki kory w koszyku.
Związał je razem, aby się nie rozsypywały.
O, ludzie są bardzo mądrzy i dobrzy!

Dzień spotkania.

Przybyliśmy wczoraj wieczorem do dużej osady.
Mieszkamy w obszernej chacie, gdzie jest ciemno i zimno.
Zo-Zo wyszła ze mną do ogrodu. Rosły tam drzewa pomarańczowe, mangowe i bananowe.
Bardzo dobry ogród!
Nagle ujrzałam szympansa i krzyknęłam ucieszona.
Szympans siedział na wysokim słupie. Był ponury i zamyślony.
Zarechotałam, wołając na niego.
Obejrzał się. Patrzył na mnie piwnemi oczami, pełnemi smutku.
Długo milczał. Nareszcie cicho rzekł:
— Nie mogę przyjść do ciebie. Jestem przykuty do łańcucha…
To mówiąc, brzęknął tem, co nazywał łańcuchem.
— Przegryź to i biegnij do mnie! — zawołałam.
— Nie mogę! — odparł, smutnie kiwając głową. — Mój łańcuch jest z żelaza. Twarde ono, ciężkie i dzwoni przy każdem poruszeniu.
Milczeliśmy, a Zo-Zo uważnie przysłuchiwała się naszej rozmowie.
— Dobrze ci jest u ludzi? — zapytałam.
Nie odpowiedział odrazu. Namyślał się przez chwilę, a później szepnął z westchnieniem:
— Ludzie są dobrzy dla mnie… Karmią mnie i poją… Nie rozumieją tylko tego, że ja bez wolności nie mogę żyć i nie chcę… Smutno mi jest…
— Jak się nazywasz? — spytałam.
— Aka — szepnął. — Tak mnie nazywali rodzice…
— Ja znałam Akę! — zawołałam. — Połknął go wąż nad małą rzeką, w dżungli!
— Szczęśliwy! — wyrwało się westchnienie z piersi szympansa. — Wolałbym umrzeć, niż wlec za sobą żelazo łańcucha.
Zaczęłam płakać.
Zo-Zo przytuliła mnie do piersi i poniosła dalej.
Biedny, biedny Aka! Taki piękny, duży szympans! Mógłby być obrońcą, a nawet wodzem ludku swego. Tymczasem siedzi na słupie smutny i samotny. Patrzy na daleką dżunglę, i słucha, jak dzwoni ciężki łańcuch żelazny.
Jacy dobrzy Zo-Zo i To, że pozostawili mnie na wolności.
Zato nigdy nie ucieknę od nich. Będę ich zabawiała i wiernie służyła!

Dzień dumy.

Jakże jestem szczęśliwa!
Biegałam dziś przed chatą. Znalazłam kij i bawiłam się nim. Przypomniałam sobie Ori-Ori, który chodził na dwóch nogach, podpierając się kijem.
Zo-Zo siedziała przed chatą. Przyglądała się mojej zabawie i śmiała się wesoło.
Nagle spostrzegłam, że z trzcinowej ściany wyślizgnął się mały wąż o płaskiej głowie i złych żółtych oczach.
Pełznął ku Zo-Zo, która go nie widziała.
Popędziłam ku wężowi, ciągnąc za sobą kołderkę i wywijając kijem. Dopadłam go wtedy, gdy już był przy nodze Zo-Zo.
Uderzyłam węża po głowie z całej siły.
Zwinął się w kłębek i bił ogonem o ziemię.
Zo-Zo spojrzała i z krzykiem odskoczyła.
Przybiegł To i dobił węża.
— To jadowita żmija! — mówił. — Mała Kaśka uratowała ciebie.

Zo-Zo i To pieścili mnie i częstowali różnemi smakołykami. Chrupałam sobie cukier (bardzo to lubię!) i czułam się dumną.
Rozumiem teraz Ngu-Ngu, który mówił, że jest dumny, bo dopomagał ludziom w walce ze śmiercią. Ja też dopomagałam! Dlatego jestem szczęśliwa i dumna.

Uratowałam kochaną, dobrą, pogodną jak niebo, Zo-Zo!

Dzień zupełnie nowych przeżyć.

Szliśmy dwadzieścia siedem dni.
Doszliśmy nareszcie do jeszcze większej osady.
Tu było bardzo dużo białych ludzi. Całe tłumy ich. Myślę, że wszyscy kochają Zo-Zo i To. Witali ich radosnemi okrzykami.
W południe Zo-Zo i To usiedli do dużej skrzyni, nad którą zwisała strzecha. Ja siedziałam w koszyku, pomiędzy Zo-Zo i To.
Nagle skrzynia zgrzytnęła, zafurczała, ryknęła.
Po chwili drgnęła i potoczyła się szybko.
Migały drzewa, chatki, ludzie. Uciekały, pozostając za nami.
Nie rozumiem, dlaczego stawały się takie malutkie nagle?
Przeganialiśmy ptaki, które umykały na wszystkie strony.
Dął mi w twarz silny wiatr. Dziwne to, bo liście na drzewach nie poruszały się wcale!
Bałam się trochę. Przycisnęłam się do Zo-Zo i uspokoiłam się odrazu. Zaczęłam się rozglądać.
Przed nami siedział murzyn i kręcił koło.
Skrzynia nasza skakała, drżała i wstrząsała nami.
Ryczała głucho i groźnie.
Zrozumiałam wkrótce, że czyni to wtedy, gdy na drodze zjawiają się ludzie lub zwierzęta. Na ten ryk wszystko schodziło z drogi lub uciekało.
— Malutka Kaśka po raz pierwszy jedzie autem! — rzekł ze śmiechem To.
Ta skrzynia nazywa się auto? Dziwne słowo!
Gdy zatrzymaliśmy się na obiad, spostrzegłam, że auto ma cztery bardzo grube koła, że pije wodę, że sapie głośno i warczy bez przerwy.

Czy auto jest straszniejsze od lamparta i węża?

Dzień pożegnania z krajem.

Długo jechaliśmy autem.
Dotarliśmy nareszcie do osady, którą nazywają miastem.
Stoi ono nad wodą. Duża to woda, bo brzegów nie widać.
Niebieska jak niebo.
Jest to morze!
„Wujek“ Ori-Ori wspominał niegdyś o morzu.
Mówił, że za niem biali ludzie mają swoje osady.
Chciałam się napić z morza, lecz woda była gorzka i słona.
Przeraziło mnie to.
Plułam i płakałam.
Zo-Zo dała mi cukru.
Odrazu pocieszyłam się, chrupiąc słodki, biały cukier.
Gdy siedziałam na brzegu, wpełznął na mnie duży czarny pająk.
Wlazł mi na pyszczek. Chciałam zrzucić go.
Ugryzł mnie w powiekę i uciekł.
Krzyknęłam i zaczęłam płakać.
To obejrzał moje oko. Obmywał i smarował powiekę. Zo-Zo obwiązała mi twarzyczkę białą płachtą i położyła do koszyka.
Nie spałam całą noc. Oko obrzękło mi strasznie i bolało. Zdawało mi się, że płonie cała głowa. Dreszcze wstrząsały mną. Nie mogłam się zagrzać pod kołderką.

Wtedy To dał mi jakiegoś kwaśnego lekarstwa i trochę cukru. Jeszcze raz obmyto mi powiekę, wysmarowano czemś, co gryzło i piekło straszliwie. Dopiero, gdy Zo-Zo przyłożyła mi do oka namoczoną płachtę i znowu obwiązała główkę, usnęłam nareszcie.

Jednak dwa dni chodziłam z opuchniętą i wykrzywioną twarzyczką.
Strasznie wyglądałam! Ciągle przyglądałam się sobie w miseczce z wodą.
Nie mogłam nawet pisać…
Teraz wszystko minęło. Już zapomniałam o jadowitym pająku i bólu.
Jacyż dobrzy i mądrzy są ludzie! Ja kocham ludzi!
Coraz bardziej rozumiem teraz słowa Ngu-Ngu i Ori-Ori, którzy o ludziach mówili dobrze…

Dziadziuś Bo-Bo nie lubił ich. Pewno dlatego, że nie znał ludzi.

Długie i przykre dni.

Płyniemy…
Ogromne, żelazne pudło, ze sterczącemi nad niem drzewami bez kory i gałęzi, ludzie nazywają okrętem.
Ma on biały komin, z którego bucha czarny dym. Wpobliżu komina jest bardzo gorąco. Myślę, że w jego wnętrzu pali się ogień. Nie wiem, dlaczego potrzebne są ogień, dym i komin?
Okręt ryczy i wyje daleko głośniej i przeraźliwiej od auta.
Cały tłum ludzi mieszka na okręcie.
My śpimy w małej chatce z okrągłem okienkiem, które zawsze pozostaje zamknięte.
To pewnego razu otworzył je, lecz natychmiast wdarła się do naszej chatki słona woda.
Okręt kołysze się, skacze na górach, które biegną po morzu.
Są to fale. Na ich grzbietach syczy biała piana.
Fale rzucają okręt do góry, lub ciskają go nadół.
Ludzie leżą i jęczą. Mają obwiązane głowy białemi płachtami, łykają kwaśną cytrynę (ja nie lubię cytryny) i piją zimną wodę.
Niektórzy z nich robią zabawne miny. Krzywią się i otwierają usta.
Chodzą, zataczając się. Ori-Ori też tak chodził, gdy opowiadał o swoim pijanym kataryniarzu.
Z pewnością ten kataryniarz ciągle pływał na okręcie? Inni patrzą tylko w niebo i boją się poruszyć z miejsca.
Zrozumiałam nareszcie, że wszyscy zapadli na morską chorobę.
Wiem już, że ludzie nie mogą jej uleczyć.
Zo-Zo też choruje, chociaż taka dobra! Nie zapomina opiekować się mną.
Karmi mnie teraz, poi, a nawet obmywa pyszczek, rączki i nóżki To, który, zdaje się, nic sobie z morza nie robi.
Co do mnie, to mogę jeść… Chociaż nie bardzo, bo chwilami serce mi gwałtownie bije i czuję zawrót głowy.
Wtedy padam plackiem na podłogę i krzyczę na całe gardło.
Wszyscy się śmieją dookoła.
To zaś zabiera mnie i układa w koszyku.
Zasypiam i wtedy nic już nie czuję.
Morze wciąż szumi i pluska.
Dmie wiatr, który z dniem każdym staje się chłodniejszy.
Ciągle otulam się w żółtą kołderkę.
Ach! Zapomniałam opowiedzieć o tem, jak przydała mi się kołderka.
Na okręcie płyną razem z nami dwa duże, rude psy.
Okropnie brzydkie zwierzęta!
Ciągle się kłócą i gryzą ze sobą o byle co.
Nie lubią mnie i warczą, gdy ujrzą.
Boją się zbliżać do mnie, bo pozostaję ciągle przy Zo-Zo i To.
Wczoraj To pozostawił mnie samą.
Obrzydłe psiska zwęszyły mnie i zaczęły się skradać.
Nie spostrzegłam ich, bo spałam w koszyku.
Obudziło mnie słońce. Rzuciło na mnie gorące promienie.
Dawno już nie czułam tak błogiego ciepła.
Ucieszyłam się bardzo.
Rechocząc radośnie: Ah! Ah! Ah!, wyskoczyłam z koszyka.
Jak zwykle, wymachiwałam swoją kołderką. Wtedy ujrzałam czatujące na mnie psy.
Nie zdążyłam krzyknąć, gdy ze skowytem uciekły.
Nastraszyła ich żółta kołderka, którą wymachiwałam nad głową. Cha! cha! cha!
Głupie psiaki!
Odtąd już omijają mnie i podwijają ogony na mój widok.
Straszę je, podnosząc wysoko kołderkę i gwiżdżąc głośno, czego nauczył mnie miły, kochany „wujek“.
Psy zmykają, jakby je kto gonił i włażą w najdalsze kąty.
Żeby być poważanym i wzbudzać strach, wcale nie potrzeba być olbrzymem, jak słoń lub hipopotam.
Trzeba tylko mieć żółtą kołderkę i umieć gwizdać.
Tak myślałam.
Dziś To, opowiadając o mojem spotkaniu z psami, rzekł:
— Żeby wzbudzić szacunek — wcale nie trzeba być silnym, dość być mądrym!
Więc jestem mądra.
Zdaje się, że jest to dobre słowo.
Chciałabym jeszcze być szlachetną.
Tak, jak pouczał sędziwy Ngu-Ngu figlarnego „wujka“ Ori-Ori.
Czuję, że wtedy wszystko będzie dobrze!
Tymczasem czuję się dość mądrą, aby opędzić się od psów całego świata.
Fiu! Fiu! Fiu-u-u-fiut!

Pierwszy dzień na nowej ziemi.

Wczoraj późno wieczorem opuściliśmy okręt.
Już nie widzę małego, okrągłego okienka, ciągle zalewanego zieloną wodą.
Nie bujamy już na falach.
Z okrętu jechaliśmy autem po…
Nie wiem, jak się to nazywa! Może to też miasto, lecz jakież ogromne!
Z obydwóch stron drogi ciągnęły się jakieś góry.
W górach ujrzałam mnóstwo jaskiń, a wszystkie się świeciły.
Stały długie szeregi słupów. Na nich paliły się niebieskie słońca.
Na morzu było ciemno. Tu — jasno, niby w dzień. Dlaczego? Dziwi to mnie.
Spaliśmy w dużej chacie, bardzo jasnej, ciepłej i pięknej.
Bardzo mi się to podoba.

Dzień drugi w mieście.

Teraz wiem, że jesteśmy w mieście.
Mieszkamy w hotelu. Chatę, gdzie spaliśmy, nazywają ludzie pokojem.
Uczę się coraz nowych słów.
Z każdym dniem rozumiem lepiej, o czem mówią ludzie.
Zo-Zo i To wyszli i pozostawili mnie samą.
Bawiłam się, tarzając po czemś miękkiem, leżącem na ziemi.

Później pisałam i oglądałam cały pokój.
Na jednej ścianie wykryłam dziwną rzecz.

Była to biała, błyszcząca, zimna tafla, podobna do powierzchni jeziora.
Cały pokój odbijał się w niej, jak niebo odbija się w wodzie.
Zbliżywszy się, ujrzałam małą szympansiczkę.
Niosła pod pachą paczkę kory. To ona pisze pamiętnik?!
W drugiej rączce miała żółtą kołderkę. Zupełnie taką, jak moja!
Pobiegłam do małpki.
Uderzyłam się czołem o twardą, zimną taflę.
Skrzywiłam się z bólu. Szympansiczka uczyniła to samo.
Mimo bólu, zaśmiałam się. Małpka też się śmiała.
— Chodź tu! — zawołałam.
Nie słyszałam głosu szympansiczki.
Dotknęłam jej ręką. Nie poczułam nic, oprócz zimnej, twardej, jak kamień tafli.
— Aha! — pomyślałam. — Coś przezroczystego, jak woda, rozdziela nas.
Zaczęłam zaglądać za taflę. Nikogo tam nie było. Wołałam głośno, — nikt nie odpowiadał.
Stanęłam na dawnem miejscu. Wnet ujrzałam małpkę.
Z pod pachy wypadł mi mój pamiętnik.
To samo przydarzyło się szympansiczce.
Zamyśliłam się. Nagle przypomniałam sobie, że odbicie swoje codziennie widzę w miseczce z wodą. Może to też odbicie?
Wkrótce przekonałam się, że w tej zimnej, połyskującej tafli niema żadnej małpki. Zjawiałam się w niej sama, gdy podchodziłam blisko.
Już mnie tafla nie bawiła odtąd.
Przyglądałam się swemu odbiciu. Przy tej czynności zastała mnie Zo-Zo.
Zaśmiała się i rzekła:
— Kaśka, nie przyglądaj się w lustrze, za mała jesteś na to!
Tafla nazywa się lustrem. Ho! Ho!
Zo-Zo podeszła do lustra i zaczęła poprawiać sobie włosy.
W lustrze natychmiast zjawiła się druga Zo-Zo. Powtarzała wszystko to, co robiła moja opiekunka.
Rozumiem teraz, co to jest lustro. Nie wiem tylko, do czego służy.

Trzeci dzień.

Do naszego pokoju przyszło dużo ludzi. Nie znałam ich.
Byli to mężczyźni, czyli panowie, jak mówi Zo-Zo, i kobiety, albo panie.
Wszyscy mieli bardzo piękne ubrania.
Przyglądali się mnie ze zdziwieniem i co chwila wybuchali śmiechem.
Nie podobało mi się to i trochę przerażało. Tuliłam się do Zo-Zo.
Nagle jedna z pań chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do siebie.
Zabolało mnie ramię, bo szarpnęła mnie z siłą.
Krzyknęłam i wyrwałam rączkę.
Przy tym szybkim ruchu zadrapałam rękę pięknej pani.
— Brzydka małpo! — zawołała ze złym śmiechem i pociągnęła mnie za ucho.
Zo-Zo broniła mnie, lecz ja nie chciałam puścić tego płazem.
Zwróciłam do niedobrej pani twarz i zarechotałam głośno:
— Jesteś zła, bardzo zła! Krzywdzisz i sprawiasz ból małej małpce-sierotce, która ci nic złego zrobić nie chciała. Uh! Uh! Uh!
Wszyscy oprócz Zo-Zo, śmiali się głośno, patrząc na mnie.
Poczerwieniałam i zaperzyłam się na dobre.
Powtarzałam coraz uparciej:
— Uh! Uh! Jesteś zła, bardzo zła!
Zo-Zo zaniosła mnie do drugiego pokoju i, pogłaskawszy, powiedziała:
— Uspokój się, Kaśka! To — drobiazg! Bywają gorsze krzywdy na świecie!
Umilkłam, lecz gorżko płakałam.
Gdy powrócił do domu To, pokazano mnie znowu gościom.
To zmusił mnie gwizdać, chodzić na dwóch nogach i fikać koziołki.
Później powiedział:
— Kasieńko, przynieś kołderkę!
Pobiegłam do swego koszyczka, wydobyłam kołderkę i przyniosłam.
Wszyscy się zdziwili.
— Kasieńko, gdzie jest chleb?
Wdrapałam się na krzesełko i rączką wskazałam chleb, leżący na stole.
— Zadziwiające! — wołali panowie i panie.
— Kaśka nasza wszystko rozumie i rozmawia z nami. Zaczynamy potrosze rozumieć jej mowę — objaśniała Zo-Zo.
— Zadziwiające! — powtórzył jakiś pan. — Czyżby było prawdą, że człowiek pochodzi od małpy?
Zaczęłam się nagle śmiać:
— Cha — cha — cha — cha!
Zabawny jest ten siwy pan! Jakże może człowiek pochodzić od małpy?
Ludzie tacy piękni, a my — brzydcy. Ludzie zabijają nas, kiedy chcą.
Ja, niechcący, zadrapałam rękę niedobrej pani i — tyle krzyku i gniewu o to! Nie! To jest niemożliwe!
Cha — cha — cha!
Drugi pan z uśmiechem rzekł:
— A może małpy pochodzą od człowieka?
— Cha! cha! cha! — rechotałam, zataczając się od śmiechu.
Małpki pochodzą od człowieka?! Cha — cha — cha!
Gdyby tak było, byłyby potężne i mądre, jak ludzie.
Tymczasem są bezbronne, krzywdzone przez wszystkich.
Zresztą, gdyby były do ludzi podobne, zabijałyby inne zwierzęta.
Szympanse, a nawet „Długie Pyski“ tego nigdy nie robią. Nigdy! Nie umieją napadać, umieją tylko odważnie bronić słabszych. Tak uczynił bohaterski Rru, wódz naszego ludku. Rru — mój ojciec…
Cha! cha! Ludzie są bardzo zabawne istoty…
Uspokoiłam się i już nie czułam urazy do pięknej a niedobrej pani…
Cha, cha, cha!

Dzień rozmyślań.

Napisałam przed kilku dniami, że ludzie — to zabawne istoty. Zdaje mi się teraz, że napisałam źle.
Zaszły dwa wypadki.
Dziś z rana drzwi naszego pokoju pozostały otwarte.
Nagle usłyszałam szczekanie. Zaciekawiona porwałam kołderkę, z którą się nie rozstaję i zajrzałam przez szparę.
Przy drzwiach stał malutki piesek, biały, niby z puchu zrobiony. Miał czarny nosek i czarne oczka.
Merdał ogonkiem i szczekał.
Przypadał do ziemi i odskakiwał nagle. Rozumiałam, że zachęca mnie do zabawy.
Udałam, że uciekam i wśliznęłam się do pokoju. Piesek — za mną.
Ukryłam się w kąciku za szafą. Piesek znalazł mnie i cieniutkim głosem ujadał.
Pobiegłam ku niemu, chcąc go pogłaskać.
Zaczął kręcić się po pokoju. Udawał, że boi się i zmyka.
Skowytał z uciechy i piszczał radośnie.
Nareszcie zmęczyliśmy się oboje.
Piesek położył się, otworzył pyszczek, wywiesił język i ciężko dyszał.
Cichutko usiadłam obok niego. Głaskałam go i drapałam za uchem.
Wiem, że to bardzo przyjemne, bo To często w ten sposób pieści mnie.
Nowy przyjaciel zmrużył czarne oczka, zamknął różowy pyszczek i cicho postękiwał.
Nagle otworzyły się drzwi i jakiś nieznajomy pan zawołał:
— Fifi, gdzie przepadasz? Chodź tu!
Piesek z podwiniętym ogonkiem, piszcząc żałośnie, podreptał za swoim panem. Był smutny i wylękły.
Popędziłam za nim, wołając po swojemu:
— Fifi! Fifi! Zostań ze mną! Zabawmy się jeszcze!
Wypadłam do długiego pokoi u o kilku drzwiach.
To nazywa ten pokój korytarzem.
— A pójdziesz precz, obrzydliwa małpo! — krzyknął nieznajomy pan i tupnął nogą.
Nie wiedziałam, że ludzie tupią nogami w gniewie, więc dalej biegłam z małym Fifi.
— Czekajże, poczwaro! — mruknął pan i zawołał. — Medor, tu!
Z pokoju wybiegł ogromny pies w białe plamy. Stanął tuż przede mną.
— Medor! Weź ją! N-no! — ryknął człowiek.
Wskazywał palcem na mnie.
Medor szczerzył kły i warczał.
Ha! Ja się znam na psach. Mam na nie sposoby!
Machnęłam kołderką pod samym nosem Medora. Gwizdnęłam przytem przeraźliwie, przeciągle.
Niedobry pan drgnął. Medor nagle podwinął ogon i rzucił się do ucieczki.
Stracił jednak kierunek, podbił swego pana i przewrócił go.
Łoskot nastraszył Fifi. Umykał z piskiem. Zniknął w swoim pokoju.
Nie czekając, co z tego wszystkiego wyniknie, zwiałam do siebie.
Wlazłam do koszyczka i nakryłam się kołderką.

Leżąc, śmiałam się, śmiałam, przypominając całe zajście.
Wkrótce doszedł mnie żałosny skowyt Medora, ciężkie ciosy kija i złośliwe okrzyki niedobrego pana.

Tak? Ten pan jest zły i niemądry.
Przerwał moją zabawę z Fifi; zasmucił nas oboje. Rozkazywał Medorowi skrzywdzić mnie. Gdy nastraszony pies przewrócił go, bił go teraz…
Ten pan jest zły. Pan jest człowiekiem. Rozumiem teraz, że ludzie bywają źli lub dobrzy, jak Zo-Zo.
To jest dobry dla mnie. Są też jeszcze inni dobrzy ludzie.
Dziś, wyłażąc z koszyczka, zaczepiłam się nóżką o coś ostrego.
Nie mogłam się zwolnić. Przewróciłam się nawznak wraz z koszykiem.
Przestraszyłam się i zaczęłam krzyczeć.
W pokoju nikogo nie było. Krzyczałam długo, wołając na pomoc.
Nareszcie posłyszała moje krzyki młoda kobieta. Przychodzi ona codzień z rana, sprząta pokój, przynosi pożywienie. Jest to służąca.
Oswobodziła mnie i wzięła na ręce.
Głaskała i powtarzała:
— Biedaczka! Malutka biedaczka!
Czułam wdzięczność dla niej, bo była dobra. Objęłam ją za szyję i chciałam pocałować.
Skrzywiła się nagle i zasłoniła twarz dłonią.
Co to znaczy? Dlaczego tak uczyniła?
Młoda kobieta jest dobra, lecz…
Nie wiem, jak to nazwać…
Coś zasmuciło mnie nagle...
Ludzie są dobrzy lub źli.
Których jest więcej? O, gdyby byli tylko dobrzy ludzie! Wtedy wszystkim na świecie żyłoby się dobrze. I ludziom i szympansom, i „Długim Pyskom“, i słoniom.
A może też lampartom i plamistym wężom?
Nie chcę tego, bo nienawidzę ich! Za co lampart zabił Rru?
Co zrobił wężowi mały Aka? A przecież wąż połknął go?
Gdyby wszystko, co żyje na ziemi, było dobre, jakże szczęśliwie płynęłoby życie!

Dzień, w którym staję się podobną do Ori-Ori.

Drżałam przez cały dzień.
Nie mogę się zagrzać nawet pod kołderką.
Zo-Zo spostrzegła to i, naradziwszy się z To, wyszła na miasto.
Ja nie lubię, gdy Zo-Zo nakłada kapelusz. Wiem, że wychodzi z domu.
Tęsknię za nią i płaczę nieraz.
Zo-Zo powróciła prędko. Rozwiązała paczkę.
— Chodź, Kasiuchno! — zawołała. — Ubiorę ciebie.
Wkrótce miałam na sobie czerwone spodenki i kurteczkę ciepłą, na nogach czarne pończoszki.
Odrazu poczułam się lepiej. Chłód nie dokuczał więcej.
Obejrzałam siebie w lustrze. Bardzo piękne ubranko!
Przypomniałam sobie Ori-Ori. Muszę teraz robić zawsze to, co on czynił.

Zaczęłam chodzić na dwóch nóżkach; czasami tylko podpierałam się rączką.

Fikałam koziołki i sama nauczyłam się robić saltomortale double, czem się tak chełpił „wujek“.
Spróbowałam nawet rozbujać się dobrze na firance, niby na lianie.
To pogroził mi palcem.
— Aha! — pomyślałam. — Nie wolno? Dobrze — nie będę tego robiła! Starsi, a tem bardziej ludzie, wiedzą co można, a czego — nie.
Gwizdałam na różne głosy. Później porwałam laskę To i zaczęłam wywijać nad głową, aż furczała.

Zo-Zo i To śmiali się, patrząc na moje figle.

Wdrapałam się na krzesełko i kijem zrzuciłam z wieszadła kapelusz To.
Chciałam nałożyć go, aby później pięknie kłaniać się, jak ludzie.
Jednak kapelusz nakrył mnie aż do ramion.
Z trudem wylazłam z pod ciężkiego kapelusza… Trochę się nawet przeraziłam…
Ujrzawszy siebie w lustrze, zaśmiałam się z radości.
Mam bardzo piękne czerwone ubranko.
Jestem szczęśliwa.
Płakałam, gdy Zo-Zo, układając mnie do snu, zdjęła go ze mnie… Zato nałożyła mi długą, białą koszulkę. Teraz nie boję się zimna!
Dobra, miła Zo-Zo!

Dzień zdumienia.

Teraz stale chodzę w ubranku.
Jestem małym Ori-Ori! Chciałabym być do niego podobną! Nieść wszystkim radość i wesołość. Pomagać w nieszczęściu, ratować w niebezpieczeństwie.
Nie wiem, czy potrafię?
Dziś miałam dziwną przygodę… Jestem zdumiona, bo nic nie rozumiem.
Zo-Zo i To ubrali się i, pogłaskawszy mnie, wyszli z domu.
Po ich odejściu popłakałam trochę. Zawsze smutno mi jest, gdy odchodzą.
Jednak trzeba było coś robić.
Wzięłam swój pamiętnik, wdrapałam się na kanapę i pisałam.
Nagle w stojącem naprzeciw lustrze spostrzegłam, że drzwi odchylają się powoli.
— Uh! Uh! — mruknęłam pocichu.
Jakiś nieznajomy człowiek wetknął głowę przez szparę. Bacznie oglądał pokój i nadsłuchiwał.
Zaczaiłam się i milczałam.
Myślałam, że może, jak Fifi, człowiek chce się bawić ze mną.
Człowiek bez szmeru wśliznął się do pokoju. Stąpając na palcach, przeszedł dalej i zbliżył się do szafy.
Otworzył ją i zaczął wyrzucać ubranie i różne połyskujące drobiazgi. Zo-Zo nosi je na szyi, piersi i palcach. Błyszczą one i lśnią się od białych i czerwonych kamieni.
Teraz już wiedziałam, ze nieznajomy chce się bawić ze mną!
Inaczej nie składałby tego wszystkiego na podłodze. Robił to dla mnie, abym mogła bawić się świecidełkami.
Zo-Zo nie daje mi ich do rąk.
Gdy się zbliżam do nich, mówi zwykle:
— Nie można, Kasiuchno, to są klejnoty, bardzo kosztowne rzeczy! Możesz gdzieś zarzucić…
Bardzo byłam wdzięczna nieznajomemu, że chce mnie zabawić.
Postanowiłam sprawić mu przyjemność i rozweselić go.
Spostrzegłam, że miał posępną, bladą twarz. Pomyślałam, że jest smutny.
Wnet go rozweselę!
Zeskoczyłam z kanapy, nałożyłam na głowę kołderkę i wzięłam laskę To. Cichutko wśliznęłam się do pokoju, gdzie był nieznajomy. Skradałam się tak cicho, że nic nie słyszał.
Stanęłam obok niego i gwizdnęłam z całej mocy.
Nieznajomy krzyknął przeraźliwie i pobiegł ku drzwiom.

Goniłam go i tłukłam kijem po nogach, krzycząc na cały głos:

— Ah! Ah! Ah!
Wesoła to była zabawa!
Nieznajomy, nie oglądając się, wypadł na korytarz i potrącił przechodzącego z tacą człowieka.
Coś posypało się z brzękiem i hałasem. Rozległy się krzyki i tupot nóg.
— Złodziej! Złodziej! Trzymaj! — wołano ze wszystkich końców domu.
Co to jest złodziej? Nie rozumiem...
Hałas i zgiełk przeraził mnie. Schowałam się pod stół.
Wkrótce w domu wszystko się uspokoiło.
Wdrapałam się znowu na kanapę i myślałam nad tem, co zaszło.
Rozmyślając lub przypominając sobie minione czasy, zwykle kiwam się. Czynię tak nieraz przez długi czas... Zdaje mi się wtedy, że wiszę na lianie nad ziemią i bujam się.
Z wysokości widzę wszystko, jak na dłoni.
Przypomina mi to też dżunglę, niebotyczne drzewa mahoniowe, mamusię, obrońców, stróżujących po nocach, tatusia i wesołego Ori-Ori.
Posłyszawszy kroki Zo-Zo i To (ja zawsze poznaję ich kroki zdaleka), przestałam kiwać się i czekałam.
Zo-Zo i To przyszli z całym tłumem ludzi. Byli wśród nich tacy, którzy, jak „wujek“, mieli świecące guziki.
Wszyscy mówili naraz, oglądali otwartą szafę i rozrzucone na podłodze rzeczy.
Wśród nieznajomych spostrzegłam człowieka, który zakradł się do naszego mieszkania i chciał ze mną się bawić.
Pytano go o coś. Odpowiadał cichym, wylękłym głosem, wskazując na mnie i na swoje nogi.
— Małpka spłoszyła złodzieja! Dzielna małpka! — wołali ludzie.
Co to znaczy „złodziej“ i „dzielna“?
Nareszcie nieznajomi opuścili pokój.
Zo-Zo wzięła mnie na ręce i pieściła.
To uśmiechnął się i powiedział:
— Kaśka — nasz wierny stróż!
„Stróż?“ Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo!
Kto mi to wszystko objaśni?
To znalazł wśród rozrzuconych rzeczy laskę, którą zostawiłam przy progu.
Pokazywał ją Zo-Zo i śmiał się wesoło.
Cha! Cha! Cha! — wtórowałam mu.
Porwana niepojętą radością, dałam susa z rąk Zo-Zo.
Udało mi się zrobić aż dwa obroty w powietrzu. Saltomortale double!
— Ah! Ah! Ah! — rechotałam z dumą.
Czułam, że staję się coraz bardziej do Ori-Ori podobną.
Może i ja pomogłam komuś w nieszczęściu?
Może byłam szlachetną!
Jestem dziś bardzo, bardzo szczęśliwa, chociaż nie wiem — dlaczego?

— Ah! Ah! Ah!

Dzień, w którym naprawdę byłam szlachetna.

Dziś nabroiłam...
Ho, ho, wiem, że nabroiłam!
Wlazłam na stolik, stojący przed lustrem. Poco to zrobiłam?
Chciałam spróbować, czy przyjemne jest to, co robią Zo-Zo i To, wychodząc z domu.

Otworzyłam piękne, przezroczyste pudełko i wyjęłam z niego puszek.

Wiem, że Zo-Zo dotyka nim swojej twarzy.
Zrobiłam to samo. Nagle ujrzałam w lustrze, że mam cały pyszczek biały.
Pozostawało teraz naśladować To.
Wzięłam małą buteleczkę i zaczęłam wylewać sobie na głowę zimną, bardzo zimną wodę. Czułam piękną woń. Zupełnie, jak kwiaty, rosnące w dżungli, lub stojące na stole przed kanapą.
Jednak woda trafiła mi do oka.
Gryzła i piekła nieznośnie. Krzyknęłam i szybko zsunęłam się ze stolika.
Tarłam sobie twarz piąstkami. Miałam oczy zamknięte. Potrąciłam przezroczyste pudełko z puszkiem. Upadło z brzękiem i rozprysło się na drobne kawałki.
Nabroiłam, oj, nabroiłam!
Wkrótce ból w oku ustał. Tylko piekło jeszcze trochę.
Obejrzałam siebie w lustrze. Włosy miałam mokre, lecz starłam z pyszczka biały proszek.
Po krótkim namyśle zgarnęłam kawałki stłuczonego pudełka do kąta i usiadłam na kanapie.
Miałam minę niewiniątka. Serce jednak niespokojnie tłukło się w piersi.
Kiwałam się długo, nie wiedząc, co począć.
Wkrótce powróciła Zo-Zo. Rzuciłam się do niej z płaczem i o wszystkiem opowiedziałam. Mówiłam długo, płakałam i przepraszałam.
Zo-Zo nie zrozumiała mnie jednak, bo głaskała i powtarzała:
— Malutka, grzeczna, dobra Kasiuchna!
Nie! Nie jestem grzeczna i dobra, bo nabroiłam!
Wieczorem już leżałam w koszyczku, gdy usłyszałam głos Zo-Zo.
Podniosłam główkę i ujrzałam Zo-Zo. Robiła gorzkie wyrzuty służącej. Pokazywała jej kawałek stłuczonego przeze mnie pudełka.
Służąca płakała i coś mówiła żałosnym głosem.
Zrozumiałam wszystko. Zo-Zo myślała, że służąca zbiła piękne pudełko.
Nie mogłam patrzeć na łzy.
Wyskoczyłam z koszyka i pobiegłam do Zo-Zo.
Zaczęłam znowu opowiadać, jak było, rechotać, płakać i mruczeć.
Zo-Zo wciąż nie rozumiała.
Wtedy wskoczyłam na stolik i pokazałam, jak się stało nieszczęście. Rączką, chociaż bardzo mi drżała, wskazywałam na stłuczone pudełko, leżące w kącie, później uderzyłam się w pierś. Zapłakałam i mruczałam cichutko:
— Uh! Uh! Uh! Uh!
Nareszcie Zo-Zo zrozumiała wszystko.
Służąca wyszła uspokojona.
Siedząc na stoliku, oczekiwałam, co się ze mną teraz stanie.
Zo-Zo mówiła coś do To. Słuchał uważnie i podnosił ramiona. Zdawało mi się, że był zdumiony.
Długo naradzali się.
Drżałam z zimna i strachu.
Zo-Zo zdjęła mnie ze stolika, ułożyła w koszyku i rzekła:
— Śpij, Kasiuchno, jesteś bardzo szlachetna! Winy swej nie ukryłaś i na niewinną dziewczynę nie złożyłaś! Bardzo dobrze! Tylko więcej nie tłucz nic.
Jestem szlachetna, jak Ori-Ori!
Jakie szczęście!
Nie mogłam spać z radości.
Myślałam, że sędziwy Ngu-Ngu pochwaliłby mnie z pewnością, i... kichałam. Zaziębiłam się, siedząc bez ubranka na stoliku przed lustrem.
Ale to nic! Jestem szlachetna — to grunt, jak mówił „wujek“.

Dzień nowej zabawy

Zo-Zo i To nigdzie nie wychodzą z domu.
Bardzo się cieszę z tego! Zabawiałam moich opiekunów, jak mogłam. Nauczyłam się gwizdać strasznie głośno. Wkładam sobie cztery palce w usta, prężę język i dmę z całej mocy.
Wtedy rozlega się świst...
Tak gwizdać umiał Ori-Ori. Nie potrafił nauczyć mnie tego. Sama doszłam do tej sztuki!
To, patrząc na mnie, zanosi się od śmiechu.
Robi to samo. Gwiżdżemy oboje i śmiejemy się.
Zo-Zo zatyka uszy. Jednak też się śmieje.
Zabawiamy się doskonale!
Nareszcie przerwaliśmy nasze figle.
Zo-Zo zaczęła grać na tem, co nazywa skrzypcami.
Bardzo lubię, gdy gra! Usadawiam się wtedy wpobliżu i obejmuję Zo-Zo za nogę.
Siedzę cichutko. Boję się poruszyć.
Wydaje mi się, że zdaleka płyną znajome głosy.
Co to jest? Może to szumią zielone korony drzew w dżungli?
Może szemrze i pluska potok, biegnący z gór? Śpiewa i cicho szeleszcze wśród liści i konarów wiatr, zalatujący z sawanny?
A to? Huczy woddali nadciągająca burza?
Ktoś woła: Ket! Ket! Ket!
Inny znowu śmieje się dźwięcznie. Niby świergot ptaszków. Nagle rozlega się tęskny płacz…
Lubię, bardzo lubię grę Zo-Zo.
Lekko, trochę smutno na sercu, lecz dobrze, bardzo dobrze!
Gdy skończyła, zajrzałam do pokoju To.
Siedział przy stole i pisał.
Przypomniałam sobie, że już od kilku dni nie pisałam.
Nic osobliwego nie zdarzyło się. Nie miałam o czem pisać.
Zresztą byłam zaziębiona. Kichałam bez przerwy. Znowu byłam podobna do Ori-Ori. „Wujek“ też kichał, przemoczywszy nogi podczas nocnej wyprawy, gdy mnie poszukiwał.
Zabrałam się do pisania.
Z przerażeniem spostrzegłam, że na moich kawałeczkach kory już niema miejsca. Były szczelnie zapełnione wydrapanemi przeze mnie znaczkami pisma szympansiego. Co robić?

Zaczęłam się oglądać bezradnie. Moje zakłopotanie spostrzegł To.

Wstał i położył przede mną coś białego. Później mały zielony patyczek.
— Pisz, Kaśka! — rzekł. — Teraz zawsze będziesz miała papier i ołówek.
Długo nie mogłam dać sobie rady z temi rzeczami.
To włożył mi ołówek do rączki i nauczył, jak trzeba pisać na papierze.
Ludzie znają mnóstwo pożytecznych rzeczy!
To zabrał mi mój stary pamiętnik, owinął go w papier i schował.
Bardzo mu byłam wdzięczna. Już kruszyć się zaczęła sucha kora.
Teraz piszę obok To. Stoję na krzesełku i drapię ołówkiem po papierze.
Gdy się zmęczyłam, zaczęłam biegać po pokoju.
Wkrótce znudziło mnie to. Nie chciałam przeszkadzać swoim opiekunom.
To wciąż pisze. Zo-Zo siedzi w fotelu i czyta.
Nie mogę przerywać im tego zajęcia.
Wlazłam na kanapę, a później wskoczyłam na jej poręcz.
Nad kanapą w pokoju To wisi coś bardzo zabawnego i tajemniczego.
Jest to długie pudło z małemi drzwiczkami.
W drzwiczkach połyskuje to, z czego ludzie robią okna.
Nazywają to szkłem. Jest ono zawsze zimne i przezroczyste, jak woda.
Nim to zrozumiałam, kilka razy dotkliwie stłukłam sobie czoło i nos o szkło okna. Teraz już tego nie robię! Ho, ho, jestem mądra i o wielu rzeczach mam pojęcie.
Gdybym się dostała do swoich szympansów, długo opowiadałabym im o różnych dziwach. Miasto, domy i pokoje ludzi są pełne dziwów.
Cichutko i ostrożnie otworzyłam oszklone drzwiczki.
Wewnątrz było okrągłe, białe koło z czarnemi znakami i dwiema strzałkami. Jedna była krótsza, druga — dłuższa.
Coby to mogło być?
Pod białem kołem wisiało inne mniejsze i wahało się na prawo i na lewo.
Zabawne!
Słyszę często, że w tem pudle coś dzwoni. Czasem krótko — jeden zaledwie raz, czasem — długo. Dzwoni jednostajnie, miarowo.
— Bom! Bom! Bom!
Przed dzwonieniem coś zgrzyta we wnętrzu pudła, a potem długo huczy, coraz ciszej, aż zamilknie zupełnie.
Wtedy słyszę tylko lekkie szczękanie:
— Tik — tak! Tik — tak! Tik — tak!
Bardzo zagadkowa sprawa z tem pudełkiem!
Należało zbadać wszystko dokładnie.
Dotknęłam kiwającego się koła. W tej samej chwili coś zgrzytnęło i zaczęło dzwonić.
Stało się to tak niespodziewanie, że drgnęłam i obsunęłam się z poręczy. Żeby nie spaść, uczepiłam się pudła.
Zerwało się i z brzękiem runęło na kanapę.
Wrzasnęłam, bo przycisnęło mi nóżki.
Zo-Zo porwała się z fotelu i podbiegła do mnie.

— Niegrzeczna jesteś, Kaśka — rzekła z wyrzutem. — Mówiono mi, ze szympansiczki są zawsze grzeczne, tymczasem…

Przerwałam jej i zaczęłam mówić, że chciałam zbadać tajemnicze pudełko.
Przecież musiałam wiedzieć, kto tam siedzi, zgrzyta, dzwoni i szczęka?
Zo-Zo nie rozumiała mnie i mówiła:
— Źle, bardzo źle postępujesz! Zegara nie wolno ruszać! Widzisz? Zerwały się wskazówki i wahadło. Teraz nie będziemy wiedzieli, która godzina!
Pogroziła mi palcem. To mruczał coś i wieszał pudło zpowrotem.
Płakałam, bo czułam wstyd i bolały mnie przyciśnięte nóżki.
Siadłam w kąciku i kiwałam się, kiwałam!
Zegar? Wskazówki? Wahadło? Godzina?
Co to znaczy? Tylko jeden Ori-Ori mógłby mi wytłumaczyć…
Ludzie nie rozumieją, gdy o coś pytam…
Dlaczego oni mają tyle różnych słów, a szympanse zaledwie kilka? Właściwie my możemy wszystko powiedzieć. Tylko że nasze słowa są krótkie i do siebie podobne. Ludzie nie spostrzegają różnicy pomiędzy niemi… Szkoda!
Nie tknę nigdy zegara, ani żadnej innej rzeczy!

Dzień nieszczęścia.

Pisałam już bardzo dawno…
Bardzo dawno! Od dnia, gdy zasmuciłam Zo-Zo przygodą z zegarem…
Nie miałam przez cały ten czas ani papieru ani ołówka…
Nie mogłabym nawet pisać, bo nie wiedziałam, co ze mną będzie.
Przeżyłam straszne dni!
Opowiem po porządku.
Przedpołudniem pewnego dnia Zo-Zo nakarmiła mnie bananami i gruszką, miękką i soczystą. Przebrała mnie w nowe, najcieplejsze ubranko, wciągnęła na nie paltocik, chusteczką obwiązała mi główkę.
Dlaczego tak ciepło ubiera mnie? Nigdy tego przedtem nie robiła.
Nareszcie, ubrawszy i posadziwszy do koszyka, rzekła, otulając mnie kołderką.
— Malutka moja Kasiuchna! Musimy się rozstać aż na pięć dni!
Krzyknęłam i zapłakałam.
— Nie płacz, Kasiuchna, — mówiła Zo-Zo, — odeślę ciebie do bardzo miłej pani. Dobrze ci u niej będzie! Prędko powrócimy i znowu będziesz z nami! Teraz wyjeżdżamy za miasto. Ty nie mogłabyś jechać, bo jest zimno na dworze!
Całowałam ręce Zo-Zo, czepiałam się jej ubrania. Nie chciałam iść do miłej pani. Bałam się rozstawać z Zo-Zo. Rozpacz i strach zmuszały mnie do głośnych łkań i przeraźliwego krzyku.
Nic nie pomogło.
Służąca wzięła koszyk i poniosła mnie.
Wyszliśmy na ulicę. Zgiełk i hałas, ryk, dzwony, turkot ogłuszyły mnie. Już nie krzyczałam i przerażona oglądałam się na wszystkie strony.

Miasto budzi we mnie lęk. Straszniejsze ono od dżungli!
Służąca szła długo. Zatrzymała się pod drzewami, z których spadały żółte i czerwone liście. Postawiła koszyk na ławce i przyglądała się zabawnemu człowiekowi.

Miał na sobie podarte ubranie i zawalany błotem, szeroki kapelusz.
Obracał czemś, co wystawało z boku dużej, czarnej skrzyni.
Skrzynia szczękała, zgrzytała i ochrypłym głosem grała.
Na wierzchu skrzyni skakały i kręciły się malutkie postaci ludzkie.
Odżyły w pamięci opowiadania „wujka“ o kataryniarzu i katarynce z korbą…
Tak! Tak! Widziałam przed sobą kataryniarza, który kłuł biednego Ori-Ori za nieudane saltomortale.
Czułam strach przed kataryniarzem.
Miał ciemną, pomarszczoną twarz, długą, siwą brodę, ponure oczy i duże, czerwone ręce…
Chciałam ukryć się pod kołderką…
W tej chwili ktoś porwał mnie ztyłu. Ciemność otoczyła mnie.
Krzyknęłam, lecz sama nawet nie posłyszałam swego głosu.
Ktoś mocno przycisnął mnie do siebie i biegł szybko.
Ciągle się uderzałam główką o bok biegnącego…
Drżałam na całem ciele. Zęby mi szczękały.
Nareszcie zwolniono mnie.
Rozejrzałam się, nieprzytomna ze strachu.
Byłam w małym, ciemnym pokoju o jednem oknie pod sufitem.
Trzymał mnie pod pachą rudy chłopak w podartem ubraniu.
Ze śmiechem opowiadał przygodę siedzącym przy stole ludziom.
Było ich kilku. Blade, złe twarze, powichrzone brody i włosy.
— Zuch z ciebie, Wróblu! — krzyknął jeden z nich, klepiąc rudego chłopca po ramieniu.
— Zdmuchnąłem małpę z pod nosa jakiejś panience — śmiał się Wróbel. — Zagapiła się na kataryniarza z tańczącemi lalkami.

— A ty zaraz cap! i — po małpie? — zaryczał brodaty człowiek.

— A ja — cap! — powtórzył rudy chłopak.
— Dobra zdobycz! — mówił trzeci — chudy, piegowaty drab. — To — szympans. Najdroższa małpa. Sprzedamy ją za dobry grosz! Ho! Ho!
— Musimy się śpieszyć, — dorzucił czwarty, — bo tej poczwary będą poszukiwali… Policja, ogłoszenia w dziennikach… Chryja! Awantura!
— Dziś jeszcze zaniosę ją do sklepu z żywemi ptakami, — oznajmił pierwszy. — Znam właściciela. Handluje kanarkami, papugami, złotem i rybkami, królikami i lisami…
Rudy chłopak przywiązał mnie za nóżkę do stołu i usiadł.
Wszyscy jedli, śmiali się i mówili naraz.
— Daj-no tu, Wróblu, małpę! Przyjrzyjmy się jej! — zawołał piegowaty drągal.
Chłopak posadził mnie na stole.
Miałam łzy w oczach i drżałam.
— Boisz się? — zaśmiał się piegowaty i dał mi szczutka w nos.
Krzyknęłam z bólu, lecz po chwili kichnęłam.
Wszyscy ryknęli głośnym śmiechem.
Pstrykano mnie brudnemi palcami w nos. Kichałam za każdym razem i krzyczałam.
— Źli, źli jesteście! — mówiłam przez łzy. — Cóż złego uczyniła wam biedna Kaśka, że się znęcacie nad nią?!
Zaczęłam się słaniać na nogach i nareszcie upadłam.
— No, dość tej zabawy! — rzekł brodaty człowiek. — Zatłuczemy małpę z kretesem i nie będzie nic do sprzedania.
— Zaraz ją poczęstuję wódką, to się ożywi! — mruknął inny.
Nalał do szklanki wody i podał mi.
Byłam spragniona, więc wypiłam jednym tchem.
Wszyscy zamilkli i przyglądali mi się bacznie.
Po chwili poczułam ogień, biegnący mi po nogach i rękach.
Piekło w gardle i piersi.
Nagle ogarnęła mnie wesołość. Zaczęłam chodzić na rękach, fiknęłam koziołka i chciałam zrobić piękne saltomortale. Nie mogłam jednak. Zatoczyłam się i upadłam nawznak…
Nic nie widziałam i nie słyszałam…

Dni dalszych przygód.

Przebudziłam się, bo czułam, że pada na mnie światło. Przetarłam oczy… Głowa była ciężka i bolała… Serce głośno biło… Ręce drżały. Z trudem mogłam poruszać nogami.
Nareszcie się rozejrzałam.
Włosy zjeżyły mi się na główce. Szczęknęły zęby…
Leżałam w klatce!
Dokoła rozbrzmiewał świergot, szczebiotanie i śpiew ptaszków.
Żółte, szare, czerwone, pstre, zielone siedziały, skakały w małych klateczkach, dziobały ziarno i piły wodę.
Inne pozostawały nieruchome, smutne i ciężko oddychały.
Co chwila przymykały powieki i drżały.
Byłam głodna.
Ujrzałam leżącą w kącie klatki marchew.
Zo-Zo nieraz dawała mi ten korzonek. Nigdy nie chciałam jeść tego. Wolałam banany i gruszki.
Teraz jednak schrupałam marchewkę. Smakowała mi nawet.
Napiłam się wody…
Przyglądałam się ptaszkom. Fruwały, świergotały i śpiewały wesoło.
Niektóre goniły się i czubiły zawzięcie.
Nagle jeden z ptaszków, siedzący na patyczku z napuszonemi piórkami, ćwirknął żałośnie i upadł na dno klatki.
Leżał brzuszkiem do góry z łapkami, przyciśniętemi do żółtej piersi.
Leżał bez ruchu i nie podnosił się.
Wszedł mały, stary człowiek, o gołej głowie.
— Łysieje, jak Ori-Ori, — pomyślałam.
Staruszek przeglądał klatki. Dosypywał ziarna, dolewał wody. Spostrzegłszy leżącego ptaszka, wyjął go i wrzucił do dużego pudła.
— Masz, lisku, przysmak! — mruknął.
Piękny, rudy lisek machnął puszystym ogonem i porwał ptaszka.
Nie patrzyłam więcej.
Stary człowiek podszedł do mnie.
— Jak się panienka czuje? — zapytał, filuternie mrużąc oko.
Był w tej chwili podobny do Ori-Ori.
— A, nie wypada dobrze wychowanej panience, chociażby i szympansiego rodu, do kieliszka zaglądać! — prawił łysy staruszek. — Wódka do niczego dobrego nie prowadzi! Tak to! O właśnie!..
Uniósł moją klatkę i postawił na oknie.
Widziałam przed sobą szkło, a za niem ulicę.
Migały auta. Szybko biegli ludzie, dążąc w różnych kierunkach.
Nagle jakiś chłopak zatrzymał się przed oknem i krzyknął:
— Małpka! Jaka piękna! To — szympans!
Po chwili przed oknem zgromadził się tłum gapiów.
Przysłuchiwałam się temu, co o mnie mówili ludzie.
Dziwiłam się ciągle. Nie pojmuję ludzi! Są niby mądrzy, a niby — nie…
Jedni zachwycali się mną. Mówili, że jestem śliczna i do ludzi bardzo podobna.
Drudzy ze wstrętem krzywili usta i szeptali:
— Jaka wstrętna, brzydka małpa!
Nie pojmuję ludzi! Wiem sama, że nie jestem śliczna, lecz wiem także, że nie jestem wstrętna…
Dlaczego tak mądre istoty, jak ludzie, mówią to, czego niema?
Dziwne to wszystko!

Dzień zmiany losu.

Siedziałam kilka dni w klatce.
Na dzień wystawiano ją w oknie sklepu.
Łysy staruszek nie był dla mnie ani dobry, ani zły.
Karmił mnie i ciągle gadał. Gadał bez przerwy. Wkrótce przestałam słuchać. Nużył mnie. Słowa jego nie miały sensu.
Żywiłam się marchewką, surowemi kartoflami i sałatą.
Nie jest to żaden przysmak, lecz od biedy jeść można…
Tęskniłam do Zo-Zo. Po nocach płakałam.
Zdawało mi się, że słyszę wołanie Zo-Zo:

— Kasiuchna! Kasiuchna!

Zrywałam się i nadsłuchiwałam.
Nic, oprócz świergotu ptactwa i mruczenia łysego sklepikarza, nie słyszałam.
Rozpacz nie opuszczała mnie.
O, gdybym mogła pisać przynajmniej! Nie miałam ani kawałka kory, ani skrawka papieru!
Starałam się zapamiętać wszystko dobrze.
Może zczasem uda mi się zapisać moje przygody, — pocieszałam siebie.
Pewnego razu do sklepu weszła wysoka, stroskana pani.
Spostrzegłam, że ma zapłakane oczy.
Pytała o ptaszki.
— Chcę mieć takiego, który mógłby rozweselić moją córeczkę — mówiła smutnym głosem. — Biedaczka jest ciężko chora.
— Mam papugi, szanowna pani, — wołał sklepikarz, — bardzo mądre ptaki! Umieją gadać gwizdać.
— Gwizdać? Ja też to umiem! — pomyślałam.
Włożyłam palce do pyszczka i gwizdnęłam.
Pani i łysy staruszek aż drgnęli i odskoczyli ku drzwiom.
Los mój odrazu się odmienił.
Pani postanowiła wziąć mnie ze sobą.
Długo rozmawiała i, zdaje się, spierała o coś ze staruszkiem.
Nareszcie dała mu jakieś barwne papierki.
Łysy sklepikarz wśród ukłonów i ciągłego gadania zaniósł mnie do auta.
Ruszyliśmy w nieznaną drogę…

Dni przy chorej dziewczynce.

Moja nowa pani jest małą dziewczynką.
Trochę większą ode mnie. Ma niebieskie oczęta i złote włoski.
Biedaczka jest chora i smutna.
Nie może się poruszyć z miejsca. Leży w łóżeczku i jęczy przez cały dzień i noc.
Płacze chora, smutna dziewczynka.
Bardzo jej żałuję!
— Przyniosłam ci małpkę, — powiedziała wysoka pani — mamusia dziewczynki. — Jest to mała szympansiczka, podobno bardzo mądra. Chciałabym, aby rozweselała ciebie i zabawiała, córuchno!
Już wiedziałam, co mam robić.
Mała, słabiutka Żanna teraz bez przerwy się śmieje. Ani chwili nie chce pozostać sama. Ciągle woła na mnie.
Jestem grzeczna. Nie dotykam żadnego przedmiotu w domu.
Figluję i zabawiam Żannę. Robię to dla niej, bo wiem, że jest chora. Serce moje pozostaje tęsknem i zbolałem.
Myślę wciąż o Zo-Zo. Słyszę jej głos. Chwilami dochodzą mnie rzewne dźwięki jej skrzypiec.
Zo-Zo! Zo-Zo! Ja tak kocham ciebie! Tak tęsknię! Serce moje płacze ciągle.
Nie pokazuję tego nikomu. Nie zdradzam się.
Figluję, koziołkuję, gwiżdżę, chodzę na rękach.
Jestem tu, aby mała, chora Żanna była szczęśliwa.
Spełniam swoje obowiązki uczciwie. Tak czynił mój ojciec — odważny Rru, wódz nasz.
Mam znowu gruszki, banany. Poznałam nowe owoce — jabłka, brzoskwinie i winogrona. Dobre to!
Banan jednak — najlepszy. Pewno dlatego, ze rośnie w dżungli, w mojej dżungli.
Lubię też pomarańcze.
Zjadłabym z chęcią papai… Nigdy jej tu nie widzę.
Dlaczego? W dżungli i na sawannie dużo drzew papajowych.
Prawda, że to bardzo daleko stąd, bardzo…
Nareszcie dorwałam się do papieru i ołówka.
Żanna dla zabawy coś rysowała.
Wzięłam duży kawał papieru i nareszcie spisałam swoje przygody.
Wszystkie, które przeżyłam od nieszczęśliwego dnia rozstania się z Zo-Zo.
Pomyśleć tylko, że ostatniem wspomnieniem Zo-Zo o mnie będzie zrzucony zegar! Na tę myśl gotowa jestem płakać!
Tu też wisi zegar. Duży, okrągły, tylko bez wahadła.
Tak samo szczęka cichutko:
Tik — tak! Tik — tak!
Dzwoni zato inaczej. Szybko — szybko i cienko, jak mały, najmniejszy ptaszek:
— Dik! Dik! Dik!
Śmieszny zegar. Zdaje mi się, że zawsze jest zakłopotany i śpieszy się bez przerwy. Tymczasem pozostaje ciągle na tem samem miejscu. Na ścianie, koło pieca.
Piec jest dobry. Grzeje małą Żannę i biedną smutną Kaśkę-szympansiczkę. Lubię piec!

Dzień, w którym wyruszam znowu w świat.

Dużo dni spędziłam z Żanną.
Już nie jęczała i nie nudziła się…
Lekarz powiedział, że uzdrowiła Żannę miła, zabawna małpka.
To, znaczy, ja! Byłam szczęśliwa i dumna.
Czy to jest szlachetne — uzdrowić chorą dziewczynkę? Zabawiać ją i cieszyć, gdy moje serce płakało?
Nareszcie Żanna wstała z łóżeczka.
Mamusia jej miała łzy radości w oczach.
Dziewczynka szybko powracała do zdrowia.
Chciałabym wiedzieć, czy Ori-Ori powrócił do zdrowia po walce z serwalem?
Biegałyśmy z Żanną po całym domu, bawiłyśmy się w gonionego i chowanego. Nie rozłączałyśmy się ani na chwilkę.
Polubiłam moją malutką panią i opiekowałam się nią.
Gdy podchodziła do zimnego okna, brałam ją za rękę i odciągałam.
Podnosiłam spadające z jej ramion ciepłe okrycie.
Żanna lubiła bawić się ze mną, lecz nigdy nie pieściła mnie.
Dawała mi smaczne karmelki, biszkopty i owoce.
Moje małe serduszko żądało czegoś innego.
Marzyłam o tej chwili, gdy Żanna weźmie mnie na ręce, przytuli i pogłaska po główce. Potrzebuję pieszczoty. Jestem przecież dzieckiem jeszcze. Mała sierotka, bez tatusia i mamusi, bez miłej, dobrej Zo-Zo.
Żanna nie rozumiała tego.
Wczoraj, gdy czułam się bardzo samotną i smutną, objęłam malutką przyjaciółkę swoją. Chciałam pocałować ją w policzek.
Żanna zerwała się z krzesełka i krzyknęła:
— Idź precz, wstrętna małpo! Jak śmiesz dotykać mojej twarzy?!
Schwyciła mnie za ucho i zaczęła bić po pyszczku.
A więc tak? Ja dałam radość i zdrowie Żannie, a ona bije mnie po rączkach i pyszczku…
O, Żanna jest bardzo, bardzo niedobra!
Strach mnie ogarnął. Patrzyłam w jej niebieskie oczy, które stały się złe.
Myślałam:
— Jakąż będzie Żanna, gdy wyrośnie?
Nie chciałabym dostać się wtedy w jej ręce.
Uciekłam do swego kącika. Usiadłam i zaczęłam się kiwać.
Musiałam poważnie się zastanowić nad tem, co zaszło.
Już nie lubiłam Żanny. Nie mogłam dłużej pozostać przy niej…
Doczekałam się chwili, gdy służąca przed nocą otwiera drzwi na podwórze.
Schowałam w zanadrze swój pamiętnik, ołówek i niespostrzeżenie wybiegłam z domu.
Postanowiłam nigdy już do Żanny nie powrócić.
Wolę rudego Wróbla i łysego sklepikarza, niż ją!
Nie wiem, dlaczego, ale wolę…

Dzień wolności.

Od wczoraj jestem sama i wolna.
Strasznie mi i smutno.
Jednak — tak lepiej! Mogę być smutną, kiedy chcę. Nie muszę rechotać wesoło i gwizdać, zabawiając innych, a płacząc ukradkiem.
Dziś dużo łez wylałam. Wspominałam dżunglę, mamusię i Zo-Zo.
Na podwórku wygramoliłam się na parkan.
Za nim rosły wysokie drzewa. Skoczyłam na gałąź i wdrapałam się aż na wierzchołek.
Na drzewie rosły orzechy w zielonej skorupie z kolcami.
Orzechy nie były dobre, ale jadłam, bo czułam głód.
Nasyciłam się i już spokojniej zaczęłam rozglądać się po świecie.
Byłam w dużym ogrodzie.
Widziałam ptaki. Już zasypiały i leniwie pokrzykiwały. Słońce gasło na niebie. Zmrok zapadał powoli. Nie tak, jak w dżungli. Tam noc przychodzi odrazu. Kochana dżungla!
Wcisnęłam się pomiędzy gałęzie. Byłam spokojna i nawet trochę spałam.
Rano zwiedziłam cały ogród. Nie był tak duży, jak nasza dżungla. Nie znalazłam bananów, ani papai. Tylko orzechy rosły na drzewach. Posiliłam się i chciałam pisać.
Nagle przyszło mi na myśl, że jestem zbyt blisko od domu Żanny.
Mogą mnie tu znaleźć.
Postanowiłam umykać dalej.
Przebiegłam ogród i wdrapałam się na parkan.
Za nim ciągnęło się pole.
Zeskoczyłam na drugą stronę i ukryłam się w trawie.
Sunęłam ostrożnie, czając się i bacznie oglądając okolicę.
W południe dotarłam do starego, napół zburzonego płotu.
Zajrzałam przez szczelinę.
Ujrzałam coś nowego.
Stały tam na kołach duże, czerwone skrzynie z oknami.
Jakieś potwory z rykiem i zgrzytem szybko sunęły w różne strony.
Wysoko wyrzucały obłoki czarnego i białego dymu.
Przerażenie już ogarniać mnie zaczęło. Nagle zwęszyłam coś bardzo nęcącego. Tem bardziej, że byłam znowu głodna.
Skądś płynęła cudowna woń jabłek.
Przeszłam na drugą stronę i węszyłam.
Węch doprowadził mnie do jednej ze skrzyń na kołach. Czułam coraz mocniejszy aromat jabłek.
Lubię jabłka, jeżeli są soczyste i słodkie.
Kręciłam się koło skrzyni, zaglądałam wszędzie.
Była szczelnie zamknięta…
Co tu robić? Musiałam dotrzeć do jabłek. Głód coraz dotkliwiej dawał się we znaki.
Zauważyłam wkrótce, że żelazne okienko skrzyni nie było szczelnie przymknięte.
Aha! Dalej poszło zupełnie gładko.
Szybko i zręcznie wdrapałam się na czarny dach skrzyni.
Stąd — do okienka.
W skrzyni było ciemno.
Dostrzegłam jednak, że pełno w niej jabłek.
Nie namyślając się, skoczyłam nadół.
Co za pyszne były te jabłka! Nie mogłam się oderwać od nich. Jadłam i jadłam.
Wkrótce zmorzył mnie sen. Powieki opadały same.
Wcisnęłam się do ciemnego kącika, gdzie znalazłam trochę słomy.
Usnęłam…
Nie wiem, jak długo spałam.
Gdy przebudziłam się i oprzytomniałam, zrozumiałam, że skrzynia szybko się toczy.
Trzęsła się, dygotała, skrzypiała.
Pod podłogą rozlegał się miarowy turkot:
— Ta-tata! Ta-tata! Ta-tata!..
Jechałam. Dokąd? W nieznany świat…
Westchnęłam… Zbierało mi się na płacz.
Opanowałam łzy. Pomyślałam, że w mojej nowej przygodzie to nie pomoże.
Czy będę płakała, czy nie — skrzynia będzie mnie wiozła i wybijała swoje natrętne: Ta-tata, ta-tata!
Ech! Lepiej zjeść to rumiane jabłuszko…
Wyborne było! Słodkie i pełne ożywczego soku. Znakomicie ugasiło pragnienie.
Uh! Uh! Uh! Co się tam poruszyło za kupą jabłek?
Ukryłam się, lecz nie spuszczałam z oka przeciwległego kąta.
Wkrótce ujrzałam powichrzoną, jasną czuprynę. Po chwili wyjrzała wylękła twarz chłopczyka.
Jak to dobrze — mam towarzysza! Może nawet zaprzyjaźnimy się?
— Ah! Ah! Ah! — zawołałam radośnie i rzuciłam mu jabłko.
Chłopak wydał okrzyk przerażenia i schował się.
Poszłam do niego z wyciągniętą ręką.
Siedział za kupą jabłek. W oczach jego miotał się strach.
— Przepraszam… litości! — szeptał i pochylił głowę.
Czyżby myślał, że chcę go uderzyć?
Patrzyłam na niego zdumiona.
Podniósł głowę i spojrzał na mnie. W dużych, niebieskich oczach migotały łzy i radość.
— Małpka? — szepnął. — Mała, śliczna małpka w ubranku?
Wziął mnie ostrożnie na ręce, tulił do siebie, całował w główkę. Odpowiadałam mu pieszczotą. Tak dawno jej nie miałam!

Serca nam biły mocno. Płakaliśmy oboje.

Zaczęłam opowiadać nowemu przyjacielowi o swoich przygodach.
Nie rozumiał, lecz uśmiechał się i gładził moje rączki.
Nareszcie rzekł:
— Wiem, że coś mówisz do mnie. Nie mogę ciebie, małpko, zrozumieć. Opowiem tobie o sobie. Z pewnością, też nie zrozumiesz mnie, jednak opowiem.
Posadził mnie sobie na kolana, otulił nóżki połą kurteczki i ciągnął:
— Chodzę po wsiach i miasteczkach z Józefem. Józef jest akrobatą. Niegdyś był sławny. Teraz — stary i chory. Zresztą ciągle jest pijany… Pije dżyn i whisky… Nauczył mnie swoich sztuk… Ja daję przedstawienia, a Józef bije w bęben. Jeżeli widzowie nie rzucą do jego kapelusza żadnej monety, Józef bije mnie.
— O-o-o-o! — zawołałam.
— Tak! Tak! — rzekł chłopczyk, zdumionym wzrokiem patrząc na mnie. — Bije mnie! Mówi: „Ty, Pawle, nie umiesz zabawiać szanownej publiczności!“ I znowu bije…
Pawełek westchnął i dłonią otarł łzy z oczu.
— Józef teraz zachorował… Leży w małej wiosce i jęczy… Kazał mi iść do miasta i kupić mu lekarstwo… Pieniędzy mi nie dał. Powiedział, żebym żebrał. Za uzbierane grosze musiałem kupić leków. Zrobiłem, jak kazał. Lekarstwo kupiłem. Teraz wracam… Wlazłem do tego towarowego wagonu… Boję się, że konduktor wykryje mnie. Będzie bił i wyrzuci…
Słuchając Pawełka, płakałam i coraz mocniej tuliłam się do niego.
— Małpeczko! — szepnął. — Pójdziemy razem do Józefa! Nauczę ciebie sztuk. Będziemy zarabiali dużo pieniędzy. Józef wtedy nie będzie mnie bił…
— Ah! Ah! Ah! — zarechotałam ucieszona.
Odrazu pokochałam tego bladego, cichego chłopczyka. Nie chciałam się rozstawać z nim.
Widocznie zrozumiał mnie. Schwycił i ucałował w sam pyszczek.
Jechaliśmy cały dzień. Siedzieliśmy przytuleni do siebie i raczyliśmy się jabłkami.
Było tak spokojnie i radośnie! Zdawało mi się, że jestem z Ori-Ori.
Nawet skrzynia, którą Pawełek nazywa wagonem, turkotała bardzo wesoło:
— Ta - tata! Ta - tata!
Nareszcie turkot ustał.
Chłopak odsunął drzwi i wyjrzał ostrożnie.
— Musimy zmykać, małpko! Przyjechaliśmy.
Wziął mnie za ramię i jednym susem był na ziemi.
Ktoś krzyczał i biegł za nami.
Pawełek umykał jak ruda, chyża antylopa na sawannie.
Trzymałam się, mocno objąwszy szyję chłopaka.
Biegliśmy długo. Dopiero, gdy otoczyły nas drzewa, Pawełek stanął.
— Za tym lasem leży wioska. Tam pozostawiłem chorego Józefa. Musimy trochę odzipnąć…
Usiedliśmy pod drzewem.
Wyjęłam z kieszonki jabłko i podałam chłopakowi.
Ucieszył się, bo był spragniony i zgrzany po szybkim biegu.
Jakie to szczęście mieć przyjaciela!
Już teraz wiem, że nie zginę… Będziemy sobie dopomagali i wszystkiem się dzielili.

Jak tem jabłkiem…
Dzień pierwszego występu.

Poznałam Józefa.
Był to siwy człowiek, o czerwonej twarzy. Kulał i z trudem chodził o kiju.
Józef ma gruby i sękaty kij. Czyżby tym kijem bił Pawełka?!
Zresztą Józef nie wydał mi się złym. Jest zawsze smutny i milczący.
Idąc, ciągle rusza wargami. Jakgdyby coś żuł bez przerwy.
Bardzo ucieszył się z lekarstwa, a jeszcze więcej z powodu mego przybycia.
Nazajutrz już mógł chodzić zupełnie dobrze.
— Pawełku, — rzekł cicho, — nie mamy pieniędzy. Musimy dać przedstawienie.
— Dobrze! — odparł potulny chłopak. — Zaraz będę dzwonił i bił w bęben.
Wziął coś dużego i okrągłego. Zaczął walić krótkim patykiem z gałką na końcu. Sam Józef dzwonił.
Zo-Zo dzwoniła, wołając na służącą. Zegar też dzwonił. Ja znam dzwonek. Nie wiedziałam tylko, że bywają takie duże, jaki ma Józef.
Ze wszystkich stron zbiegali się ludzie.
Staliśmy na placu, pośrodku osady.
— Ukryj małpkę pod płachtę, a później pokaż publiczności. Będzie to wspaniały numer! — rzekł Józef do Pawełka.
— Małpka jest mądra — odezwał się chłopczyk. — Prędko nauczę ją chodzić na rękach i fikać koziołki. Będziemy wtedy dobrze zarabiali!

— O-o-o-o!… — zawołałam. — Ja umiem chodzić na rękach i fikać koziołki!

Nie zrozumieli, bo się nie ucieszyli nawet. Uśmiechali się tylko do mnie.
Tymczasem otoczyła nas gromada ludzi.
Siedziałam pod płachtą.
Przez dziurkę widziałam wszystko.
Józef bił w bęben.
Pawełek rozpędzał się i przewracał się w powietrzu.
Krzyczał głośno: „Hop!“
Józef powtarzał za nim: „Hop!“
Chłopak chodził na rękach i skakał przez koło.
Nareszcie przyszła kolej na mnie.
Odsłonięto płachtę i pokazano mnie publiczności.
Józef opowiadał:
— Jest to szympans! Najmądrzejsza z afrykańskich małp!
W tłumie rozległy się krzyki i śmiech. Dzieci wyciągały do mnie rączki.
Wypuszczono mnie na środek.
— Teraz ja pokażę, co umiem! — pomyślałam.
Zaczęłam chodzić na rękach i fikać koziołki.
Józef i Pawełek osłupieli ze zdumienia.
Wlazłam na bęben i z niego machnęłam w powietrzu saltomortale double.
Tłum widzów ryczał. Dokoła klaskano w dłonie.
Józef i chłopak klaskali też i krzyczeli z radości.
Widząc ogólny zachwyt, włożyłam palec do pyszczka i gwizdnęłam z całej siły.
Kręcące się wpobliżu psy ze skowytem rzuciły się do ucieczki.
Z pobliskiej strzechy zerwało się spłoszone stadko białych ptaków.
Widzowie nie posiadali się z uciechy.
Józef całował mnie po rękach, Pawełek miał łzy w oczach.
Do kapelusza Józefa sypały się duże i małe krążki monety.
Uzbierała się tego spora kupka!
Byłam dumna i szczęśliwa.
Ha! Dobrą szkołę dał mi „wujek“ Ori-Ori.
Ktoby mógł się spodziewać, że te „wujkowe“ figle przydadzą się na coś?!
A przecież się przydały! I to jeszcze jak!
— Jesteś wielką artystką! — rzekł do mnie Józef po przedstawieniu.
Jestem „artystką“? Co to znaczy?
Pewno coś dobrego, bo Józef mówił to ze wzruszeniem i zachwytem.
— Jesteś moją przyjaciółką, mała, kochana małpeczko! — szepnął do mnie Pawełek.
To sprawiło mi prawdziwą radość!
Źle tylko, że przy fikaniu pękły mi spodenki…
Byłam zmartwiona…

Dni nowych wrażeń.

Piszę teraz rzadko.
Najpierw — oszczędzam papier. Powtóre — nie mam czasu.
Ciągłe przedstawienia, oklaski, ciężka praca…
Pieniędzy teraz zarabiamy dużo.
Józef sprawił sobie nowe ubranie.
Ja też dostałam nowe zielone spodenki i biały kapelusik.
Tylko Pawełek po dawnemu chodzi w podartej kurteczce i łatanych porteczkach.
Dlaczego?
Przecież gdyby nie on, nie pracowałabym z Józefem. Pawełek nauczył mnie nowych sztuczek.
Umiem dzwonić, bić w bęben, grać na trąbce i strzelać.
Strzelam z małej fuzyjki.
Chciałabym wiedzieć, czy można z niej ustrzelić lamparta?
Gdybym tak spotkała lamparta, spróbowałabym…
Obeszliśmy wszystkie okoliczne wioski i dwa miasteczka.
Dużo czasu spędziłam już z Józefem i Pawełkiem.
Daleko więcej niż z Żanną.
Nigdy nie myślę o niej.
Zato bardzo kocham Pawełka i lubię Józefa.
Nawet wtedy, gdy jest pijany.
Teraz, gdy mu się lepiej powodzi, pije rzadziej.
Jednak czasami upija się.
Bywa to wtedy, gdy mówi ponurym głosem.
— Ciężko mi dziś na duszy!
Co to jest „dusza“?
Często słyszę to słowo, chociaż nie rozumiem co ma znaczyć.
Słyszałam pewnego razu, jak dwóch wieśniaków kłóciło się zawzięcie.
Jeden mówił:
— Ja wam powiadam, sąsiedzie, że małpka Józefa ma duszę!
— Nie! — przeczył drugi. — Małpka jest zwierzęciem. Nie może ona posiadać duszy!
— Ty myślisz, że tylko człowiek ma duszę? — ciągnął pierwszy wieśniak. — Twierdzę, że małpki ją też posiadają.
— Jeżeli w małpce żyje dusza, to wtedy i ty jesteś małpą, Robercie! — zaśmiał się sąsiad.
— Ty sam jesteś małpą! — wybuchnął wieśniak.
Zaczęli grzmocić siebie pięściami.
Jacy oni niemądrzy! Ja sama nie wiem, czy mam duszę. Jakżeż oni mogą o to się spierać?
Dlaczego wysoki wieśniak obraził się, gdy sąsiad nazwał go małpą?
Czy to bardzo źle być małpą?
— Małpka jest zwierzęciem, — powiedział jeden z wieśniaków.
Być zwierzęciem to źle?
Szympansy nazywają zwierzętami wszystko to, co napada i zabija. Zwierzęta to lampart, wąż, serwal, cyweta, lew…
Szympansy nie napadają i nie zabijają.
Murzyni zabijają małpki. Biały człowiek zabił dużego słonia.
Człowiek jest też zwierzęciem?
Nie wiem, czy dobrze myślę?
Nie mam nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć na to pytanie.
Szkoda!
Przedwczoraj Józef napił się whisky.
Poczerwieniał i głośno śpiewał. Próbował nawet skoczyć przez koło. Był wesoły, bardzo wesoły.
O, ja też byłam wesoła, gdy mnie napojono wódką!
To bardzo źle i niebezpiecznie!
Józef nagle spochmurniał. Oczy mu błysnęły. Zaczął robić wyrzuty Pawełkowi. Zamachnął się na niego kijem.
Skoczyłam i uczepiłam się ręki Józefa.
Odtrącił mnie i szedł z podniesioną pięścią.
Pawełek zasłonił mnie. Został poturbowany przez pijanego Józefa. Chłopak obronił mnie.
Płakał gorzkiemi łzami. Płakaliśmy oboje.
Józef wykrzykiwał jakieś nieznane słowa.
Nareszcie usnął.
— No, teraz będziemy mieli spokój przez kilka dni — szepnął z westchnieniem Pawełek, macając potłuczone boki.
Nazajutrz Józef chodził zakłopotany i zawstydzony.
Nie patrzył nam w oczy.
Poszedł na miasto i powrócił z dużą paczką.
Pawełek dostał nowe ubranie.
Ja — pięć bananów — świeżutkich i słodkich jak cukier.
Józef nie jest zły. Jest on bardzo nieszczęśliwy...
Może on też stracił mamusię i tatusia?
Biedny Józef!

Dni powodzeń.

Znalazłam w skrzyni kawałek papieru.
Usiadłam w cieniu i pisałam.
Spostrzegł to Józef i poważnie mi się przyglądał.
Nareszcie mruknął coś do siebie i, kulejąc, odszedł.
Wieczorem nałożył mi na nos dziwny przedmiot.
Pawełek, ujrzawszy mnie, zawołał:
— Jakież to zabawne! Małpeczka w okularach!
Józef podsunął mi kawałek papieru i ołówek.
Zaczęłam natychmiast pisać.
Moi towarzysze pokładali się ze śmiechu.
— Jutro pójdziemy do miasta! — powiedział Józef.
Pawełek nauczył mnie pisać na małych kawałkach papieru. Wkładałam je do koperty i zalepiałam.
Umiałam to za trzecim razem. Szybko zrozumiałam, o co memu przyjacielowi chodziło.
Dawaliśmy przedstawienie po podwórkach dużych domów miejskich.
Pewnego razu Józef powrócił z miasta bardzo ucieszony.
Stojąc przy drzwiach, krzyknął do nas:
— Jutro występujemy w cyrku!
Cyrk — to duży dom, zbudowany z białych zielonych płacht.
W cyrku występowałam właściwie ja.
Józef w czarnem ubraniu stał przy mnie i tylko mówił, co mam robić.
Koziołkowałam, chodziłam na rękach, skakałam przez koło, gwizdałam, grałam na trąbce, strzelałam i biłam w bęben, aż huczało.
Udały mi się dwa piękne saltomortale double.
Nareszcie nastał najważniejszy numer.
Siadłam przy stoliku, wcisnęłam na nos okulary i zaczęłam pisać.
Włożywszy papierek do koperty, biegłam i oddawałam publiczności. Wymachiwałam kapelusikiem i pogwizdywałam wesoło.
Cyrk trząsł się od oklasków, krzyków i śmiechu.
Dostałam dużo cukierków, pomarańcz, gruszek i jabłek.

Józef nie posiadał się z radości.

Dyrektor cyrku głaskał mnie i chwalił.
Jedna z artystek pocałowała mnie w czoło.
Kilka dni występowałam w cyrku. Był ciągle przepełniony tłumami widzów.
Za każdym razem wzrokiem szukałam Zo-Zo.
Jakie byłoby to szczęście, gdyby przyszła do cyrku!
— Wiesz, małpeczko, — mówił do mnie Pawełek, — nazywają ciebie na afiszach „drugim Morycem!“ Ho, ho! To nie żarty!
Nie znałam słowa „afisz“ i nigdy nie słyszałam nic o „Morycu“.

Zdawało mi się jednak, że jedno i drugie jest dobre…
Dzień, w którym dowiaduję się o Morycu.

Józef choruje dziś.
Występowałam w cyrku z Pawełkiem.
Pokazałam nową sztuczkę.
Podczas pisania listów sama zapaliłam fajeczkę.
Niebardzo to przyjemne. Dym szczypie w gardle. Z oczu płyną łzy.
Jednak, widocznie, jest to bardzo śmieszne.
Małpka siedzi, ma na nosie okulary, pyka fajeczkę i pisze.
Publiczność tak się śmiała, że trząsł się cały cyrk.
Obrzucono mnie przeróżnemi przysmakami.
Powróciliśmy do domu, obładowani cukierkami, piernikami i owocami.
Józef siedział przy stole, milczący. Był, jak zawsze, smutny.
Spożywaliśmy kolację razem.
Nagle Józef spojrzał na mnie i rzekł:
— Gdyby tak kupić małe auto lub chociażby rower? Nasza małpka prędko nauczyłaby się kierować autem i jeździć na rowerze. Jak myślisz, Pawle?
— O, ona taka pojętna! — zawołał chłopczyk. — W dwa dni nauczyłbym ją tego!
— Byłaby wtedy nie gorsza od Moryca — dorzucił Józef.
— Opowiedz mi, wujku Józefie, o Morycu! — poprosił Pawełek.
— O-o-o-o! — mruknęłam cichutko. — Nie wiedziałam, że Józef jest też „wujkiem“! „Wujkiem“, jak Ori-Ori!…
Stary akrobata tymczasem mówił:
— Moryc był najsławniejszym szympansem… Umiał być podobnym do człowieka. Sam się ubierał i rozbierał… Palił fajkę… Jeździł na rowerze… Ślizgał się na wrotkach. Grał na fortepianie…
— Czy umiał pisać listy? — zapytał Pawełek.
— Nie, tego nie umiał! — odpowiedział Józef.
— Aha! — zawołał chłopczyk. — A nasza małpka umie pisać! Ona może wszystkiego się nauczyć.
Z wdzięcznością spojrzałam na Pawełka i dałam mu cukierek.
Taki dobry, czarny cukierek w błyszczącym papierku.
Zdaje mi się, że potrafiłabym robić tak, jak Moryc.
Ubierać się i rozbierać — cóż w tem trudnego?
Umiem przecież rozpinać i zapinać guziczki, rozwiązywać pasek.
Palić? Każdego wieczora palę w cyrku. Nie lubię tego numeru, ale palę.
Jeździć na rowerze?… Tego nie wiem. Nigdy nie widziałam roweru.
Nie rozumiem też, co znaczy — „wrotki“.
Jestem pewna, że mogłabym się jednak nauczyć tych rzeczy.
Nie wiem też, co to — „fortepian“. Umiem jednak grać na trąbce. Dlaczegobym nie miała grać na fortepianie?
Bagatela!…
— Moryc — mówił dalej Józef — długo występował w cyrkach. Na całym świecie był znany i ceniony. Jego właściciel zarabiał dużo pieniędzy. Tak dużo, że wybudował sobie dwa piękne domy! Dopiero przed dziesięciu laty Moryc zniknął.
— Jakto zniknął? — spytał Pawełek.
— Było to tak! — opowiadał Józef. — Moryc odznaczał się dobrem zdrowiem i wybornym humorem. Nagle zaczął się zamyślać. Chodził ponury, siedział całemi godzinami w kącie i kiwał się. Tarł sobie czoło. Przyciskał ręce do serca. Słowem — Moryc zaczął tęsknić. Za kim lub za czem? Z właścicielem swoim żył w przyjaźni. Dostał się do niego w dzieciństwie. Nie mógł więc tęsknić za innym człowiekiem. Myślę, że tęsknił za swoją ojczyzną. Przyszło to wtedy, gdy stał się dorosłym szympansem…
Józef umilkł, pyknął fajkę i ciągnął dalej:
— Moryc występował w portowem mieście. Takie miasta stoją nad brzegiem morza. Pewnego razu przed przedstawieniem w cyrku Moryc zniknął. Właściciel nigdzie nie mógł go znaleźć… Dopiero po kilku dniach jakiś rybak opowiedział, co się stało z Morycem. Rybak naprawiał sieci w łodzi. Nagle ujrzał dużego szympansa. Stanął nad wodą i węszył. Patrzył na morze i mruczał do siebie. Później szybko zrzucił z siebie ubranie i trzewiki… Podniósł głowę, przez chwilę wpatrywał się w niebo, w zachodzące słońce… Skoczył do morza i popłynął. Rybak długo widział, jak Moryc wyrzucał ramiona z wody, jak roztrącał niemi fale. Odpływał coraz dalej i dalej. Nareszcie zniknął za horyzontem, tam, gdzie promienie słońca tworzą mgłę świetlaną…
— Popłynął do ojczyzny? — szepnął Pawełek.
— Sądzę, że tak, — odpowiedział Józef.
— Czy dopłynął Moryc? — zapytał znowu chłopak.
— Nie wiem… nikt nie wie, — rzekł Józef i zamyślił się.
Chociaż nie wszystko zrozumiałam, a jednak…
Myślę, że Moryc dopłynął. Tam, we mgle słonecznej, odnalazł swoją dżunglę.
Gdy się czego bardzo chce, można dokonać wszystkiego.
Rru chciał obronić ludek przed lampartem i — obronił.
Ori-Ori postanowił odnaleźć mnie w dżungli i — uczynił to.
To przeszedł dżunglę, góry i sawannę, a później przepłynął morze…
Moryc powrócił do swoich.
Nagle przed oczami memi przesunęła się zgarbiona, siwa babcia I-So.
Ona też zniknęła w promiennej mgle słońca.
Odleciała na skrzydłach czarnego ptaka…
Posmutniałam. Serce mi się ścisnęło boleśnie.
Dokąd popłynął Moryc?
Nikt tego nie wie. Tak powiedział Józef.
Wszyscy milczeli… Cichutko popłakiwałam.
Nie nęciły mnie tego wieczora karmelki i pomarańcze.
Myślałam o sędziwej I-So, która odeszła od nas, i o sławnym Morycu…
Śniłam o nim w nocy.
Płynął, rozbijając mocnemi ramionami syczące fale.
Za nim nadążałam ja — taka mała jeszcze i słaba.
Obudziłam się, bo serce gwałtownie bić mi zaczęło.
Czułam wielką radość.
Nie wiedziałam, czy mam płakać, czy śmiać się i wołać:
— Ah! Ah! Ah!

Dzień straszny.

Zakończyliśmy nasze występy w cyrku.
Z tego powodu Józef napił się. Wpadł w szał.
Potłukł wszystkie próżne butelki. Ciskał szklankami o ziemię.
Wygrażał kijem, krzyczał, urągał.
Schowałam się pod łóżko.
Wylękły Pawełek siedział w kącie za piecem.
— Pawle! — krzyknął Józef. — Przynieś mi jeszcze whisky!
Pawełek wstał i cicho rzekł:
— Wujku, piłeś już bardzo dużo! Pamiętaj, że chory jesteś i stary!
Józef porwał kij i rzucił się na chłopaka.
Powalił go na ziemię, grzmocił kijem i kopał nogami.
Nie mogłam wytrzymać. Jednym skokiem byłam na piersi Józefa.
Biłam go po twarzy. Drapałam. Wyrywałam mu włosy. Rechotałam głucho i groźnie.
Obroniłam Pawełka.
Stary akrobata zapomniał o nim.
Starał się teraz złapać mnie. Wywijałam się, jak mogłam.
Schwycił mnie jednak.
Podniósł za rękę i kijem uderzył po grzbiecie.
Poczułam, jak nagle osłabły i znieruchomiały me nogi.
Upadłam jak nieżywa. Długo jęczałam żałośnie.
Pawełek porwał mnie i wybiegł z domu.
Płakaliśmy długo i beznadziejnie.
Życie nasze jest okropne!…

Dni choroby i nędzy.

Chodzimy znów po wsiach i po podwórkach domów miejskich.
Ludzie rzadko rzucają nam pieniądze.
Występuje tylko Pawełek. Ja nie mogę. Jestem chora.
Siedzę z podwiniętemi nóżkami.
Bolą mnie i drżą. Nie mam nawet sił, aby stanąć.
Ciągle siedzę i kiwam się smutnie.
O niczem nie myślę. Zrzadka piszę na skrawkach brudnego papieru.
W zanadrzu kurteczki zazdrośnie przechowuję swój pamiętnik.
Nie gniewam się na Józefa… Jest on bardzo nieszczęśliwy. Żałuje swego postępku.
Unika mego wzroku.
Żywię się chlebem i kartoflami.
Sława i powodzenie są zdradliwe i nietrwałe. Dziś są, jutro ich niema.
„Wielka artystka“, „drugi Moryc“ i — surowe, zgniłe ziemniaki!
Jakie to dziwne!
Józef już nigdy nie wspomina o aucie, rowerze i wrotkach dla mnie.
Dlaczego?
Może dlatego, że coraz częściej potrząsa głową i mówi o mnie:
— Biedna kaleka!
Słysząc to słowo, czuję ból i smutek w sercu…
To jakieś straszne słowo.

Dni smutnych myśli.

Od bitwy z Józefem minęło dużo czasu.
Już chodzę, chociaż nogi uginają się i prędko się męczą.
Występuję razem z Pawełkiem. Prawda, że nie fikam już koziołków i nie mogę nawet marzyć o saltomortale.
Na rękach jednak chodzę. Gram na trąbce i biję w bęben. Pykam poza tem fajeczką i piszę listy.
Ten numer ma największe i niezmienne powodzenie u publiczności.
Zbieramy pieniądze. Żyje się nam teraz znacznie lepiej.
Musimy jednak pracować więcej, niż dawniej.
Józef ciągle choruje.
Wydajemy dużo na lekarstwa dla niego.
Coraz częściej pozostaje w karczmie.
Chodzimy po podwórkach z Pawełkiem…
Wieczorami siedzę w kąciku i kiwam się nieraz do północy.
Smutno mi jest. Już teraz nie chcę spotkać Zo-Zo…
Jestem taka smutna, taka biedna!
Nie potrafiłabym już sprawić dobrej Zo-Zo żadnej przyjemności.
Biedna, chora, słaba i smutna szympansiczka nie może sprawić radości…
Zo-Zo lepiej zrobi, jeżeli znajdzie dla siebie inną Kaśkę! Zdrową i wesołą.
A ja… Ja nie wiem, co ze mną będzie.
Nie myślę o tem… Smutno mi…
Nigdy teraz nie płaczę, bo cóż to pomoże?

Dni nowego powodzenia.

Znowu mam powodzenie. Zupełnie inne, zresztą…
Chodzimy po podwórkach z Pawełkiem jak dawniej. Dajemy przedstawienia.
Nogi jeszcze mnie bolą i drżą przy każdem stąpnięciu.
A jednak mam powodzenie.
Dlaczego — nie rozumiem!
Często po przedstawieniu wołają nas do wspaniałych pokoi bogaci ludzie, mieszkający w tych domach.
Wystrojone dzieci, piękne panie i poważni panowie siadają dokoła na krzesłach.
My z Pawełkiem na kobiercu pokazujemy swoje sztuczki.
Płacą nam za to. Dają cukierki, pomarańcze.
Jednego razu dostałam nawet banan. Bardzo byłam szczęśliwa!
Połowę banana oddałam Pawełkowi.
Zauważyłam, że bogate dzieci bywają różne.
Jedne — dobre. Głaskały mnie, pieściły i dawały smaczne rzeczy.
Mówiły cienkiemi głosikami:
— Mała, biedna małpeczka!
Inne były niedobre.
Starały się skubnąć mnie, uszczypnąć lub dać szczutka…
Ofiarując mi przysmaki, drażniły, udając, że chcą odebrać mi jabłko lub cukierek. Pokazywały mi język i robiły brzydkie miny.
Gdyby one wiedziały, jak mnie to smuci!
Dlaczego dzieci bywają złe?
Rodzice tak je kochają, tak się niemi opiekują. Powinnyby być szczęśliwe i kochać wszystkich, cały świat…
Złe dzieci tymczasem wysuwały język i mruczały:
— Małpa, poczwara! Małpa, poczwara!
Jestem bardzo smutna…
Ja wolę inne dzieci.
Te, które mieszkają w małych, ciemnych izbach.
Przyglądają się one przedstawieniom naszym przez małe okienka. Małe, zabryzgane błotem ulicznem okienka tuż nad ziemią.
Wyglądają przez szare szkło, płaszczą sobie noski.
Śmieją się do nas blade twarzyczki dzieciaków. Radość zapala błyski w smutnych, ponurych oczętach.
Są to — biedne dzieci. Dzieci nędzarzy.
Zawsze podchodzę do tych małych okienek, wyglądających z ziemi.
Dla tych bladych, wynędzniałych dzieci gram na trąbce, biję w bęben i gwiżdżę, jak mogę — najgłośniej.
Gdybym mogła, zrobiłabym dla nich takie saltomortale double, jakiego nikt nie widział.
Zdaje mi się, że te biedne dzieci czują to, co ja.
Smutek w sercu. Smutek, który nigdy nie ustępuje.
Dzieci z podziemi bogatych domów czasami wybiegają do mnie. Głaszczą mnie, całują, szepcą słowa pieszczotliwe.
Niektóre wpychają mi do kieszonki kawałek cukru lub chleba…
Żadne z nich nie obraziło mnie.
Krzywdzone, nie chcą krzywdzić małej małpki…
Dobre, miłe dzieci… Dzieci, wyglądające z małych, brudnych okienek, ledwie podnoszących się nad ziemią…

Dzień rozłąki.

Józef nie może już podnieść się z łóżka.
Jęczy i płacze… Żal mi go! Biedny Józef!
Dziś posłał Pawełka do miasta.
Chłopak powrócił zapłakany. Za nim wszedł człowiek, który miał błyszczące guziki i twarz bez włosów.
Położył przed Józefem paczkę pieniędzy i rzekł:
— Mój pan kupuje małpkę. Proszę mi ją oddać.
Pawełek schwycił mnie w objęcia i łkał na głos.
Zrozumiałam, że porzucam Józefa i małego przyjaciela mego.
Cóż robić? Kochałam Pawełka, broniłam go i pomagałam, jak umiałam.
Życie nauczyło mnie, że wszystko mija na świecie.
Jutro nie będzie podobne do dzisiejszego dnia.
Dziś różni się od wczoraj.
Wszystko ma swój koniec…
Ze łzami w oczach ucałowałam Pawełka.
Wkrótce jechałam powozem, siedząc obok człowieka, który miał błyszczące guziki i twarz bez włosów.
Dokąd mnie wiezie?
Było to obojętne dla mnie.
Rączkami przyciskałam do piersi pamiętnik, ukryty w zanadrzu kurteczki.
Powóz szybko się toczył.
Z obydwóch stron drogi stały wysokie drzewa.
Patrzyłam na nie obojętnym wzrokiem. Były obce dla mnie. Nie wyrastały z czarnej ziemi mojej dżungli.
Ach! Wiem już, że nigdy jej nie ujrzę.
Nigdy… Straszne, nielitościwe słowo!

Dni nowego życia.

Już od kilku dni jestem u swoich nowych przyjaciół.
Jest ich dwoje — chłopczyk i dziewczynka. Mają one mamusię i tatusia.
Mieszkają w pięknym, dużym pałacu. Dokoła rośnie las.
Przed pałacem mnóstwo kwiatów.
Słońce świeci, całemi dniami.
Jest ono ciepłe, ale nie takie, jak w dżungli. Bez ubranka nie mogłabym chodzić.
Wszyscy tu są dobrzy dla mnie. Lubią mnie i pieszczą.
Dowiedziałam się jednej rzeczy. Długo nad tem myślałam.
Tatuś moich przyjaciół powiedział do nich:
— Musicie lubić małpeczkę. Biedaczka czuje się niedobrze w obcym kraju. Źli ludzie pozbawili ją rodziców i wolności. W niewoli radość rzadko gości w sercu.
Myślałam zawsze, że niewola to — klatka.
Teraz rozumiem, że niewola to — co innego.
Gdy małpeczkę porywają od rodziców z dżungli — jest to niewola.
Może dlatego tak często jestem smutna?
Z każdym dniem czuję się coraz lepiej. Mogę już szybko chodzić, nawet biegać trochę.
Za kilka dni spróbuję fiknąć koziołka.
Chcę się odwdzięczyć moim przyjaciołom za ich dobroć.
Dziś wdrapałam się na drzewo.

Dziwne było! Zamiast liści — igły. Ostre, kłujące. Ręce moje lepiły się do gałęzi. Dlaczego?

Siedząc na drzewie, myślałam o Ori-Ori, Zo-Zo, Pawełku i biednym Józefie… Przypomniałam sobie nawet rudego Wróbla, piegowatego draba i łysego, małego sklepikarza. Tego, co to gadał bez przerwy…
Taka jestem jeszcze młoda, a ile już przygód miałam w życiu!
Widziałam małe zwierzątko, skaczące po drzewach. Rude, o długim puszystym ogonku. Ujrzawszy mnie, przestraszyło się i dało nura do dziupli.
Ptaszki śpiewały i świergotały dokoła.
Po podwórzu biegały psy.
Jeden nazywa się Filut, drugi — Nero.
Pierwszy — biały, drugi — czarny. Duże to psiska, a bardzo potulne.
Przychodzą do mnie codzień, trącają zimnemi nosami i wymachują ogonami.
Są dobre dla mnie. Tu wszyscy są dobrzy.
Wypoczywam.

Dzień, w którym byłam sędzią.

Już sporo czasu minęło od dnia przybycia do pałacu.
Czuję się coraz zdrowsza.
Dzieci głośno śmieją się, gdy fikam koziołki i chodzę na rękach.
Na mój gwizd przybiegają Filut i Nero. Wesoło szczekają i skaczą…
Dziś stał się wypadek, po którym nazwano mnie sędzią.
Sędzią? Dobrze to, czy źle być sędzią?
Chłopczyk (nazywa się Ludwiś) zabrał mnie ze sobą i pobiegł do ogrodu.
Lubię tam bywać. Rosną tam smaczne czerwone jagody.
Ludwiś mówi, że są to truskawki.
Nagle spostrzegłam małego chłopczyka. Stał na kolanach i zrywał truskawki.
Ludwiś też spostrzegł go.
Opuścił mnie na ziemię. Podbiegł do chłopaka i uderzył go.
Napadnięty nie bronił się. Stał i płakał.
Ja nie lubię patrzeć, gdy ludzie biją ludzi lub zwierzęta.

Wiem, jak to boli! Później długo nie można chodzić. Nogi stają się słabe i drżące.

Pamiętam, jak uderzył mnie Józef…
Podbiegłam do Ludwisia. Złapałam go za rękę, drugą uczepiłam się ubrania płaczącego chłopaka. Prowadziłam ich ku pałacowi.
Spotkał nas tatuś Ludwisia.
— Co się stało? — zapytał.
Ludwiś milczał.
Przerażony chłopak płakał coraz żałośniej.
Ja rechotałam, opowiadając o zajściu.
Mówiłam, że bić nie można, bo to boli.
Nie rozumieli mnie.
Nareszcie Ludwiś odpowiedział:
— Uderzyłem tego chłopca. Kradł truskawki w naszym ogrodzie.
Tatuś Ludwisia patrzył surowo na synka.
— Bić człowieka — to hańba! — rzekł po chwili.
— Kradł… — wybełkotał synek.
— Mogłeś wytłumaczyć mu, że to — wstyd. Kradzież jest grzechem. Bić nie miałeś prawa!
— Więcej nigdy nie będę kradł! — drżącym głosem wyjąkał chłopak, który zrywał truskawki.
— Doskonale! Idź teraz do domu — rzekł do niego tatuś Ludwisia i dodał: — Małpka zrozumiała okrucieństwo i brzydotę twego postępku. Przywiodła was obydwóch na rozprawę. Widzisz, że szympansiczka stała się sędzią dla ciebie!
Ludwiś wziął mnie na ręce i ucałował moją główkę.
Tuliłam się do niego. Byłam bardzo szczęśliwa…
Wszyscy są zadowoleni ze mnie.
Zato zabawiałam ich i śmieszyłam przez cały wieczór…
Robiłam saltomortale. Powracam do dawnej wprawy! Później gwizdałam.

Z podwórza szczekaniem odpowiadały mi Filut i Nero.
Dzień zemsty.

Siedzieliśmy z Ludwisiem i jego siostrzyczką na brzegu małego jeziorka.
Lubię to miejsce. Przypominam sobie pierwszą wyprawę do dżungli.
Tylko tu niema hipopotamów i słoni.
Próbowałam opowiedzieć dzieciom o tych olbrzymach.
Niestety! Nic nie zrozumiały.
Po jeziorze pływa czółenko.
Żeby dostać się na drugą stronę, ludzie wchodzą do czółenka.
Później przebierają rękami po sznurze. Sznur uwiązany jest do dwóch drzew, rosnących na obydwóch brzegach.
Ludwiś wszedł do czółenka i popłynął.
Nagle z krzaków wyskoczył chłopczyk, którego pobił Ludwiś.
Rozmachnął się i cisnął kamień. Trafił Ludwisia w głowę.
Mój mały przyjaciel zatoczył się i wpadł do jeziora.
Krzyczał i co chwila znikał pod wodą.
Wynurzał się i znowu znikał.
Bił rękami i nogami o wodę. Szamotał się rozpaczliwie.
Ludwiś tonął. Dziewczynka z krzykiem biegła ku pałacowi.
Musiałam ratować przyjaciela.
Skoczyłam na sznur i szybko posuwałam się nad wodą.
Mocno trzymałam się rękami i nogami.

Nareszcie byłam tuż nad Ludwisiem.

Uczepiłam się nogami sznura i zwisłam nad wodą.
Wyciągnęłam obydwie ręce i rechotałam zachęcająco:
— Uh! Uh! Uh!
Chłopczyk z trudem podniósł rękę.
Złapałam go za rękaw i ciągnęłam ku sobie.
Był bardzo ciężki. Nie mogłam go udźwignąć.
Jednak utrzymałam go na powierzchni. Już nie zanurzał się więcej.
Krzyczał słabym głosem i ciężko oddychał.
Wkrótce przybiegli ludzie z pałacu. Wyciągnęli chłopaka i zdjęli mnie ze sznura.
Mamusia i tatuś Ludwisia całowali mnie i tulili do siebie.
Mówili tkliwemi głosami:
— Dobra, mądra małpeczka uratowała życie naszego synka!
Dawno już nie czułam się tak dobrze, jak tego wieczora.
Byłam szczęśliwa i dumna…
Odwdzięczyłam się moim przyjaciołom za dobroć!
Czuję, że mam w nich przyjaciół prawdziwych.
Nigdy nie zapomną o małej szympansiczce!
Chociaż ludzie wzięli ją do niewoli, ona kocha ludzi.
Nie wszyscy ludzie byli dobrzy dla niej, jak Zo-Zo i Pawełek, — mała Kaśka jednak nikogo nie nienawidzi.
Ona kocha wszystkich…

Dni nowej rozłąki.

Siostrzyczka Ludwisia zachorowała.
Rodzice wywieźli ją w góry. Wszyscy pojechali razem z nią.
Pałac opustoszał…
Oddano mnie do czasu ich powrotu sąsiadom.
Mieszkają w dużym domu w mieście.
Są tam tatuś, mamusia, mały chłopczyk i dziewczynka.
Poznałam te dzieci w pałacu. Nieraz bawiłyśmy się razem.
Jest to bardzo miły drobiazg. Grzeczne i dobre dziatki.
Tęsknię trochę do Ludwisia i małej jego siostrzyczki. Będę wyglądała ich powrotu…
Życie mam spokojne…
Mam nowego przyjaciela. Jest nim mały szary kotek.
Narazie przypomniał mi serwala. Serwala, który poranił „wujka“ Ori-Ori.
Serwal był duży i drapieżny.
Kotek Miluś — mały i potulny.
Kładzie mi się na kolanach i mruczy.
Gdy ciągnę go za ogonek, bije mnie łapką.
Nigdy jednak nie drapie i pazurków nie pokazuje.
Coprawda, to targam go leciutko, dla zabawy.
Gdybym nie rozruszała Milusia, to jadłby tylko i spał.
Straszny leniuch i śpioch z niego!

Dzień kłótni z Milusiem.

Dziś pokłóciłam się z Milusiem.
Pogniewaliśmy się na dobre.
Chodząc po domu, zajrzałam do największego pokoju.
Stoi tam dużo kwiatów i długa, czarna skrzynia.
Mamusia moich małych przyjaciół siada wieczorami przy tej skrzyni, otwiera ją i uderza w białe deseczki.
Skrzynia zaczyna wtedy wygrywać.
Bardzo pięknie gra!
Huczy, jak grzmot, grubym głosem; śpiewa, jak to robił niegdyś Pawełek podczas przedstawienia, lub dzwoni cieniutko, cieniusieńko.
Nie jest to ani katarynka, ani skrzypce.
Katarynka ma ochrypły głos. Skrzypce — śpiewny i tęskny.
Najlepiej lubię skrzypce. Te, na których grała Zo-Zo…
Dziwna to skrzynia!
Nareszcie dowiedziałam się, że ludzie nazywają ją fortepianem.
Aha!
Józef chciał nauczyć mnie grać na nim.
Moryc grał na fortepianie.
Myślę, że to bardzo trudne. Jakże może mała małpka, jak ja, wygrywać na takiej ogromnej skrzyni?!
Moryc musiał być duży i bardzo silny.
Nieinaczej!
W tym pokoju znalazłam Milusia.
Wiedziałam, że nie wpuszczano go tam.
Zakradł się pokryjomu.
Co on tu robi?
Nie spostrzegł mnie. Siedział z główką zadartą wysoko. Zielone oczka pałały mu.
Patrzył gdzieś do góry.
Koniuszek ogonka drgał mu.
Ujrzałam złotą klatkę. Siedział w niej żółty ptaszek.
Pięknie śpiewał. Nie widział zaczajonego Milusia.
Nagle kotek skoczył na firankę. Wdrapał się i zajrzał do klatki.
Usiłował łapką dosięgnąć ptaszka.
Biedaczek zaczął się miotać i ćwierkać rozpaczliwie. Miluś robił swoje.
Niedobry kotek! Czyż nie widzi, że ptaszek boi się go?!
Wskoczyłam na firankę i za ogon ściągnęłam Milusia.
Prychał na mnie, syczał, błyskał zielonemi oczkami i szczerzył ostre ząbki.
Nic nie pomoże, bratku! Dałam mu klapsa i gwizdnęłam przeraźliwie.
Kotek zemknął.
Stulił uszka i ogonek zgiął w pałąk.
Tego dnia nie podszedł do mnie.
Unikał…
Bał się spojrzeć mi w oczy.
Wstydził się swego niegodziwego napadu na ptaszka.
Bądź co bądź, Miluś trochę do serwala podobny!
Umie napadać… Ja tego nie lubię!
Już nie chcę z nim się zadawać…
Niech szuka sobie innych przyjaciół.
Naprzykład ciągle złego i ujadającego brytana.
Siedzi on w budzie, uwiązany do łańcucha.
Szczeka i rzuca się na wszystkich. Ujada w dzień i w nocy.
Ma przykry charakter. Jest brutalny, zaczepny i źle wychowany.
Nazywają go psem łańcuchowym.
Chociaż jest zły i brzydki, żałuję go bardzo.
Żałuję dlatego, że ciągnie za sobą ciężki, żelazny łańcuch.
Tak, jak biedny, duży Aka, spotkany w podróży.
Biedaczek — brytan też jest w niewoli.
Może i on myśli, że lepiej jest nie żyć, niż słyszeć ciągle dzwonienie łańcucha.
Chciałabym go pogłaskać, lecz szczerzy kły i warczy groźnie…
Bardzo go żałuję, lecz boję się tego biedaka…
Boi się go też Miluś. Zgina grzbiet, podnosi ogon i syczy…
Bez śmiechu nie mogę patrzyć na niego.
Cha! cha! cha!

Dzień niebezpiecznej przygody.

Moi mali przyjaciele urządzili dziś niezwykle wesołą zabawę.
Rodziców nie było w domu.
Chłopczyk rzekł do dziewczynki:
— Zabawmy się w Indjan!
— Doskonale! — odpowiedziała natychmiast.
Zaczęli się ubierać. Nałożyli sobie na głowy jakieś pióra, naczepili na siebie skrawki różnobarwne. Uzbrojeni w łuki, zaczęli czołgać się po podłodze, kryć się za kanapę i fotele.
Siedziałam na krzesełku i przyglądałam się z ciekawością zabawie.
Dzieci strzelały z łuku.
— Zabiłem ogromnego bizona! — krzyknął chłopczyk.
— A ja pumę! — wtórowała dziewczynka.
Nic nie widziałam. Strzały trafiały w krzesełka lub ścianę.
Zabawa trwała długo. Nareszcie chłopczyk rzekł:
— Urządźmy teraz taniec dzikich Komanczów.
— Jak się to robi? — spytała siostrzyczka.
— Zapalimy ogień i będziemy skakali przez płomienie!
— Bardzo będzie wesoło! — klasnęła w dłonie dziewczynka.
Chłopczyk przyniósł butelkę z jakąś wodą i dużo, dużo papieru.
Wylał na papier całą wodę z butelki.
Po chwili w ręku chłopaka błysnęła zapałka.
Coś huknęło, aż okna zadrżały.
Buchnął płomień. Szybko biegł po pokoju. Już zaczęła się palić serweta, leżąca na stole i krzesełko. Ogień rozchodził się na wszystkie strony.
Dzieci krzyczały i miotały się. Nie mogły ani ukryć się, ani wybiec z pokoju.
Pomiędzy niemi i drzwiami szalał płomień i machał czerwonemi płachtami.
Zrobiło się gorąco. Trochę więcej, niż w dżungli w południe.
Trzeba było myśleć o ucieczce.
Ale cóż będzie z dziećmi? Przedewszystkiem musiałam je ratować.
Przeskoczyłam z krzesełka na fortepian.
Złapałam dziewczynkę za włosy i ciągnęłam do siebie.
Wgramoliła się, blada i drżąca.
Za jej przykładem poszedł chłopczyk.

Ogień tymczasem zbliżał się do miejsca, gdzie przed chwilą stały dzieci.

Bardzo to złe zabawy z wodą, która się pali.
Odbiegłam na sam koniec fortepianu. Rozpędziłam się z całej siły i skoczyłam.
Jak ptak przeleciałam nad płomieniami. Poczułam ból w rękach i na piersi.
Wpadłam z krzykiem do pokoju służącej.
Schwyciłam ją za suknię i ciągnęłam za sobą.
Służąca, ujrzawszy ogień, podniosła trwogę.
Zbiegli się ludzie…
Przynoszono kołdry, poduszki, kobierce.
Rzucano to wszystko w ogień. Wkrótce zgasł.
Uratowałam swoich przyjaciół!
Uczyniłam to, bo lubiłam ich.
Teraz już nie lubię…
Zmieniłam się dla nich odrazu, w jednej chwili.
Po powrocie rodziców do domu, wszyscy się zebrali w opalonym, zniszczonym pokoju.
— Jak się to stało? — pytał tatuś.
Dzieci milczały.
Służąca opowiedziała, że małpka przybiegła i pociągnęła ją na pomoc.
— Małpka? — powtórzył tatuś. — To może ona stłukła butelkę z benzyną i podpaliła? Przecież umie używać zapałek. W cyrku paliła fajkę i zapalała ją sama.
— Tak… to małpka zrobiła… — wyjąkał chłopczyk.
Niewdzięczne, niedobre dziecko!
Kłamało i swoją winę składało na niewinną małpkę. Na mnie, która uratowała im życie!
Nie bałam się kary.
Wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego.
O, nic złego! Popaliłam sobie włosy na ciele. Bolała mnie sparzona ręka…
Stanęłam w obronie słabszych w chwili niebezpieczeństwa.
Ja — mała Ket, Kaśka, córka bohaterskiego Rru, wodza ludku szympansiego.
Nikogo i niczego się nie bałam!
Byłam niewinna i spełniłam swój obowiązek.
Ratowałam przyjaciół. Przyjaciół, którzy mnie zdradzili.
Nic to! Ja uczyniłam to, co kazało mi moje serce.
— Trzeba wziąć ją na łańcuch — rzekł tatuś moich niewiernych przyjaciół.
Łańcucha nie znaleziono. Uwiązano mnie w korytarzu na sznurku.
W nocy przegryzłam go i przez okno wyskoczyłam do ogrodu.
Uciekłam…
Piszę to, siedząc w lesie.
Jestem głodna. Nie czuję się jednak nieszczęśliwą.
Pamiętam, że gdy Ori-Ori obronił nas przed serwalem, stary Ngu-Ngu i dziadziuś Bo-Bo nazwali go szlachetnym.
Wiem teraz, że jestem szlachetna!
To jest ważniejsze od wszystkiego. Od sławy, smacznych bananów i cukierków. Od miękkiego łóżeczka. Od pięknego pałacu.
Jestem głodna i zziębnięta, lecz jestem szlachetna.

Szlachetność — to grunt!
Dni samotne.

Bardzo dawno nie pisałam.
Nie miałam papieru i ołówka. Ba! Nie miałam nic do jedzenia.
Byłam głodna pięć dni i sześć nocy!
Ukrywałam się w lesie. Nareszcie postanowiłam pójść do osady.
Widziałam ją zdaleka z drzew. Podnosiły się nad nią słupy dymu.
Wyszłam na drogę.
Wlokłam się pomału. Z głodu straciłam siły.
Nagle ujrzałam dwóch ludzi.
Przyglądali się mi ze zdumieniem.
Podeszli do mnie. Podałam im rękę.
Przywitali mnie z uśmiechem.
— To pewno ta szympansiczka, której poszukują! Czytałem w dziennikach, — rzekł nieznajomy.
— Zaraz dowiemy się — powiedział drugi i zawołał:
— Kaśka!
— O-o-o-o! — zarechotałam.
Byłam zdziwiona, że zna moje imię.
— Tak, to ona! — wykrzyknęli.
Wzięli mnie i ponieśli do osady. Nakarmiono mnie i ułożono na poduszce. Spałam długo i mocno.
Śniła mi się dżungla, jezioro z hipopotamami i Ori-Ori, goniący brunatną małpę.
Obudziłam się z radosnym śmiechem.
Znowu nakarmiono mnie i dano wody.
Później jeden z nieznajomych wziął mnie na ręce i wyszedł z domu.
Wsiedliśmy do wagonu.
Jechaliśmy długo…
Koła wybijały miarowo:
— Ta-tata, ta-tata!
Znowu unosi mnie życie!
Nie wiem, dokąd?
Tak, jak babcię I-So unosił duży, czarny ptak.
Dokądś daleko… Tam, gdzie się kłębiła mgła nieznana.
Nie wiedziałam, czy była promienna, świetlana, czy mroczna, jak tumany zimowe nad sawanną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.