Życie i przygody małpki/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Życie i przygody małpki
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graficzne S. A. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
RODZINNE GNIAZDO.
Pierwszy dzień.

Tatuś powiedział, że teraz już umiem pisać. Mamusia, słysząc to, rozpłakała się. Nie rozumiem dlaczego? Dorosłe szympanse często zadziwiają mnie. Robią i mówią nieraz bardzo dziwne rzeczy… Dlaczego mego tatusia nazywają Rru, a mamusię — Lo-Lo? Nie pojmuję też, dlaczego na mnie wszyscy wołają Ket? Myślę, że dorośli wiedzą, co robią… Mamusia też wie. Przez cały dzień pracuje… Upiększa, czyści i naprawia naszą chatkę… Szympansi ludek mieszka w gniazdach. Splatają je z suchych gałęzi, wyściełają trawą i puchem orzechów. Orzechy spadają z drzew, z hukiem pękają. Na ziemi wtedy pozostaje dużo białego puchu. Ja mam miękkie posłanie z puchu. Leżę i widzę nad sobą strzechę. Rodzice sporządzili ją z gałęzi i kawałków kory. Wszystkie strzechy zatkane są trawą i liśćmi. Chatki nasze ukrywamy na wierzchołkach najwyższych drzew. Zdołu nikt ich nie dojrzy…

Drugi dzień.

Mamusia dziś przez cały dzień przebierała korzonki. Ukrywa je w dziupli. Ja nie lubię tych korzonków! Są one gorzkie. Cieszę się i wołam: „Ah! ah! ah!“, gdy tatuś przynosi z dżungli słodkie banany i orzechy palmowe. Najsmaczniejsza jednak jest duża, żółta, słodka „papaja“[1]. Dobre są także owoce mangowe i orzechy kokosowe. Szkoda tylko, że musimy pić wodę! Straszne to… Dwa razy dziennie chodzimy na wodopój. Gdy słońce podnosi się z poza dżungli, budzi nas stróżujący obrońca.
Obrońcami nazywamy dorosłych, silnych samców. O świcie wdrapujemy się na najwyższe gałęzie.
Wesołemi okrzykami witamy słońce. Później idziemy całą gromadą ku wodzie.
Ja się boję tego! Wiem, że i inne szympanse, nawet najsilniejsze, obawiają się chodzić po ziemi.

Dzień trzeci.

Zrozumiałam, że ziemia i woda są straszne.
Dziś przed zachodem słońca, jak zwykle, poszliśmy ku rzece. Usiedliśmy na gałęziach, zwisających nad brzegiem. Jeden z obrońców skoczył na ziemię i szybko podbiegł do wody. Nie pił jednak i natychmiast w pośpiechu wdrapał się na drzewo. Oglądał się na wszystkie strony i cicho, ostrzegawczo rechotał.
— Dlaczego Su nie pił? — spytałam mamusi.
— Musiał najpierw sprawdzić, czy gdzieś wpobliżu nie czyha na nas wróg — odparła mama.
— Co to jest wróg?
— To, co krzywdzi i zabija — szepnęła mama.
Nie rozumiem tego. Chciałam zapytać, lecz ludek nasz zbiegał już ku wodzie.
Pobiegłam obok mamy. Napiliśmy się i szybko wskoczyliśmy na gałęzie.
Na brzegu pozostała sąsiadka Mi-Ri z córeczką. Obrońcy krzyczeli, aby się śpieszyła.
Mi-Ri nie słuchała i przeglądała się w wodzie. Śmiała się wesoło i głośno rechotała.
Wiem, że gdy pochylam się nad wodą, zawsze z niej wygląda mała szympansiczka. Pewnego razu wysunęłam język, a tamta natychmiast pokazała mi swój.
Śmiałam się, lecz mamusia zganiła mnie za brzydkie miny.
— Mi-Ri! — wołali obrońcy. — Powracaj! Powracaj!
Nie słuchała i rechotała coraz głośniej.
Wtem z krzaków wypadło bardzo piękne, zwinne zwierzę. Było bardzo duże. Miało żółte futro w czarne centki i długi ogon. Zielone oczy jarzyły się. Jednym skokiem runęło na siedzące na brzegu małpki. Uderzyło Mi-Ri łapą i kłami schwyciło malutką córeczkę. Przestały krzyczeć i leżały bez ruchu.
Ach!
Drżę cała na to wspomnienie.
Napastnik ostremi pazurami rozdarł nasze małpki i pożarł je. Nic nie pomagały krzyki obrońców.
— Zjadł? Jak ja zjadam słodki banan? — spytałam mamusi.
— Tak — odparła ze smutkiem mama. — Zabił biedną, nieostrożną Mi-Ri…
Teraz wiem, co znaczy — zabić!… Straszne to i wstrętne…

Dzień wesoły.

Nie mogłam spać tej nocy… Wyszłam z naszej chatki i siadłam na najbliższej gałęzi. Cała osada spała.
Oprócz mnie nie spał tylko mój ojciec — duży, silny, zawsze stroskany Rru.
Wisiał, uczepiony ręką do gałęzi. Wpatrywał się w mrok, węszył i słuchał.
Wszyscy nasi obrońcy na zmianę czuwają nad osadą każdej nocy.
Cisza była dokoła.

Fruwały z cichym piskiem nietoperze… Przez sen odzywały się ptaki z sąsiedniej palmy. Zdaleka dobiegało aż tu głuche wycie i szczekanie…

Nagle tatuś poruszył się i wydał cichy okrzyk: „O! o!“
Natychmiast przybiegło dwóch obrońców.
Doszła mnie ich rozmowa:
— Duży wąż czołga się pod drzewem… — szepnął tatuś.
— Nie! To żółw idzie. Widziałem go w dzień. Spał pod korzeniami — odparł jeden z obrońców.
Nadsłuchiwali przez chwilę.
— Idźcie spać! Już spokojnie — rzekł ojciec.
Szympanse odeszły.
Co to — duży wąż i żółw?
Postanowiłam spytać o to mamusi…
Zapomniałam jednak o tem.
Dzisiejszy dzień — wesoły, zabawny dzień!
Po posiłku wszyscy już zabierali się do pracy.
Nagle z sąsiedniego drzewa, gdzie były chatki sąsiadów, rozległy się przeraźliwe krzyki. Szympanse dorosłe i małe zmykały w popłochu. Były przerażone. Niektóre spadały nawet na ziemię. Krzyczały wniebogłosy.
Tatuś spojrzał w ich stronę i zbladł.
— Uciekajcie! — krzyknął do nas.
Był rozgniewany, bo zaczął walić pięściami w pierś. Dudniło dokoła od silnych ciosów.
Zmykaliśmy, nie wiedząc jeszcze, dlaczego. Nareszcie wzięła mnie ciekawość.
Przystanęłam i obejrzałam się.
Za uciekającą gromadką naszą pędziło coś bardzo zabawnego.
Skakało z gałęzi na gałąź, czepiając się zwisających lian, krzyczało i gwizdało.
Nie wiem, czem skończyłaby się ta gonitwa, gdyby nie tatuś.
Zatrzymał się nagle, skrzyknął innych obrońców i zawołał:
— Musimy się bronić… Dalej biec nie możemy… Zbliżamy się do skraju lasu. Już widzę rzekę…
Wszyscy stanęli. Dorosłe szympanse-samcy wysunęły się na czoło. Groźnie mruczały i biły się w piersi. Oczy połyskiwały im wściekle. Tatuś i ogromny Kyr szczerzyli ostre kły.
— Cóż-to nie poznaliście mnie? — rozległ się wesoły głos. — Jestem Ori-Ori…
— Stój! — odparł tatuś. — Zatrzymaj się w oddali i mów.
— Cha, cha, cha! — śmiało się coś, ścigające nas. — Powiadam, jestem Ori-Ori, syn sędziwego U-Ha i dobrej Fo…
Wszyscy milczeli. Znowu odezwał się tatuś:
— Ori-Ori w młodości został schwytany… Czarni ludzie porwali go…
— Powracam z niewoli, cha! cha! — odpowiedział Ori-Ori, przeskakując na wystającą gałąź. — Sprzedano mnie kataryniarzowi!
— Co to jest — kataryniarz? — rozległy się zdumione głosy.
— Stary człowiek w podartem ubraniu. Gra na pudle, które ma korbę… Stary człowiek nauczył mnie różnych sztuk. Patrzcie!

Ori-Ori fiknął koziołka, przeszedł się na rękach, a później zacisnął wargi i gwizdnął przez zęby. Drgnęliśmy wszyscy. Płochliwa Ki-Ki zemdlała i obsunęła się z gałęzi.

Ori-Ori rechotał na całe gardło.
— Stary człowiek nauczył mnie nosić ubranie!
Ori-Ori stanął na grubym konarze. Chciał pokazać się w całej okazałości.
Zdumieliśmy się. Na górze miał coś żółtego, niżej czerwone, na samym dole niebieskie, jak niebo.
— To się nazywa — kapelusz! — krzyknął, zdejmując żółte. — To — czerwona kurteczka, a to niebieskie — spodenki. Bardzo piękne ubranko!
To mówiąc, zerwał z siebie wszystko. Wtedy dopiero poznano Ori-Ori.
Był to zwykły szympans. Na głowie tylko miał zupełnie mało włosów. Biała skóra przeświecała przez rzadki zarost.
Ori-Ori poklepał siebie po czaszce i mruknął:
— Łysieję…
Cała nasza gromadka otoczyła przybysza. Długo opowiadał o swojej włóczędze i przygodach. Mało z tego zrozumiałam, a i inne szympanse też.
Tylko jeden, stary już Ngu-Ngu, słuchał uważnie i mruczał:
— Widziałem to… Widziałem. Przypominasz to sobie, ciotko Hara-Ua?
Nam dzieciom i młodym szympansom Ori-Ori odrazu przypadł do gustu.
Przezwaliśmy go „wujkiem“.
Ori-Ori posłyszał to. Fiknął koziołka, zabawnie skrzywił twarz i rechotał na całą okolicę:
— Ha-ha-ha!
Pokładaliśmy się od śmiechu.
Przez cały dzień zabawiał nas „wujek“.

Wieczorem zaczął budować dla siebie chatkę. Tłumnie i ochoczo pomagaliśmy mu.

Jeszcze wesoły dzień.

Od przybycia „wujka“ zmieniło się życie w osadzie. Wesołość zapanowała dokoła. Ori-Ori pracował razem z innymi samcami. Chodził na dalekie wyprawy. Znosił banany, pomarańcze i korzonki manjoku. Prowadził cały ludek na wodopój. Po nocach czuwał, wisząc na gałęzi.
Ori-Ori wszystko robił na wesoło. Nawet stróżując w nocy, coś mruczał pod nosem i śmiał się cicho. Sam do siebie.
„Wujek“ polubił mnie. Mówi, że jestem — „najsprytniejsza“.
Zaczął uczyć swoich sztuczek… Śmiejemy się oboje.
Mój tatuś Rru jest wodzem całego ludku.
Przed nim rządził dziadek — siwy, zgrzybiały Bo-Bo. Teraz dziadziuś nie może tego robić. Nie dowidzi, nie dosłyszy i na nogi utyka.
Tatuś kazał „wujkowi“, aby wyrzucił swoje ubranie.
Ori-Ori nic nie odpowiedział, tylko głową kiwnął i cicho gwizdnął.
Tatuś wie, że wszyscy boją się „wujka“, gdy się ubierze i pobrzękuje dzwoneczkami kurteczki.
Sam tatuś, wódz i obrońca osady, boi się wtedy „wujka“.
Chociaż Ori-Ori kiwnął głową, jednak nie pozbył się ubrania. Ukrył je w dziupli suchego baobabu.
Skończywszy z tem, zmrużył jedno oko, skrzywił twarz i gwizdnął przeraźliwie.
Odpowiedziały mu krzykiem zielone i szare papugi. Nadleciały mieniące się w słońcu szafirowe drozdy. Chciały się dowiedzieć, kto tak pięknie gwizdnął.
Umiem już chodzić na rękach, zadarłszy nogi do góry. To bardzo zabawne!
Idąc na rękach, zbliżyłam się dziś do chatki Ki-Ki. Ta wyjrzała z gniazda i w strachu podskoczyła. Tak huknęła głową w strzechę, że przebiła gałęzie.
Długo wyciągaliśmy Ki-Ki. Sama nie mogła się wygramolić.
Umiem też fikać koziołki i huśtać się na wiszących pędach lian.
Wesoła to zabawa! Aż serce bić przestaje i tchu złapać nie mogę!
Zato, rozbujawszy się dobrze, mogę przerzucić się z drzewa na drzewo.
Lecę wtedy, jak ptak.
— Poco uczysz tego małą Ket? — spytała „wujka“ mamusia.
— Niech się uczy! — odparł. — W życiu wszystko się może przydać…
Nie zrozumiałam tych słów.
Mamusia też nic nie zrozumiała.

„Wujek“ spostrzegł to i pogwizdywał figlarnie.

Dzień wojny.

W naszej okolicy rośnie dużo drzew owocowych.
Mamy wpobliżu banany, papaje, mangi, pomarańcze, kokosy, palmy, okryte okiściami orzechów. Na dole, w cieniu dżungli rosną korzonki manjoki i patatów[2]. Pożywienia mamy poddostatkiem.
Zazdroszczą nam tego nasi sąsiedzi.
Są nimi — psotne i natrętne „Długie Pyski“[3]. Nielepsze od nich — brunatne małpy, wyjące i szczekające bez przerwy. Trochę dalej mieszkają kłótliwe czarne małpki, o białych włosach dokoła twarzy. Chełpią się swemi długiemi, białemi ogonami.
Ciągle napadają te małpki na nasze banany. Obrońcy nasi muszą odganiać je.
Szczególnie dokuczają nam „Długie Pyski“. Wiedzą one, kiedy chodzimy na brzeg rzeki. Wpadają do osady, okradają spiżarnie i burzą nasze chatki.
Dziś się zmówiły wszystkie i zaczęły zrywać nasze banany i pomarańcze.
Wszystko, co żyło, rzuciło się, aby odeprzeć napad.
Mało nas jednak było.
„Wujek“ zrozumiał to i nagle zniknął. Powrócił niebawem. Był ubrany w żółty kapelusik, czerwoną kurteczkę z dzwoneczkami i w niebieskie spodenki.
To jeszcze nie wszystko!
W ręku miał gruby kij i wymachiwał nim na wszystkie strony.
Wielkiemi susami mknął Ori-Ori ku napastnikom. Dzwonił, krzyczał, gwizdał i wywijał kijem zamaszyście.
„Długie Pyski“, a za niemi inne małpy, ujrzawszy dziwną postać, zaczęły zmykać. Wrzeszczały na całe gardło, rechotały przeraźliwie i zwiewały, aż liście i gałązki sypały się z drzew. Napastnicy w popłochu toczyli się na ziemię. Wpadali do krzaków, jęczeli i kłapali zębami ze strachu.
„Wujek“ poganiał ich aż do skraju lasu.
W pościgu dopadł dużą, brunatną małpę, grzmotnął ją kijem przez kosmaty łeb i strącił z drzewa. Nareszcie przepędził całą czeredę na sawannę[4]. Wtedy wdrapał się na wierzchołek drzewa. Włożywszy palec w usta, gwizdał, aż nam w uszach kłuło. Krzyczał i śmiał się zwycięski Ori-Ori na całą dżunglę.
Wszyscy dziękowali „wujkowi“. On zaś uśmiechał się i mówił:
— Czcigodny Rru, kazałeś mi zniszczyć ubranie? Widzisz, że się przydało w naszem życiu!
Aha! Zaczynam rozumieć, dlaczego Ori-Ori uczy mnie swoich zabawnych sztuczek.
Mogą się przydać w życiu…

Dzień nieudanej wdzięczności.

Bardzo kocham „wujka“. Jest dobry dla mnie i nauczył mnie wszystkiego, co sam umie. Mówi, że robię to nawet lepiej od niego. Bardzo kocham go!
Chciałam zrobić mu przyjemność i odwdzięczyć się.
— Ori-Ori! — zawołałam. — Nauczę ciebie pisać!
Westchnął i zamyślił się.
Po chwili rzekł:
— Późno, moje dziecko, niestety! Żałuję bardzo! Mógłbym opisać ciekawe przygody. Teraz już za stary na to jestem…
— Nauczę ciebie! — powtórzyłam.
— Nie nauczysz! — szepnął. — Umiem różne sztuki, lecz do nauki nie mam głowy. To trzeba robić zamłodu… Ty jesteś córką wodza i ostatnią w rodzinie… Musisz umieć pisać. Jest to twoim obowiązkiem. Powinnaś zapisać dzieje naszego ludku.
— Będziemy razem pisali! — nalegałam.
— Nie! Ja nie potrafię, mała Ket! — rzekł. — Do śmierci pozostanę nieukiem…
— Co to śmierć? — zapytałam zdziwiona.
Zamyślił się i odpowiedział cicho:
— Nie wiem…
— A może wiesz, tylko nie chcesz powiedzieć? — pytałam, zaglądając „wujkowi“ w oczy.
— Chciałbym objaśnić, ale nie umiem, — odrzekł. — Widzisz, malutka Ket, raz jeden poczułem, że coś stoi obok mnie. Nic nie widziałem. Rozumiałem tylko, że jest to śmierć…
— Cóż dalej — mów!
— Byłem wtedy w dużem mieście nad morzem.... Uciekłem od kataryniarza i w strachu ukryłem się na brzegu. Znalazł mnie tam jakiś człowiek i zabrał ze sobą. Długo płynęliśmy. Gdy wyszliśmy na brzeg, uciekłem znowu… Szukałem was w dżungli i — znalazłem, wtedy, gdy przybyłem tu, Ket…
Nie rozumiałam jednak, co to jest śmierć?…
Powiedziałam o tem „wujkowi“.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Widzisz, jaki ze mnie niemądry szympans? Nic objaśnić nie potrafię! Nigdy nie nauczyłbym się pisać!
Posmutniał „wujek“.
Mnie się też zbierało na płacz. Nie wiem — dlaczego?
Dlatego, że nie mogłam odwdzięczyć się miłemu Ori-Ori? Czy dlatego, że nie chciał się uczyć? A może słowa „wujka“ zatrwożyły mnie?
Nie wiem… Do wieczora byłam bardzo smutna.

Dzień Ngu-Ngu.

Ngu-Ngu jest jednym z najstarszych szympansów naszej osady. Włosy dokoła pomarszczonej twarzy i na karku siwieć mu zaczynają. Jest bardzo poważny i pełen godności.
My — młodzi szanujemy starców. Słuchamy z uwagą, co mówią. Ustępujemy im z drogi. Nigdy nie robimy im żadnych psikusów. Nie przedrzeźniamy ich i w ich obecności milczymy.
Wszyscy poważają Ngu-Ngu. Nawet tatuś Rru, wódz ludku szympansiego, naradza się z nim.
Tylko Ori-Ori nie lubił starego, mądrego Ngu-Ngu.
Często się kłócili ze sobą.
Dziś słyszałam rozmowę, której nie zrozumiałam.
— Grunt — to spryt, poczciwy Ngu-Ngu! — rzekł „wujek“.
— Spryt mają szakale, papugi i węże — to nie sztuka! — odparł starzec. — Grunt — to szlachetne życie, Ori-Ori!
— Cóż to za przysmak, owe szlachetne życie? — pytał „wujek“. — Jak to smakuje?
— Nie błaznuj! — upomniał go starzec. — Wiesz, o czem mówię. Udajesz głupiego…
— Nie wiem, — droczył się Ori-Ori. — Całkiem nie wiem!
— Spryt to rzecz mała! Umrze sprytny szympans i z jego śmiercią umrze spryt. Szlachetne życie pozostawia ślady na zawsze… Cienki bambus ginie bez śladu. Baobab, choć zamarły, długie lata stoi wśród zielonych, młodych drzew…
Ori-Ori milczał.
Ngu-Ngu ciągnął dalej:
— Szlachetnie żyć, znaczy nikogo nie krzywdzić, cudzego nie pożądać, nie żałować życia dla obrony innych…
Ori-Ori wciąż milczał i myślał.
Sędziwy Ngu-Ngu czekał.
Po chwili „wujek“ gwizdnął pocichu i spytał:
— Pamiętasz ostatnią wojnę z „Długiemi Pyskami“, czcigodny Ngu-Ngu?
— Uhu… — mruknął starzec.
— Powiedzże mi teraz! Mógłbym wtedy rzucić się na nieprzyjaciół i zginąć, broniąc naszego ludku. Nazywasz to szlachetnością? W przebraniu sam nie zginąłem i obroniłem wszystkich. Jest to spryt! Co lepsze?
Ori-Ori zaczął rechotać, chytrze mrużąc oko.
— Twój czyn jest lepszy! — zgodził się Ngu-Ngu. — Był on sprytny i… szlachetny!
Ori-Ori aż podskoczył na gałęzi i gwizdnął radośnie.

Odtąd już nie drażnił staruszka i nie kłócił się z nim.

Drugi dzień Ngu-Ngu.

Znowu opowiem o tem, co słyszałam.
Nie zrozumiałam tego. Może kiedyś zrozumię…
Powróciliśmy wczoraj z brzegu rzeki późno. Słońce dawno już zapadło za dżunglę. Musieliśmy długo czekać nad wodą. Przed nami przyszły antylopy, bawoły, o ostrych, rozłożystych rogach i dziki o wstrętnych ryjach z zagiętemi kłami i narościami pod oczami. Piliśmy dopiero, gdy odeszły.
Wieczór był gorący. Nikt z nas nie miał ochoty iść do chatek. Duszno tam było i skwarno nieznośnie. Siedzieliśmy więc na krawędzi gniazd i słuchaliśmy, o czem gwarzą starzy.
Mówił najstarszy wśród nas — dziadziuś mój, Bo-Bo.
— Nie wypada szympansom naśladować ludzi — gderał starowina. — Człowiek ma swoje życie, my — swoje.
Zrozumiałem, że dziadek pił do Ori-Ori.
Dziś właśnie „wujek“ ni z tego, ni z owego chodził cały dzień w swoim żółtym kapelusiku.
Udawał bardzo uroczystego. Spotykając sąsiadów, zdejmował kapelusik i wymachiwał nim nad łysą głową.
— Tak się witają ludzie! — wołał chełpliwie.
Młodzież tarzała się z uciechy i rechotała, jak szalona.
Dorośli uśmiechali się pobłażliwie z nowego figla „wujka“.
Sędziwy Bo-Bo gniewał się zato i zrzędził.
Niespodziewanie Ngu-Ngu wziął „wujka“ w obronę.
— Nie mów tak, czcigodny przyjacielu! — rzekł. — Życie wszystkiego, co żyje, jest jedno. Różnice są tylko pozorne.
— Co? — spytał Bo-Bo, podnosząc głowę.
— Posłuchajcie, co mi się raz przydarzyło. Ciotka Hara-Ua poświadczy to — zaczął Ngu-Ngu.
— A tak, tak, tak, zupełnie tak! — zatrajkotała gadatliwa szympansica.
— Przed laty ludzie wypłoszyli nas z dżungli. Uciekliśmy i wpadliśmy w rozstawione sieci. Związanych przyniesiono do dużego domu. Karmiono nas dobrze. Banany, pomarańcze, mangi, orzechy… Mieliśmy zawsze czystą wodę do picia… Przywykliśmy do ludzi. Dobrzy byli dla nas… Są oni zresztą do nas podobni. Tak samo podają sobie ręce; przedrzeźniają siebie, rechocą, gdy się cieszą; myślą, że są wyższemi istotami…
— Hm! — mruknął Ori-Ori i zmrużył oko.
Ja i inne młode małpki parsknęliśmy głośnym śmiechem.
— Cicho, bębny! — huknął tatuś.
Mamusia spojrzała na mnie z wyrzutem i zacisnęła wargi.

— Po pewnym czasie zaczęto wsadzać nas do osobnych klatek… Wchodzili do nich ludzie w białem ubraniu… Głaskali nas, dawali najsmaczniejsze kąski. Nareszcie pewnego dnia znienacka pokłuto nas jakiemiś ostrzami…

— Bolało? — zapytała sąsiadka Ba-hi.
— Nie bardzo! — wzruszył ramionami Ngu-Ngu. — Nieprawdaż, Hara-Ua?
— A tak, tak, zupełnie tak! — natychmiast odpowiedziała szympansica. — Czułam wtedy, że coś wlewa mi się pod skórę.
— Prawda! — zgodził się Ngu-Ngu. — Wkrótce czułem się chory, bardzo chory. Wszyscy moi towarzysze siedzieli smutni, nic nie jedli i nie pili. Byli też chorzy. Wtedy znowu przyszli ludzie w białem ubraniu i znowu pokłuli nas…
— Mnie też kłuł kataryniarz — wtrącił Ori-Ori. — Robił to wtedy, gdy się upijał.
— To inne kłucie! — zauważył Ngu-Ngu.
— Cóż było z wami dalej? — rozległy się głosy.
— Było nas siedemnaście sztuk. Jeden po drugim umierały szympanse. Pozostaliśmy tylko my z Hara-Ua — odpowiedział starzec.
— Tak, tak, zupełnie tak! — zatrajkotała znowu gadatliwa Hara-Ua. — Zostałam tylko ja i szanowny Ngu-Ngu!
— Wkrótce powróciliśmy do zdrowia — mówił Ngu-Ngu. — Wypuszczono nas na wolność… Po długiem rozmyślaniu, zrozumiałem wszystko. Ludzie przez ukłucia zarazili nas chorobami. Przez ukłucie dali też i lekarstwo. Sędziwa I-So, przecież, też leczy, dając chorym zioła i korzenie. Biali ludzie dali nam skuteczne leki. Ocaleliśmy. Innych porwała śmierć.
Wszyscy milczeli.
Nagle Ori-Ori zapytał:
— Odpowiedz, Ngu-Ngu! Czy biali ludzie postępują sprytnie, czy szlachetnie? Przecież zabijają nas? Słyszałem coś o tem w wielkiej osadzie ludzi. Daleko stąd. Za morzem…
Bez wahania odpowiedział stary Ngu-Ngu:
— Postępują szlachetnie! Zabijają, aby uratować wszystkich. Jestem szczęśliwy! Mogłem dopomóc ludziom w ich szlachetnej pracy.
— Dopomóc? — zapytał Bo-Bo. — W czem?
— W walce ze śmiercią, czcigodny wodzu! — odpowiedział Ngu-Ngu. — Nas też gnębią choroby i ściga śmierć. Żyjemy coraz krócej. Być może, i my będziemy kiedyś żyć długo, bardzo długo…
Znowu wszyscy umilkli. Nawet młodzież siedziała cicho.
Staruszka I-So, moja babcia, zgrzybiała, słaba starowinka, ziewnęła głośno i, postękując, wlazła do chatki.
Szympanse zaczęły się rozchodzić.
Długo leżałam na posłaniu. Sen odleciał.
Myślałam… To, o czem mówili starcy, było takie straszne!

Dzień niebezpieczeństwa.

Zmęczona bezsenną nocą szłam na poranny wodopój. Nawet figlujący bez przerwy „wujek“ nie cieszył mnie.
Przybyliśmy na brzeg w chwili, gdy odchodziły małe antylopy.
Wiedzieliśmy już, że żadnych wrogów wpobliżu niema. Zwęszyłyby ich czujne, rude antylopy.
Zabawiliśmy dłużej przy wodzie. Starsze szympanse wchodziły do rzeki i kąpały się w ciepłych strugach.
Mamusia pluskała się wesoło wśród kamieni i rechotała rozkosznie.
Korzystając, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, skoczyłam ku zaroślom.
Zsunęłam się z wysokiego brzegu i podbiegłam do rzeki.
Jakiś duży kloc drzewa leżał w wodzie o kilka kroków ode mnie.
Szaro-zielony kawał drewna, okryty mułem i trawą, miał cztery rzędy narości.
— Pewno są to resztki gałęzi… — pomyślałam.
Ciskałam kamyki do wody, uganiałam się za motylami.
Później zapatrzyłam się na małe kraby o czerwonych i granatowych plamach na grzbietach. Śmigały dokoła, szukając pożywienia.
Z wody wyskakiwały na brzeg małe rybki. Zabawnie podpierając się płetwami, biegały po ziemi. Niektóre wdrapywały się nawet na zwisające gałęzie krzaków.
Bawiłam się doskonale. Gdy spojrzałam na wodę, struchlałam.
Szaro-zielony kloc gramolił się z wody. Sunął w moją stronę.

Był to jakiś potwór, dotąd niewidziany. Miał długą paszczę. Rozwarł ją, syczał i błyskał ostremi zębami. Ogon najeżony kolcami, ciągnął się za nim.

Nie wiedziałam, dokąd uciekać.
Potwór wydostał się już na brzeg i biegł ku mnie.
W tej chwili z krzaków wypadł Ori-Ori. Porwał mnie na ręce i wielkiemi susami zmykał ku drzewom. Wkrótce byłam w bezpiecznem miejscu.
Siedziałam przy „wujku“ na wysokiej gałęzi.
Ori-Ori mówił:
— Ten płaz — to krokodyl. Zdradliwy, żarłoczny wróg! Na szczęście twoje, Ket, brzeg był stromy. Inaczej pożarłby ciebie…
— Widziałam, jak była pożarta Mi-Ri z córeczką — szepnęłam z płaczem.
— Kto ją pożarł?
— Piękne, duże zwierzę o futrze żółtem w czarne centki — odpowiedziałam.
— Aha! — mruknął „wujek“ — to był niezawodnie lampart. Duży, drapieżny kot…
Miły „wujek“ ocalił mnie dziś życie!
Dziękowałam mu gorąco.
Śmiał się i mówił:
— Największego łobuza uratowałem! Żałowałem krokodyla. Gdyby przełknął taką figlarkę, wściekłby się i zaczął chodzić na ogonie.

Dni dziwów.

Nie pisałam aż trzy dni.
Nie moja w tem wina. Byłam na wycieczce w dżungli.
Pewnego dnia tatuś rzekł do mnie:
— Szybko rośniesz, Ket! Jesteś zwinna i sprytna. Po południu pójdziesz z Kyrem i Ori-Ori do dżungli.
— Co będziemy robili? — zapytałam.
— Kyr i Ori-Ori będą badali drogę do gór.
— Co to góry?
— Są to duże, bardzo duże kamienie. Przenosimy się tam na zimę.
— Co to zima?
— Jest to czas, gdy padają ulewne deszcze. Musimy przedtem poznać drogę, wiedzieć, czy jest tam dość pożywienia, czy nie spotkamy wrogów.
Nie słuchałam więcej i poleciałam do „wujka“.
Ori-Ori już przygotowywał się do drogi. Nałożył swoje pstre ubranko. Siedział i uważnie oglądał gruby, sękaty kij.
— Uprosiłem Rru. Pójdziesz z nami — rzekł, mrużąc oko.
— Dziękuję, wujku! — zawołałam.
— Ujrzysz nowe rzeczy. Poznasz kawał świata, mała Ket — mówił Ori-Ori. — Jest on bardzo piękny! Głupi, kto tego nie widzi! Ja lubię świat i wszystko, co jest w nim. Miłość i wesołość mieszkają w każdym jego zakątku.
Nie rozumiałam tego, lecz wierzyłam „wujkowi“. Byłam ciekawa zobaczyć miłość i wesołość, które miały swoje chatki w każdym zakątku świata. Jak też wyglądają? Czy są podobne do nas, szympansów?
— Co to jest świat? — spytałam.
— Wszystko, co widzisz dokoła siebie — objaśnił „wujek“ i dodał: — Dżungla, drzewa, nasze gniazda i ludek, ptaki, gwiazdy, woda, krokodyl, niebo, lampart…
— Wszystko, co widzę… — szepnęłam. — To i ty, „wujku“, jesteś światem?
Nic nie odpowiedział. Pogłaskał mnie po główce z pięknym przedziałkiem w pośrodku i szepnął:
— Głuptasku mały…, głuptasku!
— Dlaczego jestem głuptaskiem? — dopytywałam, szarpiąc go za rękę.
— Dowiesz się o tem później kiedyś, milutka Ket! — zawołał i zaczął wywijać kijem, aż warczeć zaczął.
Po południu pięciu starszych szympansów i dziesięciu młodych wyruszyło w „świat“. Trzymałam się „wujka“.
Szliśmy ciągle konarami drzew. Wcale nie zbiegaliśmy na ziemię. Wszystkie drzewa łączyły się swemi gałęziami. Tworzyły one nad ziemią zieloną strzechę. Zupełnie taką, jaką miała nasza chatka.
Mrok i zaduch panowały pod drzewami. Krzaki i trzciny wyrzucały swe pędy ku górze. Słońce nigdy tu nie zaglądało. Z błotnistej ziemi podnosiły się opary. Gniły tam drzewa, zwalone wichrami. Jak cienie, przemykały w mroku czarne, leśne antylopy. Z trudem wyciągając kopyta z bagna, ostrożnie kroczył samotny bawół. Bez szmeru czołgały się węże.
Papugi i inne ptactwo krzyczało i świergotało gdzieś wysoko.
Zdaleka błysnęło coś. Było to duże jezioro.
Dokoła rosły wysokie bambusy i gęste krzaki.
Na okrzyk Ori-Ori wdrapaliśmy się wyżej. Całe jezioro leżało teraz tuż pod nami.
— Nie hałasujcie teraz, a ujrzycie różne dziwy — poradził z uśmiechem Kyr.
Przykucnęłam na gałęzi i rozglądałam się dokoła.
Nic nadzwyczajnego nie widziałam. Jednak, przyjrzawszy się dobrze, spostrzegłam na jeziorze, tuż przy brzegu kupę kamieni. Biegały po nich białe czapelki i jakieś inne ptaszki. Nagle kamienie poruszyły się.
— Oj-jej! — zawołałam.
— Cyt! — mruknął Ori-Ori i uszczypnął mnie w ramię.
Umilkłam. Kamienie tymczasem pogrążyły się w wodzie. Leniwie płynęły ku brzegowi. Nareszcie wyszły z jeziora. Były to ogromne, opasłe potwory. Grube brzuchy zwisały im pomiędzy nogami. O, te nogi! Przypominały one krótkie odłamki pni. Potwory ciężko stąpały ze zwieszonemi ku ziemi łbami. Węszyły i głośno parskały.
Szły jeden za drugim. Po ich przejściu na brzegu ujrzałam dość głęboki rów. Wycisnęły go nogami.
Ori-Ori pochylił się do mnie.
— To hipopotamy! — szepnął. — Dobre, leniwe bydlęta.
Potwory tymczasem rozeszły się po zaroślach.

Od czasu do czasu roztwierały paszcze. Ukazywały ogromne krzywe kły i wystające od przodu zęby. Ziewały z rykiem. Był podobny do grzmotu, który niedawno przeraził mnie.

Niektóre hipopotamy pokładły się w trawie. Leżały z otwartemi pyskami. Małe szare ptaszki wbiegały do otwartych paszcz. Szperały w zębach potworów i wydziobywały robactwo. Białe czapelki siadały na grzbietach hipopotamów. Szukały na nich pijawek i ślimaków. Z pewnością dużo ich przyczepiło się do grubej skóry grubasów. Robota czapel sprawiała przyjemność opasłym leniuchom. Stękały i pomrukiwały z zadowolenia.
Tłuściochy urządziły sobie ucztę na brzegu jeziora. Przedniemi, wystającemi zębami zgarniały całe kępy soczystej trawy. Krzywemi kłami wyrywały korzenie bambusów. Myślałam, że pożrą całą dżunglę.
Na szczęście jednak zaczęły strzyc uszami. Głośno parskały i trzepotały krótkiemi ogonkami. Jeden z hipopotamów cicho ryknął. Natychmiast całe stado rzuciło się do wody. Po chwili ujrzałam ich znowu. Ukryły się pod zwisającemi nad jeziorem gałęziami. Wytknęły tylko chrapy, oczy i uszy.
— Cyt! — syknęli Kyr i Ori-Ori.
Od strony lasu z hałasem szło coś olbrzymiego. Chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewa. Poruszały się zarośla tratowanych bambusów. Łomotanie stawało się coraz głośniejszem. Nareszcie krzaki zaczęły się uginać i rozstępować.
Na brzeg wyszły nowe olbrzymy i grubasy. Jeszcze większe i dziwniejsze.
— Ha, ha, ha, — słonie! — cicho zaśmiał się „wujek“.
Dziwne to stworzenia! Podobne są ogromem i barwą do szarych głazów. Do tych, co leżą w dżungli niedaleko naszej osady.
Ogromne to zwierzęta! Łby miały tak szerokie, że dziesięciu starych szympansów mogłoby wygodnie usiąść na nich. Uszy tejże szerokości ciągle się poruszały niespokojnie. Były podobne do wstrząsanych wiatrem dużych liści.
— Oj-ej! — wyrwał mi się cichy okrzyk. — Mają dwa ogony.
— Ten od głowy to — nie ogon — zaśmiał się Ori-Ori. — To trąba.
— Co to trąba?

— Hm! — mruknął wujek. — To jest rzecz mądra. Widzisz, jak słonie zręcznie zrywają młode gałązki? Trąba — to jak nasza ręka. A teraz zobacz! Słonie piją wodę, wciągając ją trąbami, niby my wargami. Trąbą też wydają głos. Nazywa się to — trąbić. Ot tak!

Jeden ze słoni wyciągnął w tej chwili trąbę i wydał dźwięk.
— O… o… o… o! — zadrgało powietrze dokoła.
Głos ten biegł długo po dżungli. Ktoś, ukryty w niej, powtarzał ciągle:
— O… o… o… o!
Na ten znak słonie weszły do jeziora.
Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
Zaczęły oblewać sobie karki, wyrzucając trąbami strugi wody.
Szorowały sobie nawzajem szyje i boki, mrucząc i pokrzykując.
Z małych, śmiesznych pysków sterczały długie, białe kły.
Po kąpieli słonie wyszły na brzeg. Zrozumiałam teraz, do czego i poco służą długie, zagięte kły. Olbrzymy wywracały niemi młode drzewa i obrywały korzenie.
— Temi kłami walczą też z napastnikami — rzekł do mnie Kyr. — Nikogo, oprócz człowieka, nie boją się słonie. Są najsilniejszymi mieszkańcami dżungli!
Zrozumiałam, że słonie nikogo się nie obawiały. Chodziły i pasły się spokojnie. Nikt nie napadał na nie. Chyba tylko bąki kąśliwe i kleszcze przyczepne. Od nich opędzały się uszami i trąbami. Wymachiwały też cienkiemi ogonami, okrytemi twardem, czarnem włosiem.
Nie mogłam się dość napatrzeć tym olbrzymom.
Kyr jednak dał znak. Ruszyliśmy dalej.
— Źle! — mówił Ori-Ori. — Pożywienia nigdzie ani krzty!
— Poczekaj, sąsiedzie! — odpowiedział Kyr. — Znajdziemy banany na brzegu małej rzeki.
Gromadka nasza biegła coraz dalej.
Spotkaliśmy znaczne stado kłótliwych, czarnych małp. Zaczęły urągać nam.
Niektóre obrzucały nas jakiemiś owocami, kwaśnemi i twardemi, jak kamienie.
Nie wdawaliśmy się w kłótnię z niegrzecznymi sąsiadami.
W haszczach spostrzegłam jakieś zwierzątko. Szare, centkowane, miało długi ogon w czarne pręgi. Czołgało się, jak wąż.
— Co to jest? — zapytałam Kyra.
— Mangusta! — odpowiedział. — Mały drapieżnik. Postrach na ptaki i zające.
„Wujek“ gwizdnął po swojemu. Mangusta natychmiast ukryła się w norze.
Posuwaliśmy się coraz dalej.
Dżungla nagle zaczęła rzednąć. Zbliżaliśmy się do brzegu rzeki.
W gromadce nadążających za nami szympansów rozległ się krzyk.
W chwilę później z łoskotem upadło drzewo. Co się stało?
Kilku naszych towarzyszy ledwie zdołało przeskoczyć na sąsiednią palmę.
Kyr powrócił i obejrzał złamany pień.
— Aha! — zawołał. — Robota termitów! — Chodźcieno tu, młodzi, pokażę wam coś!
Ruszyliśmy ku niemu tłumnie.
— Widzicie, — mówił, — jak coś wydrążyło całe drzewo? Nic oprócz kory i gałęzi nie pozostało. Zrobiły to białe mrówki, czyli termity. Są one ślepe a pracowite i bardzo silne. Gniazdo mają głęboko pod ziemią. Same zaś drążą drzewo i zjadają od wewnątrz. Stałoby ono, być może, jeszcze długo. Gdy skoczyliście na nie kupą, przełamało się. Rozumiecie?
— Rozumiemy! — zawołaliśmy.
Grzebiąc palcem w próchnie złamanego drzewa, spostrzegłam długi szereg małych, białych istotek. Biegły w jednym kierunku, sprawnie i szybko.
— Co one robią? — spytałam Kyra.
— Nie wiem! — odparł. — Wiem tylko, że od mrówek i termitów wszyscy muszą się uczyć.
— Czego? — pytały młode szympanse.
— Porządku, pracowitości, posłuchu — rzekł Kyr poważnie.
Chciałam pomyśleć nad słowami naszego przewódcy. Jednak nie miałam na to czasu.
Pod drzewami rozległo się gniewne sapanie i fukanie. Później jakiś zgrzyt.
Zbiegłam na niższe gałęzie i zajrzałam nadół.

Jakaś niezwykła istota wyłaziła z głębokiej jamy.

Wygramoliła się i nagle ze zgrzytem i trzaskiem okryła się czarnemi kolcami w białe paski.
— Chodźcie, chodźcie tu! — krzyknęłam. — Zobaczycie bardzo straszne zwierzę.
Kyr natychmiast odpowiedział:
— To jeżozwierz! Ma on bardzo silne łapy z ostremi pazurami. Rozgrzebuje gniazda termitów i mrówek. Żywi się temi owadami.
— Poco ma tyle kolców na sobie? — pytaliśmy.
— Podniósłszy je, jest bezpieczny. Nikt go wtedy nie tknie, — zaśmiał się Kyr. — Niezawodnie dąży teraz do strąconego przez was drzewa. Będzie miał wyżerkę!
Niedługo już biegliśmy, skacząc po drzewach. Drogę nam przegrodziła nieduża rzeka.
Na brzegu wygrzewała się w słońcu rodzina krokodyli. Dokoła nich uwijały się te same szare ptaszki, które widziałam na grzbietach hipopotamów.
Zaglądały one do rozwartych paszcz płazów, grzebały tam.
— Znalazły też miejsce dla szukania przysmaków! — zaśmiał się „wujek“ i gwizdnął przeraźliwie.
Stare, ociężałe krokodyle i mały, zwinny drobiazg natychmiast wpadły do wody.
Nad brzegiem tkwiły duże czaple i biało-różowe ptaki z workami pod długiemi dzióbami. Kyr mówił, że to — pelikany.
Co chwila wskakiwały do wody i chwytały srebrne i czerwone ryby.
Różne drobne ptaszki kręciły się wszędzie. W oczach migało od tego barwnego bractwa.
Wybiegło na brzeg stadko rdzawych kuropatw.
W oddali wynurzył łeb hipopotam. Parsknął głośno i rozrzucił dokoła bryzgi wody.
— Jakże dostaniemy się na tamten brzeg? — pytały młode szympanse.

— Dostaniemy się! — uspokoił je Kyr.

Rzucił okiem dokoła, pochwycił wiszącą lianę i rozkołysał się. Nabrawszy rozpędu, skoczył przez rzekę. Po chwili czepiał się już gałęzi drzewa, rosnącego na drugim brzegu.
Poszliśmy za jego przykładem.
Z tej przygody szczególnie cieszył się „wujek“. Lecąc już nad wodą, machnął aż dwa koziołki w powietrzu.
Wskoczywszy na gałąź, krzyknął radośnie:
Saltomortale double!
— Co mówisz? — spytał go Kyr.

— Powiedziałem: że udało mi się saltomortale double — odpowiedział, mrużąc oko.

— Co to znaczy? — dopytywał nasz przewódca.
— Właściwie, to i sam nie wiem. Robi się to tak, jak widzieliście. Fiut! dwa koziołki i hyc! — na nogi. Ha! Tak się to robi!
Śmiał się „wujek“ na głos. Wystraszył nawet jakiegoś pelikana.
My wtórowaliśmy chórem wesołemu Ori-Ori.
Radość nasza jednak zakończyła się smutkiem.
Do naszej gromadki należał młody Aka. Bardzo dzielny, kochany chłopak! Trochę łobuz i strasznie ciekawski.
Przekroczywszy rzekę, przez pewien czas wypoczywaliśmy.
Aka kręcił się i tu i tam. Wszędzie zaglądał, wszystkiego musiał dotknąć.
Odszedłszy od nas, krzyknął do mnie zdaleka:
— Ket, chodź tu! Coś ci pokażę…
Pobiegłam do niego.
— Patrz! — zawołał. — Jaka dziwna gałąź! Nigdy takiej nie widziałem.
Przyjrzałam się uważnie. Nie była to zwyczajna gałąź.
Pokrywała ją brunatna kora w duże, czarne plamy.
Gdy słońce oświeciło ją, połyskiwała i mieniła się w jego promieniach.
Nagle spostrzegłam, że gałąź drgnęła i poruszyła się ledwie dostrzegalnie.
Teraz nie wątpiłam, że był to wąż. Znacznie większy od tych, które spotykałam już w pobliżu naszej osady. Wąż powoli podnosił głowę. Wbił w nas niemigające, przenikliwe źrenice. Sunął powolnie, prężąc ciało.
— Uciekaj, Aka! — krzyknęłam przeraźliwie.
Skoczyłam na lianę i w mig przeniosłam się na sąsiednie drzewo.
Aka nie zdążył pójść za moim przykładem. Wąż zrobił gwałtowny ruch. W okamgnieniu otoczył chłopaka skrętami swego ciała i zdusił. Zdawało mi się, że słyszałam chrzęst kości biednego Aki.
Zaczęłam wołać na pomoc. Wkrótce przybiegli Kyr, Ori-Ori i młodzi obrońcy.
Wąż tymczasem, zahaczywszy się ogonem o gałąź, łykał nieruchomego Akę.
Wkrótce czarne ciałko naszego towarzysza zniknęło w paszczy płazu.
Obrońcy dopadli węża. Szarpali go, drapali, gryźli, ściskali mu gardło.
Wąż cofnął się przed odwagą obrońców. Ześlizgnął się z drzewa i wczołgał się do krzaków.
Nie ścigano go.
— Nie uratujemy nieszczęśliwego Aki! — rzekł ze smutkiem Kyr. — Zginął w straszliwym uścisku węża.
Dlaczego wąż zabił i połknął miłego Akę? Aka nic mu złego nie zrobił.
Nienawidzę tego dużego, plamistego węża!
Ori-Ori twierdzi, że mieliśmy spotkanie z „pytonem“… Wstrętny, zły pyton!
Biedny, biedny Aka!

Znaleźliśmy zarośla bananów. Chociaż byliśmy zasmuceni, urządziliśmy prawdziwą ucztę.
Ori-Ori objadł się niesłychanie. Nie mógł nawet gwizdać. Rechotał tylko słabym głosem. Co chwila zasypiał. Inni też używali. Dalej natrafiliśmy na palmy kokosowe…
Powróciliśmy do osady ociężali.

Dzień przygotowań.

Dziś przez cały dzień pracowaliśmy ciężko. Opuszczamy nasze przytulne chatki.
Pytałam, dlaczego to robimy?
Tatuś powiedział, że zbliża się zima.
Mamusia wskazała palcem na niebo.
Pełzła tam ciemna chmura. Przed nią biegł powiew wiatru. Był ciepły i wilgotny. Sądzę o tem z tego, że włosy na głowie same się nam podnoszą. Znikają piękne przedziałki, któremi pysznimy się przed innemi małpami.
Daleko huczało coś… Tatuś powiedział, że to burza nadciąga.
W nocy błyskało. Chwilami następował dzień. Trwało to krótką chwilę. Po niej nagle zapadał czarny mrok, jeszcze czarniejszy, niż przedtem.
Trochę się bałam narazie. Wcisnęłam głowę pod pachę mamusi…
Ciężki był dzień! Wydobywaliśmy ze skrytek korzonki, banany, orzechy.
Wiązaliśmy wszystko suchemi trawkami lub giętkiemi prętami… Jutro — w świat!

Dzień pochodu.

Wyruszyliśmy przed świtem…
Starsi niosą pakunki z pożywieniem. Młodsi dążą za nimi.

Prowadzi Kyr i tatuś.

Wódz zawsze musi być na czele.
Za nimi szedł „wujek“. Był całkowicie ubrany. Żółto-czerwono-niebieski Ori-Ori migał wśród zieleni.
Czarne małpy i kilka „Długich Pysków“, napotkanych po drodze, z wrzaskiem zwiewały przed nim.
„Wujek“ biegł szybko i groźnie postukiwał kijem.
Do małej rzeki, gdzie zginął Aka, szliśmy długo.
Pochód wstrzymywały drobne dzieci. Wisiały uczepione do matek i płakały bez przerwy.
Starcy też nie mogli iść szybko.
Cała gromada nasza posuwała się powoli.
Dopiero przez zachodem słońca dotarliśmy do rzeki.
— Musimy dziś jeszcze przejść na tamten brzeg. Zanocujemy na przeciwległej stronie — rozkazał tatuś.
Zaczęła się ciężka przeprawa.
Napracował się dziś biedny, miły Ori-Ori! Żal mi go było.
Brał matki z dziećmi i przenosił je.
Inni obrońcy pomagali mu. Dużo kłopotu mieli z przeniesieniem sędziwych, ciężkich Bo-Bo i Ngu-Ngu.
Staruszkę I-So przeniósł na barkach Kyr.
Babcia krzyczała ze strachu i płakała.
Nareszcie przeprawa była skończona. Tatuś wybrał miejsce dla noclegu.
Zaczęliśmy się posilać.
Nagle babcia jęknęła cicho.
— Co ci jest, wierna, dobra I-So? — zapytał Bo-Bo troskliwie.
— Odejdę od was na zawsze… — szepnęła. — Na zawsze… Żyjcie w zgodzie… Nikogo nie krzywdźcie… Nikogo nie napadajcie… Brońcie się odważnie… Cudzego nie pożądajcie…
Wszyscy w milczeniu i niepokoju słuchali szeptu staruszki.
Ciężko oddychała. Chwytała się za pierś…
Teraz spostrzegłam, że była bardzo stara… Skurczyła się cała, pochyliła.
Stała się malutka i strasznie chuda. Wargi jej zsiniały. Oczy zgasły.
Drżała na całem ciele.
— Droga, dobra I-So! — mówił Bo-Bo, ledwie powstrzymując się od płaczu.
Staruszka z wysiłkiem podniosła się. Słabnącemi rękami zaczęła się wspinać na wyższe gałęzie.
Mamusia chciała iść za nią.
Ojciec wstrzymał ją i rzekł cicho:
— Zostań Lo-Lo, matka odchodzi od nas…
Babcia tymczasem już zniknęła w gąszczu liści.
Wymknęłam się niespostrzeżenie i wkrótce dogoniłam ją.
Zatrzymała się na samym wierzchołku drzewa. Tam, gdzie ostatnie gałęzie podnoszą ku niebu czarne ramiona.
Usadowiła się w splocie konarów, oparła głowę o pień drzewa.
Podniosła twarz do góry. Zachodzące słońce oblało staruszkę różowemi błyski. W zachwycie wyciągnęła ku niemu rękę sędziwa I-So.
Wydała długi przenikliwy krzyk. Żegnała słońce?…
Ręka nagle opadła i ciało sędziwej babci znieruchomiało, cicho się obsuwając.
W tej chwili czarny cień przeleciał nad drzewem. Raz i jeszcze raz…
Duży czarny ptak opuścił się na gałąź. Zaglądał w oczy I-So.
Klekotał jękliwie, niby płakał.
Siedziałam zaczajona i nie mogłam się poruszyć.
Nareszcie czarny ptak ujął ciało babci szponami i wyprężył się cały.
Podniósł szerokie skrzydła do lotu. Oderwał się od gałęzi i uniósł I-So.
Powolnie odlatywał, malał w oddali.
Zamienił się w małą czarną plamkę. Jeszcze chwila — roztopił się w złocistej pustyni nieba…
Babcia I-So odeszła od nas.

Drugi dzień pochodu.

Po noclegu szliśmy dalej.
Gdy słońce stało wysoko, zbiegliśmy z drzew. Las się skończył.
Przed nami leżała, jak okiem sięgnąć, równina, pokryta wysoką trawą i krzakami. Tu i ówdzie podnosiły korony palmy. W oddali majaczyły szafirowe pagórki.
Tatuś i Kyr cicho pokrzykiwali.
Gromadka nasza stłoczyła się. W środku szła dziatwa, otoczona matkami. Młodzi obrońcy biegli po bokach. Wodzowie o kilkanaście kroków przed nami bacznie oglądali okolicę.
Od czasu do czasu wydawali ciche okrzyki.
Na równinie widziałam pasące się bawoły, duże, szare antylopy i małe, rude. Te uciekały przed nami…
Z łopotem skrzydeł i przeraźliwym krzykiem zrywały się znienacka, tuż z pod nóg, kuropatwy i perliczki.
Ten hałas niespodziewany straszył nas. Rozlegały się krzyki samic i płacz dzieci.
Przewódcy i obrońcy uspokajali nas cichem rechotaniem…
Posuwaliśmy się szybko. Nic nie piliśmy i nie jedliśmy.
Przed zmrokiem musieliśmy dojść do gór.
Góry wyrastały z ziemi. Stawały się coraz wyższe i ciemniejsze.
W południe już nie były szafirowe, tylko czarne. Przed zachodem słońca — czerwono-szare.
Ostatnie szkarłatne blaski gasły na niebie, gdy doszliśmy do celu.
Zatrzymano nas na dużych odłamach skał.
Przewódcy i obrońcy oglądali nasze nowe legowisko.
Nareszcie powrócili i prowadzili nas dalej.
Nocowaliśmy wczoraj w jaskiniach. Są to głębokie otwory w górach.
Strzechy miały z kamieni.
Było twardo i niewygodnie. Płakałam głośno. Czułam nieznośny ból w bokach. W ciało przy każdem poruszeniu wpijały się ostre kamienie… Tęskniłam do naszej chatki, do posłania z puchu i miękkich traw.
Wieczorem huczało coś straszliwie i błyskało.
Byłam bardzo nieszczęśliwa.
Mnóstwo antylop przebiegało sawannę i skubało świeżą, soczystą trawę.
Słonie wyciągały trąby, zrywając młode liście i blado-zielone pędy drzew.
W nocy nad ziemią znowu mknęła burza.
Ulewa szalała do rana. Migały błyskawice i toczył się po niebie grzmot. Od huku kamienie zrywały się ze szczytów gór i z łoskotem spadały nadół.

Drżałam ze strachu i z zimna…

Dzień niewidzianych rzeczy.

Teraz nie chodzimy już na wodopój. Pijemy wodę, która się zbiera w zagłębieniach skał.
Obrońcy opuszczają jaskinie o wschodzie słońca. Idą na sawannę, aby znosić pożywienie dla nas. Owoców o tej porze niema żadnych. Deszcz i wichry pozrzucały je z drzew.
Żywimy się teraz świeżemi pędami bambusów, korzonkami roślin o dużych liściach, a nawet świeżemi, napół rozwiniętemi liśćmi.
Bardzo lubię młode bambusy! Smakują mi tak, jak najsłodsze banany.
Bambusy nie są słodkie, lecz bardzo smaczne i pożywne.
Dziś byliśmy aż do zmroku głodni.
Nasi obrońcy, jak zwykle, poszli po zdobycz, lecz natychmiast powrócili.
Tatuś i Kyr rechotali cicho i ostrzegawczo. Kazano nam dobrze zaczaić się w najciemniejszych kątach.
Ze swej skrytki mogłam jednak widzieć sawannę.
Nic nowego nie spostrzegłam na niej. Woddali majaczyło spore stado słoni. U podnóża gór pasły się bawoły i antylopy.
Widocznie jednak, coś się działo wpobliżu.
Stare bawoły-przywódcy co chwila odwracały rogate łby w stronę dżungli. Strzygły uszami, węszyły i głośno parskały.
Antylopy też się niepokoiły. Samce stały z podniesionemi głowami, nieruchome, baczne.
Słonie szybko dążyły w stronę głębokiego wąwozu. Ciągnął się wpobliżu naszych gór i był cały zarośnięty młodym, gęstym lasem.
Ogromne zwierzęta szły z podniesionemi uszami. Podnosiły trąby i z hałasem wciągały powietrze.
Nic jednak dostrzec nie mogłam na sawannie.
Pierwsze ruszyły czujne, rude antylopy. W szalonym pędzie pomknęły ku zaroślom palm.
Od strony dżungli z trwożnym krzykiem przeleciało stadko papug.
Z wysokiej trawy zerwały się kuropatwy i zapadły w haszcze.
Cisza zaległa dokoła.
Wszystko, co żyło, ukryło się i zaczaiło.
Z dalekiej kniei, jedna po drugiej, wyłaniały się dziwne postacie.
Nigdy nic podobnego nie widziałam w dżungli.
Były podobne do nas — szympansów. Jednak szły na dwóch nogach, a nie na czterech, jak to zwykle czynimy my. Ori-Ori czasem podczas swych figlów chodził tak, podpierając się kijem. Nieznane istoty miały krótkie ręce, nie sięgające do ziemi, jak u nas. Były czarnej barwy, chociaż nie miały na ciele włosów. Szły wyprostowane, a na głowach niosły jakieś pakunki, białe i zielone.
— To — ludzie! — szepnął „wujek“, podsuwając się do mnie. — Przyjrzyj się im dobrze, mała Ket! Staraj się, aby nigdy nie spostrzegły ciebie ich oczy…
— Dlaczego? — spytałam cicho.
— Dlatego, że wtedy już nie powrócisz do mamusi! — odparł.
— Śmierć? — zapytałam.
— Coś w tym rodzaju, a nawet gorzej… — szepnął. — Ale patrz, patrz! Widzisz? Czarni ludzie — to murzyni, mieszkańcy tej ziemi. Aha! Jest i biały człowiek! Spodziewałem się tego… Niosą go czarni…
— Biały człowiek nie jest mieszkańcem tej ziemi? — pytałam „wujka“.
— Nie! Wszyscy oni mają osady za morzem — objaśnił. — Patrz teraz!
Dwudziestu czarnych wyszło na sawannę. Za nimi postępowało czterech innych. Nieśli na głowach dwa drągi. Pomiędzy drągami leżała postać w białem ubraniu.
Poznałam odrazu kapelusz, kurtkę i spodnie… Zupełnie takie, jakie miał Ori-Ori, tylko białe.
Jeden z murzynów, idących na czele pochodu, nagle się pochylił ku ziemi. Wszyscy się zatrzymali. Murzyn podszedł do leżącego człowieka w białem ubraniu. Coś mówił i wymachiwał rękami.

— Aha! — szepnął „wujek“. — Pokazuje białemu człowiekowi ślady słoni…

Leżąca postać zeszła na ziemię i obejrzała ślady.
Po chwili coś błysnęło w rękach białego człowieka.
Poprzedzany przez murzyna, szedł teraz ku nam, ostrożnie stąpając wśród krzaków.
— Widzisz ten połyskujący kij w ręce białego człowieka? — zapytał „wujek“. — Jest to strzelba. Będzie zabawa! Patrz i nie krzycz, mała Ket! Zaciśnij zęby i — milcz!
Upłynęło sporo czasu, nim murzyn i biały człowiek zbliżyli się do naszych skał.
Teraz zrozumiałam wszystko.
Na ziemi, wilgotnej i rozmiękłej, widniały głębokie doły. Były to ślady, pozostawione przez słonie. Na grząskiej ziemi głęboko zapadały się nogi ciężkich olbrzymów. Gdzie przechodziły, tam zawsze pozostawiały te głębokie wklęśnięcia.
Każdy mógłby zrozumieć, że dopiero co przeszły. Woda sączyła się do dołów i nie zdążyła jeszcze napełnić ich.
Ludzie ominęli nasze skały. Zbliżali się do wąwozu.
Wybiegłam za „wujkiem“ z jaskini. Ukryliśmy się za skałami i patrzyliśmy.
Biały człowiek zbiegł na dno wąwozu. Stanął za grubem drzewem. Murzyn wdrapał się na strome zbocze, wypatrywał i nadsłuchiwał. Cicho gwizdnął. Biały człowiek uczynił znak ręką.
Czarny szybko pobiegł, okrążył wąwóz i zaczął zbiegać na dno z przeciwległej strony. Pokrzykiwał i gwizdał głośno.
— Ja też tak umiem gwizdać! — z dumą powiedział Ori-Ori.
Tymczasem krzyki i gwizdanie spłoszyły słonie. Spostrzegłam, że zaczynają wynurzać się z gęstych zarośli. Groźnie podniosły olbrzymie uszy i szły z wyciągniętemi naprzód trąbami.
Coraz bardziej zbliżały się do zaczajonego za drzewem białego człowieka. Nie widząc go, wyszły na niedużą polanę. Stanęły, zwróciwszy głowy ku idącemu za niemi woddali murzynowi i nadsłuchiwały.
Biały człowiek szybko podniósł do ramienia strzelbę.
Stało się coś niezwykłego! Drgnęłam i krzyknęłam na głos.
Ze strzelby wyrwała się błyskawica i huk wstrząsnął powietrzem.
Jeden ze słoni, największy, z grubemi, zagiętemi ku górze kłami, nagle uklęknął. Przez chwilę usiłował podnieść się. Obsunął się jednak i upadł na bok.
Całe stado, trąbiąc ponuro i trwożnie, rozpierzchło się na wszystkie strony.
Miotały się i z trzaskiem padały obalane drzewa i tratowane krzaki.
Biały człowiek dwa razy podnosił strzelbę i grzmiał.
Jeszcze jeden słoń nagle się poślizgnął i upadł.
Dwa stare słonie natychmiast podbiegły do niego, pomogły mu podnieść się i uprowadziły.
Przez sawannę szybko nadążała reszta murzynów.
— Biały człowiek strzelał do słoni — objaśniał Ori-Ori. — Jednego zabił, drugiego zranił…
Czarni otoczyli zabite zwierzę. Widziałam, że wyrwali mu kły i złożyli przed białym człowiekiem.
Ten śmiał się i coś mówił.
Z okrzykami radości rzucili się do leżącego słonia.
Jakiemiś ostremi przedmiotami, które „wujek“ nazywa nożami i siekierami, zaczęli rąbać ciało słonia. Usiadłszy na ziemi, jedli.
Dłużej nie mogłam patrzeć na to. Z płaczem, drżąca ukryłam się w najciemniejszym kącie jaskini…

Straszna noc.

Dopiero przed zachodem słońca porzucili wąwóz źli ludzie.
Przeszli raz jeszcze przez sawannę i zniknęli w dżungli.
Nasi obrońcy wybiegli z jaskini po pokarm dla ludku. Ze swych kryjówek, ostrożnie węsząc, wychodziły bawoły i antylopy. Pasły się już spokojnie.
W trawie biegały żerujące kuropatwy, perliczki i kurki skalne. Zabawne to ptaszki, czupurne, kłótliwe, o sterczących zawadjacko piórach w ogonach!
Tylko słonie nie powróciły już na sawannę.
— Uchodzą teraz coraz dalej! Szukają bezpieczniejszego pastwiska — domyślił się Ori-Ori.
Starsze szympanse powróciły niebawem. Przyniosły świeże bambusy i młode gałązki, pokryte pękami soczystych liści.
Po posiłku, jak zwykle, udaliśmy się na spoczynek.
Mrok już zapadać zaczynał.
Na wschodniej połaci nieba skupiały się i kłębiły czarne chmury.
— W nocy będzie burza! — krzyknął tatuś. — Załóżcie kamieniami i gałęziami wejście do jaskini.
Wkrótce usnęłam spokojnie.
Nie wiem, jak długo spałam. Nie słyszałam nawet uderzeń piorunów, huku grzmotów, szumu i plusku ulewy.
Obudziło mnie coś innego.
Do głosu burzy już się zaczęłam przyzwyczajać. Nie przerażał mnie więcej. Tej nocy jakieś inne dźwięki wdarły się do jaskini.
Nie mogły ich zagłuszyć wycie wichru i huk grzmotu.
Jęki, ryk ponury i groźny, szczekanie, zawodzenie cienkie i płaczliwe obudziły mnie. Z przerażenia nie wiedziałam, gdzie jestem. Zaczęłam się miotać po jaskini i krzyczeć.
Z trudem uspokoiła mnie mamusia i ułożyła obok siebie.
Nie spałam aż do świtu.
Burza przemknęła. Ustała ulewa. Przerażające odgłosy nie umilkły jednak. Te same jęki, płacz, wycie, szczekanie i zgrzyt biegły z dna wąwozu.
Ori-Ori wytknął głowę z poza skały i zamienił się w słuch.
— Szakale uciekły, porzuciły zdobycz… O! Nawet hienom sierść na karkach się jeży. Tulą uszy… warczą złośliwie… skulone odchodzą.
Za chwilę cała zgraja zniknęła w haszczach.
Długo nic nie widzieliśmy, aż nagle spostrzegłam, że wysoka trawa porusza się i rozsuwa.
Na polanę z gąszczu wyszło piękne zwierzę.
Poznałam odrazu lamparta.
Był zupełnie podobny do tego, który zabił nieostrożną Mi-Ri.
Przypadł do ziemi. Czołgał się, jak wąż. Oczy pałały mu. Długi, pręgowany ogon drgał.
Po pewnym czasie lampart uspokoił się i zaczął szarpać bok słonia.
Warczał i mruczał głośno, oglądał się i szczerzył kły.

Hieny i szakale czaiły się w krzakach. Stały wpobliżu. Nie odważały się jednak wyjść z ukrycia…

Nasycony plamisty drapieżnik odszedł nareszcie.
Cała zgraja znowu powróciła. Przed nocą na polanie pozostały tylko kości słonia…

Dni głodu.

Dwa dni już nic nie jedliśmy.
Jesteśmy w oblężeniu. Nasi obrońcy nie mogą opuścić gór.
W krzakach, rosnących pomiędzy skałami, zaległy lwy. Dwa samce i samica.
Trudno dojrzeć ich wśród kamieni. Są nieruchome, a ich żółto-brunatna skóra niczem się nie różni od barwy naszych gór.
Wejście do naszych jaskiń pozostaje przywalone kamieniami.
Dzieci płaczą. Matki w rozpaczy. Obrońcy czatują przy wyjściu.
Chociaż jaskinie są położone wysoko, jednak dotrzeć do nich można.
Samce-szympanse przygotowane są do walki.
Co chwila to ten, to ów z nich uderza się w pierś.
Ori-Ori przykucnął tuż przy krawędzi. Nie wypuszcza kija z ręki.
Lwy czatują na zdobycz. Urządziły zasadzkę.
Na sawannie po nocnej uczcie hien i odwiedzinach lamparta — nie widać nic. Wszystko ukryło się jak najdalej.
Widocznie lampart krąży w okolicy. A może bawoły i antylopy zwęszyły nowych wrogów.
Lwy cierpliwie czekają…
Dopiero na trzeci dzień obraz sawanny się zmienił.
Stado dużych antylop o ostrych, zakręconych rogach, wyszło na paszę.
Nie widziałam ich nigdy. Musiały przywędrować zdaleka.
Pasąc się, powoli kroczyły ku górom.

Lwy przywarły ciałami do kamieni, rozpłaszczyły się na nich. Poruszała się tylko skóra na grzbietach. Czarne kity na końcu ogonów co chwila biły o ziemię. Ogromne żółte oczy wpijały się w piękne zwierzęta.

Przestrzeń pomiędzy niemi a zasadzką zmniejszyła się znacznie. Jeden z lwów niepostrzeżenie zsunął się ze skał i zniknął w gąszczu.
Długo nie widziałam go. Wyskoczył daleko, ztyłu za stadem. Uczynił to samo, co murzyn w wąwozie. Naganiał antylopy.
W szalonym pędzie pomknęły wpobliże skał.
Zaczajone drapieżniki skoczyły ku nim. Robiąc ogromne susy, wpadały na antylopy. Szarpały im grzbiety i boki. Obalały uderzeniem łap.
Trzy antylopy, brocząc krwią, pozostały na ziemi. Lwy wciąż ścigały stado. Drapieżniki zapędziły się bardzo daleko. Powróciły dopiero o zmroku. Z głuchem mruczeniem i porykiem ucztowały aż do dnia…
Nareszcie byliśmy wolni.
Tatuś poprowadził cały ludek na sawannę.
Wykopywaliśmy korzonki jadalne, ogryzaliśmy wystające z ziemi młode łodygi bambusów, zrywaliśmy liście i gałązki, nabrzmiałe sokami.
Cieszył się i wesoło pokrzykiwał „wujek“.
Figlował, fikał koziołki, chodził na rękach, gonił małe małpki i śmiał się.
Szukając bambusowych pędów, zabrnęłam w gąszcz trzcin.
Nic, oprócz małych barwnych ptaszków, nie spotykałam tu. Latały dokoła, świergotały, szczebiotały wesoło. Łapały gąsienice, muszki i uganiały się za motylami.
Znalazłam przytulną polankę. Przecinał ją mały potoczek, mile szemrzący. Z miękkiej ziemi wyglądały grube, białe łodygi młodych bambusów.
Miałam tu używanie! Najadłam się po uszy! Nie wiem, jak się to stało — usnęłam.
Gdy obudziłam się, noc otaczała mnie. Nie wiedziałam, w którą stronę mam iść. Krzyknęłam żałośnie. Zrozumiałam jednak, że jest to niebezpieczne. Przypomniałam sobie przestrogi tatusia. Na głos ciągną zewsząd wrogowie. Nikt nie odpowiedział na mój okrzyk. Widocznie, nie znalazłszy mnie, szympansy powróciły w góry.
Zdawało mi się, że dochodzi mnie daleki gwizd. Może to „wujek“?
Wdrapałam się na najbliższe drzewo. Rozejrzałam się. W ciemności zobaczyłam tylko sąsiednie drzewa. Więcej — nic. Postanowiłam iść na chybił-trafił. Przebiegałam całym pędem przestrzeń pomiędzy drzewami i natychmiast wdrapywałam się na najwyższe gałęzie.
Usiadłszy, aby wypocząć, usłyszałam szmer i ciche cykanie. Struchlałam. Już zamierzałam zeskoczyć na ziemię, gdy nagle obok mnie zapłonęły dwie czerwone gwiazdy. Nieprzytomna ze strachu, zaczęłam uciekać. Nigdzie nie było ratunku! Na każdem drzewie świeciły się takie same gwiazdy.
Nareszcie z rozpaczy i strachu wpadłam w szał gniewu. Zaczęłam bić się w pierś, szczerzyć zęby i warczeć.
Już niczego się nie bałam. Rzuciłam się ku świecącym wpobliżu gwiazdom i uderzyłam w nie pięścią. Coś pisnęło żałośnie. Schwyciłam ruszające się w mroku stworzonko i mocno ścisnęłam. Przyjrzałam się mu uważnie. Było malutkie, szarem futerkiem okryte. Widziałam podobne na palmach. Kyr nazywał je palmowemi szczurami, Ori-Ori — wiewiórkami.
Zwierzątko miało duże, pałające, jak gwiazdy, oczy. Było słabe i bardzo nieszczęśliwe. Nie była to wiewiórka, bo nie miała ogona. Zwolniłam jeńca i pobiegłam dalej już śmielej.
Teraz wyraźnie doszło mnie głośne, urwane gwizdnięcie. Tak mógł gwizdać tylko „wujek“! Gwizd powtórzył się już bliżej i wyraźniej.
Krzyknęłam:
— Ori-Ori! Ket jest tu… sama…
Przez potok, płynący wpobliżu, mignął czarny cień i utonął w mroku.
Jednak słyszałam lekki szmer trawy.
Coś szło ku mnie. Przyczaiłam się. Nie oddychałam nawet.
— Ket! Ket! — rozległ się cichy okrzyk. — Gdzie ty? Odezwij się!
— Jestem tu, „wujku“! Chodź, chodź, bo się boję! Wujku! — zawołałam uradowana.
Jednym skokiem Ori-Ori był przy mnie. Głaskał mnie po głowie, pieszczotliwie chuchał mi w twarz, obejmował. Tuliłam się do niego i lizałam zimne ręce dobrego Ori-Ori.
— Co ci się przydarzyło, mała Ket? — pytał z niepokojem i troską. — Mama wylewa potoki łez. Chyba utoniemy w nich! Rru chodzi mroczny. Poturbował obrońcę, który pilnował waszej partji. Stary Bo-Bo wzdycha bez przerwy. Wszyscy są smutni. Nie wytrzymałem i poszedłem szukać swego łobuziaka… No, już nie drżyj! Wszystko będzie dobrze… Damy sobie teraz radę! Zanocujemy tu. Na szczęście dziś ulewy niema… Piękniebyśmy wyglądali, gdyby tak lunęło!… Cały rok nie potrzebowalibyśmy chodzić na wodopój… Nic nie gadaj teraz i śpij, mała Ket!
Nie miałam żadnej ochoty do snu. Opowiedziałam „wujkowi“ o swojej przygodzie i walce z wiewiórką.
Śmiał się, jak szalony.
— To nie wiewiórka! — rzekł nareszcie. — To mały „pantoná“[5]. Ma oczy jak lampki elektryczne!
— Co to lampka? — spytałam.
— O, tego nie zrozumiesz! To trzeba widzieć — odrzekł i ziewnął.
Po chwili zaczął kichać raz po raz. Śmialiśmy się oboje.
— Wpadłem w ciemności do jakiejś kałuży. Przemoczyłem nogi… — objaśnił urywanym głosem, kichając zawzięcie.
Na tem się moja przygoda nie skończyła.
Zrozumiałam, jak straszna jest noc. Dowiedziałam się, ile strasznych rzeczy kryje ona w swoim mroku.
Zbliżał się świt. Szarzyzna mętna powlokła niebo. Już odróżniałam wyraźnie krzaki, leżące kamienie, łożysko potoku.
Za chwilę spostrzegłam w trawie stadko uśpionych kuropatw. Spały, przykucnąwszy na ziemi pod liśćmi krzaku palmowego. Główki schowały pod skrzydła.
Nie wiem, skąd zjawiła się nagle centkowana mangusta, z długim ogonem w czarne pręgi. W okamgnieniu rzuciła się na stadko. Nim zrozumiałam, co się dzieje, mały drapieżnik zagryzł dwie kuropatwy. Zamierzał zabić trzecią, gdy Ori-Ori gwizdnął. Mangusta mignęła pręgowanym ogonem i zmykała, nie oglądając się.
— Chodźmy! — rzucił „wujek“, zeskakując na ziemię.
Biegliśmy długo, a gdy na dobre świtać zaczęło, wdrapaliśmy się na samotne drzewo.
Widzieliśmy stąd prawie całą sawannę.
Niedaleko od nas, dobrze ukryte w zaroślach palmowych, spało stadko rudych antylop. Gdy stały bez ruchu, najbystrzejsze oko nie dojrzałoby ich.
A jednak nie oko, lecz węch drapieżnika wykrył je.
Z poza grubego pnia palmy wytknęła nagle głowę czarna, w białe plamy cyweta. Powęszyła chwilę i skoczyła.
Spadła, jak kamień, na grzbiet kozła. Zerwał się do biegu, niosąc na sobie drapieżnika. Po chwili zachwiał się i padł. Z przegryzionej szyi płynęła krew.
Musieliśmy długo siedzieć na drzewie. Dopiero gdy najedzona cyweta, oblizując się łakomie, odeszła, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wkrótce drapaliśmy się już po stromych zboczach naszych gór.
Mamusia z płaczem lizała moją twarzyczkę. Tatuś, chociaż był wodzem odważnym i silnym, ocierał łzy. Dziadziuś Bo-Bo coś mruczał tkliwym głosem. Sąsiadki chlipały. Hara-Ua trajkotała bez przerwy. Dzieci wypytywały, gdzie byłam i co robiłam.
Wszyscy chwalili Ori-Ori za jego czyn i dziękowali mu.
— Jesteś sprytny, czcigodny sąsiedzie — mówił do niego siwy Ngu-Ngu — jednak nazwałbym cię najszlachetniejszym z szympansów… Jesteś odważny i ofiarny.
Mówiąc to, wyciągnął do niego rękę.
„Wujek“ był wzruszony i zawstydzony pochwałami.

Żeby wyjść z zakłopotania, zawołał:

— Niech-no sąsiadka Si-Ma da mi ziółek. Zaziębiłem się trochę i kicham, jak mój kataryniarz po zażyciu mocnej tabaki.
Nikt tego nie zrozumiał. Jednak uczennica I-So, starucha Si-Ma, dała mu szczyptę ziółek.
Widocznie były gorzkie, bo „wujek“ tak się marszczył, że mu nos na czoło wskoczył, a całą twarz wykrzywiło.
Przełknął, zaklął i poszedł spać…


Dzień krzyków i łez.

Dzisiejszy śliczny, pogodny dzień zwabił cały ludek na skały.
Wygrzewaliśmy się na słońcu. Młodzież bawiła się w chowanego i dokazywała.
Wszyscy się znudzili długiem przebywaniem w mrocznem legowisku.
Obrońcy wyruszyli na sawannę. W domu pozostały tylko samice.
Otoczyły one Hara-Ua i słuchały jej trajkotania. Hara-Ua zawsze ma do opowiadania niezwykłe rzeczy. Stary Ngu-Ngu, słuchając jej, pobłażliwie się uśmiecha. Zdaje mi się, że Hara-Ua często kłamie.
To jednak jej nie szkodzi. Szympansice z wielkiem zaciekawieniem słuchają opowiadań sąsiadki.
Dziś miała używanie, bo samców nie było. Nikt jej nie przeczył. Nikt nie napędzał do roboty. Trajkotała więc bez przerwy.
Młodzież pozostawała bez dozoru.
— Chodźmy do wąwozu! — zaproponował nagle wesoły Kal.
— Chodźmy! — zawołaliśmy.
— Musimy obejrzeć kości słonia! — dodał chłopak.
Zaczęliśmy zbiegać zboczami gór.
Biegliśmy cicho, aby matki nie przeszkodziły naszej wyprawie.
Ukrywszy się w krzakach, doszliśmy do polany.
Obejrzeliśmy rozrzucone kości olbrzymiego słonia i skrawki grubej skóry.
Zaczęliśmy zrywać świeże liście, wygrzebywać korzonki roślin błotnych.
Życie już nauczyło nas ostrożności.
Raczyliśmy się znajdywanemi przysmakami, nasłuchiwaliśmy jednak bacznie.
Wkrótce doszedł nas cichy chrzęst. Rozległ się wpobliżu, w gąszczu krzaków. W jednej chwili byliśmy już na drzewach.
Był najwyższy czas na to. Z krzaków w całym pędzie wybiegł serwal.
Duży, szary kot. Okrutny i zuchwały drapieżnik. Napada nawet na antylopy.
Zrozumiawszy, że zdobycz umknęła, zatrzymał się.
Bił ogonem po bokach, patrzył na nas złemi ślepiami i mruczał gniewnie.
Podbiegł do drzewa i zaczął się wdrapywać.
Przeskoczyliśmy na sąsiednie drzewo. Serwal ścigał nas.
Nigdy nie dogoniłby nas. Tego nie obawialiśmy się wcale. Niepokoiło nas, że w ten sposób oddalamy się od gór.
Nareszcie zaczęliśmy wołać o pomoc.
Długo nikt nam nie odpowiadał. Nareszcie krzyki nasze posłyszano.
Na krawędzi gór, koło jaskini, zaroiło się od szympansic.
Słyszeliśmy ich trwożne rechotanie.
— Ser-wal! Ser-wal ści-ga nas! — krzyczeliśmy wszyscy razem.
Głosy nasze doszły do uszu zaniepokojonych matek.
Wielkiemi susami zbiegały nadół. Skakały wśród ostrych kamieni. Groźnie rechotały.
Wszystkich wyprzedziła matka Kala.
Przepadała za swym jedynakiem. Było to jej pierwsze dziecko.
Jak szalona pędziła z najeżonemi włosami na głowie i karku.
Szczękała i zgrzytała zębami. Biła się w pierś i warczała.
Nie namyślając się, biegła ku serwalowi.
Ten przypadł do ziemi i czekał. Gdy szympansica zbliżyła się, wyprężył ciało i skoczył. Wywiązała się rozpaczliwa walka. Zapaśnicy tarzali się w trawie, ryczeli, odbiegali od siebie, aby znowu rozpocząć bój. Serwal był jednak zwinniejszy. Udało mu się wbić pazury w szyję szympansicy. Po chwili pochwycił ją kłami za gardło. Matka Kala upadła. Inne w strachu wdrapały się na drzewa.
Serwal nie odchodził. Położył się i czekał.
Nagle od strony gór dobiegł głośny świst.
— Wujku! Wujku! by-waj! Ser-wal tu-taj! — krzyknęłam.

Zdawało mi się, że dopiero co przebrzmiał mój głos, gdy zjawił się Ori-Ori. Nie dochodząc do polany, wdrapał się na drzewo. Oglądał okolicę i wszystko, co się działo.

Zobaczyłam, że dźwigał ze sobą swój kij sękaty.
„Wujek“ zeskoczył z drzewa i przepadł w haszczach.
Skradał się tak cicho, że ani my, ani serwal nie słyszeliśmy nic.
Zjawił się niespodziewanie tuż za napastnikiem.
Szedł na dwóch nogach, groźnie mrucząc. Obydwiema rękami trzymał nad głową wzniesiony kij.
Włosy „wujkowi“ najeżyły się, oczy ponuro błyszczały.
Dziki kot nie zdążył zwrócić się do Ori-Ori. Kij z rozmachem spadł mu na grzbiet. Serwal potknął się. Jednak skoczył na przeciwnika. Spadł mu na pierś. Zobaczyłam, jak trysnęła krew. Ori-Ori jedną ręką oderwał od siebie drapieżnika i odrzucił. W tejże chwili wymierzył mu silny cios. Trzy razy porywał się serwal na „wujka“. Trzy razy spływała krwią szeroka pierś naszego obrońcy. Nareszcie kij spadł na głowę kota. Serwal upadł i zaczął się wić, sycząc i szarpiąc pazurami ziemię i trawę.
Ori-Ori młócił kijem coraz potężniej.
Wróg dawno już nie żył, a rozwścieczony „wujek“ grzmocił w zapamiętaniu.
Osłabł jednak, bo krew coraz obficiej lała mu się z piersi.
Obsunął się na ziemię i pozostał bez ruchu.
Zanieśliśmy „wujka“ do jaskini. Z trudem nam to przyszło, bo Ori-Ori był ciężki.
Złożyliśmy rannego na miękkiem posłaniu. Nasza lekarka zajęła się opatrunkiem. Przyniosłam „wujkowi“ świeżej wody.
Oprzytomniał po chwili.
Dowiedziawszy się, że serwal nie żyje, uśmiechnął się i rzekł:
— Ha! Kłem kija nie zwalczyć…
Zemdlał znowu, a może usnął, osłabiony.
Wkrótce powrócili nasi obrońcy. Dowiedziawszy się o wypadkach, otoczyli rannego. Chcieli dziękować mu i chwalić. Ori-Ori spał.
Tatuś opowiadał nam wieczorem, że „wujek“ ciągle się o nas niepokoił.
Nareszcie postanowił wracać z sawanny. Inni byli zajęci wykopywaniem bambusów. Poszedł więc sam…
— Ori-Ori — dobry, szlachetny szympans! — zakończył tatuś swoje opowiadanie.
W nocy wstawałam i podchodziłam do „wujka“. Nie spał i wciąż mówił. Miał rozpalone ręce i czoło. Poiłam go wodą. Wkładałam mu w usta ziółka. Nie poznawał mnie.
Ja się boję o „wujka“! Może i on odejdzie od nas na zawsze?!
Nie spałam. Przepłakałam całą noc…

Dzień troski.

„Wujek“ wciąż nieprzytomny.
Wykrzykuje niezrozumiałe słowa. Bez przerwy powtarza:
„Hop! Allez! Saltomortale double, hop!“
Coby to mogło znaczyć?
Spytam go o to, gdy wyzdrowieje.
Ori-Ori śmieje się głośno, zgrzyta zębami i miota się.
Starucha Si-Ma, nasza lekarka, smutnie kiwa głową.
Ngu-Ngu siedzi przy nim i płacze.
Cały ludek jest w trwodze o życie Ori-Ori.

Dzień troski.

„Wujek“ już się nie miota i nic nie mówi.
Leży blady i nieruchomy… Patrzy gdzieś wysoko. Zdaje się, że nic nie słyszy.
Ciotka Si-Ma i Ngu-Ngu są coraz smutniejsi…
Trzy noce przepłakałam.

Dzień nadziei.

Ori-Ori czuje się dziś lepiej.
O, jakaż to radość! Poprosił nawet o jedzenie. Sama mu obrałam najświeższą łodygę bambusową i nakarmiłam rannego. Natychmiast usnął.
— Teraz będzie żył! — zawyrokował sędziwy Bo-Bo.
Jesteśmy uszczęśliwieni.
Ciotka Hara-Ua, która podczas choroby „wujka“ była milcząca, trajkocze dziś przez cały dzień.

Wszyscy są tak szczęśliwi, że nikt jej nie przeszkadza.

Dzień nowego smutku.

„Wujek“ już zdrów. Fika nawet koziołki, chociaż jest słaby. Robi takie miny, że wytrzymać nie można. Sam Bo-Bo nawet zaczyna rechotać z uciechy.
Ori-Ori czuje się bohaterem.
Krąży po jaskini, błyska oczami i mruczy:
— Serwal! Co to — serwal?! To — szczur nędzny! Dajcie mi lwa… w pojedynkę… Ale przedtem podarujcie mi dobry kij. Taki porządny z całego pnia starego drzewa. Ja nauczę lwa porządku… Ha!
Wszyscy się śmieją, a „wujek“ najgłośniej.
Wiemy wszyscy, że serwal to nie szczur.
Widzimy na piersi Ori-Ori straszne blizny, zadane pazurami drapieżnika.
Serwal — niebezpieczny, silny wróg.
Przekonał się o tem sam Ori-Ori wkrótce.
Rany znowu się otworzyły. Cierpiał, leżał, wstrząsany dreszczami i jęczał. Wieczorem zaczął bredzić. Wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. Nikogo nie poznawał.

Straszny dzień.

Gdyby Ori-Ori był zdrów i silny, jak dawniej, nie spadłby na nas tak straszny cios…
Z trudem mogę zebrać myśli, aby opisać wypadki minionej nocy.
Straszne jest nasze życie! My — szympansy nikomu nie szkodzimy. Tymczasem tyle wrogów otacza nas zewsząd! Za co spadła na nas taka kara? Kto nas karze? Dlaczego?
Dziś przez cały dzień szalała ulewa. Wieczorem wypogodziło się. Po niebie płynął księżyc. Świecił jasno. Sawanna w bladych promieniach jego stała się biała. Od drzew ciągnęły się czarne cienie. Narazie długie, później, gdy księżyc popłynął nad górami, — krótkie, ledwie dostrzegalne.
Nie spaliśmy jeszcze. Tu i ówdzie szympanse gwarzyły cicho. W swoim kącie miotał się i gadał bezładnie chory Ori-Ori… Dzieci spały, przytulone do matek.
Zrzadka pokrzykiwały ptaki w krzakach. Cykały nietoperze. Piszczały gnieżdżące się wśród kamieni szczury.
Daleko na sawannie świeciły się kałuże wody.
Zebrały się one po ulewie.
Wszystko dokoła zasypiało w spokoju.
Nagle… Włosy mi się jeżą, gdy przypominam tę chwilę.
Patrzyłam na sawannę, leżąc przy mamusi.
Nad krawędzią urwiska, zaczynającego się przy wyjściu z jaskini, nagle podniosło się coś czarnego. Rosło to z szybkością nadzwyczajną.
Strach odjął mi głos… Duże zwierzę z długim ogonem.
Poznałam… Lampart zwęszył nasze schronisko.
W tej chwili czarny cień przemknął nade mną. Wydał mi się potwornym na tle jasnego nieba. Szedł, przewalając się. Szeroko stawiał nogi i rozkładał kosmate ręce.
Szedł któryś z naszych największych samców.
Nie mogłam jednak odrazu poznać go.
Lampart już leżał, gotowy do skoku.
Szympans nie czekał. Z siłą odbił się od ziemi. Słyszałam, jak głucho uderzyły o kamień potężne nogi. Zwalił się na napastnika niby burza. Wpadł mu na grzbiet. Zwarł się z nim, otoczył mocnemi ramionami i usiłował zdusić.
Drapieżnik miotał się z całej siły.
Skłębieni zapaśnicy zamajaczyli na chwilę nad urwiskiem i potoczyli się nadół. Z łoskotem obsunęły się za nimi kamienie i drobny piarg.
Zdaleka już doszedł głuchy, groźny krzyk szympansa.
Wszyscy się zerwali i podbiegli do krawędzi stromego spychu.
— Kto walczy z lampartem? Kogo niema w legowisku? — rozległy się trwożne pytania.
— Wódz ludku szympansiego, mój syn, odważny Rru, broni nas! — z dumą w głosie zawołał sędziwy Bo-Bo.

Widzieliśmy bitwę, jak na dłoni. Zapaśnicy, padając zgóry, oderwali się od siebie. Stali teraz na otwartem miejscu, oko w oko.

Duży, plamisty lampart-drapieżnik nocny, i mój ojciec Rru — potężny, czarny, jak zwał skalny. Stał i głośno bił się w pierś.
Lampart skoczył ku niemu i uderzył go.
Rru wytrzymał napad i odpowiedział straszliwym ciosem pięści.
Długo trwała bitwa.
Wrogowie napadali na siebie z wściekłością i rykiem.
Lampart bił łapami, rozdzierając ojcu skórę. Rru ogłuszał go i obalał na ziemię uderzeniem pięści.
Gdy drapieżnik skoczył mu na pierś, ojciec objął go i przycisnął do siebie. Po chwili podniósł i cisnął o ziemię.
Oszołomiony wróg chciał się zerwać do skoku. Potężny Rru rozmachnął się i zdruzgotał mu szczękę. Widzieliśmy, jak zwisła bezwładnie.
Jednak lampart zebrał siły i strasznemi pazurami wpił się ojcu w pierś.
Rru zachwiał się. Znowu podgarnął pod siebie przeciwnika i szarpnął z całej mocy.
Lampart wydał żałosny ryk i znieruchomiał.
Tatuś zwyciężył. Straszliwy wróg leżał bez życia. Miał strzaskaną szczękę i wyrwane wnętrzności.
Rru długo stał nad nim. Zdawało się nam, że czeka na coś lub zamyślił się głęboko. Nagle ruszył przed siebie.
Szedł na sawannę.
Długo czernił się na białej, oświetlonej równinie, aż zachwiał się i padł.
Obrońcy pośpieszyli mu z pomocą i przynieśli wodza.
Mocarny Rru nie żył…
O, gdyby Ori-Ori nie był chory, dopomógłby on wodzowi w bitwie. Inne szympanse nie odważyły się na to.
Ojciec mój zginął w obronie ludku naszego.
Zgon jego był piękny i wspaniały…
Nigdy nie zapomnę tatusia, nie! wodza naszego, pełnego odwagi, mocy i bohaterstwa.
Dumna jest z niego Ket, córka Rru!

Dni wspomnień.

Po śmierci tatusia wodzem został obrany Kyr.
Życie nasze zmieniło się bardzo. Mamusia zmuszona była teraz sama opiekować się mną. Chodziła więc na sawannę wraz z samcami po pożywienie.
Widziałam, że drży przed każdem wyjściem.
Powracała zmęczona i niespokojna.
Zaczęłam jeść coraz mniej. Prosiłam mamusię, żeby przynosiła pożywienie raz na dwa dni.
Mamusia płakała gorzkiemi łzami i głaskała mnie po głowie.
Widocznie zrozumiała, że chcę pozbawić ją kłopotów.
Sąsiadki były bardzo dobre dla nas i dopomagały.
Jednak, ulewy szalały całemi dniami. O pożywienie dla ludku było coraz trudniej. Obrońcy, wychodząc o świcie, powracali dopiero o zmierzchu.
Jedliśmy tylko raz na dzień.
Był to najcięższy czas. Kiedyż nareszcie skończy się zima?!
Nigdy jej nie zapomnę, chociażbym była tak stara, jak babcia I-So.
Tyle bólu i smutku przyniosła ze sobą zima.
„Wujek“ chodzi już i nawet sili się na wesołość.
Jednak, kilka razy widziałam, że ociera łzy.
Gdy zaczynają szaleć wichry, a ulewa szumi i pluska, Ori-Ori czuje się słabo. Boli go poszarpana, bliznami okryta pierś.
Chodzi na wyprawy wraz z innymi samcami. Połowę zdobyczy zawsze oddaje nam.
Dobry, miły „wujek“!.. Bez niego nie dałybyśmy sobie rady.
Sam prawie nic nie je.
Mówi, że po uszy się najadł na sawannie.
Najczęściej ze śmiechem opowiada, że zbrzydły mu bambusy i korzonki.
— Nie jestem antylopą! — woła. — Porządny szanujący się szympans potrzebuje bananów i pomarańczy. Czekam, aż lato przyjdzie. Tak się odpasę, że słonie zazdrościć mi będą brzucha! Ho! Ho!
Do lata jednak było jeszcze bardzo daleko…
Dżungla zawładnęła całą sawanną. Równina pokryła się krzakami, z dniem każdym podnoszącemi się wyżej. Młode drzewka rozrastały się szybko.
Już nie widziałam więcej bawołów i antylop. Słyszałam tylko ich porykiwania w gąszczu. Krzaki i wysoka trawa okryły zbocza gór i zaglądały do naszego legowiska.
Nad dżunglą i górami leciały na północ stada różnego ptactwa wędrownego.
Niebo prawie zawsze pozostawało szare i smutne.
Przy każdej sposobności, gdy słońce wyglądało na krótko, biegłyśmy z mamusią ku północnemu urwisku. Obrońcy złożyli tam ciało bohaterskiego Rru. Opuścili go do głębokiej szczeliny w skałach i przywalili kamieniami.
Mamusia głośno zawodziła, obejmując ramionami grób Rru.
Ja płakałam cichutko. Uczucie dumy i zachwytu przed odwagą ojca pocieszały mnie.
Tak trwało długo… Nic się w naszem życiu nie zmieniało.

Dzień, w którym zostałam sierotą i niewolnicą.

Pewnego poranku zatrwożył nas straszny hałas.
Wybiegliśmy z jaskini.
Ogromny tłum „Długich Pysków“, skacząc po ziemi i drzewach, z krzykiem i wrzawą szedł przez sawannę.
Sędziwy Bo-Bo rozumiał ich mowę.
Nadsłuchiwał długo. Nareszcie powrócił do jaskini i rzekł:
— Na polach czarnych ludzi wyrosły już manjoka, pataty i kukurydza. „Długie Pyski“ idą żerować…
Zaczęły się opowiadania o niebezpiecznej dla „Długich Pysków“ wyprawie. Przypominano sobie wypadki ubiegłych lat.
Mamusia słuchała skupiona. W oczach jej spostrzegłam błyski.
Nikt nie widział, jak wymknęła się z legowiska.
Tylko ja spostrzegłam to. Nie spuszczałam oka z mamusi.
Pobiegłam za nią, dążąc w pewnem oddaleniu, aby nie zwęszyła mnie. Obawiałam się, że każe wracać.
Rozumiałam, że biedaczka mamusia postanowiła pójść z „Długiemi Pyskami“ po zdobycz. Chciała przynieść do legowiska dużo, dużo pożywienia dla mnie. Wiedziała przecież, że nieraz głodna udawałam się na spoczynek, a w nocy nie spałam i płakałam.
Pośród lasu ujrzałam dużą polanę. Murzyni wypalili w tem miejscu dżunglę i założyli pole.
Stado „Długich Pysków“ już rabowało dobytek czarnych ludzi.
Wyrywały one młode korzonki pożywnych roślin, a jeszcze bardziej tratowały młode pędy.
Nic nie podejrzewając, rechotały wesoło.
Mamusia szła o kilka kroków za niemi.
Zaczaiłam się na skraju lasu.
Nagle tuż przede mną podniósł się murzyn.
Za nim drugi, trzeci… Po chwili cała polana była otoczona ludźmi.

Krzyknęły przeraźliwie „Długie Pyski“ i rzuciły się do ucieczki.

Na ich krzyki murzyni odpowiedzieli wystrzałami. Błyskał ogień i rozlegał się huk strzelb. Gwizdały strzały.
Ratunku nie było. Zrozumiałam, że wszystkie małpki, bezładnie miotające się po polu, muszą zginąć. Zginie też mamusia!
Czarna ziemia pokryła się już zabitemi. Mamusia przyczaiła się za małym krzaczkiem.
W tej chwili świsnęła strzała i utkwiła w boku mamusi.
Uczyniła szalony skok i upadła bez życia.
Rzuciłam się ku niej z krzykiem rozpaczliwym. Obejmowałam ją, starałam się podnieść, lizałam i chuchałam w twarz.
Wszystko napróżno! Mamusia już nie żyła…
W tej chwili dwie mocne dłonie porwały mnie.
Nawet nie broniłam się… Czułam się sierotą samotną. Nie chciałam żyć.
Młody murzyn ze śmiechem związał mi za plecami ręce, skrępował nogi i zabrał ze sobą.
Z radością pokazywał mnie innym i wykrzykiwał coś, czego nie rozumiałam.
Na polu pozostały tylko ciała zabitych małpek.
Nikt nie uszedł z życiem, tylko ja.
Nie wiedziałam wtedy, czy powrócę do legowiska w górach i do dżungli. Czy zobaczę się kiedykolwiek jeszcze z miłym Ori-Ori, sędziwym Bo-Bo, mądrym Ngu-Ngu, z nowym wodzem Kyrem i z gadatliwą ciotką Hara-Ua, z towarzyszami i towarzyszkami moich zabaw? Nikt już nie zawoła teraz na mnie: Ket, córka bohaterskiego Rru!..
Życie wolne i niebezpieczne urwało się nagle, jak nikła liana. Zaczęło się nowe…
Była to — niewola…





  1. Melony, rosnące na drzewie Papaya carica.
  2. Rośliny, zawierające w swych korzeniach dużo krochmalu, jak ziemniaki.
  3. Małpy babuiny.
  4. Step, porośnięty wysoką trawą i przecięty gajami.
  5. Małe zwierzątko, które niektórzy francuscy zoologowie zaliczają do lemurów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.