Życie i przygody małpki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Życie i przygody małpki
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graficzne S. A. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA ISKIEREK

FERDYNAND ANTONI OSSENDOWSKI
ŻYCIE I PRZYGODY
MAŁPKI
(PAMIĘTNIK SZYMPANSICZKI „KAŚKI“)
48 RYCIN
KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZ. ZAKŁADY KARTOGRAFICZNE I WYDAWN.
TOW. NAUCZ. SZKÓŁ ŚREDN. I W., SP. AKC.
LWÓW-WARSZAWA
1929




RYSUNKI W TEKŚCIE I OKŁADKĘ WYKONAŁ
KAMIL MACKIEWICZ
2189
Klisze, skład i druk wykonano w Zakładach Graficznych S. A. Książnica-Atlas
we Lwowie





JAK ODKRYŁEM PAMIĘTNIK „KAŚKI“.

Jestem pisarzem. Dużo podróżuję. Będąc w Afryce, otrzymałem od pewnego przyjaciela rzadki upominek. Była to — piękna małpeczka, szympansiczka, imieniem „Kaśka“.
Małe, miłe stworzonko szybko przywiązało się do nas. Polubiliśmy ją bardzo. Zabawiała nas swoją wesołością i sprytem, rozrzewniała miłością dla nas. Rozumiała wszystko, nauczyła się czystości i dobrych obyczajów. Chętnie myła się trzy razy dziennie, cieszyła się przy wsadzaniu do wanny, nigdy nie kaprysiła, przy stole nie napierała się i nie chwytała najlepszych kawałków, czekając na swoją miseczkę z kaszką i kompotem, nic nie ukrywała przed nami, gotowa była bronić nas własną piersią. Gdy spostrzegała, że jesteśmy z niej zadowoleni, radość i wdzięczność tryskały z jej piwnych, mądrych ocząt.
Mała „Kaśka“ miała w swem życiu niezwykłe przygody.
Opowiadała nam o nich.
Nie mogliśmy jednak zrozumieć jej rechotania i mruczenia.
Małpki mogą mówić. Trudno jednak zrozumieć ich mowę. Znają mało słów. A może, to tylko ludziom tak się wydaje? Słowa są bardzo podobne do siebie. Różnią się tylko tem, że jedne są wymawiane głucho, inne głośno, powolnie lub szybko.
Trudno tego się nauczyć.
W Wiedniu przed kilkunastu laty żył pewien profesor. Stale obcował z małpami i nauczył się ich mowy.
I my zaczynaliśmy już rozróżniać oddzielne słowa naszej „Kaśki“.
Rozumieliśmy, że „O-o-o-o“ było pytaniem: „co to?“. Krótkie i urwane „o“ oznaczało „chleb“; głośne „o-o“ — banan.
Powiedziałem już, że nasza „Kaśka“ miała dużo przygód. O przygodach naszej szympansiczki dowiedzieliśmy się później. Było to tak.
Lubię pisać w nocy. Myślę, że w nocy najlepiej jest modlić się i pisać książki. W nocy gwar i zgiełk uliczny milkną. Cisza zalega miasto i dom. Spokój zapada do serca, które chce czynić dobro ludziom — dorosłym, młodym i zupełnie małym. Pisarz chce zawsze czynić dobro swemi książkami. Uczy, radzi, przestrzega, chwali, gani lub zabawia ludzi.
Więc piszę w nocy. Nagle zauważyłem, że nasza „Kaśka“ budzi się, siada i wydrapuje na kawałkach kory jakieś znaki. Myślałem, że są to zabawy. Wkrótce zrozumiałem, że małpeczka pisze.
Nauczyłem ją pisać na papierze ołówkiem.
Kreśliła jakieś znaki. Dziwnie zawiłe, nigdy nie widziane znaki.
Niedobry chłopak ukradł nam małpkę.
Po długiej włóczędze, „Kaśka“ wróciła do nas. Przyniosła do nas całą paczkę zapisanych papierków.
Pewnego dnia małpka odeszła od nas i już nie powróciła. Po roku znalazłem w swojem biurku jej „pismo“. Długo nie wiedziałem, co z niem zrobić, aż przyszedł do mnie znajomy — bardzo uczony pan.
Umie on odczytywać napisy na kamieniach, pergaminach, starych gmachach. Odczytuje nawet takie znaki, które pozostawiły po sobie ludy, teraz już nie żyjące na ziemi. Bardzo starożytne napisy, może z przed trzech tysięcy lub więcej lat…
Ten uczony pan przejrzał papiery ze znakami naszej „Kaśki“, potarł mądre czoło i rzekłszy: „To ciekawe!“ — zabrał arkusiki, kawałeczki kory i poszedł do domu.
Niedawno zwrócił mi wszystko wraz z listem, w którym pisał:
— Posyłam ci, drogi przyjacielu, „Pamiętnik Kaśki“. Odczytałem te znaki, nadrapane niesforną rączką szympansiczki, i przełożyłem na nasz język. Jest to bardzo ciekawe opowiadanie.
Nic nie zmieniając, drukuję pamiętnik małej „Kaśki“ o jej życiu, przygodach, wrażeniach i myślach.
Czytelnicy moi zrozumieją, że zwierzęta też mają serce, rozum i pamięć. Nie trzymajcie ich w niewoli, nie bijcie, nie krzywdźcie! Pamiętajcie, że, może, każde z nich gdzieś pozostawi swój pamiętnik, wydrapany na desce podłogi, na tynku ściany, na kamieniu w polu lub na korze drzewa w lesie.
Smutno byłoby nam, gdyby zwierzęta i ptaszki myślały, że ludzie są okrutni i źli, że my nie mamy serca.

Warszawa, październik 1928 r.
F. A. Ossendowski.


ROZDZIAŁ I.
RODZINNE GNIAZDO.
Pierwszy dzień.

Tatuś powiedział, że teraz już umiem pisać. Mamusia, słysząc to, rozpłakała się. Nie rozumiem dlaczego? Dorosłe szympanse często zadziwiają mnie. Robią i mówią nieraz bardzo dziwne rzeczy… Dlaczego mego tatusia nazywają Rru, a mamusię — Lo-Lo? Nie pojmuję też, dlaczego na mnie wszyscy wołają Ket? Myślę, że dorośli wiedzą, co robią… Mamusia też wie. Przez cały dzień pracuje… Upiększa, czyści i naprawia naszą chatkę… Szympansi ludek mieszka w gniazdach. Splatają je z suchych gałęzi, wyściełają trawą i puchem orzechów. Orzechy spadają z drzew, z hukiem pękają. Na ziemi wtedy pozostaje dużo białego puchu. Ja mam miękkie posłanie z puchu. Leżę i widzę nad sobą strzechę. Rodzice sporządzili ją z gałęzi i kawałków kory. Wszystkie strzechy zatkane są trawą i liśćmi. Chatki nasze ukrywamy na wierzchołkach najwyższych drzew. Zdołu nikt ich nie dojrzy…

Drugi dzień.

Mamusia dziś przez cały dzień przebierała korzonki. Ukrywa je w dziupli. Ja nie lubię tych korzonków! Są one gorzkie. Cieszę się i wołam: „Ah! ah! ah!“, gdy tatuś przynosi z dżungli słodkie banany i orzechy palmowe. Najsmaczniejsza jednak jest duża, żółta, słodka „papaja“[1]. Dobre są także owoce mangowe i orzechy kokosowe. Szkoda tylko, że musimy pić wodę! Straszne to… Dwa razy dziennie chodzimy na wodopój. Gdy słońce podnosi się z poza dżungli, budzi nas stróżujący obrońca.
Obrońcami nazywamy dorosłych, silnych samców. O świcie wdrapujemy się na najwyższe gałęzie.
Wesołemi okrzykami witamy słońce. Później idziemy całą gromadą ku wodzie.
Ja się boję tego! Wiem, że i inne szympanse, nawet najsilniejsze, obawiają się chodzić po ziemi.

Dzień trzeci.

Zrozumiałam, że ziemia i woda są straszne.
Dziś przed zachodem słońca, jak zwykle, poszliśmy ku rzece. Usiedliśmy na gałęziach, zwisających nad brzegiem. Jeden z obrońców skoczył na ziemię i szybko podbiegł do wody. Nie pił jednak i natychmiast w pośpiechu wdrapał się na drzewo. Oglądał się na wszystkie strony i cicho, ostrzegawczo rechotał.
— Dlaczego Su nie pił? — spytałam mamusi.
— Musiał najpierw sprawdzić, czy gdzieś wpobliżu nie czyha na nas wróg — odparła mama.
— Co to jest wróg?
— To, co krzywdzi i zabija — szepnęła mama.
Nie rozumiem tego. Chciałam zapytać, lecz ludek nasz zbiegał już ku wodzie.
Pobiegłam obok mamy. Napiliśmy się i szybko wskoczyliśmy na gałęzie.
Na brzegu pozostała sąsiadka Mi-Ri z córeczką. Obrońcy krzyczeli, aby się śpieszyła.
Mi-Ri nie słuchała i przeglądała się w wodzie. Śmiała się wesoło i głośno rechotała.
Wiem, że gdy pochylam się nad wodą, zawsze z niej wygląda mała szympansiczka. Pewnego razu wysunęłam język, a tamta natychmiast pokazała mi swój.
Śmiałam się, lecz mamusia zganiła mnie za brzydkie miny.
— Mi-Ri! — wołali obrońcy. — Powracaj! Powracaj!
Nie słuchała i rechotała coraz głośniej.
Wtem z krzaków wypadło bardzo piękne, zwinne zwierzę. Było bardzo duże. Miało żółte futro w czarne centki i długi ogon. Zielone oczy jarzyły się. Jednym skokiem runęło na siedzące na brzegu małpki. Uderzyło Mi-Ri łapą i kłami schwyciło malutką córeczkę. Przestały krzyczeć i leżały bez ruchu.
Ach!
Drżę cała na to wspomnienie.
Napastnik ostremi pazurami rozdarł nasze małpki i pożarł je. Nic nie pomagały krzyki obrońców.
— Zjadł? Jak ja zjadam słodki banan? — spytałam mamusi.
— Tak — odparła ze smutkiem mama. — Zabił biedną, nieostrożną Mi-Ri…
Teraz wiem, co znaczy — zabić!… Straszne to i wstrętne…

Dzień wesoły.

Nie mogłam spać tej nocy… Wyszłam z naszej chatki i siadłam na najbliższej gałęzi. Cała osada spała.
Oprócz mnie nie spał tylko mój ojciec — duży, silny, zawsze stroskany Rru.
Wisiał, uczepiony ręką do gałęzi. Wpatrywał się w mrok, węszył i słuchał.
Wszyscy nasi obrońcy na zmianę czuwają nad osadą każdej nocy.
Cisza była dokoła.

Fruwały z cichym piskiem nietoperze… Przez sen odzywały się ptaki z sąsiedniej palmy. Zdaleka dobiegało aż tu głuche wycie i szczekanie…

Nagle tatuś poruszył się i wydał cichy okrzyk: „O! o!“
Natychmiast przybiegło dwóch obrońców.
Doszła mnie ich rozmowa:
— Duży wąż czołga się pod drzewem… — szepnął tatuś.
— Nie! To żółw idzie. Widziałem go w dzień. Spał pod korzeniami — odparł jeden z obrońców.
Nadsłuchiwali przez chwilę.
— Idźcie spać! Już spokojnie — rzekł ojciec.
Szympanse odeszły.
Co to — duży wąż i żółw?
Postanowiłam spytać o to mamusi…
Zapomniałam jednak o tem.
Dzisiejszy dzień — wesoły, zabawny dzień!
Po posiłku wszyscy już zabierali się do pracy.
Nagle z sąsiedniego drzewa, gdzie były chatki sąsiadów, rozległy się przeraźliwe krzyki. Szympanse dorosłe i małe zmykały w popłochu. Były przerażone. Niektóre spadały nawet na ziemię. Krzyczały wniebogłosy.
Tatuś spojrzał w ich stronę i zbladł.
— Uciekajcie! — krzyknął do nas.
Był rozgniewany, bo zaczął walić pięściami w pierś. Dudniło dokoła od silnych ciosów.
Zmykaliśmy, nie wiedząc jeszcze, dlaczego. Nareszcie wzięła mnie ciekawość.
Przystanęłam i obejrzałam się.
Za uciekającą gromadką naszą pędziło coś bardzo zabawnego.
Skakało z gałęzi na gałąź, czepiając się zwisających lian, krzyczało i gwizdało.
Nie wiem, czem skończyłaby się ta gonitwa, gdyby nie tatuś.
Zatrzymał się nagle, skrzyknął innych obrońców i zawołał:
— Musimy się bronić… Dalej biec nie możemy… Zbliżamy się do skraju lasu. Już widzę rzekę…
Wszyscy stanęli. Dorosłe szympanse-samcy wysunęły się na czoło. Groźnie mruczały i biły się w piersi. Oczy połyskiwały im wściekle. Tatuś i ogromny Kyr szczerzyli ostre kły.
— Cóż-to nie poznaliście mnie? — rozległ się wesoły głos. — Jestem Ori-Ori…
— Stój! — odparł tatuś. — Zatrzymaj się w oddali i mów.
— Cha, cha, cha! — śmiało się coś, ścigające nas. — Powiadam, jestem Ori-Ori, syn sędziwego U-Ha i dobrej Fo…
Wszyscy milczeli. Znowu odezwał się tatuś:
— Ori-Ori w młodości został schwytany… Czarni ludzie porwali go…
— Powracam z niewoli, cha! cha! — odpowiedział Ori-Ori, przeskakując na wystającą gałąź. — Sprzedano mnie kataryniarzowi!
— Co to jest — kataryniarz? — rozległy się zdumione głosy.
— Stary człowiek w podartem ubraniu. Gra na pudle, które ma korbę… Stary człowiek nauczył mnie różnych sztuk. Patrzcie!

Ori-Ori fiknął koziołka, przeszedł się na rękach, a później zacisnął wargi i gwizdnął przez zęby. Drgnęliśmy wszyscy. Płochliwa Ki-Ki zemdlała i obsunęła się z gałęzi.

Ori-Ori rechotał na całe gardło.
— Stary człowiek nauczył mnie nosić ubranie!
Ori-Ori stanął na grubym konarze. Chciał pokazać się w całej okazałości.
Zdumieliśmy się. Na górze miał coś żółtego, niżej czerwone, na samym dole niebieskie, jak niebo.
— To się nazywa — kapelusz! — krzyknął, zdejmując żółte. — To — czerwona kurteczka, a to niebieskie — spodenki. Bardzo piękne ubranko!
To mówiąc, zerwał z siebie wszystko. Wtedy dopiero poznano Ori-Ori.
Był to zwykły szympans. Na głowie tylko miał zupełnie mało włosów. Biała skóra przeświecała przez rzadki zarost.
Ori-Ori poklepał siebie po czaszce i mruknął:
— Łysieję…
Cała nasza gromadka otoczyła przybysza. Długo opowiadał o swojej włóczędze i przygodach. Mało z tego zrozumiałam, a i inne szympanse też.
Tylko jeden, stary już Ngu-Ngu, słuchał uważnie i mruczał:
— Widziałem to… Widziałem. Przypominasz to sobie, ciotko Hara-Ua?
Nam dzieciom i młodym szympansom Ori-Ori odrazu przypadł do gustu.
Przezwaliśmy go „wujkiem“.
Ori-Ori posłyszał to. Fiknął koziołka, zabawnie skrzywił twarz i rechotał na całą okolicę:
— Ha-ha-ha!
Pokładaliśmy się od śmiechu.
Przez cały dzień zabawiał nas „wujek“.

Wieczorem zaczął budować dla siebie chatkę. Tłumnie i ochoczo pomagaliśmy mu.

Jeszcze wesoły dzień.

Od przybycia „wujka“ zmieniło się życie w osadzie. Wesołość zapanowała dokoła. Ori-Ori pracował razem z innymi samcami. Chodził na dalekie wyprawy. Znosił banany, pomarańcze i korzonki manjoku. Prowadził cały ludek na wodopój. Po nocach czuwał, wisząc na gałęzi.
Ori-Ori wszystko robił na wesoło. Nawet stróżując w nocy, coś mruczał pod nosem i śmiał się cicho. Sam do siebie.
„Wujek“ polubił mnie. Mówi, że jestem — „najsprytniejsza“.
Zaczął uczyć swoich sztuczek… Śmiejemy się oboje.
Mój tatuś Rru jest wodzem całego ludku.
Przed nim rządził dziadek — siwy, zgrzybiały Bo-Bo. Teraz dziadziuś nie może tego robić. Nie dowidzi, nie dosłyszy i na nogi utyka.
Tatuś kazał „wujkowi“, aby wyrzucił swoje ubranie.
Ori-Ori nic nie odpowiedział, tylko głową kiwnął i cicho gwizdnął.
Tatuś wie, że wszyscy boją się „wujka“, gdy się ubierze i pobrzękuje dzwoneczkami kurteczki.
Sam tatuś, wódz i obrońca osady, boi się wtedy „wujka“.
Chociaż Ori-Ori kiwnął głową, jednak nie pozbył się ubrania. Ukrył je w dziupli suchego baobabu.
Skończywszy z tem, zmrużył jedno oko, skrzywił twarz i gwizdnął przeraźliwie.
Odpowiedziały mu krzykiem zielone i szare papugi. Nadleciały mieniące się w słońcu szafirowe drozdy. Chciały się dowiedzieć, kto tak pięknie gwizdnął.
Umiem już chodzić na rękach, zadarłszy nogi do góry. To bardzo zabawne!
Idąc na rękach, zbliżyłam się dziś do chatki Ki-Ki. Ta wyjrzała z gniazda i w strachu podskoczyła. Tak huknęła głową w strzechę, że przebiła gałęzie.
Długo wyciągaliśmy Ki-Ki. Sama nie mogła się wygramolić.
Umiem też fikać koziołki i huśtać się na wiszących pędach lian.
Wesoła to zabawa! Aż serce bić przestaje i tchu złapać nie mogę!
Zato, rozbujawszy się dobrze, mogę przerzucić się z drzewa na drzewo.
Lecę wtedy, jak ptak.
— Poco uczysz tego małą Ket? — spytała „wujka“ mamusia.
— Niech się uczy! — odparł. — W życiu wszystko się może przydać…
Nie zrozumiałam tych słów.
Mamusia też nic nie zrozumiała.

„Wujek“ spostrzegł to i pogwizdywał figlarnie.

Dzień wojny.

W naszej okolicy rośnie dużo drzew owocowych.
Mamy wpobliżu banany, papaje, mangi, pomarańcze, kokosy, palmy, okryte okiściami orzechów. Na dole, w cieniu dżungli rosną korzonki manjoki i patatów[2]. Pożywienia mamy poddostatkiem.
Zazdroszczą nam tego nasi sąsiedzi.
Są nimi — psotne i natrętne „Długie Pyski“[3]. Nielepsze od nich — brunatne małpy, wyjące i szczekające bez przerwy. Trochę dalej mieszkają kłótliwe czarne małpki, o białych włosach dokoła twarzy. Chełpią się swemi długiemi, białemi ogonami.
Ciągle napadają te małpki na nasze banany. Obrońcy nasi muszą odganiać je.
Szczególnie dokuczają nam „Długie Pyski“. Wiedzą one, kiedy chodzimy na brzeg rzeki. Wpadają do osady, okradają spiżarnie i burzą nasze chatki.
Dziś się zmówiły wszystkie i zaczęły zrywać nasze banany i pomarańcze.
Wszystko, co żyło, rzuciło się, aby odeprzeć napad.
Mało nas jednak było.
„Wujek“ zrozumiał to i nagle zniknął. Powrócił niebawem. Był ubrany w żółty kapelusik, czerwoną kurteczkę z dzwoneczkami i w niebieskie spodenki.
To jeszcze nie wszystko!
W ręku miał gruby kij i wymachiwał nim na wszystkie strony.
Wielkiemi susami mknął Ori-Ori ku napastnikom. Dzwonił, krzyczał, gwizdał i wywijał kijem zamaszyście.
„Długie Pyski“, a za niemi inne małpy, ujrzawszy dziwną postać, zaczęły zmykać. Wrzeszczały na całe gardło, rechotały przeraźliwie i zwiewały, aż liście i gałązki sypały się z drzew. Napastnicy w popłochu toczyli się na ziemię. Wpadali do krzaków, jęczeli i kłapali zębami ze strachu.
„Wujek“ poganiał ich aż do skraju lasu.
W pościgu dopadł dużą, brunatną małpę, grzmotnął ją kijem przez kosmaty łeb i strącił z drzewa. Nareszcie przepędził całą czeredę na sawannę[4]. Wtedy wdrapał się na wierzchołek drzewa. Włożywszy palec w usta, gwizdał, aż nam w uszach kłuło. Krzyczał i śmiał się zwycięski Ori-Ori na całą dżunglę.
Wszyscy dziękowali „wujkowi“. On zaś uśmiechał się i mówił:
— Czcigodny Rru, kazałeś mi zniszczyć ubranie? Widzisz, że się przydało w naszem życiu!
Aha! Zaczynam rozumieć, dlaczego Ori-Ori uczy mnie swoich zabawnych sztuczek.
Mogą się przydać w życiu…

Dzień nieudanej wdzięczności.

Bardzo kocham „wujka“. Jest dobry dla mnie i nauczył mnie wszystkiego, co sam umie. Mówi, że robię to nawet lepiej od niego. Bardzo kocham go!
Chciałam zrobić mu przyjemność i odwdzięczyć się.
— Ori-Ori! — zawołałam. — Nauczę ciebie pisać!
Westchnął i zamyślił się.
Po chwili rzekł:
— Późno, moje dziecko, niestety! Żałuję bardzo! Mógłbym opisać ciekawe przygody. Teraz już za stary na to jestem…
— Nauczę ciebie! — powtórzyłam.
— Nie nauczysz! — szepnął. — Umiem różne sztuki, lecz do nauki nie mam głowy. To trzeba robić zamłodu… Ty jesteś córką wodza i ostatnią w rodzinie… Musisz umieć pisać. Jest to twoim obowiązkiem. Powinnaś zapisać dzieje naszego ludku.
— Będziemy razem pisali! — nalegałam.
— Nie! Ja nie potrafię, mała Ket! — rzekł. — Do śmierci pozostanę nieukiem…
— Co to śmierć? — zapytałam zdziwiona.
Zamyślił się i odpowiedział cicho:
— Nie wiem…
— A może wiesz, tylko nie chcesz powiedzieć? — pytałam, zaglądając „wujkowi“ w oczy.
— Chciałbym objaśnić, ale nie umiem, — odrzekł. — Widzisz, malutka Ket, raz jeden poczułem, że coś stoi obok mnie. Nic nie widziałem. Rozumiałem tylko, że jest to śmierć…
— Cóż dalej — mów!
— Byłem wtedy w dużem mieście nad morzem.... Uciekłem od kataryniarza i w strachu ukryłem się na brzegu. Znalazł mnie tam jakiś człowiek i zabrał ze sobą. Długo płynęliśmy. Gdy wyszliśmy na brzeg, uciekłem znowu… Szukałem was w dżungli i — znalazłem, wtedy, gdy przybyłem tu, Ket…
Nie rozumiałam jednak, co to jest śmierć?…
Powiedziałam o tem „wujkowi“.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Widzisz, jaki ze mnie niemądry szympans? Nic objaśnić nie potrafię! Nigdy nie nauczyłbym się pisać!
Posmutniał „wujek“.
Mnie się też zbierało na płacz. Nie wiem — dlaczego?
Dlatego, że nie mogłam odwdzięczyć się miłemu Ori-Ori? Czy dlatego, że nie chciał się uczyć? A może słowa „wujka“ zatrwożyły mnie?
Nie wiem… Do wieczora byłam bardzo smutna.

Dzień Ngu-Ngu.

Ngu-Ngu jest jednym z najstarszych szympansów naszej osady. Włosy dokoła pomarszczonej twarzy i na karku siwieć mu zaczynają. Jest bardzo poważny i pełen godności.
My — młodzi szanujemy starców. Słuchamy z uwagą, co mówią. Ustępujemy im z drogi. Nigdy nie robimy im żadnych psikusów. Nie przedrzeźniamy ich i w ich obecności milczymy.
Wszyscy poważają Ngu-Ngu. Nawet tatuś Rru, wódz ludku szympansiego, naradza się z nim.
Tylko Ori-Ori nie lubił starego, mądrego Ngu-Ngu.
Często się kłócili ze sobą.
Dziś słyszałam rozmowę, której nie zrozumiałam.
— Grunt — to spryt, poczciwy Ngu-Ngu! — rzekł „wujek“.
— Spryt mają szakale, papugi i węże — to nie sztuka! — odparł starzec. — Grunt — to szlachetne życie, Ori-Ori!
— Cóż to za przysmak, owe szlachetne życie? — pytał „wujek“. — Jak to smakuje?
— Nie błaznuj! — upomniał go starzec. — Wiesz, o czem mówię. Udajesz głupiego…
— Nie wiem, — droczył się Ori-Ori. — Całkiem nie wiem!
— Spryt to rzecz mała! Umrze sprytny szympans i z jego śmiercią umrze spryt. Szlachetne życie pozostawia ślady na zawsze… Cienki bambus ginie bez śladu. Baobab, choć zamarły, długie lata stoi wśród zielonych, młodych drzew…
Ori-Ori milczał.
Ngu-Ngu ciągnął dalej:
— Szlachetnie żyć, znaczy nikogo nie krzywdzić, cudzego nie pożądać, nie żałować życia dla obrony innych…
Ori-Ori wciąż milczał i myślał.
Sędziwy Ngu-Ngu czekał.
Po chwili „wujek“ gwizdnął pocichu i spytał:
— Pamiętasz ostatnią wojnę z „Długiemi Pyskami“, czcigodny Ngu-Ngu?
— Uhu… — mruknął starzec.
— Powiedzże mi teraz! Mógłbym wtedy rzucić się na nieprzyjaciół i zginąć, broniąc naszego ludku. Nazywasz to szlachetnością? W przebraniu sam nie zginąłem i obroniłem wszystkich. Jest to spryt! Co lepsze?
Ori-Ori zaczął rechotać, chytrze mrużąc oko.
— Twój czyn jest lepszy! — zgodził się Ngu-Ngu. — Był on sprytny i… szlachetny!
Ori-Ori aż podskoczył na gałęzi i gwizdnął radośnie.

Odtąd już nie drażnił staruszka i nie kłócił się z nim.

Drugi dzień Ngu-Ngu.

Znowu opowiem o tem, co słyszałam.
Nie zrozumiałam tego. Może kiedyś zrozumię…
Powróciliśmy wczoraj z brzegu rzeki późno. Słońce dawno już zapadło za dżunglę. Musieliśmy długo czekać nad wodą. Przed nami przyszły antylopy, bawoły, o ostrych, rozłożystych rogach i dziki o wstrętnych ryjach z zagiętemi kłami i narościami pod oczami. Piliśmy dopiero, gdy odeszły.
Wieczór był gorący. Nikt z nas nie miał ochoty iść do chatek. Duszno tam było i skwarno nieznośnie. Siedzieliśmy więc na krawędzi gniazd i słuchaliśmy, o czem gwarzą starzy.
Mówił najstarszy wśród nas — dziadziuś mój, Bo-Bo.
— Nie wypada szympansom naśladować ludzi — gderał starowina. — Człowiek ma swoje życie, my — swoje.
Zrozumiałem, że dziadek pił do Ori-Ori.
Dziś właśnie „wujek“ ni z tego, ni z owego chodził cały dzień w swoim żółtym kapelusiku.
Udawał bardzo uroczystego. Spotykając sąsiadów, zdejmował kapelusik i wymachiwał nim nad łysą głową.
— Tak się witają ludzie! — wołał chełpliwie.
Młodzież tarzała się z uciechy i rechotała, jak szalona.
Dorośli uśmiechali się pobłażliwie z nowego figla „wujka“.
Sędziwy Bo-Bo gniewał się zato i zrzędził.
Niespodziewanie Ngu-Ngu wziął „wujka“ w obronę.
— Nie mów tak, czcigodny przyjacielu! — rzekł. — Życie wszystkiego, co żyje, jest jedno. Różnice są tylko pozorne.
— Co? — spytał Bo-Bo, podnosząc głowę.
— Posłuchajcie, co mi się raz przydarzyło. Ciotka Hara-Ua poświadczy to — zaczął Ngu-Ngu.
— A tak, tak, tak, zupełnie tak! — zatrajkotała gadatliwa szympansica.
— Przed laty ludzie wypłoszyli nas z dżungli. Uciekliśmy i wpadliśmy w rozstawione sieci. Związanych przyniesiono do dużego domu. Karmiono nas dobrze. Banany, pomarańcze, mangi, orzechy… Mieliśmy zawsze czystą wodę do picia… Przywykliśmy do ludzi. Dobrzy byli dla nas… Są oni zresztą do nas podobni. Tak samo podają sobie ręce; przedrzeźniają siebie, rechocą, gdy się cieszą; myślą, że są wyższemi istotami…
— Hm! — mruknął Ori-Ori i zmrużył oko.
Ja i inne młode małpki parsknęliśmy głośnym śmiechem.
— Cicho, bębny! — huknął tatuś.
Mamusia spojrzała na mnie z wyrzutem i zacisnęła wargi.

— Po pewnym czasie zaczęto wsadzać nas do osobnych klatek… Wchodzili do nich ludzie w białem ubraniu… Głaskali nas, dawali najsmaczniejsze kąski. Nareszcie pewnego dnia znienacka pokłuto nas jakiemiś ostrzami…

— Bolało? — zapytała sąsiadka Ba-hi.
— Nie bardzo! — wzruszył ramionami Ngu-Ngu. — Nieprawdaż, Hara-Ua?
— A tak, tak, zupełnie tak! — natychmiast odpowiedziała szympansica. — Czułam wtedy, że coś wlewa mi się pod skórę.
— Prawda! — zgodził się Ngu-Ngu. — Wkrótce czułem się chory, bardzo chory. Wszyscy moi towarzysze siedzieli smutni, nic nie jedli i nie pili. Byli też chorzy. Wtedy znowu przyszli ludzie w białem ubraniu i znowu pokłuli nas…
— Mnie też kłuł kataryniarz — wtrącił Ori-Ori. — Robił to wtedy, gdy się upijał.
— To inne kłucie! — zauważył Ngu-Ngu.
— Cóż było z wami dalej? — rozległy się głosy.
— Było nas siedemnaście sztuk. Jeden po drugim umierały szympanse. Pozostaliśmy tylko my z Hara-Ua — odpowiedział starzec.
— Tak, tak, zupełnie tak! — zatrajkotała znowu gadatliwa Hara-Ua. — Zostałam tylko ja i szanowny Ngu-Ngu!
— Wkrótce powróciliśmy do zdrowia — mówił Ngu-Ngu. — Wypuszczono nas na wolność… Po długiem rozmyślaniu, zrozumiałem wszystko. Ludzie przez ukłucia zarazili nas chorobami. Przez ukłucie dali też i lekarstwo. Sędziwa I-So, przecież, też leczy, dając chorym zioła i korzenie. Biali ludzie dali nam skuteczne leki. Ocaleliśmy. Innych porwała śmierć.
Wszyscy milczeli.
Nagle Ori-Ori zapytał:
— Odpowiedz, Ngu-Ngu! Czy biali ludzie postępują sprytnie, czy szlachetnie? Przecież zabijają nas? Słyszałem coś o tem w wielkiej osadzie ludzi. Daleko stąd. Za morzem…
Bez wahania odpowiedział stary Ngu-Ngu:
— Postępują szlachetnie! Zabijają, aby uratować wszystkich. Jestem szczęśliwy! Mogłem dopomóc ludziom w ich szlachetnej pracy.
— Dopomóc? — zapytał Bo-Bo. — W czem?
— W walce ze śmiercią, czcigodny wodzu! — odpowiedział Ngu-Ngu. — Nas też gnębią choroby i ściga śmierć. Żyjemy coraz krócej. Być może, i my będziemy kiedyś żyć długo, bardzo długo…
Znowu wszyscy umilkli. Nawet młodzież siedziała cicho.
Staruszka I-So, moja babcia, zgrzybiała, słaba starowinka, ziewnęła głośno i, postękując, wlazła do chatki.
Szympanse zaczęły się rozchodzić.
Długo leżałam na posłaniu. Sen odleciał.
Myślałam… To, o czem mówili starcy, było takie straszne!

Dzień niebezpieczeństwa.

Zmęczona bezsenną nocą szłam na poranny wodopój. Nawet figlujący bez przerwy „wujek“ nie cieszył mnie.
Przybyliśmy na brzeg w chwili, gdy odchodziły małe antylopy.
Wiedzieliśmy już, że żadnych wrogów wpobliżu niema. Zwęszyłyby ich czujne, rude antylopy.
Zabawiliśmy dłużej przy wodzie. Starsze szympanse wchodziły do rzeki i kąpały się w ciepłych strugach.
Mamusia pluskała się wesoło wśród kamieni i rechotała rozkosznie.
Korzystając, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, skoczyłam ku zaroślom.
Zsunęłam się z wysokiego brzegu i podbiegłam do rzeki.
Jakiś duży kloc drzewa leżał w wodzie o kilka kroków ode mnie.
Szaro-zielony kawał drewna, okryty mułem i trawą, miał cztery rzędy narości.
— Pewno są to resztki gałęzi… — pomyślałam.
Ciskałam kamyki do wody, uganiałam się za motylami.
Później zapatrzyłam się na małe kraby o czerwonych i granatowych plamach na grzbietach. Śmigały dokoła, szukając pożywienia.
Z wody wyskakiwały na brzeg małe rybki. Zabawnie podpierając się płetwami, biegały po ziemi. Niektóre wdrapywały się nawet na zwisające gałęzie krzaków.
Bawiłam się doskonale. Gdy spojrzałam na wodę, struchlałam.
Szaro-zielony kloc gramolił się z wody. Sunął w moją stronę.

Był to jakiś potwór, dotąd niewidziany. Miał długą paszczę. Rozwarł ją, syczał i błyskał ostremi zębami. Ogon najeżony kolcami, ciągnął się za nim.

Nie wiedziałam, dokąd uciekać.
Potwór wydostał się już na brzeg i biegł ku mnie.
W tej chwili z krzaków wypadł Ori-Ori. Porwał mnie na ręce i wielkiemi susami zmykał ku drzewom. Wkrótce byłam w bezpiecznem miejscu.
Siedziałam przy „wujku“ na wysokiej gałęzi.
Ori-Ori mówił:
— Ten płaz — to krokodyl. Zdradliwy, żarłoczny wróg! Na szczęście twoje, Ket, brzeg był stromy. Inaczej pożarłby ciebie…
— Widziałam, jak była pożarta Mi-Ri z córeczką — szepnęłam z płaczem.
— Kto ją pożarł?
— Piękne, duże zwierzę o futrze żółtem w czarne centki — odpowiedziałam.
— Aha! — mruknął „wujek“ — to był niezawodnie lampart. Duży, drapieżny kot…
Miły „wujek“ ocalił mnie dziś życie!
Dziękowałam mu gorąco.
Śmiał się i mówił:
— Największego łobuza uratowałem! Żałowałem krokodyla. Gdyby przełknął taką figlarkę, wściekłby się i zaczął chodzić na ogonie.

Dni dziwów.

Nie pisałam aż trzy dni.
Nie moja w tem wina. Byłam na wycieczce w dżungli.
Pewnego dnia tatuś rzekł do mnie:
— Szybko rośniesz, Ket! Jesteś zwinna i sprytna. Po południu pójdziesz z Kyrem i Ori-Ori do dżungli.
— Co będziemy robili? — zapytałam.
— Kyr i Ori-Ori będą badali drogę do gór.
— Co to góry?
— Są to duże, bardzo duże kamienie. Przenosimy się tam na zimę.
— Co to zima?
— Jest to czas, gdy padają ulewne deszcze. Musimy przedtem poznać drogę, wiedzieć, czy jest tam dość pożywienia, czy nie spotkamy wrogów.
Nie słuchałam więcej i poleciałam do „wujka“.
Ori-Ori już przygotowywał się do drogi. Nałożył swoje pstre ubranko. Siedział i uważnie oglądał gruby, sękaty kij.
— Uprosiłem Rru. Pójdziesz z nami — rzekł, mrużąc oko.
— Dziękuję, wujku! — zawołałam.
— Ujrzysz nowe rzeczy. Poznasz kawał świata, mała Ket — mówił Ori-Ori. — Jest on bardzo piękny! Głupi, kto tego nie widzi! Ja lubię świat i wszystko, co jest w nim. Miłość i wesołość mieszkają w każdym jego zakątku.
Nie rozumiałam tego, lecz wierzyłam „wujkowi“. Byłam ciekawa zobaczyć miłość i wesołość, które miały swoje chatki w każdym zakątku świata. Jak też wyglądają? Czy są podobne do nas, szympansów?
— Co to jest świat? — spytałam.
— Wszystko, co widzisz dokoła siebie — objaśnił „wujek“ i dodał: — Dżungla, drzewa, nasze gniazda i ludek, ptaki, gwiazdy, woda, krokodyl, niebo, lampart…
— Wszystko, co widzę… — szepnęłam. — To i ty, „wujku“, jesteś światem?
Nic nie odpowiedział. Pogłaskał mnie po główce z pięknym przedziałkiem w pośrodku i szepnął:
— Głuptasku mały…, głuptasku!
— Dlaczego jestem głuptaskiem? — dopytywałam, szarpiąc go za rękę.
— Dowiesz się o tem później kiedyś, milutka Ket! — zawołał i zaczął wywijać kijem, aż warczeć zaczął.
Po południu pięciu starszych szympansów i dziesięciu młodych wyruszyło w „świat“. Trzymałam się „wujka“.
Szliśmy ciągle konarami drzew. Wcale nie zbiegaliśmy na ziemię. Wszystkie drzewa łączyły się swemi gałęziami. Tworzyły one nad ziemią zieloną strzechę. Zupełnie taką, jaką miała nasza chatka.
Mrok i zaduch panowały pod drzewami. Krzaki i trzciny wyrzucały swe pędy ku górze. Słońce nigdy tu nie zaglądało. Z błotnistej ziemi podnosiły się opary. Gniły tam drzewa, zwalone wichrami. Jak cienie, przemykały w mroku czarne, leśne antylopy. Z trudem wyciągając kopyta z bagna, ostrożnie kroczył samotny bawół. Bez szmeru czołgały się węże.
Papugi i inne ptactwo krzyczało i świergotało gdzieś wysoko.
Zdaleka błysnęło coś. Było to duże jezioro.
Dokoła rosły wysokie bambusy i gęste krzaki.
Na okrzyk Ori-Ori wdrapaliśmy się wyżej. Całe jezioro leżało teraz tuż pod nami.
— Nie hałasujcie teraz, a ujrzycie różne dziwy — poradził z uśmiechem Kyr.
Przykucnęłam na gałęzi i rozglądałam się dokoła.
Nic nadzwyczajnego nie widziałam. Jednak, przyjrzawszy się dobrze, spostrzegłam na jeziorze, tuż przy brzegu kupę kamieni. Biegały po nich białe czapelki i jakieś inne ptaszki. Nagle kamienie poruszyły się.
— Oj-jej! — zawołałam.
— Cyt! — mruknął Ori-Ori i uszczypnął mnie w ramię.
Umilkłam. Kamienie tymczasem pogrążyły się w wodzie. Leniwie płynęły ku brzegowi. Nareszcie wyszły z jeziora. Były to ogromne, opasłe potwory. Grube brzuchy zwisały im pomiędzy nogami. O, te nogi! Przypominały one krótkie odłamki pni. Potwory ciężko stąpały ze zwieszonemi ku ziemi łbami. Węszyły i głośno parskały.
Szły jeden za drugim. Po ich przejściu na brzegu ujrzałam dość głęboki rów. Wycisnęły go nogami.
Ori-Ori pochylił się do mnie.
— To hipopotamy! — szepnął. — Dobre, leniwe bydlęta.
Potwory tymczasem rozeszły się po zaroślach.

Od czasu do czasu roztwierały paszcze. Ukazywały ogromne krzywe kły i wystające od przodu zęby. Ziewały z rykiem. Był podobny do grzmotu, który niedawno przeraził mnie.

Niektóre hipopotamy pokładły się w trawie. Leżały z otwartemi pyskami. Małe szare ptaszki wbiegały do otwartych paszcz. Szperały w zębach potworów i wydziobywały robactwo. Białe czapelki siadały na grzbietach hipopotamów. Szukały na nich pijawek i ślimaków. Z pewnością dużo ich przyczepiło się do grubej skóry grubasów. Robota czapel sprawiała przyjemność opasłym leniuchom. Stękały i pomrukiwały z zadowolenia.
Tłuściochy urządziły sobie ucztę na brzegu jeziora. Przedniemi, wystającemi zębami zgarniały całe kępy soczystej trawy. Krzywemi kłami wyrywały korzenie bambusów. Myślałam, że pożrą całą dżunglę.
Na szczęście jednak zaczęły strzyc uszami. Głośno parskały i trzepotały krótkiemi ogonkami. Jeden z hipopotamów cicho ryknął. Natychmiast całe stado rzuciło się do wody. Po chwili ujrzałam ich znowu. Ukryły się pod zwisającemi nad jeziorem gałęziami. Wytknęły tylko chrapy, oczy i uszy.
— Cyt! — syknęli Kyr i Ori-Ori.
Od strony lasu z hałasem szło coś olbrzymiego. Chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewa. Poruszały się zarośla tratowanych bambusów. Łomotanie stawało się coraz głośniejszem. Nareszcie krzaki zaczęły się uginać i rozstępować.
Na brzeg wyszły nowe olbrzymy i grubasy. Jeszcze większe i dziwniejsze.
— Ha, ha, ha, — słonie! — cicho zaśmiał się „wujek“.
Dziwne to stworzenia! Podobne są ogromem i barwą do szarych głazów. Do tych, co leżą w dżungli niedaleko naszej osady.
Ogromne to zwierzęta! Łby miały tak szerokie, że dziesięciu starych szympansów mogłoby wygodnie usiąść na nich. Uszy tejże szerokości ciągle się poruszały niespokojnie. Były podobne do wstrząsanych wiatrem dużych liści.
— Oj-ej! — wyrwał mi się cichy okrzyk. — Mają dwa ogony.
— Ten od głowy to — nie ogon — zaśmiał się Ori-Ori. — To trąba.
— Co to trąba?

— Hm! — mruknął wujek. — To jest rzecz mądra. Widzisz, jak słonie zręcznie zrywają młode gałązki? Trąba — to jak nasza ręka. A teraz zobacz! Słonie piją wodę, wciągając ją trąbami, niby my wargami. Trąbą też wydają głos. Nazywa się to — trąbić. Ot tak!

Jeden ze słoni wyciągnął w tej chwili trąbę i wydał dźwięk.
— O… o… o… o! — zadrgało powietrze dokoła.
Głos ten biegł długo po dżungli. Ktoś, ukryty w niej, powtarzał ciągle:
— O… o… o… o!
Na ten znak słonie weszły do jeziora.
Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
Zaczęły oblewać sobie karki, wyrzucając trąbami strugi wody.
Szorowały sobie nawzajem szyje i boki, mrucząc i pokrzykując.
Z małych, śmiesznych pysków sterczały długie, białe kły.
Po kąpieli słonie wyszły na brzeg. Zrozumiałam teraz, do czego i poco służą długie, zagięte kły. Olbrzymy wywracały niemi młode drzewa i obrywały korzenie.
— Temi kłami walczą też z napastnikami — rzekł do mnie Kyr. — Nikogo, oprócz człowieka, nie boją się słonie. Są najsilniejszymi mieszkańcami dżungli!
Zrozumiałam, że słonie nikogo się nie obawiały. Chodziły i pasły się spokojnie. Nikt nie napadał na nie. Chyba tylko bąki kąśliwe i kleszcze przyczepne. Od nich opędzały się uszami i trąbami. Wymachiwały też cienkiemi ogonami, okrytemi twardem, czarnem włosiem.
Nie mogłam się dość napatrzeć tym olbrzymom.
Kyr jednak dał znak. Ruszyliśmy dalej.
— Źle! — mówił Ori-Ori. — Pożywienia nigdzie ani krzty!
— Poczekaj, sąsiedzie! — odpowiedział Kyr. — Znajdziemy banany na brzegu małej rzeki.
Gromadka nasza biegła coraz dalej.
Spotkaliśmy znaczne stado kłótliwych, czarnych małp. Zaczęły urągać nam.
Niektóre obrzucały nas jakiemiś owocami, kwaśnemi i twardemi, jak kamienie.
Nie wdawaliśmy się w kłótnię z niegrzecznymi sąsiadami.
W haszczach spostrzegłam jakieś zwierzątko. Szare, centkowane, miało długi ogon w czarne pręgi. Czołgało się, jak wąż.
— Co to jest? — zapytałam Kyra.
— Mangusta! — odpowiedział. — Mały drapieżnik. Postrach na ptaki i zające.
„Wujek“ gwizdnął po swojemu. Mangusta natychmiast ukryła się w norze.
Posuwaliśmy się coraz dalej.
Dżungla nagle zaczęła rzednąć. Zbliżaliśmy się do brzegu rzeki.
W gromadce nadążających za nami szympansów rozległ się krzyk.
W chwilę później z łoskotem upadło drzewo. Co się stało?
Kilku naszych towarzyszy ledwie zdołało przeskoczyć na sąsiednią palmę.
Kyr powrócił i obejrzał złamany pień.
— Aha! — zawołał. — Robota termitów! — Chodźcieno tu, młodzi, pokażę wam coś!
Ruszyliśmy ku niemu tłumnie.
— Widzicie, — mówił, — jak coś wydrążyło całe drzewo? Nic oprócz kory i gałęzi nie pozostało. Zrobiły to białe mrówki, czyli termity. Są one ślepe a pracowite i bardzo silne. Gniazdo mają głęboko pod ziemią. Same zaś drążą drzewo i zjadają od wewnątrz. Stałoby ono, być może, jeszcze długo. Gdy skoczyliście na nie kupą, przełamało się. Rozumiecie?
— Rozumiemy! — zawołaliśmy.
Grzebiąc palcem w próchnie złamanego drzewa, spostrzegłam długi szereg małych, białych istotek. Biegły w jednym kierunku, sprawnie i szybko.
— Co one robią? — spytałam Kyra.
— Nie wiem! — odparł. — Wiem tylko, że od mrówek i termitów wszyscy muszą się uczyć.
— Czego? — pytały młode szympanse.
— Porządku, pracowitości, posłuchu — rzekł Kyr poważnie.
Chciałam pomyśleć nad słowami naszego przewódcy. Jednak nie miałam na to czasu.
Pod drzewami rozległo się gniewne sapanie i fukanie. Później jakiś zgrzyt.
Zbiegłam na niższe gałęzie i zajrzałam nadół.

Jakaś niezwykła istota wyłaziła z głębokiej jamy.

Wygramoliła się i nagle ze zgrzytem i trzaskiem okryła się czarnemi kolcami w białe paski.
— Chodźcie, chodźcie tu! — krzyknęłam. — Zobaczycie bardzo straszne zwierzę.
Kyr natychmiast odpowiedział:
— To jeżozwierz! Ma on bardzo silne łapy z ostremi pazurami. Rozgrzebuje gniazda termitów i mrówek. Żywi się temi owadami.
— Poco ma tyle kolców na sobie? — pytaliśmy.
— Podniósłszy je, jest bezpieczny. Nikt go wtedy nie tknie, — zaśmiał się Kyr. — Niezawodnie dąży teraz do strąconego przez was drzewa. Będzie miał wyżerkę!
Niedługo już biegliśmy, skacząc po drzewach. Drogę nam przegrodziła nieduża rzeka.
Na brzegu wygrzewała się w słońcu rodzina krokodyli. Dokoła nich uwijały się te same szare ptaszki, które widziałam na grzbietach hipopotamów.
Zaglądały one do rozwartych paszcz płazów, grzebały tam.
— Znalazły też miejsce dla szukania przysmaków! — zaśmiał się „wujek“ i gwizdnął przeraźliwie.
Stare, ociężałe krokodyle i mały, zwinny drobiazg natychmiast wpadły do wody.
Nad brzegiem tkwiły duże czaple i biało-różowe ptaki z workami pod długiemi dzióbami. Kyr mówił, że to — pelikany.
Co chwila wskakiwały do wody i chwytały srebrne i czerwone ryby.
Różne drobne ptaszki kręciły się wszędzie. W oczach migało od tego barwnego bractwa.
Wybiegło na brzeg stadko rdzawych kuropatw.
W oddali wynurzył łeb hipopotam. Parsknął głośno i rozrzucił dokoła bryzgi wody.
— Jakże dostaniemy się na tamten brzeg? — pytały młode szympanse.

— Dostaniemy się! — uspokoił je Kyr.

Rzucił okiem dokoła, pochwycił wiszącą lianę i rozkołysał się. Nabrawszy rozpędu, skoczył przez rzekę. Po chwili czepiał się już gałęzi drzewa, rosnącego na drugim brzegu.
Poszliśmy za jego przykładem.
Z tej przygody szczególnie cieszył się „wujek“. Lecąc już nad wodą, machnął aż dwa koziołki w powietrzu.
Wskoczywszy na gałąź, krzyknął radośnie:
Saltomortale double!
— Co mówisz? — spytał go Kyr.

— Powiedziałem: że udało mi się saltomortale double — odpowiedział, mrużąc oko.

— Co to znaczy? — dopytywał nasz przewódca.
— Właściwie, to i sam nie wiem. Robi się to tak, jak widzieliście. Fiut! dwa koziołki i hyc! — na nogi. Ha! Tak się to robi!
Śmiał się „wujek“ na głos. Wystraszył nawet jakiegoś pelikana.
My wtórowaliśmy chórem wesołemu Ori-Ori.
Radość nasza jednak zakończyła się smutkiem.
Do naszej gromadki należał młody Aka. Bardzo dzielny, kochany chłopak! Trochę łobuz i strasznie ciekawski.
Przekroczywszy rzekę, przez pewien czas wypoczywaliśmy.
Aka kręcił się i tu i tam. Wszędzie zaglądał, wszystkiego musiał dotknąć.
Odszedłszy od nas, krzyknął do mnie zdaleka:
— Ket, chodź tu! Coś ci pokażę…
Pobiegłam do niego.
— Patrz! — zawołał. — Jaka dziwna gałąź! Nigdy takiej nie widziałem.
Przyjrzałam się uważnie. Nie była to zwyczajna gałąź.
Pokrywała ją brunatna kora w duże, czarne plamy.
Gdy słońce oświeciło ją, połyskiwała i mieniła się w jego promieniach.
Nagle spostrzegłam, że gałąź drgnęła i poruszyła się ledwie dostrzegalnie.
Teraz nie wątpiłam, że był to wąż. Znacznie większy od tych, które spotykałam już w pobliżu naszej osady. Wąż powoli podnosił głowę. Wbił w nas niemigające, przenikliwe źrenice. Sunął powolnie, prężąc ciało.
— Uciekaj, Aka! — krzyknęłam przeraźliwie.
Skoczyłam na lianę i w mig przeniosłam się na sąsiednie drzewo.
Aka nie zdążył pójść za moim przykładem. Wąż zrobił gwałtowny ruch. W okamgnieniu otoczył chłopaka skrętami swego ciała i zdusił. Zdawało mi się, że słyszałam chrzęst kości biednego Aki.
Zaczęłam wołać na pomoc. Wkrótce przybiegli Kyr, Ori-Ori i młodzi obrońcy.
Wąż tymczasem, zahaczywszy się ogonem o gałąź, łykał nieruchomego Akę.
Wkrótce czarne ciałko naszego towarzysza zniknęło w paszczy płazu.
Obrońcy dopadli węża. Szarpali go, drapali, gryźli, ściskali mu gardło.
Wąż cofnął się przed odwagą obrońców. Ześlizgnął się z drzewa i wczołgał się do krzaków.
Nie ścigano go.
— Nie uratujemy nieszczęśliwego Aki! — rzekł ze smutkiem Kyr. — Zginął w straszliwym uścisku węża.
Dlaczego wąż zabił i połknął miłego Akę? Aka nic mu złego nie zrobił.
Nienawidzę tego dużego, plamistego węża!
Ori-Ori twierdzi, że mieliśmy spotkanie z „pytonem“… Wstrętny, zły pyton!
Biedny, biedny Aka!

Znaleźliśmy zarośla bananów. Chociaż byliśmy zasmuceni, urządziliśmy prawdziwą ucztę.
Ori-Ori objadł się niesłychanie. Nie mógł nawet gwizdać. Rechotał tylko słabym głosem. Co chwila zasypiał. Inni też używali. Dalej natrafiliśmy na palmy kokosowe…
Powróciliśmy do osady ociężali.

Dzień przygotowań.

Dziś przez cały dzień pracowaliśmy ciężko. Opuszczamy nasze przytulne chatki.
Pytałam, dlaczego to robimy?
Tatuś powiedział, że zbliża się zima.
Mamusia wskazała palcem na niebo.
Pełzła tam ciemna chmura. Przed nią biegł powiew wiatru. Był ciepły i wilgotny. Sądzę o tem z tego, że włosy na głowie same się nam podnoszą. Znikają piękne przedziałki, któremi pysznimy się przed innemi małpami.
Daleko huczało coś… Tatuś powiedział, że to burza nadciąga.
W nocy błyskało. Chwilami następował dzień. Trwało to krótką chwilę. Po niej nagle zapadał czarny mrok, jeszcze czarniejszy, niż przedtem.
Trochę się bałam narazie. Wcisnęłam głowę pod pachę mamusi…
Ciężki był dzień! Wydobywaliśmy ze skrytek korzonki, banany, orzechy.
Wiązaliśmy wszystko suchemi trawkami lub giętkiemi prętami… Jutro — w świat!

Dzień pochodu.

Wyruszyliśmy przed świtem…
Starsi niosą pakunki z pożywieniem. Młodsi dążą za nimi.

Prowadzi Kyr i tatuś.

Wódz zawsze musi być na czele.
Za nimi szedł „wujek“. Był całkowicie ubrany. Żółto-czerwono-niebieski Ori-Ori migał wśród zieleni.
Czarne małpy i kilka „Długich Pysków“, napotkanych po drodze, z wrzaskiem zwiewały przed nim.
„Wujek“ biegł szybko i groźnie postukiwał kijem.
Do małej rzeki, gdzie zginął Aka, szliśmy długo.
Pochód wstrzymywały drobne dzieci. Wisiały uczepione do matek i płakały bez przerwy.
Starcy też nie mogli iść szybko.
Cała gromada nasza posuwała się powoli.
Dopiero przez zachodem słońca dotarliśmy do rzeki.
— Musimy dziś jeszcze przejść na tamten brzeg. Zanocujemy na przeciwległej stronie — rozkazał tatuś.
Zaczęła się ciężka przeprawa.
Napracował się dziś biedny, miły Ori-Ori! Żal mi go było.
Brał matki z dziećmi i przenosił je.
Inni obrońcy pomagali mu. Dużo kłopotu mieli z przeniesieniem sędziwych, ciężkich Bo-Bo i Ngu-Ngu.
Staruszkę I-So przeniósł na barkach Kyr.
Babcia krzyczała ze strachu i płakała.
Nareszcie przeprawa była skończona. Tatuś wybrał miejsce dla noclegu.
Zaczęliśmy się posilać.
Nagle babcia jęknęła cicho.
— Co ci jest, wierna, dobra I-So? — zapytał Bo-Bo troskliwie.
— Odejdę od was na zawsze… — szepnęła. — Na zawsze… Żyjcie w zgodzie… Nikogo nie krzywdźcie… Nikogo nie napadajcie… Brońcie się odważnie… Cudzego nie pożądajcie…
Wszyscy w milczeniu i niepokoju słuchali szeptu staruszki.
Ciężko oddychała. Chwytała się za pierś…
Teraz spostrzegłam, że była bardzo stara… Skurczyła się cała, pochyliła.
Stała się malutka i strasznie chuda. Wargi jej zsiniały. Oczy zgasły.
Drżała na całem ciele.
— Droga, dobra I-So! — mówił Bo-Bo, ledwie powstrzymując się od płaczu.
Staruszka z wysiłkiem podniosła się. Słabnącemi rękami zaczęła się wspinać na wyższe gałęzie.
Mamusia chciała iść za nią.
Ojciec wstrzymał ją i rzekł cicho:
— Zostań Lo-Lo, matka odchodzi od nas…
Babcia tymczasem już zniknęła w gąszczu liści.
Wymknęłam się niespostrzeżenie i wkrótce dogoniłam ją.
Zatrzymała się na samym wierzchołku drzewa. Tam, gdzie ostatnie gałęzie podnoszą ku niebu czarne ramiona.
Usadowiła się w splocie konarów, oparła głowę o pień drzewa.
Podniosła twarz do góry. Zachodzące słońce oblało staruszkę różowemi błyski. W zachwycie wyciągnęła ku niemu rękę sędziwa I-So.
Wydała długi przenikliwy krzyk. Żegnała słońce?…
Ręka nagle opadła i ciało sędziwej babci znieruchomiało, cicho się obsuwając.
W tej chwili czarny cień przeleciał nad drzewem. Raz i jeszcze raz…
Duży czarny ptak opuścił się na gałąź. Zaglądał w oczy I-So.
Klekotał jękliwie, niby płakał.
Siedziałam zaczajona i nie mogłam się poruszyć.
Nareszcie czarny ptak ujął ciało babci szponami i wyprężył się cały.
Podniósł szerokie skrzydła do lotu. Oderwał się od gałęzi i uniósł I-So.
Powolnie odlatywał, malał w oddali.
Zamienił się w małą czarną plamkę. Jeszcze chwila — roztopił się w złocistej pustyni nieba…
Babcia I-So odeszła od nas.

Drugi dzień pochodu.

Po noclegu szliśmy dalej.
Gdy słońce stało wysoko, zbiegliśmy z drzew. Las się skończył.
Przed nami leżała, jak okiem sięgnąć, równina, pokryta wysoką trawą i krzakami. Tu i ówdzie podnosiły korony palmy. W oddali majaczyły szafirowe pagórki.
Tatuś i Kyr cicho pokrzykiwali.
Gromadka nasza stłoczyła się. W środku szła dziatwa, otoczona matkami. Młodzi obrońcy biegli po bokach. Wodzowie o kilkanaście kroków przed nami bacznie oglądali okolicę.
Od czasu do czasu wydawali ciche okrzyki.
Na równinie widziałam pasące się bawoły, duże, szare antylopy i małe, rude. Te uciekały przed nami…
Z łopotem skrzydeł i przeraźliwym krzykiem zrywały się znienacka, tuż z pod nóg, kuropatwy i perliczki.
Ten hałas niespodziewany straszył nas. Rozlegały się krzyki samic i płacz dzieci.
Przewódcy i obrońcy uspokajali nas cichem rechotaniem…
Posuwaliśmy się szybko. Nic nie piliśmy i nie jedliśmy.
Przed zmrokiem musieliśmy dojść do gór.
Góry wyrastały z ziemi. Stawały się coraz wyższe i ciemniejsze.
W południe już nie były szafirowe, tylko czarne. Przed zachodem słońca — czerwono-szare.
Ostatnie szkarłatne blaski gasły na niebie, gdy doszliśmy do celu.
Zatrzymano nas na dużych odłamach skał.
Przewódcy i obrońcy oglądali nasze nowe legowisko.
Nareszcie powrócili i prowadzili nas dalej.
Nocowaliśmy wczoraj w jaskiniach. Są to głębokie otwory w górach.
Strzechy miały z kamieni.
Było twardo i niewygodnie. Płakałam głośno. Czułam nieznośny ból w bokach. W ciało przy każdem poruszeniu wpijały się ostre kamienie… Tęskniłam do naszej chatki, do posłania z puchu i miękkich traw.
Wieczorem huczało coś straszliwie i błyskało.
Byłam bardzo nieszczęśliwa.
Mnóstwo antylop przebiegało sawannę i skubało świeżą, soczystą trawę.
Słonie wyciągały trąby, zrywając młode liście i blado-zielone pędy drzew.
W nocy nad ziemią znowu mknęła burza.
Ulewa szalała do rana. Migały błyskawice i toczył się po niebie grzmot. Od huku kamienie zrywały się ze szczytów gór i z łoskotem spadały nadół.

Drżałam ze strachu i z zimna…

Dzień niewidzianych rzeczy.

Teraz nie chodzimy już na wodopój. Pijemy wodę, która się zbiera w zagłębieniach skał.
Obrońcy opuszczają jaskinie o wschodzie słońca. Idą na sawannę, aby znosić pożywienie dla nas. Owoców o tej porze niema żadnych. Deszcz i wichry pozrzucały je z drzew.
Żywimy się teraz świeżemi pędami bambusów, korzonkami roślin o dużych liściach, a nawet świeżemi, napół rozwiniętemi liśćmi.
Bardzo lubię młode bambusy! Smakują mi tak, jak najsłodsze banany.
Bambusy nie są słodkie, lecz bardzo smaczne i pożywne.
Dziś byliśmy aż do zmroku głodni.
Nasi obrońcy, jak zwykle, poszli po zdobycz, lecz natychmiast powrócili.
Tatuś i Kyr rechotali cicho i ostrzegawczo. Kazano nam dobrze zaczaić się w najciemniejszych kątach.
Ze swej skrytki mogłam jednak widzieć sawannę.
Nic nowego nie spostrzegłam na niej. Woddali majaczyło spore stado słoni. U podnóża gór pasły się bawoły i antylopy.
Widocznie jednak, coś się działo wpobliżu.
Stare bawoły-przywódcy co chwila odwracały rogate łby w stronę dżungli. Strzygły uszami, węszyły i głośno parskały.
Antylopy też się niepokoiły. Samce stały z podniesionemi głowami, nieruchome, baczne.
Słonie szybko dążyły w stronę głębokiego wąwozu. Ciągnął się wpobliżu naszych gór i był cały zarośnięty młodym, gęstym lasem.
Ogromne zwierzęta szły z podniesionemi uszami. Podnosiły trąby i z hałasem wciągały powietrze.
Nic jednak dostrzec nie mogłam na sawannie.
Pierwsze ruszyły czujne, rude antylopy. W szalonym pędzie pomknęły ku zaroślom palm.
Od strony dżungli z trwożnym krzykiem przeleciało stadko papug.
Z wysokiej trawy zerwały się kuropatwy i zapadły w haszcze.
Cisza zaległa dokoła.
Wszystko, co żyło, ukryło się i zaczaiło.
Z dalekiej kniei, jedna po drugiej, wyłaniały się dziwne postacie.
Nigdy nic podobnego nie widziałam w dżungli.
Były podobne do nas — szympansów. Jednak szły na dwóch nogach, a nie na czterech, jak to zwykle czynimy my. Ori-Ori czasem podczas swych figlów chodził tak, podpierając się kijem. Nieznane istoty miały krótkie ręce, nie sięgające do ziemi, jak u nas. Były czarnej barwy, chociaż nie miały na ciele włosów. Szły wyprostowane, a na głowach niosły jakieś pakunki, białe i zielone.
— To — ludzie! — szepnął „wujek“, podsuwając się do mnie. — Przyjrzyj się im dobrze, mała Ket! Staraj się, aby nigdy nie spostrzegły ciebie ich oczy…
— Dlaczego? — spytałam cicho.
— Dlatego, że wtedy już nie powrócisz do mamusi! — odparł.
— Śmierć? — zapytałam.
— Coś w tym rodzaju, a nawet gorzej… — szepnął. — Ale patrz, patrz! Widzisz? Czarni ludzie — to murzyni, mieszkańcy tej ziemi. Aha! Jest i biały człowiek! Spodziewałem się tego… Niosą go czarni…
— Biały człowiek nie jest mieszkańcem tej ziemi? — pytałam „wujka“.
— Nie! Wszyscy oni mają osady za morzem — objaśnił. — Patrz teraz!
Dwudziestu czarnych wyszło na sawannę. Za nimi postępowało czterech innych. Nieśli na głowach dwa drągi. Pomiędzy drągami leżała postać w białem ubraniu.
Poznałam odrazu kapelusz, kurtkę i spodnie… Zupełnie takie, jakie miał Ori-Ori, tylko białe.
Jeden z murzynów, idących na czele pochodu, nagle się pochylił ku ziemi. Wszyscy się zatrzymali. Murzyn podszedł do leżącego człowieka w białem ubraniu. Coś mówił i wymachiwał rękami.

— Aha! — szepnął „wujek“. — Pokazuje białemu człowiekowi ślady słoni…

Leżąca postać zeszła na ziemię i obejrzała ślady.
Po chwili coś błysnęło w rękach białego człowieka.
Poprzedzany przez murzyna, szedł teraz ku nam, ostrożnie stąpając wśród krzaków.
— Widzisz ten połyskujący kij w ręce białego człowieka? — zapytał „wujek“. — Jest to strzelba. Będzie zabawa! Patrz i nie krzycz, mała Ket! Zaciśnij zęby i — milcz!
Upłynęło sporo czasu, nim murzyn i biały człowiek zbliżyli się do naszych skał.
Teraz zrozumiałam wszystko.
Na ziemi, wilgotnej i rozmiękłej, widniały głębokie doły. Były to ślady, pozostawione przez słonie. Na grząskiej ziemi głęboko zapadały się nogi ciężkich olbrzymów. Gdzie przechodziły, tam zawsze pozostawiały te głębokie wklęśnięcia.
Każdy mógłby zrozumieć, że dopiero co przeszły. Woda sączyła się do dołów i nie zdążyła jeszcze napełnić ich.
Ludzie ominęli nasze skały. Zbliżali się do wąwozu.
Wybiegłam za „wujkiem“ z jaskini. Ukryliśmy się za skałami i patrzyliśmy.
Biały człowiek zbiegł na dno wąwozu. Stanął za grubem drzewem. Murzyn wdrapał się na strome zbocze, wypatrywał i nadsłuchiwał. Cicho gwizdnął. Biały człowiek uczynił znak ręką.
Czarny szybko pobiegł, okrążył wąwóz i zaczął zbiegać na dno z przeciwległej strony. Pokrzykiwał i gwizdał głośno.
— Ja też tak umiem gwizdać! — z dumą powiedział Ori-Ori.
Tymczasem krzyki i gwizdanie spłoszyły słonie. Spostrzegłam, że zaczynają wynurzać się z gęstych zarośli. Groźnie podniosły olbrzymie uszy i szły z wyciągniętemi naprzód trąbami.
Coraz bardziej zbliżały się do zaczajonego za drzewem białego człowieka. Nie widząc go, wyszły na niedużą polanę. Stanęły, zwróciwszy głowy ku idącemu za niemi woddali murzynowi i nadsłuchiwały.
Biały człowiek szybko podniósł do ramienia strzelbę.
Stało się coś niezwykłego! Drgnęłam i krzyknęłam na głos.
Ze strzelby wyrwała się błyskawica i huk wstrząsnął powietrzem.
Jeden ze słoni, największy, z grubemi, zagiętemi ku górze kłami, nagle uklęknął. Przez chwilę usiłował podnieść się. Obsunął się jednak i upadł na bok.
Całe stado, trąbiąc ponuro i trwożnie, rozpierzchło się na wszystkie strony.
Miotały się i z trzaskiem padały obalane drzewa i tratowane krzaki.
Biały człowiek dwa razy podnosił strzelbę i grzmiał.
Jeszcze jeden słoń nagle się poślizgnął i upadł.
Dwa stare słonie natychmiast podbiegły do niego, pomogły mu podnieść się i uprowadziły.
Przez sawannę szybko nadążała reszta murzynów.
— Biały człowiek strzelał do słoni — objaśniał Ori-Ori. — Jednego zabił, drugiego zranił…
Czarni otoczyli zabite zwierzę. Widziałam, że wyrwali mu kły i złożyli przed białym człowiekiem.
Ten śmiał się i coś mówił.
Z okrzykami radości rzucili się do leżącego słonia.
Jakiemiś ostremi przedmiotami, które „wujek“ nazywa nożami i siekierami, zaczęli rąbać ciało słonia. Usiadłszy na ziemi, jedli.
Dłużej nie mogłam patrzeć na to. Z płaczem, drżąca ukryłam się w najciemniejszym kącie jaskini…

Straszna noc.

Dopiero przed zachodem słońca porzucili wąwóz źli ludzie.
Przeszli raz jeszcze przez sawannę i zniknęli w dżungli.
Nasi obrońcy wybiegli z jaskini po pokarm dla ludku. Ze swych kryjówek, ostrożnie węsząc, wychodziły bawoły i antylopy. Pasły się już spokojnie.
W trawie biegały żerujące kuropatwy, perliczki i kurki skalne. Zabawne to ptaszki, czupurne, kłótliwe, o sterczących zawadjacko piórach w ogonach!
Tylko słonie nie powróciły już na sawannę.
— Uchodzą teraz coraz dalej! Szukają bezpieczniejszego pastwiska — domyślił się Ori-Ori.
Starsze szympanse powróciły niebawem. Przyniosły świeże bambusy i młode gałązki, pokryte pękami soczystych liści.
Po posiłku, jak zwykle, udaliśmy się na spoczynek.
Mrok już zapadać zaczynał.
Na wschodniej połaci nieba skupiały się i kłębiły czarne chmury.
— W nocy będzie burza! — krzyknął tatuś. — Załóżcie kamieniami i gałęziami wejście do jaskini.
Wkrótce usnęłam spokojnie.
Nie wiem, jak długo spałam. Nie słyszałam nawet uderzeń piorunów, huku grzmotów, szumu i plusku ulewy.
Obudziło mnie coś innego.
Do głosu burzy już się zaczęłam przyzwyczajać. Nie przerażał mnie więcej. Tej nocy jakieś inne dźwięki wdarły się do jaskini.
Nie mogły ich zagłuszyć wycie wichru i huk grzmotu.
Jęki, ryk ponury i groźny, szczekanie, zawodzenie cienkie i płaczliwe obudziły mnie. Z przerażenia nie wiedziałam, gdzie jestem. Zaczęłam się miotać po jaskini i krzyczeć.
Z trudem uspokoiła mnie mamusia i ułożyła obok siebie.
Nie spałam aż do świtu.
Burza przemknęła. Ustała ulewa. Przerażające odgłosy nie umilkły jednak. Te same jęki, płacz, wycie, szczekanie i zgrzyt biegły z dna wąwozu.
Ori-Ori wytknął głowę z poza skały i zamienił się w słuch.
— Szakale uciekły, porzuciły zdobycz… O! Nawet hienom sierść na karkach się jeży. Tulą uszy… warczą złośliwie… skulone odchodzą.
Za chwilę cała zgraja zniknęła w haszczach.
Długo nic nie widzieliśmy, aż nagle spostrzegłam, że wysoka trawa porusza się i rozsuwa.
Na polanę z gąszczu wyszło piękne zwierzę.
Poznałam odrazu lamparta.
Był zupełnie podobny do tego, który zabił nieostrożną Mi-Ri.
Przypadł do ziemi. Czołgał się, jak wąż. Oczy pałały mu. Długi, pręgowany ogon drgał.
Po pewnym czasie lampart uspokoił się i zaczął szarpać bok słonia.
Warczał i mruczał głośno, oglądał się i szczerzył kły.

Hieny i szakale czaiły się w krzakach. Stały wpobliżu. Nie odważały się jednak wyjść z ukrycia…

Nasycony plamisty drapieżnik odszedł nareszcie.
Cała zgraja znowu powróciła. Przed nocą na polanie pozostały tylko kości słonia…

Dni głodu.

Dwa dni już nic nie jedliśmy.
Jesteśmy w oblężeniu. Nasi obrońcy nie mogą opuścić gór.
W krzakach, rosnących pomiędzy skałami, zaległy lwy. Dwa samce i samica.
Trudno dojrzeć ich wśród kamieni. Są nieruchome, a ich żółto-brunatna skóra niczem się nie różni od barwy naszych gór.
Wejście do naszych jaskiń pozostaje przywalone kamieniami.
Dzieci płaczą. Matki w rozpaczy. Obrońcy czatują przy wyjściu.
Chociaż jaskinie są położone wysoko, jednak dotrzeć do nich można.
Samce-szympanse przygotowane są do walki.
Co chwila to ten, to ów z nich uderza się w pierś.
Ori-Ori przykucnął tuż przy krawędzi. Nie wypuszcza kija z ręki.
Lwy czatują na zdobycz. Urządziły zasadzkę.
Na sawannie po nocnej uczcie hien i odwiedzinach lamparta — nie widać nic. Wszystko ukryło się jak najdalej.
Widocznie lampart krąży w okolicy. A może bawoły i antylopy zwęszyły nowych wrogów.
Lwy cierpliwie czekają…
Dopiero na trzeci dzień obraz sawanny się zmienił.
Stado dużych antylop o ostrych, zakręconych rogach, wyszło na paszę.
Nie widziałam ich nigdy. Musiały przywędrować zdaleka.
Pasąc się, powoli kroczyły ku górom.

Lwy przywarły ciałami do kamieni, rozpłaszczyły się na nich. Poruszała się tylko skóra na grzbietach. Czarne kity na końcu ogonów co chwila biły o ziemię. Ogromne żółte oczy wpijały się w piękne zwierzęta.

Przestrzeń pomiędzy niemi a zasadzką zmniejszyła się znacznie. Jeden z lwów niepostrzeżenie zsunął się ze skał i zniknął w gąszczu.
Długo nie widziałam go. Wyskoczył daleko, ztyłu za stadem. Uczynił to samo, co murzyn w wąwozie. Naganiał antylopy.
W szalonym pędzie pomknęły wpobliże skał.
Zaczajone drapieżniki skoczyły ku nim. Robiąc ogromne susy, wpadały na antylopy. Szarpały im grzbiety i boki. Obalały uderzeniem łap.
Trzy antylopy, brocząc krwią, pozostały na ziemi. Lwy wciąż ścigały stado. Drapieżniki zapędziły się bardzo daleko. Powróciły dopiero o zmroku. Z głuchem mruczeniem i porykiem ucztowały aż do dnia…
Nareszcie byliśmy wolni.
Tatuś poprowadził cały ludek na sawannę.
Wykopywaliśmy korzonki jadalne, ogryzaliśmy wystające z ziemi młode łodygi bambusów, zrywaliśmy liście i gałązki, nabrzmiałe sokami.
Cieszył się i wesoło pokrzykiwał „wujek“.
Figlował, fikał koziołki, chodził na rękach, gonił małe małpki i śmiał się.
Szukając bambusowych pędów, zabrnęłam w gąszcz trzcin.
Nic, oprócz małych barwnych ptaszków, nie spotykałam tu. Latały dokoła, świergotały, szczebiotały wesoło. Łapały gąsienice, muszki i uganiały się za motylami.
Znalazłam przytulną polankę. Przecinał ją mały potoczek, mile szemrzący. Z miękkiej ziemi wyglądały grube, białe łodygi młodych bambusów.
Miałam tu używanie! Najadłam się po uszy! Nie wiem, jak się to stało — usnęłam.
Gdy obudziłam się, noc otaczała mnie. Nie wiedziałam, w którą stronę mam iść. Krzyknęłam żałośnie. Zrozumiałam jednak, że jest to niebezpieczne. Przypomniałam sobie przestrogi tatusia. Na głos ciągną zewsząd wrogowie. Nikt nie odpowiedział na mój okrzyk. Widocznie, nie znalazłszy mnie, szympansy powróciły w góry.
Zdawało mi się, że dochodzi mnie daleki gwizd. Może to „wujek“?
Wdrapałam się na najbliższe drzewo. Rozejrzałam się. W ciemności zobaczyłam tylko sąsiednie drzewa. Więcej — nic. Postanowiłam iść na chybił-trafił. Przebiegałam całym pędem przestrzeń pomiędzy drzewami i natychmiast wdrapywałam się na najwyższe gałęzie.
Usiadłszy, aby wypocząć, usłyszałam szmer i ciche cykanie. Struchlałam. Już zamierzałam zeskoczyć na ziemię, gdy nagle obok mnie zapłonęły dwie czerwone gwiazdy. Nieprzytomna ze strachu, zaczęłam uciekać. Nigdzie nie było ratunku! Na każdem drzewie świeciły się takie same gwiazdy.
Nareszcie z rozpaczy i strachu wpadłam w szał gniewu. Zaczęłam bić się w pierś, szczerzyć zęby i warczeć.
Już niczego się nie bałam. Rzuciłam się ku świecącym wpobliżu gwiazdom i uderzyłam w nie pięścią. Coś pisnęło żałośnie. Schwyciłam ruszające się w mroku stworzonko i mocno ścisnęłam. Przyjrzałam się mu uważnie. Było malutkie, szarem futerkiem okryte. Widziałam podobne na palmach. Kyr nazywał je palmowemi szczurami, Ori-Ori — wiewiórkami.
Zwierzątko miało duże, pałające, jak gwiazdy, oczy. Było słabe i bardzo nieszczęśliwe. Nie była to wiewiórka, bo nie miała ogona. Zwolniłam jeńca i pobiegłam dalej już śmielej.
Teraz wyraźnie doszło mnie głośne, urwane gwizdnięcie. Tak mógł gwizdać tylko „wujek“! Gwizd powtórzył się już bliżej i wyraźniej.
Krzyknęłam:
— Ori-Ori! Ket jest tu… sama…
Przez potok, płynący wpobliżu, mignął czarny cień i utonął w mroku.
Jednak słyszałam lekki szmer trawy.
Coś szło ku mnie. Przyczaiłam się. Nie oddychałam nawet.
— Ket! Ket! — rozległ się cichy okrzyk. — Gdzie ty? Odezwij się!
— Jestem tu, „wujku“! Chodź, chodź, bo się boję! Wujku! — zawołałam uradowana.
Jednym skokiem Ori-Ori był przy mnie. Głaskał mnie po głowie, pieszczotliwie chuchał mi w twarz, obejmował. Tuliłam się do niego i lizałam zimne ręce dobrego Ori-Ori.
— Co ci się przydarzyło, mała Ket? — pytał z niepokojem i troską. — Mama wylewa potoki łez. Chyba utoniemy w nich! Rru chodzi mroczny. Poturbował obrońcę, który pilnował waszej partji. Stary Bo-Bo wzdycha bez przerwy. Wszyscy są smutni. Nie wytrzymałem i poszedłem szukać swego łobuziaka… No, już nie drżyj! Wszystko będzie dobrze… Damy sobie teraz radę! Zanocujemy tu. Na szczęście dziś ulewy niema… Piękniebyśmy wyglądali, gdyby tak lunęło!… Cały rok nie potrzebowalibyśmy chodzić na wodopój… Nic nie gadaj teraz i śpij, mała Ket!
Nie miałam żadnej ochoty do snu. Opowiedziałam „wujkowi“ o swojej przygodzie i walce z wiewiórką.
Śmiał się, jak szalony.
— To nie wiewiórka! — rzekł nareszcie. — To mały „pantoná“[5]. Ma oczy jak lampki elektryczne!
— Co to lampka? — spytałam.
— O, tego nie zrozumiesz! To trzeba widzieć — odrzekł i ziewnął.
Po chwili zaczął kichać raz po raz. Śmialiśmy się oboje.
— Wpadłem w ciemności do jakiejś kałuży. Przemoczyłem nogi… — objaśnił urywanym głosem, kichając zawzięcie.
Na tem się moja przygoda nie skończyła.
Zrozumiałam, jak straszna jest noc. Dowiedziałam się, ile strasznych rzeczy kryje ona w swoim mroku.
Zbliżał się świt. Szarzyzna mętna powlokła niebo. Już odróżniałam wyraźnie krzaki, leżące kamienie, łożysko potoku.
Za chwilę spostrzegłam w trawie stadko uśpionych kuropatw. Spały, przykucnąwszy na ziemi pod liśćmi krzaku palmowego. Główki schowały pod skrzydła.
Nie wiem, skąd zjawiła się nagle centkowana mangusta, z długim ogonem w czarne pręgi. W okamgnieniu rzuciła się na stadko. Nim zrozumiałam, co się dzieje, mały drapieżnik zagryzł dwie kuropatwy. Zamierzał zabić trzecią, gdy Ori-Ori gwizdnął. Mangusta mignęła pręgowanym ogonem i zmykała, nie oglądając się.
— Chodźmy! — rzucił „wujek“, zeskakując na ziemię.
Biegliśmy długo, a gdy na dobre świtać zaczęło, wdrapaliśmy się na samotne drzewo.
Widzieliśmy stąd prawie całą sawannę.
Niedaleko od nas, dobrze ukryte w zaroślach palmowych, spało stadko rudych antylop. Gdy stały bez ruchu, najbystrzejsze oko nie dojrzałoby ich.
A jednak nie oko, lecz węch drapieżnika wykrył je.
Z poza grubego pnia palmy wytknęła nagle głowę czarna, w białe plamy cyweta. Powęszyła chwilę i skoczyła.
Spadła, jak kamień, na grzbiet kozła. Zerwał się do biegu, niosąc na sobie drapieżnika. Po chwili zachwiał się i padł. Z przegryzionej szyi płynęła krew.
Musieliśmy długo siedzieć na drzewie. Dopiero gdy najedzona cyweta, oblizując się łakomie, odeszła, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wkrótce drapaliśmy się już po stromych zboczach naszych gór.
Mamusia z płaczem lizała moją twarzyczkę. Tatuś, chociaż był wodzem odważnym i silnym, ocierał łzy. Dziadziuś Bo-Bo coś mruczał tkliwym głosem. Sąsiadki chlipały. Hara-Ua trajkotała bez przerwy. Dzieci wypytywały, gdzie byłam i co robiłam.
Wszyscy chwalili Ori-Ori za jego czyn i dziękowali mu.
— Jesteś sprytny, czcigodny sąsiedzie — mówił do niego siwy Ngu-Ngu — jednak nazwałbym cię najszlachetniejszym z szympansów… Jesteś odważny i ofiarny.
Mówiąc to, wyciągnął do niego rękę.
„Wujek“ był wzruszony i zawstydzony pochwałami.

Żeby wyjść z zakłopotania, zawołał:

— Niech-no sąsiadka Si-Ma da mi ziółek. Zaziębiłem się trochę i kicham, jak mój kataryniarz po zażyciu mocnej tabaki.
Nikt tego nie zrozumiał. Jednak uczennica I-So, starucha Si-Ma, dała mu szczyptę ziółek.
Widocznie były gorzkie, bo „wujek“ tak się marszczył, że mu nos na czoło wskoczył, a całą twarz wykrzywiło.
Przełknął, zaklął i poszedł spać…


Dzień krzyków i łez.

Dzisiejszy śliczny, pogodny dzień zwabił cały ludek na skały.
Wygrzewaliśmy się na słońcu. Młodzież bawiła się w chowanego i dokazywała.
Wszyscy się znudzili długiem przebywaniem w mrocznem legowisku.
Obrońcy wyruszyli na sawannę. W domu pozostały tylko samice.
Otoczyły one Hara-Ua i słuchały jej trajkotania. Hara-Ua zawsze ma do opowiadania niezwykłe rzeczy. Stary Ngu-Ngu, słuchając jej, pobłażliwie się uśmiecha. Zdaje mi się, że Hara-Ua często kłamie.
To jednak jej nie szkodzi. Szympansice z wielkiem zaciekawieniem słuchają opowiadań sąsiadki.
Dziś miała używanie, bo samców nie było. Nikt jej nie przeczył. Nikt nie napędzał do roboty. Trajkotała więc bez przerwy.
Młodzież pozostawała bez dozoru.
— Chodźmy do wąwozu! — zaproponował nagle wesoły Kal.
— Chodźmy! — zawołaliśmy.
— Musimy obejrzeć kości słonia! — dodał chłopak.
Zaczęliśmy zbiegać zboczami gór.
Biegliśmy cicho, aby matki nie przeszkodziły naszej wyprawie.
Ukrywszy się w krzakach, doszliśmy do polany.
Obejrzeliśmy rozrzucone kości olbrzymiego słonia i skrawki grubej skóry.
Zaczęliśmy zrywać świeże liście, wygrzebywać korzonki roślin błotnych.
Życie już nauczyło nas ostrożności.
Raczyliśmy się znajdywanemi przysmakami, nasłuchiwaliśmy jednak bacznie.
Wkrótce doszedł nas cichy chrzęst. Rozległ się wpobliżu, w gąszczu krzaków. W jednej chwili byliśmy już na drzewach.
Był najwyższy czas na to. Z krzaków w całym pędzie wybiegł serwal.
Duży, szary kot. Okrutny i zuchwały drapieżnik. Napada nawet na antylopy.
Zrozumiawszy, że zdobycz umknęła, zatrzymał się.
Bił ogonem po bokach, patrzył na nas złemi ślepiami i mruczał gniewnie.
Podbiegł do drzewa i zaczął się wdrapywać.
Przeskoczyliśmy na sąsiednie drzewo. Serwal ścigał nas.
Nigdy nie dogoniłby nas. Tego nie obawialiśmy się wcale. Niepokoiło nas, że w ten sposób oddalamy się od gór.
Nareszcie zaczęliśmy wołać o pomoc.
Długo nikt nam nie odpowiadał. Nareszcie krzyki nasze posłyszano.
Na krawędzi gór, koło jaskini, zaroiło się od szympansic.
Słyszeliśmy ich trwożne rechotanie.
— Ser-wal! Ser-wal ści-ga nas! — krzyczeliśmy wszyscy razem.
Głosy nasze doszły do uszu zaniepokojonych matek.
Wielkiemi susami zbiegały nadół. Skakały wśród ostrych kamieni. Groźnie rechotały.
Wszystkich wyprzedziła matka Kala.
Przepadała za swym jedynakiem. Było to jej pierwsze dziecko.
Jak szalona pędziła z najeżonemi włosami na głowie i karku.
Szczękała i zgrzytała zębami. Biła się w pierś i warczała.
Nie namyślając się, biegła ku serwalowi.
Ten przypadł do ziemi i czekał. Gdy szympansica zbliżyła się, wyprężył ciało i skoczył. Wywiązała się rozpaczliwa walka. Zapaśnicy tarzali się w trawie, ryczeli, odbiegali od siebie, aby znowu rozpocząć bój. Serwal był jednak zwinniejszy. Udało mu się wbić pazury w szyję szympansicy. Po chwili pochwycił ją kłami za gardło. Matka Kala upadła. Inne w strachu wdrapały się na drzewa.
Serwal nie odchodził. Położył się i czekał.
Nagle od strony gór dobiegł głośny świst.
— Wujku! Wujku! by-waj! Ser-wal tu-taj! — krzyknęłam.

Zdawało mi się, że dopiero co przebrzmiał mój głos, gdy zjawił się Ori-Ori. Nie dochodząc do polany, wdrapał się na drzewo. Oglądał okolicę i wszystko, co się działo.

Zobaczyłam, że dźwigał ze sobą swój kij sękaty.
„Wujek“ zeskoczył z drzewa i przepadł w haszczach.
Skradał się tak cicho, że ani my, ani serwal nie słyszeliśmy nic.
Zjawił się niespodziewanie tuż za napastnikiem.
Szedł na dwóch nogach, groźnie mrucząc. Obydwiema rękami trzymał nad głową wzniesiony kij.
Włosy „wujkowi“ najeżyły się, oczy ponuro błyszczały.
Dziki kot nie zdążył zwrócić się do Ori-Ori. Kij z rozmachem spadł mu na grzbiet. Serwal potknął się. Jednak skoczył na przeciwnika. Spadł mu na pierś. Zobaczyłam, jak trysnęła krew. Ori-Ori jedną ręką oderwał od siebie drapieżnika i odrzucił. W tejże chwili wymierzył mu silny cios. Trzy razy porywał się serwal na „wujka“. Trzy razy spływała krwią szeroka pierś naszego obrońcy. Nareszcie kij spadł na głowę kota. Serwal upadł i zaczął się wić, sycząc i szarpiąc pazurami ziemię i trawę.
Ori-Ori młócił kijem coraz potężniej.
Wróg dawno już nie żył, a rozwścieczony „wujek“ grzmocił w zapamiętaniu.
Osłabł jednak, bo krew coraz obficiej lała mu się z piersi.
Obsunął się na ziemię i pozostał bez ruchu.
Zanieśliśmy „wujka“ do jaskini. Z trudem nam to przyszło, bo Ori-Ori był ciężki.
Złożyliśmy rannego na miękkiem posłaniu. Nasza lekarka zajęła się opatrunkiem. Przyniosłam „wujkowi“ świeżej wody.
Oprzytomniał po chwili.
Dowiedziawszy się, że serwal nie żyje, uśmiechnął się i rzekł:
— Ha! Kłem kija nie zwalczyć…
Zemdlał znowu, a może usnął, osłabiony.
Wkrótce powrócili nasi obrońcy. Dowiedziawszy się o wypadkach, otoczyli rannego. Chcieli dziękować mu i chwalić. Ori-Ori spał.
Tatuś opowiadał nam wieczorem, że „wujek“ ciągle się o nas niepokoił.
Nareszcie postanowił wracać z sawanny. Inni byli zajęci wykopywaniem bambusów. Poszedł więc sam…
— Ori-Ori — dobry, szlachetny szympans! — zakończył tatuś swoje opowiadanie.
W nocy wstawałam i podchodziłam do „wujka“. Nie spał i wciąż mówił. Miał rozpalone ręce i czoło. Poiłam go wodą. Wkładałam mu w usta ziółka. Nie poznawał mnie.
Ja się boję o „wujka“! Może i on odejdzie od nas na zawsze?!
Nie spałam. Przepłakałam całą noc…

Dzień troski.

„Wujek“ wciąż nieprzytomny.
Wykrzykuje niezrozumiałe słowa. Bez przerwy powtarza:
„Hop! Allez! Saltomortale double, hop!“
Coby to mogło znaczyć?
Spytam go o to, gdy wyzdrowieje.
Ori-Ori śmieje się głośno, zgrzyta zębami i miota się.
Starucha Si-Ma, nasza lekarka, smutnie kiwa głową.
Ngu-Ngu siedzi przy nim i płacze.
Cały ludek jest w trwodze o życie Ori-Ori.

Dzień troski.

„Wujek“ już się nie miota i nic nie mówi.
Leży blady i nieruchomy… Patrzy gdzieś wysoko. Zdaje się, że nic nie słyszy.
Ciotka Si-Ma i Ngu-Ngu są coraz smutniejsi…
Trzy noce przepłakałam.

Dzień nadziei.

Ori-Ori czuje się dziś lepiej.
O, jakaż to radość! Poprosił nawet o jedzenie. Sama mu obrałam najświeższą łodygę bambusową i nakarmiłam rannego. Natychmiast usnął.
— Teraz będzie żył! — zawyrokował sędziwy Bo-Bo.
Jesteśmy uszczęśliwieni.
Ciotka Hara-Ua, która podczas choroby „wujka“ była milcząca, trajkocze dziś przez cały dzień.

Wszyscy są tak szczęśliwi, że nikt jej nie przeszkadza.

Dzień nowego smutku.

„Wujek“ już zdrów. Fika nawet koziołki, chociaż jest słaby. Robi takie miny, że wytrzymać nie można. Sam Bo-Bo nawet zaczyna rechotać z uciechy.
Ori-Ori czuje się bohaterem.
Krąży po jaskini, błyska oczami i mruczy:
— Serwal! Co to — serwal?! To — szczur nędzny! Dajcie mi lwa… w pojedynkę… Ale przedtem podarujcie mi dobry kij. Taki porządny z całego pnia starego drzewa. Ja nauczę lwa porządku… Ha!
Wszyscy się śmieją, a „wujek“ najgłośniej.
Wiemy wszyscy, że serwal to nie szczur.
Widzimy na piersi Ori-Ori straszne blizny, zadane pazurami drapieżnika.
Serwal — niebezpieczny, silny wróg.
Przekonał się o tem sam Ori-Ori wkrótce.
Rany znowu się otworzyły. Cierpiał, leżał, wstrząsany dreszczami i jęczał. Wieczorem zaczął bredzić. Wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. Nikogo nie poznawał.

Straszny dzień.

Gdyby Ori-Ori był zdrów i silny, jak dawniej, nie spadłby na nas tak straszny cios…
Z trudem mogę zebrać myśli, aby opisać wypadki minionej nocy.
Straszne jest nasze życie! My — szympansy nikomu nie szkodzimy. Tymczasem tyle wrogów otacza nas zewsząd! Za co spadła na nas taka kara? Kto nas karze? Dlaczego?
Dziś przez cały dzień szalała ulewa. Wieczorem wypogodziło się. Po niebie płynął księżyc. Świecił jasno. Sawanna w bladych promieniach jego stała się biała. Od drzew ciągnęły się czarne cienie. Narazie długie, później, gdy księżyc popłynął nad górami, — krótkie, ledwie dostrzegalne.
Nie spaliśmy jeszcze. Tu i ówdzie szympanse gwarzyły cicho. W swoim kącie miotał się i gadał bezładnie chory Ori-Ori… Dzieci spały, przytulone do matek.
Zrzadka pokrzykiwały ptaki w krzakach. Cykały nietoperze. Piszczały gnieżdżące się wśród kamieni szczury.
Daleko na sawannie świeciły się kałuże wody.
Zebrały się one po ulewie.
Wszystko dokoła zasypiało w spokoju.
Nagle… Włosy mi się jeżą, gdy przypominam tę chwilę.
Patrzyłam na sawannę, leżąc przy mamusi.
Nad krawędzią urwiska, zaczynającego się przy wyjściu z jaskini, nagle podniosło się coś czarnego. Rosło to z szybkością nadzwyczajną.
Strach odjął mi głos… Duże zwierzę z długim ogonem.
Poznałam… Lampart zwęszył nasze schronisko.
W tej chwili czarny cień przemknął nade mną. Wydał mi się potwornym na tle jasnego nieba. Szedł, przewalając się. Szeroko stawiał nogi i rozkładał kosmate ręce.
Szedł któryś z naszych największych samców.
Nie mogłam jednak odrazu poznać go.
Lampart już leżał, gotowy do skoku.
Szympans nie czekał. Z siłą odbił się od ziemi. Słyszałam, jak głucho uderzyły o kamień potężne nogi. Zwalił się na napastnika niby burza. Wpadł mu na grzbiet. Zwarł się z nim, otoczył mocnemi ramionami i usiłował zdusić.
Drapieżnik miotał się z całej siły.
Skłębieni zapaśnicy zamajaczyli na chwilę nad urwiskiem i potoczyli się nadół. Z łoskotem obsunęły się za nimi kamienie i drobny piarg.
Zdaleka już doszedł głuchy, groźny krzyk szympansa.
Wszyscy się zerwali i podbiegli do krawędzi stromego spychu.
— Kto walczy z lampartem? Kogo niema w legowisku? — rozległy się trwożne pytania.
— Wódz ludku szympansiego, mój syn, odważny Rru, broni nas! — z dumą w głosie zawołał sędziwy Bo-Bo.

Widzieliśmy bitwę, jak na dłoni. Zapaśnicy, padając zgóry, oderwali się od siebie. Stali teraz na otwartem miejscu, oko w oko.

Duży, plamisty lampart-drapieżnik nocny, i mój ojciec Rru — potężny, czarny, jak zwał skalny. Stał i głośno bił się w pierś.
Lampart skoczył ku niemu i uderzył go.
Rru wytrzymał napad i odpowiedział straszliwym ciosem pięści.
Długo trwała bitwa.
Wrogowie napadali na siebie z wściekłością i rykiem.
Lampart bił łapami, rozdzierając ojcu skórę. Rru ogłuszał go i obalał na ziemię uderzeniem pięści.
Gdy drapieżnik skoczył mu na pierś, ojciec objął go i przycisnął do siebie. Po chwili podniósł i cisnął o ziemię.
Oszołomiony wróg chciał się zerwać do skoku. Potężny Rru rozmachnął się i zdruzgotał mu szczękę. Widzieliśmy, jak zwisła bezwładnie.
Jednak lampart zebrał siły i strasznemi pazurami wpił się ojcu w pierś.
Rru zachwiał się. Znowu podgarnął pod siebie przeciwnika i szarpnął z całej mocy.
Lampart wydał żałosny ryk i znieruchomiał.
Tatuś zwyciężył. Straszliwy wróg leżał bez życia. Miał strzaskaną szczękę i wyrwane wnętrzności.
Rru długo stał nad nim. Zdawało się nam, że czeka na coś lub zamyślił się głęboko. Nagle ruszył przed siebie.
Szedł na sawannę.
Długo czernił się na białej, oświetlonej równinie, aż zachwiał się i padł.
Obrońcy pośpieszyli mu z pomocą i przynieśli wodza.
Mocarny Rru nie żył…
O, gdyby Ori-Ori nie był chory, dopomógłby on wodzowi w bitwie. Inne szympanse nie odważyły się na to.
Ojciec mój zginął w obronie ludku naszego.
Zgon jego był piękny i wspaniały…
Nigdy nie zapomnę tatusia, nie! wodza naszego, pełnego odwagi, mocy i bohaterstwa.
Dumna jest z niego Ket, córka Rru!

Dni wspomnień.

Po śmierci tatusia wodzem został obrany Kyr.
Życie nasze zmieniło się bardzo. Mamusia zmuszona była teraz sama opiekować się mną. Chodziła więc na sawannę wraz z samcami po pożywienie.
Widziałam, że drży przed każdem wyjściem.
Powracała zmęczona i niespokojna.
Zaczęłam jeść coraz mniej. Prosiłam mamusię, żeby przynosiła pożywienie raz na dwa dni.
Mamusia płakała gorzkiemi łzami i głaskała mnie po głowie.
Widocznie zrozumiała, że chcę pozbawić ją kłopotów.
Sąsiadki były bardzo dobre dla nas i dopomagały.
Jednak, ulewy szalały całemi dniami. O pożywienie dla ludku było coraz trudniej. Obrońcy, wychodząc o świcie, powracali dopiero o zmierzchu.
Jedliśmy tylko raz na dzień.
Był to najcięższy czas. Kiedyż nareszcie skończy się zima?!
Nigdy jej nie zapomnę, chociażbym była tak stara, jak babcia I-So.
Tyle bólu i smutku przyniosła ze sobą zima.
„Wujek“ chodzi już i nawet sili się na wesołość.
Jednak, kilka razy widziałam, że ociera łzy.
Gdy zaczynają szaleć wichry, a ulewa szumi i pluska, Ori-Ori czuje się słabo. Boli go poszarpana, bliznami okryta pierś.
Chodzi na wyprawy wraz z innymi samcami. Połowę zdobyczy zawsze oddaje nam.
Dobry, miły „wujek“!.. Bez niego nie dałybyśmy sobie rady.
Sam prawie nic nie je.
Mówi, że po uszy się najadł na sawannie.
Najczęściej ze śmiechem opowiada, że zbrzydły mu bambusy i korzonki.
— Nie jestem antylopą! — woła. — Porządny szanujący się szympans potrzebuje bananów i pomarańczy. Czekam, aż lato przyjdzie. Tak się odpasę, że słonie zazdrościć mi będą brzucha! Ho! Ho!
Do lata jednak było jeszcze bardzo daleko…
Dżungla zawładnęła całą sawanną. Równina pokryła się krzakami, z dniem każdym podnoszącemi się wyżej. Młode drzewka rozrastały się szybko.
Już nie widziałam więcej bawołów i antylop. Słyszałam tylko ich porykiwania w gąszczu. Krzaki i wysoka trawa okryły zbocza gór i zaglądały do naszego legowiska.
Nad dżunglą i górami leciały na północ stada różnego ptactwa wędrownego.
Niebo prawie zawsze pozostawało szare i smutne.
Przy każdej sposobności, gdy słońce wyglądało na krótko, biegłyśmy z mamusią ku północnemu urwisku. Obrońcy złożyli tam ciało bohaterskiego Rru. Opuścili go do głębokiej szczeliny w skałach i przywalili kamieniami.
Mamusia głośno zawodziła, obejmując ramionami grób Rru.
Ja płakałam cichutko. Uczucie dumy i zachwytu przed odwagą ojca pocieszały mnie.
Tak trwało długo… Nic się w naszem życiu nie zmieniało.

Dzień, w którym zostałam sierotą i niewolnicą.

Pewnego poranku zatrwożył nas straszny hałas.
Wybiegliśmy z jaskini.
Ogromny tłum „Długich Pysków“, skacząc po ziemi i drzewach, z krzykiem i wrzawą szedł przez sawannę.
Sędziwy Bo-Bo rozumiał ich mowę.
Nadsłuchiwał długo. Nareszcie powrócił do jaskini i rzekł:
— Na polach czarnych ludzi wyrosły już manjoka, pataty i kukurydza. „Długie Pyski“ idą żerować…
Zaczęły się opowiadania o niebezpiecznej dla „Długich Pysków“ wyprawie. Przypominano sobie wypadki ubiegłych lat.
Mamusia słuchała skupiona. W oczach jej spostrzegłam błyski.
Nikt nie widział, jak wymknęła się z legowiska.
Tylko ja spostrzegłam to. Nie spuszczałam oka z mamusi.
Pobiegłam za nią, dążąc w pewnem oddaleniu, aby nie zwęszyła mnie. Obawiałam się, że każe wracać.
Rozumiałam, że biedaczka mamusia postanowiła pójść z „Długiemi Pyskami“ po zdobycz. Chciała przynieść do legowiska dużo, dużo pożywienia dla mnie. Wiedziała przecież, że nieraz głodna udawałam się na spoczynek, a w nocy nie spałam i płakałam.
Pośród lasu ujrzałam dużą polanę. Murzyni wypalili w tem miejscu dżunglę i założyli pole.
Stado „Długich Pysków“ już rabowało dobytek czarnych ludzi.
Wyrywały one młode korzonki pożywnych roślin, a jeszcze bardziej tratowały młode pędy.
Nic nie podejrzewając, rechotały wesoło.
Mamusia szła o kilka kroków za niemi.
Zaczaiłam się na skraju lasu.
Nagle tuż przede mną podniósł się murzyn.
Za nim drugi, trzeci… Po chwili cała polana była otoczona ludźmi.

Krzyknęły przeraźliwie „Długie Pyski“ i rzuciły się do ucieczki.

Na ich krzyki murzyni odpowiedzieli wystrzałami. Błyskał ogień i rozlegał się huk strzelb. Gwizdały strzały.
Ratunku nie było. Zrozumiałam, że wszystkie małpki, bezładnie miotające się po polu, muszą zginąć. Zginie też mamusia!
Czarna ziemia pokryła się już zabitemi. Mamusia przyczaiła się za małym krzaczkiem.
W tej chwili świsnęła strzała i utkwiła w boku mamusi.
Uczyniła szalony skok i upadła bez życia.
Rzuciłam się ku niej z krzykiem rozpaczliwym. Obejmowałam ją, starałam się podnieść, lizałam i chuchałam w twarz.
Wszystko napróżno! Mamusia już nie żyła…
W tej chwili dwie mocne dłonie porwały mnie.
Nawet nie broniłam się… Czułam się sierotą samotną. Nie chciałam żyć.
Młody murzyn ze śmiechem związał mi za plecami ręce, skrępował nogi i zabrał ze sobą.
Z radością pokazywał mnie innym i wykrzykiwał coś, czego nie rozumiałam.
Na polu pozostały tylko ciała zabitych małpek.
Nikt nie uszedł z życiem, tylko ja.
Nie wiedziałam wtedy, czy powrócę do legowiska w górach i do dżungli. Czy zobaczę się kiedykolwiek jeszcze z miłym Ori-Ori, sędziwym Bo-Bo, mądrym Ngu-Ngu, z nowym wodzem Kyrem i z gadatliwą ciotką Hara-Ua, z towarzyszami i towarzyszkami moich zabaw? Nikt już nie zawoła teraz na mnie: Ket, córka bohaterskiego Rru!..
Życie wolne i niebezpieczne urwało się nagle, jak nikła liana. Zaczęło się nowe…
Była to — niewola…



ROZDZIAŁ II.
MAŁPKA W NIEWOLI.
Dni tęsknoty i trwogi.

Jestem w niewoli.
Murzyn, który związał mi ręce, oddał mię białemu człowiekowi.
Natychmiast wsadzono mnie do dużej klatki.
Widziałam, że przedtem wypędzono z niej ptaki, bardzo do kuropatw podobne; tylko większe i bardzo wrzaskliwe.
Rzucono do klatki pęk suchej trawy. Postawiono coś białego i okrągłego z wodą. Dano mi kilka bananów i pomarańcz.
Zaczaiłam się w najciemniejszym kąciku. Nie tknęłam przez trzy dni ani owoców, ani wody. Płakałam i drżałam cała. Przed oczami memi przesuwał się straszny obraz pobojowiska. Widziałam leżącą na ziemi mamusię, która umierała. Bolały mnie ręce i nogi, bo murzyn długo niósł mnie związaną.
Tęsknota i rozpacz były straszniejsze i dotkliwsze od bólu.
Próbowałam wyrwać się z klatki. Była bardzo mocna.
Z pewnością ludzie będą mnie też kłuli, jak to robili z Ngu-Ngu i ciotką Haru-Ua. Może umrę? Czy wytrzymam i będę żyła, jak oni?
Rozpacz mnie ogarnęła na wspomnienie, że nie mam ze sobą pamiętnika. Został w jaskini. Ukrywałam go w głębokiej szczelinie w skale.
Poco mi teraz pamiętnik?
Umrę w niewoli samotna. Nigdy już nie spotkam szympansów.
Nigdy nie dokończę spisywania dziejów naszego ludku!..
Czy pamiętają o biednej, małej szympansiczce sędziwy dziadziuś Bo-Bo i dobry, miły „wujek“ Ori-Ori?
Czy zdrów już? Co robi?
Wylewałam potoki łez… Czułam się bardzo nieszczęśliwą. Mała, samotna sierotka ze mnie! Pozostałam samiutka na świecie. Co uczynią ze mną ludzie?
Myślałam o tem i rozpaczałam przez trzy dni.
Nie wiem, dlaczego postanowiłam znowu napisać o wszystkiem. I o tem, co widziałam w dżungli, gdzie w gąszczu koron drzew mahoniowych kryły się nasze chatki, i o życiu w górach, i o moich przygodach.
Napiszę o kochanej biednej mamusi, o bohaterskim wodzu Rru, moim ojcu, który zwalczył plamistego lamparta. Opowiem o Bo-Bo, sędziwej babci I-So, która tak pięknie umarła, o miłym Ori-Ori i o wszystkich dorosłych i małych szympansach naszego ludku!
Chcę jeszcze raz przeżyć we wspomnieniach szczęśliwe dzieciństwo moje…
W środku klatki rosło duże drzewo.
Oderwałam kilka kawałków kory. Paznogciem wydrapywałam na niej drobniutkie znaczki naszego pisma.
Pracowałam całemi dniami.
Praca przyniosła mi ukojenie w nieszczęściu. Uspokoiłam się i zaczęłam nawet jeść.
Raz na dzień przychodził murzyn. Zmieniał mi wodę i przynosił świeże owoce.
Mówił coś do mnie, czego nie rozumiałam.
Razu pewnego wyciągnął do mnie rękę. Była bardzo do mojej podobna..
Z góry czarna, chociaż bez włosów, na dłoni prawie biała.
Podałam mu swoją.
Murzyn zaśmiał się i pobiegł do chaty, stojącej woddali.
Biali i czarni ludzie mieszkają w chatach. Są one podobne do naszych.
Budują je z trzciny lub kamienia i pokrywają strzechami z bambusów.
Ponieważ ludzie nie umieją skakać po drzewach, więc chaty swoje stawiają na ziemi.
Wkrótce murzyn powrócił z białymi ludźmi.
Jednego z nich poznałam odrazu. On to kazał wsadzić mnie do klatki.
Druga…
Niezawodnie była to kobieta! Bardzo piękna kobieta o smutnej twarzy. Patrzyła na mnie dużemi, piwnemi oczami i coś mówiła.
Odeszli wkrótce. Znowu zagłębiłam się w pisaniu.
Wspomnienia dni ubiegłych już zakończone. Będę pisała teraz z dnia na dzień…

Dzień przyjaźni.

Spotkała mnie wielka radość!
Do mojej klatki wpuszczono malutką małpeczkę.
Jest to „Długi Pysk“, ale bardzo mały i słaby jeszcze.
Drobiazg krzyczał z przerażenia i płakał.
Widząc, że nic nie je, złapałam małpkę i zaczęłam głaskać.
Szybko się uspokoiła, umilkła i zaczęła się tulić do mnie.
Nakarmiłam ją bananem… Usnęła przy mnie.
Wiem, jak szympanse pogardzają „Długiemi Pyskami“.
Córka mężnego Rru opiekuje się małem małpiątkiem, bo jest słabsze od niej.
Dałam małpce imię — Go. Cieszy mnie, gdy się śmieje i dokazuje.
Sama nigdy nie jem, dopóki nie nakarmię mojej małej Go.
Chciałam nauczyć ją sztuki pisania. Nic nie rozumie i rechocze.
Może jest jeszcze zbyt mała? A może „Długie Pyski“ nie mogą się uczyć?
Żyjemy ze sobą w przyjaźni, chociaż Go jest okropny łobuz. Miota się po klatce, wdrapuje się na drzewo, czepia się drągów strzechy, skubie mnie, skrzeczy, rechocze i przedrzeźnia.
Pokorną i potulną staje się dopiero wtedy, gdy zaczynam karmić ją lub czyścić rudawe futerko mojej przyjaciółki.
Wtedy pomrukuje rozkosznie i liże mnie po rękach.

Pierwszy dzień Zo-Zo.

Dziś po południu do naszej klatki przyszło dużo białych ludzi. Przyglądali się nam uważnie.
Murzyn otworzył klatkę i wziął mnie za rękę.
Podprowadziwszy do białej kobiety, której przedtem nie widziałam, wcisnął jej do ręki moją dłoń.
Chciałam wyrwać się i uciekać. Nie uczyniłam tego. Spojrzałam w oczy białej kobiety. Były to duże, zielone oczy, pełne dobroci i pieszczoty.
Bez namysłu podałam jej drugą rękę.
Wzięła mnie i przycisnęła do piersi.
Objęłam ją za szyję i przytuliłam się, jak to czyniłam, gdy się pieściłam z mamusią.
Biała kobieta, którą, nie wiem dlaczego, nazwałam odrazu Zo-Zo, głaskała moją główkę. Ujęła mnie łagodnie za pyszczek i długo zaglądała mi w oczy.
Nagła radość ogarnęła mnie. Jakiś spokój napełnił moje serce.
— Ah! Ah! Ah! — zawołałam uszczęśliwiona.
Tuliłam się do Zo-Zo, jakgdybym szukała u niej obrony i opieki.
Gdy znowu wpuszczono mnie do klatki, gorzko płakałam.
Do zmroku wyglądałam Zo-Zo. Serce kołatało mi w piersi. Ujrzę ją znowu, czy nie?

Pierwszy dzień szczęśliwy.

Ledwie zdążyło słońce podnieść się nad drzewami, przyszła Zo-Zo. Rzuciłam się do niej z krzykiem radosnym. Wypuszczono mnie z klatki. Szczęśliwa wdrapałam się natychmiast na ręce Zo-Zo. Wyciągnęłam wargi i całowałam ją w policzek. Śmiałam się i płakałam.
Zo-Zo zaniosła mnie do chaty białych ludzi i nakarmiła.
Wkrótce wsadziła mnie do dużego koszyka.
Było tam posłanie z puchu i miękkiej trawy.
Rechotałam z zadowolenia.
Mówiłam, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że nie chcę rozstawać się z Zo-Zo.
Nie wiem, czy rozumiała mnie? Uśmiechała się łagodnie i głaskała po główce.
Szeptała do mnie:
— Kaśka! Moja mała, milutka Kaśka!
Rozumiem, że Zo-Zo nazywa mnie — Kaśką.
Podobne to do Ket i w ustach Zo-Zo brzmi pieszczotliwie.
Ach! Gdy piszę te słowa, serce moje gotowe jest wyskoczyć z piersi! Takie szczęście!
Już nie jestem w klatce. Opuściłam osadę czarnych ludzi.
Jestem z Zo-Zo i dążę w świat szeroki. Dokąd — jest to mi obojętne. Oby nie rozstawać się nigdy z dobrą, zawsze łagodną i wesołą Zo-Zo!
Zo-Zo idzie, podpierając się kijem. Tuż za nią niesie mój koszyk murzyn. Ja patrzę na Zo-Zo i niczego się nie boję.
Idziemy przez góry.
Przechodzimy na płaszczyznę, pokrytą odłamami skał.
Widzimy często stada „Długich Pysków“. Wygrzewają się na słońcu i zmykają, spostrzegłszy murzynów.
Czarni ludzie niosą pakunki na głowach.
Obok Zo-Zo kroczy biały człowiek, który kocha Zo-Zo tak, jak ja. On też całuje ją po rękach i opiekuje się nią, zaglądając jej w oczy.
W miejscach, gdzie rośnie wysoka trawa, pasą się antylopy.
Dokoła latają ptaki.
Droga przecina dżunglę, gdzie panuje mrok.
Gdy słońce płynęło wysoko, zatrzymaliśmy się w cieniu.
Murzyni uzbierali kupę suchych gałęzi. Jeden z nich pochylił się nad niemi i nagle ujrzałam błysk, tryskający z małego drewienka w ręce czarnego człowieka.
Gałęzie zaczęły wyrzucać z siebie coś czerwonego i żółtego. Nad tem wszystkiem kłębiły się obłoki białe i czarne.
— Ogień gotów! — zawołał biały człowiek.
Aha! więc te miotające się czerwone i żółte języki — to ogień!
Murzyni zaczęli jeść. Zo-Zo i biały człowiek — też.
Wyciągnęłam rączkę, aby dali mi spróbować.
Zo-Zo podała mi czarny, ciepły kawałek.
Powąchałam ostrożnie i lekko odtrąciłam od siebie rękę Zo-Zo.
Ja tego nigdybym nie przełknęła!
Zato inny kawałek — biały i miękki bardzo mi się podobał. Smakował, jak manjoka.
— Podobał ci się chleb, Kaśka? — zapytała Zo-Zo.
Chleb?! Nowe słowo… Będę je pamiętała.
Zo-Zo woła na białego człowieka dziwnie, czego nie mogę powtórzyć. Będę go nazywała po swojemu — To.
Dał on mi kawałek papai.
Ah! Ah! Ah! Przepadam za papają!
To jest dobre dla mnie i dla Zo-Zo.
Staram się zrozumieć, o czem oni mówią.
Po posiłku szliśmy dalej.
Znowu spotkaliśmy „Długie Pyski“. Co robi beze mnie mała Go?
Dlaczego Zo-Zo i jej nie zabrała ze sobą? Na wspomnienie o Go na płacz mi się zbiera…
Biały człowiek idzie na czele całej gromady. Tak samo czynił mój tatuś, Rru, a po nim — Kyr.
Z pewnością To jest wodzem, jak oni.
Zadziwiają mnie ludzie.
Nie potrzebują oni, jak my — szympanse, poszukiwać pożywienia.
Wszystko mają ze sobą.
Nie chodzą na wodopój.
Gdy chcą pić, To mówi do murzynów:
— Wody!
Murzyni przynoszą wodę i stawiają na ogniu.
Z wody podnoszą się wkrótce białe obłoczki, do mgły podobne.
Jabym nie mogła pić tej wody! Jest ona gorąca.
Wiem o tem, bo dziś dotknęłam jej palcem. Zabolało tak, że krzyknęłam przeraźliwie.
Zo-Zo natychmiast posmarowała mi palec czemś białem i lepkiem. Ból ustał odrazu.
Czy nie było to lekarstwo, o czem opowiadał nam Ngu-Ngu?
Jeżeli tak, to lekarstwo jest dobre.
Nigdy więcej nie będę dotykała ani ognia, ani gorącej wody!
Będę się trzymała od nich zdaleka.

Dzień nowych dziwów.

Dziś zrana przybiegł murzyn i coś krzyknął.
To porwał strzelbę i pobiegł do dżungli.
Zdaleka słyszałam huk wystrzałów, a jeden zupełnie blisko.
To powrócił bardzo zadowolony.

Za nim murzyni nieśli zabitego lamparta i dużego plamistego węża.

To jest dobry, bo zabija lamparty, napadające na szympanse.
Nienawidzę lamparta, bo zabił tatusia, Mi-Ri i małą szympansiczkę, która nawet chodzić nie umiała!
To tępi duże węże, które robią zasadzki na małpy.
Pamiętam, jak taki wąż połknął małego Akę…
Ludzie są bardzo potężni i mądrzy!
Mniejsi są od słoni, ale silniejsi.
Biały myśliwy tylko raz jeden strzelił i zabił ogromnego słonia.
Wtedy… na sawannie, w wąwozie, koło naszych gór, gdy jeszcze żyli tatuś i mamusia — biedaczka…
Gdyby szympanse były takie mądre, jak ludzie!
Nie potrzebowałyby chodzić na wodopój i szukać pożywienia na codzień.
O, ludzie są bardzo mądrzy! Oni wymyślili coś, w czem noszą i przechowują wodę. Nazywają to naczyniem.
Robią to z gliny. Widziałam dziś murzynki, wyrabiające naczynia. Spotkaliśmy je wpobliżu małej osady.
Zdaje mi się, że to nie trudna robota.
Gdybym powróciła do swoich, nauczyłabym szympansów robić naczynia z gliny.
Wtedy samce pokolei chodziłyby po wodę dla całego ludku, a małpy nie ginęłyby na wodopojach.
Najczęściej tam czyhają na nas wrogowie: lampart, wąż, krokodyl i cyweta.
Ludzie nie potrzebują codziennie iść do dżungli lub na sawannę po pożywienie. Robią to rzadko. Zebrawszy dużo pożywienia, przechowują je w domu…
Nauczę tego szympansów, gdy powrócę…
Nie wiem, czy powrócę do naszej osady na drzewach w dżungli…
Nie myślę o tem, bo dobrze mi jest z Zo-Zo.
I z To też.
Kocham go, bo zabija lamparty i węże.
Długo całowałam go w rękę zato, a on drapał mię za uchem.
Lubię to bardzo!

Dzień zdumienia.

Stało się coś, co narazie przeraziło mnie.
Teraz rozumiem, że to dobra i przyjemna rzecz!

Zo-Zo wsadziła mnie dziś do naczynia z wodą.

Białym kawałkiem, który ma piękną woń, niby kwiat, natarła mi całe ciałko.
Stałam się biała od piany, niby siwy Bo-Bo. Zo-Zo nazywa to mydłem…
Obmywszy z piany, wytarła do sucha i otuliła żółtą kołderką.
Zgrzałam się znakomicie.
Miałam czyste rączki, nóżki, brzuszek i pyszczek.
Czułam się doskonale i rechotałam wesoło.
Teraz codziennie będę się myła.
Byłam narazie zdumiona i przerażona. Teraz jest mi dobrze i przyjemnie.
Obeschnąwszy, pobiegłam znowu do miski.
Zatrzymała mnie jednak Zo-Zo, mówiąc:
— Dość, dość, Kasiuchno! Będziesz się myła z rana, w południe i wieczorem.
Zaczynam coraz więcej rozumieć mowę Zo-Zo.
Cieszy mnie to.
Zdaje mi się, że Zo-Zo i To rozumieją już moje okrzyki, rechotanie i mruczenie.
Nie jest to przecież trudne?!
Gdy się cieszę, roztwieram szeroko pyszczek i rechoczę:
— Ah! Ah! Ah!
Zdumiona wołam grubym głosem, wymawiając powoli:
— O! O! O!
Widząc kogoś obcego, lub coś niepokojącego mnie, mruczę:
— Uh… uh…
Zo-Zo i To niezawodnie rozumieją, co mówię do nich. Spełniają moje życzenia. Uspokajają, gdy się lękam. W nocy pochylają się nad moim koszykiem i otulają żółtą kołderką.
Bardzo polubiłam kołderkę. Ciepło mi pod nią, gdy mgła zimna opada na góry lub gdy wiatr wieje.

Nigdy nie rozstaję się ze swemi rzeczami.

Noszę pod pachą pamiętnik, spisany na kilku kawałkach kory i ciągnę za sobą kołderkę. Gdy się bawię, wymachuję nią, jak Ori-Ori kapelusikiem i rechoczę.
Wszyscy się śmieją i ja też.
Dziś To wziął moje kawałki kory i długo przeglądał.
Marszczył brwi. Widocznie myślał.
Nareszcie oddał mi mój pamiętnik i rzekł coś do Zo-Zo.
Oboje się śmiali i głaskali mnie po główce.
To teraz zawsze uważa, abym nie zapomniała i nie zgubiła pamiętnika. Sam starannie układa kawałeczki kory w koszyku.
Związał je razem, aby się nie rozsypywały.
O, ludzie są bardzo mądrzy i dobrzy!

Dzień spotkania.

Przybyliśmy wczoraj wieczorem do dużej osady.
Mieszkamy w obszernej chacie, gdzie jest ciemno i zimno.
Zo-Zo wyszła ze mną do ogrodu. Rosły tam drzewa pomarańczowe, mangowe i bananowe.
Bardzo dobry ogród!
Nagle ujrzałam szympansa i krzyknęłam ucieszona.
Szympans siedział na wysokim słupie. Był ponury i zamyślony.
Zarechotałam, wołając na niego.
Obejrzał się. Patrzył na mnie piwnemi oczami, pełnemi smutku.
Długo milczał. Nareszcie cicho rzekł:
— Nie mogę przyjść do ciebie. Jestem przykuty do łańcucha…
To mówiąc, brzęknął tem, co nazywał łańcuchem.
— Przegryź to i biegnij do mnie! — zawołałam.
— Nie mogę! — odparł, smutnie kiwając głową. — Mój łańcuch jest z żelaza. Twarde ono, ciężkie i dzwoni przy każdem poruszeniu.
Milczeliśmy, a Zo-Zo uważnie przysłuchiwała się naszej rozmowie.
— Dobrze ci jest u ludzi? — zapytałam.
Nie odpowiedział odrazu. Namyślał się przez chwilę, a później szepnął z westchnieniem:
— Ludzie są dobrzy dla mnie… Karmią mnie i poją… Nie rozumieją tylko tego, że ja bez wolności nie mogę żyć i nie chcę… Smutno mi jest…
— Jak się nazywasz? — spytałam.
— Aka — szepnął. — Tak mnie nazywali rodzice…
— Ja znałam Akę! — zawołałam. — Połknął go wąż nad małą rzeką, w dżungli!
— Szczęśliwy! — wyrwało się westchnienie z piersi szympansa. — Wolałbym umrzeć, niż wlec za sobą żelazo łańcucha.
Zaczęłam płakać.
Zo-Zo przytuliła mnie do piersi i poniosła dalej.
Biedny, biedny Aka! Taki piękny, duży szympans! Mógłby być obrońcą, a nawet wodzem ludku swego. Tymczasem siedzi na słupie smutny i samotny. Patrzy na daleką dżunglę, i słucha, jak dzwoni ciężki łańcuch żelazny.
Jacy dobrzy Zo-Zo i To, że pozostawili mnie na wolności.
Zato nigdy nie ucieknę od nich. Będę ich zabawiała i wiernie służyła!

Dzień dumy.

Jakże jestem szczęśliwa!
Biegałam dziś przed chatą. Znalazłam kij i bawiłam się nim. Przypomniałam sobie Ori-Ori, który chodził na dwóch nogach, podpierając się kijem.
Zo-Zo siedziała przed chatą. Przyglądała się mojej zabawie i śmiała się wesoło.
Nagle spostrzegłam, że z trzcinowej ściany wyślizgnął się mały wąż o płaskiej głowie i złych żółtych oczach.
Pełznął ku Zo-Zo, która go nie widziała.
Popędziłam ku wężowi, ciągnąc za sobą kołderkę i wywijając kijem. Dopadłam go wtedy, gdy już był przy nodze Zo-Zo.
Uderzyłam węża po głowie z całej siły.
Zwinął się w kłębek i bił ogonem o ziemię.
Zo-Zo spojrzała i z krzykiem odskoczyła.
Przybiegł To i dobił węża.
— To jadowita żmija! — mówił. — Mała Kaśka uratowała ciebie.

Zo-Zo i To pieścili mnie i częstowali różnemi smakołykami. Chrupałam sobie cukier (bardzo to lubię!) i czułam się dumną.
Rozumiem teraz Ngu-Ngu, który mówił, że jest dumny, bo dopomagał ludziom w walce ze śmiercią. Ja też dopomagałam! Dlatego jestem szczęśliwa i dumna.

Uratowałam kochaną, dobrą, pogodną jak niebo, Zo-Zo!

Dzień zupełnie nowych przeżyć.

Szliśmy dwadzieścia siedem dni.
Doszliśmy nareszcie do jeszcze większej osady.
Tu było bardzo dużo białych ludzi. Całe tłumy ich. Myślę, że wszyscy kochają Zo-Zo i To. Witali ich radosnemi okrzykami.
W południe Zo-Zo i To usiedli do dużej skrzyni, nad którą zwisała strzecha. Ja siedziałam w koszyku, pomiędzy Zo-Zo i To.
Nagle skrzynia zgrzytnęła, zafurczała, ryknęła.
Po chwili drgnęła i potoczyła się szybko.
Migały drzewa, chatki, ludzie. Uciekały, pozostając za nami.
Nie rozumiem, dlaczego stawały się takie malutkie nagle?
Przeganialiśmy ptaki, które umykały na wszystkie strony.
Dął mi w twarz silny wiatr. Dziwne to, bo liście na drzewach nie poruszały się wcale!
Bałam się trochę. Przycisnęłam się do Zo-Zo i uspokoiłam się odrazu. Zaczęłam się rozglądać.
Przed nami siedział murzyn i kręcił koło.
Skrzynia nasza skakała, drżała i wstrząsała nami.
Ryczała głucho i groźnie.
Zrozumiałam wkrótce, że czyni to wtedy, gdy na drodze zjawiają się ludzie lub zwierzęta. Na ten ryk wszystko schodziło z drogi lub uciekało.
— Malutka Kaśka po raz pierwszy jedzie autem! — rzekł ze śmiechem To.
Ta skrzynia nazywa się auto? Dziwne słowo!
Gdy zatrzymaliśmy się na obiad, spostrzegłam, że auto ma cztery bardzo grube koła, że pije wodę, że sapie głośno i warczy bez przerwy.

Czy auto jest straszniejsze od lamparta i węża?

Dzień pożegnania z krajem.

Długo jechaliśmy autem.
Dotarliśmy nareszcie do osady, którą nazywają miastem.
Stoi ono nad wodą. Duża to woda, bo brzegów nie widać.
Niebieska jak niebo.
Jest to morze!
„Wujek“ Ori-Ori wspominał niegdyś o morzu.
Mówił, że za niem biali ludzie mają swoje osady.
Chciałam się napić z morza, lecz woda była gorzka i słona.
Przeraziło mnie to.
Plułam i płakałam.
Zo-Zo dała mi cukru.
Odrazu pocieszyłam się, chrupiąc słodki, biały cukier.
Gdy siedziałam na brzegu, wpełznął na mnie duży czarny pająk.
Wlazł mi na pyszczek. Chciałam zrzucić go.
Ugryzł mnie w powiekę i uciekł.
Krzyknęłam i zaczęłam płakać.
To obejrzał moje oko. Obmywał i smarował powiekę. Zo-Zo obwiązała mi twarzyczkę białą płachtą i położyła do koszyka.
Nie spałam całą noc. Oko obrzękło mi strasznie i bolało. Zdawało mi się, że płonie cała głowa. Dreszcze wstrząsały mną. Nie mogłam się zagrzać pod kołderką.

Wtedy To dał mi jakiegoś kwaśnego lekarstwa i trochę cukru. Jeszcze raz obmyto mi powiekę, wysmarowano czemś, co gryzło i piekło straszliwie. Dopiero, gdy Zo-Zo przyłożyła mi do oka namoczoną płachtę i znowu obwiązała główkę, usnęłam nareszcie.

Jednak dwa dni chodziłam z opuchniętą i wykrzywioną twarzyczką.
Strasznie wyglądałam! Ciągle przyglądałam się sobie w miseczce z wodą.
Nie mogłam nawet pisać…
Teraz wszystko minęło. Już zapomniałam o jadowitym pająku i bólu.
Jacyż dobrzy i mądrzy są ludzie! Ja kocham ludzi!
Coraz bardziej rozumiem teraz słowa Ngu-Ngu i Ori-Ori, którzy o ludziach mówili dobrze…

Dziadziuś Bo-Bo nie lubił ich. Pewno dlatego, że nie znał ludzi.

Długie i przykre dni.

Płyniemy…
Ogromne, żelazne pudło, ze sterczącemi nad niem drzewami bez kory i gałęzi, ludzie nazywają okrętem.
Ma on biały komin, z którego bucha czarny dym. Wpobliżu komina jest bardzo gorąco. Myślę, że w jego wnętrzu pali się ogień. Nie wiem, dlaczego potrzebne są ogień, dym i komin?
Okręt ryczy i wyje daleko głośniej i przeraźliwiej od auta.
Cały tłum ludzi mieszka na okręcie.
My śpimy w małej chatce z okrągłem okienkiem, które zawsze pozostaje zamknięte.
To pewnego razu otworzył je, lecz natychmiast wdarła się do naszej chatki słona woda.
Okręt kołysze się, skacze na górach, które biegną po morzu.
Są to fale. Na ich grzbietach syczy biała piana.
Fale rzucają okręt do góry, lub ciskają go nadół.
Ludzie leżą i jęczą. Mają obwiązane głowy białemi płachtami, łykają kwaśną cytrynę (ja nie lubię cytryny) i piją zimną wodę.
Niektórzy z nich robią zabawne miny. Krzywią się i otwierają usta.
Chodzą, zataczając się. Ori-Ori też tak chodził, gdy opowiadał o swoim pijanym kataryniarzu.
Z pewnością ten kataryniarz ciągle pływał na okręcie? Inni patrzą tylko w niebo i boją się poruszyć z miejsca.
Zrozumiałam nareszcie, że wszyscy zapadli na morską chorobę.
Wiem już, że ludzie nie mogą jej uleczyć.
Zo-Zo też choruje, chociaż taka dobra! Nie zapomina opiekować się mną.
Karmi mnie teraz, poi, a nawet obmywa pyszczek, rączki i nóżki To, który, zdaje się, nic sobie z morza nie robi.
Co do mnie, to mogę jeść… Chociaż nie bardzo, bo chwilami serce mi gwałtownie bije i czuję zawrót głowy.
Wtedy padam plackiem na podłogę i krzyczę na całe gardło.
Wszyscy się śmieją dookoła.
To zaś zabiera mnie i układa w koszyku.
Zasypiam i wtedy nic już nie czuję.
Morze wciąż szumi i pluska.
Dmie wiatr, który z dniem każdym staje się chłodniejszy.
Ciągle otulam się w żółtą kołderkę.
Ach! Zapomniałam opowiedzieć o tem, jak przydała mi się kołderka.
Na okręcie płyną razem z nami dwa duże, rude psy.
Okropnie brzydkie zwierzęta!
Ciągle się kłócą i gryzą ze sobą o byle co.
Nie lubią mnie i warczą, gdy ujrzą.
Boją się zbliżać do mnie, bo pozostaję ciągle przy Zo-Zo i To.
Wczoraj To pozostawił mnie samą.
Obrzydłe psiska zwęszyły mnie i zaczęły się skradać.
Nie spostrzegłam ich, bo spałam w koszyku.
Obudziło mnie słońce. Rzuciło na mnie gorące promienie.
Dawno już nie czułam tak błogiego ciepła.
Ucieszyłam się bardzo.
Rechocząc radośnie: Ah! Ah! Ah!, wyskoczyłam z koszyka.
Jak zwykle, wymachiwałam swoją kołderką. Wtedy ujrzałam czatujące na mnie psy.
Nie zdążyłam krzyknąć, gdy ze skowytem uciekły.
Nastraszyła ich żółta kołderka, którą wymachiwałam nad głową. Cha! cha! cha!
Głupie psiaki!
Odtąd już omijają mnie i podwijają ogony na mój widok.
Straszę je, podnosząc wysoko kołderkę i gwiżdżąc głośno, czego nauczył mnie miły, kochany „wujek“.
Psy zmykają, jakby je kto gonił i włażą w najdalsze kąty.
Żeby być poważanym i wzbudzać strach, wcale nie potrzeba być olbrzymem, jak słoń lub hipopotam.
Trzeba tylko mieć żółtą kołderkę i umieć gwizdać.
Tak myślałam.
Dziś To, opowiadając o mojem spotkaniu z psami, rzekł:
— Żeby wzbudzić szacunek — wcale nie trzeba być silnym, dość być mądrym!
Więc jestem mądra.
Zdaje się, że jest to dobre słowo.
Chciałabym jeszcze być szlachetną.
Tak, jak pouczał sędziwy Ngu-Ngu figlarnego „wujka“ Ori-Ori.
Czuję, że wtedy wszystko będzie dobrze!
Tymczasem czuję się dość mądrą, aby opędzić się od psów całego świata.
Fiu! Fiu! Fiu-u-u-fiut!

Pierwszy dzień na nowej ziemi.

Wczoraj późno wieczorem opuściliśmy okręt.
Już nie widzę małego, okrągłego okienka, ciągle zalewanego zieloną wodą.
Nie bujamy już na falach.
Z okrętu jechaliśmy autem po…
Nie wiem, jak się to nazywa! Może to też miasto, lecz jakież ogromne!
Z obydwóch stron drogi ciągnęły się jakieś góry.
W górach ujrzałam mnóstwo jaskiń, a wszystkie się świeciły.
Stały długie szeregi słupów. Na nich paliły się niebieskie słońca.
Na morzu było ciemno. Tu — jasno, niby w dzień. Dlaczego? Dziwi to mnie.
Spaliśmy w dużej chacie, bardzo jasnej, ciepłej i pięknej.
Bardzo mi się to podoba.

Dzień drugi w mieście.

Teraz wiem, że jesteśmy w mieście.
Mieszkamy w hotelu. Chatę, gdzie spaliśmy, nazywają ludzie pokojem.
Uczę się coraz nowych słów.
Z każdym dniem rozumiem lepiej, o czem mówią ludzie.
Zo-Zo i To wyszli i pozostawili mnie samą.
Bawiłam się, tarzając po czemś miękkiem, leżącem na ziemi.

Później pisałam i oglądałam cały pokój.
Na jednej ścianie wykryłam dziwną rzecz.

Była to biała, błyszcząca, zimna tafla, podobna do powierzchni jeziora.
Cały pokój odbijał się w niej, jak niebo odbija się w wodzie.
Zbliżywszy się, ujrzałam małą szympansiczkę.
Niosła pod pachą paczkę kory. To ona pisze pamiętnik?!
W drugiej rączce miała żółtą kołderkę. Zupełnie taką, jak moja!
Pobiegłam do małpki.
Uderzyłam się czołem o twardą, zimną taflę.
Skrzywiłam się z bólu. Szympansiczka uczyniła to samo.
Mimo bólu, zaśmiałam się. Małpka też się śmiała.
— Chodź tu! — zawołałam.
Nie słyszałam głosu szympansiczki.
Dotknęłam jej ręką. Nie poczułam nic, oprócz zimnej, twardej, jak kamień tafli.
— Aha! — pomyślałam. — Coś przezroczystego, jak woda, rozdziela nas.
Zaczęłam zaglądać za taflę. Nikogo tam nie było. Wołałam głośno, — nikt nie odpowiadał.
Stanęłam na dawnem miejscu. Wnet ujrzałam małpkę.
Z pod pachy wypadł mi mój pamiętnik.
To samo przydarzyło się szympansiczce.
Zamyśliłam się. Nagle przypomniałam sobie, że odbicie swoje codziennie widzę w miseczce z wodą. Może to też odbicie?
Wkrótce przekonałam się, że w tej zimnej, połyskującej tafli niema żadnej małpki. Zjawiałam się w niej sama, gdy podchodziłam blisko.
Już mnie tafla nie bawiła odtąd.
Przyglądałam się swemu odbiciu. Przy tej czynności zastała mnie Zo-Zo.
Zaśmiała się i rzekła:
— Kaśka, nie przyglądaj się w lustrze, za mała jesteś na to!
Tafla nazywa się lustrem. Ho! Ho!
Zo-Zo podeszła do lustra i zaczęła poprawiać sobie włosy.
W lustrze natychmiast zjawiła się druga Zo-Zo. Powtarzała wszystko to, co robiła moja opiekunka.
Rozumiem teraz, co to jest lustro. Nie wiem tylko, do czego służy.

Trzeci dzień.

Do naszego pokoju przyszło dużo ludzi. Nie znałam ich.
Byli to mężczyźni, czyli panowie, jak mówi Zo-Zo, i kobiety, albo panie.
Wszyscy mieli bardzo piękne ubrania.
Przyglądali się mnie ze zdziwieniem i co chwila wybuchali śmiechem.
Nie podobało mi się to i trochę przerażało. Tuliłam się do Zo-Zo.
Nagle jedna z pań chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do siebie.
Zabolało mnie ramię, bo szarpnęła mnie z siłą.
Krzyknęłam i wyrwałam rączkę.
Przy tym szybkim ruchu zadrapałam rękę pięknej pani.
— Brzydka małpo! — zawołała ze złym śmiechem i pociągnęła mnie za ucho.
Zo-Zo broniła mnie, lecz ja nie chciałam puścić tego płazem.
Zwróciłam do niedobrej pani twarz i zarechotałam głośno:
— Jesteś zła, bardzo zła! Krzywdzisz i sprawiasz ból małej małpce-sierotce, która ci nic złego zrobić nie chciała. Uh! Uh! Uh!
Wszyscy oprócz Zo-Zo, śmiali się głośno, patrząc na mnie.
Poczerwieniałam i zaperzyłam się na dobre.
Powtarzałam coraz uparciej:
— Uh! Uh! Jesteś zła, bardzo zła!
Zo-Zo zaniosła mnie do drugiego pokoju i, pogłaskawszy, powiedziała:
— Uspokój się, Kaśka! To — drobiazg! Bywają gorsze krzywdy na świecie!
Umilkłam, lecz gorżko płakałam.
Gdy powrócił do domu To, pokazano mnie znowu gościom.
To zmusił mnie gwizdać, chodzić na dwóch nogach i fikać koziołki.
Później powiedział:
— Kasieńko, przynieś kołderkę!
Pobiegłam do swego koszyczka, wydobyłam kołderkę i przyniosłam.
Wszyscy się zdziwili.
— Kasieńko, gdzie jest chleb?
Wdrapałam się na krzesełko i rączką wskazałam chleb, leżący na stole.
— Zadziwiające! — wołali panowie i panie.
— Kaśka nasza wszystko rozumie i rozmawia z nami. Zaczynamy potrosze rozumieć jej mowę — objaśniała Zo-Zo.
— Zadziwiające! — powtórzył jakiś pan. — Czyżby było prawdą, że człowiek pochodzi od małpy?
Zaczęłam się nagle śmiać:
— Cha — cha — cha — cha!
Zabawny jest ten siwy pan! Jakże może człowiek pochodzić od małpy?
Ludzie tacy piękni, a my — brzydcy. Ludzie zabijają nas, kiedy chcą.
Ja, niechcący, zadrapałam rękę niedobrej pani i — tyle krzyku i gniewu o to! Nie! To jest niemożliwe!
Cha — cha — cha!
Drugi pan z uśmiechem rzekł:
— A może małpy pochodzą od człowieka?
— Cha! cha! cha! — rechotałam, zataczając się od śmiechu.
Małpki pochodzą od człowieka?! Cha — cha — cha!
Gdyby tak było, byłyby potężne i mądre, jak ludzie.
Tymczasem są bezbronne, krzywdzone przez wszystkich.
Zresztą, gdyby były do ludzi podobne, zabijałyby inne zwierzęta.
Szympanse, a nawet „Długie Pyski“ tego nigdy nie robią. Nigdy! Nie umieją napadać, umieją tylko odważnie bronić słabszych. Tak uczynił bohaterski Rru, wódz naszego ludku. Rru — mój ojciec…
Cha! cha! Ludzie są bardzo zabawne istoty…
Uspokoiłam się i już nie czułam urazy do pięknej a niedobrej pani…
Cha, cha, cha!

Dzień rozmyślań.

Napisałam przed kilku dniami, że ludzie — to zabawne istoty. Zdaje mi się teraz, że napisałam źle.
Zaszły dwa wypadki.
Dziś z rana drzwi naszego pokoju pozostały otwarte.
Nagle usłyszałam szczekanie. Zaciekawiona porwałam kołderkę, z którą się nie rozstaję i zajrzałam przez szparę.
Przy drzwiach stał malutki piesek, biały, niby z puchu zrobiony. Miał czarny nosek i czarne oczka.
Merdał ogonkiem i szczekał.
Przypadał do ziemi i odskakiwał nagle. Rozumiałam, że zachęca mnie do zabawy.
Udałam, że uciekam i wśliznęłam się do pokoju. Piesek — za mną.
Ukryłam się w kąciku za szafą. Piesek znalazł mnie i cieniutkim głosem ujadał.
Pobiegłam ku niemu, chcąc go pogłaskać.
Zaczął kręcić się po pokoju. Udawał, że boi się i zmyka.
Skowytał z uciechy i piszczał radośnie.
Nareszcie zmęczyliśmy się oboje.
Piesek położył się, otworzył pyszczek, wywiesił język i ciężko dyszał.
Cichutko usiadłam obok niego. Głaskałam go i drapałam za uchem.
Wiem, że to bardzo przyjemne, bo To często w ten sposób pieści mnie.
Nowy przyjaciel zmrużył czarne oczka, zamknął różowy pyszczek i cicho postękiwał.
Nagle otworzyły się drzwi i jakiś nieznajomy pan zawołał:
— Fifi, gdzie przepadasz? Chodź tu!
Piesek z podwiniętym ogonkiem, piszcząc żałośnie, podreptał za swoim panem. Był smutny i wylękły.
Popędziłam za nim, wołając po swojemu:
— Fifi! Fifi! Zostań ze mną! Zabawmy się jeszcze!
Wypadłam do długiego pokoi u o kilku drzwiach.
To nazywa ten pokój korytarzem.
— A pójdziesz precz, obrzydliwa małpo! — krzyknął nieznajomy pan i tupnął nogą.
Nie wiedziałam, że ludzie tupią nogami w gniewie, więc dalej biegłam z małym Fifi.
— Czekajże, poczwaro! — mruknął pan i zawołał. — Medor, tu!
Z pokoju wybiegł ogromny pies w białe plamy. Stanął tuż przede mną.
— Medor! Weź ją! N-no! — ryknął człowiek.
Wskazywał palcem na mnie.
Medor szczerzył kły i warczał.
Ha! Ja się znam na psach. Mam na nie sposoby!
Machnęłam kołderką pod samym nosem Medora. Gwizdnęłam przytem przeraźliwie, przeciągle.
Niedobry pan drgnął. Medor nagle podwinął ogon i rzucił się do ucieczki.
Stracił jednak kierunek, podbił swego pana i przewrócił go.
Łoskot nastraszył Fifi. Umykał z piskiem. Zniknął w swoim pokoju.
Nie czekając, co z tego wszystkiego wyniknie, zwiałam do siebie.
Wlazłam do koszyczka i nakryłam się kołderką.

Leżąc, śmiałam się, śmiałam, przypominając całe zajście.
Wkrótce doszedł mnie żałosny skowyt Medora, ciężkie ciosy kija i złośliwe okrzyki niedobrego pana.

Tak? Ten pan jest zły i niemądry.
Przerwał moją zabawę z Fifi; zasmucił nas oboje. Rozkazywał Medorowi skrzywdzić mnie. Gdy nastraszony pies przewrócił go, bił go teraz…
Ten pan jest zły. Pan jest człowiekiem. Rozumiem teraz, że ludzie bywają źli lub dobrzy, jak Zo-Zo.
To jest dobry dla mnie. Są też jeszcze inni dobrzy ludzie.
Dziś, wyłażąc z koszyczka, zaczepiłam się nóżką o coś ostrego.
Nie mogłam się zwolnić. Przewróciłam się nawznak wraz z koszykiem.
Przestraszyłam się i zaczęłam krzyczeć.
W pokoju nikogo nie było. Krzyczałam długo, wołając na pomoc.
Nareszcie posłyszała moje krzyki młoda kobieta. Przychodzi ona codzień z rana, sprząta pokój, przynosi pożywienie. Jest to służąca.
Oswobodziła mnie i wzięła na ręce.
Głaskała i powtarzała:
— Biedaczka! Malutka biedaczka!
Czułam wdzięczność dla niej, bo była dobra. Objęłam ją za szyję i chciałam pocałować.
Skrzywiła się nagle i zasłoniła twarz dłonią.
Co to znaczy? Dlaczego tak uczyniła?
Młoda kobieta jest dobra, lecz…
Nie wiem, jak to nazwać…
Coś zasmuciło mnie nagle...
Ludzie są dobrzy lub źli.
Których jest więcej? O, gdyby byli tylko dobrzy ludzie! Wtedy wszystkim na świecie żyłoby się dobrze. I ludziom i szympansom, i „Długim Pyskom“, i słoniom.
A może też lampartom i plamistym wężom?
Nie chcę tego, bo nienawidzę ich! Za co lampart zabił Rru?
Co zrobił wężowi mały Aka? A przecież wąż połknął go?
Gdyby wszystko, co żyje na ziemi, było dobre, jakże szczęśliwie płynęłoby życie!

Dzień, w którym staję się podobną do Ori-Ori.

Drżałam przez cały dzień.
Nie mogę się zagrzać nawet pod kołderką.
Zo-Zo spostrzegła to i, naradziwszy się z To, wyszła na miasto.
Ja nie lubię, gdy Zo-Zo nakłada kapelusz. Wiem, że wychodzi z domu.
Tęsknię za nią i płaczę nieraz.
Zo-Zo powróciła prędko. Rozwiązała paczkę.
— Chodź, Kasiuchno! — zawołała. — Ubiorę ciebie.
Wkrótce miałam na sobie czerwone spodenki i kurteczkę ciepłą, na nogach czarne pończoszki.
Odrazu poczułam się lepiej. Chłód nie dokuczał więcej.
Obejrzałam siebie w lustrze. Bardzo piękne ubranko!
Przypomniałam sobie Ori-Ori. Muszę teraz robić zawsze to, co on czynił.

Zaczęłam chodzić na dwóch nóżkach; czasami tylko podpierałam się rączką.

Fikałam koziołki i sama nauczyłam się robić saltomortale double, czem się tak chełpił „wujek“.
Spróbowałam nawet rozbujać się dobrze na firance, niby na lianie.
To pogroził mi palcem.
— Aha! — pomyślałam. — Nie wolno? Dobrze — nie będę tego robiła! Starsi, a tem bardziej ludzie, wiedzą co można, a czego — nie.
Gwizdałam na różne głosy. Później porwałam laskę To i zaczęłam wywijać nad głową, aż furczała.

Zo-Zo i To śmiali się, patrząc na moje figle.

Wdrapałam się na krzesełko i kijem zrzuciłam z wieszadła kapelusz To.
Chciałam nałożyć go, aby później pięknie kłaniać się, jak ludzie.
Jednak kapelusz nakrył mnie aż do ramion.
Z trudem wylazłam z pod ciężkiego kapelusza… Trochę się nawet przeraziłam…
Ujrzawszy siebie w lustrze, zaśmiałam się z radości.
Mam bardzo piękne czerwone ubranko.
Jestem szczęśliwa.
Płakałam, gdy Zo-Zo, układając mnie do snu, zdjęła go ze mnie… Zato nałożyła mi długą, białą koszulkę. Teraz nie boję się zimna!
Dobra, miła Zo-Zo!

Dzień zdumienia.

Teraz stale chodzę w ubranku.
Jestem małym Ori-Ori! Chciałabym być do niego podobną! Nieść wszystkim radość i wesołość. Pomagać w nieszczęściu, ratować w niebezpieczeństwie.
Nie wiem, czy potrafię?
Dziś miałam dziwną przygodę… Jestem zdumiona, bo nic nie rozumiem.
Zo-Zo i To ubrali się i, pogłaskawszy mnie, wyszli z domu.
Po ich odejściu popłakałam trochę. Zawsze smutno mi jest, gdy odchodzą.
Jednak trzeba było coś robić.
Wzięłam swój pamiętnik, wdrapałam się na kanapę i pisałam.
Nagle w stojącem naprzeciw lustrze spostrzegłam, że drzwi odchylają się powoli.
— Uh! Uh! — mruknęłam pocichu.
Jakiś nieznajomy człowiek wetknął głowę przez szparę. Bacznie oglądał pokój i nadsłuchiwał.
Zaczaiłam się i milczałam.
Myślałam, że może, jak Fifi, człowiek chce się bawić ze mną.
Człowiek bez szmeru wśliznął się do pokoju. Stąpając na palcach, przeszedł dalej i zbliżył się do szafy.
Otworzył ją i zaczął wyrzucać ubranie i różne połyskujące drobiazgi. Zo-Zo nosi je na szyi, piersi i palcach. Błyszczą one i lśnią się od białych i czerwonych kamieni.
Teraz już wiedziałam, ze nieznajomy chce się bawić ze mną!
Inaczej nie składałby tego wszystkiego na podłodze. Robił to dla mnie, abym mogła bawić się świecidełkami.
Zo-Zo nie daje mi ich do rąk.
Gdy się zbliżam do nich, mówi zwykle:
— Nie można, Kasiuchno, to są klejnoty, bardzo kosztowne rzeczy! Możesz gdzieś zarzucić…
Bardzo byłam wdzięczna nieznajomemu, że chce mnie zabawić.
Postanowiłam sprawić mu przyjemność i rozweselić go.
Spostrzegłam, że miał posępną, bladą twarz. Pomyślałam, że jest smutny.
Wnet go rozweselę!
Zeskoczyłam z kanapy, nałożyłam na głowę kołderkę i wzięłam laskę To. Cichutko wśliznęłam się do pokoju, gdzie był nieznajomy. Skradałam się tak cicho, że nic nie słyszał.
Stanęłam obok niego i gwizdnęłam z całej mocy.
Nieznajomy krzyknął przeraźliwie i pobiegł ku drzwiom.

Goniłam go i tłukłam kijem po nogach, krzycząc na cały głos:

— Ah! Ah! Ah!
Wesoła to była zabawa!
Nieznajomy, nie oglądając się, wypadł na korytarz i potrącił przechodzącego z tacą człowieka.
Coś posypało się z brzękiem i hałasem. Rozległy się krzyki i tupot nóg.
— Złodziej! Złodziej! Trzymaj! — wołano ze wszystkich końców domu.
Co to jest złodziej? Nie rozumiem...
Hałas i zgiełk przeraził mnie. Schowałam się pod stół.
Wkrótce w domu wszystko się uspokoiło.
Wdrapałam się znowu na kanapę i myślałam nad tem, co zaszło.
Rozmyślając lub przypominając sobie minione czasy, zwykle kiwam się. Czynię tak nieraz przez długi czas... Zdaje mi się wtedy, że wiszę na lianie nad ziemią i bujam się.
Z wysokości widzę wszystko, jak na dłoni.
Przypomina mi to też dżunglę, niebotyczne drzewa mahoniowe, mamusię, obrońców, stróżujących po nocach, tatusia i wesołego Ori-Ori.
Posłyszawszy kroki Zo-Zo i To (ja zawsze poznaję ich kroki zdaleka), przestałam kiwać się i czekałam.
Zo-Zo i To przyszli z całym tłumem ludzi. Byli wśród nich tacy, którzy, jak „wujek“, mieli świecące guziki.
Wszyscy mówili naraz, oglądali otwartą szafę i rozrzucone na podłodze rzeczy.
Wśród nieznajomych spostrzegłam człowieka, który zakradł się do naszego mieszkania i chciał ze mną się bawić.
Pytano go o coś. Odpowiadał cichym, wylękłym głosem, wskazując na mnie i na swoje nogi.
— Małpka spłoszyła złodzieja! Dzielna małpka! — wołali ludzie.
Co to znaczy „złodziej“ i „dzielna“?
Nareszcie nieznajomi opuścili pokój.
Zo-Zo wzięła mnie na ręce i pieściła.
To uśmiechnął się i powiedział:
— Kaśka — nasz wierny stróż!
„Stróż?“ Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo!
Kto mi to wszystko objaśni?
To znalazł wśród rozrzuconych rzeczy laskę, którą zostawiłam przy progu.
Pokazywał ją Zo-Zo i śmiał się wesoło.
Cha! Cha! Cha! — wtórowałam mu.
Porwana niepojętą radością, dałam susa z rąk Zo-Zo.
Udało mi się zrobić aż dwa obroty w powietrzu. Saltomortale double!
— Ah! Ah! Ah! — rechotałam z dumą.
Czułam, że staję się coraz bardziej do Ori-Ori podobną.
Może i ja pomogłam komuś w nieszczęściu?
Może byłam szlachetną!
Jestem dziś bardzo, bardzo szczęśliwa, chociaż nie wiem — dlaczego?

— Ah! Ah! Ah!

Dzień, w którym naprawdę byłam szlachetna.

Dziś nabroiłam...
Ho, ho, wiem, że nabroiłam!
Wlazłam na stolik, stojący przed lustrem. Poco to zrobiłam?
Chciałam spróbować, czy przyjemne jest to, co robią Zo-Zo i To, wychodząc z domu.

Otworzyłam piękne, przezroczyste pudełko i wyjęłam z niego puszek.

Wiem, że Zo-Zo dotyka nim swojej twarzy.
Zrobiłam to samo. Nagle ujrzałam w lustrze, że mam cały pyszczek biały.
Pozostawało teraz naśladować To.
Wzięłam małą buteleczkę i zaczęłam wylewać sobie na głowę zimną, bardzo zimną wodę. Czułam piękną woń. Zupełnie, jak kwiaty, rosnące w dżungli, lub stojące na stole przed kanapą.
Jednak woda trafiła mi do oka.
Gryzła i piekła nieznośnie. Krzyknęłam i szybko zsunęłam się ze stolika.
Tarłam sobie twarz piąstkami. Miałam oczy zamknięte. Potrąciłam przezroczyste pudełko z puszkiem. Upadło z brzękiem i rozprysło się na drobne kawałki.
Nabroiłam, oj, nabroiłam!
Wkrótce ból w oku ustał. Tylko piekło jeszcze trochę.
Obejrzałam siebie w lustrze. Włosy miałam mokre, lecz starłam z pyszczka biały proszek.
Po krótkim namyśle zgarnęłam kawałki stłuczonego pudełka do kąta i usiadłam na kanapie.
Miałam minę niewiniątka. Serce jednak niespokojnie tłukło się w piersi.
Kiwałam się długo, nie wiedząc, co począć.
Wkrótce powróciła Zo-Zo. Rzuciłam się do niej z płaczem i o wszystkiem opowiedziałam. Mówiłam długo, płakałam i przepraszałam.
Zo-Zo nie zrozumiała mnie jednak, bo głaskała i powtarzała:
— Malutka, grzeczna, dobra Kasiuchna!
Nie! Nie jestem grzeczna i dobra, bo nabroiłam!
Wieczorem już leżałam w koszyczku, gdy usłyszałam głos Zo-Zo.
Podniosłam główkę i ujrzałam Zo-Zo. Robiła gorzkie wyrzuty służącej. Pokazywała jej kawałek stłuczonego przeze mnie pudełka.
Służąca płakała i coś mówiła żałosnym głosem.
Zrozumiałam wszystko. Zo-Zo myślała, że służąca zbiła piękne pudełko.
Nie mogłam patrzeć na łzy.
Wyskoczyłam z koszyka i pobiegłam do Zo-Zo.
Zaczęłam znowu opowiadać, jak było, rechotać, płakać i mruczeć.
Zo-Zo wciąż nie rozumiała.
Wtedy wskoczyłam na stolik i pokazałam, jak się stało nieszczęście. Rączką, chociaż bardzo mi drżała, wskazywałam na stłuczone pudełko, leżące w kącie, później uderzyłam się w pierś. Zapłakałam i mruczałam cichutko:
— Uh! Uh! Uh! Uh!
Nareszcie Zo-Zo zrozumiała wszystko.
Służąca wyszła uspokojona.
Siedząc na stoliku, oczekiwałam, co się ze mną teraz stanie.
Zo-Zo mówiła coś do To. Słuchał uważnie i podnosił ramiona. Zdawało mi się, że był zdumiony.
Długo naradzali się.
Drżałam z zimna i strachu.
Zo-Zo zdjęła mnie ze stolika, ułożyła w koszyku i rzekła:
— Śpij, Kasiuchno, jesteś bardzo szlachetna! Winy swej nie ukryłaś i na niewinną dziewczynę nie złożyłaś! Bardzo dobrze! Tylko więcej nie tłucz nic.
Jestem szlachetna, jak Ori-Ori!
Jakie szczęście!
Nie mogłam spać z radości.
Myślałam, że sędziwy Ngu-Ngu pochwaliłby mnie z pewnością, i... kichałam. Zaziębiłam się, siedząc bez ubranka na stoliku przed lustrem.
Ale to nic! Jestem szlachetna — to grunt, jak mówił „wujek“.

Dzień nowej zabawy

Zo-Zo i To nigdzie nie wychodzą z domu.
Bardzo się cieszę z tego! Zabawiałam moich opiekunów, jak mogłam. Nauczyłam się gwizdać strasznie głośno. Wkładam sobie cztery palce w usta, prężę język i dmę z całej mocy.
Wtedy rozlega się świst...
Tak gwizdać umiał Ori-Ori. Nie potrafił nauczyć mnie tego. Sama doszłam do tej sztuki!
To, patrząc na mnie, zanosi się od śmiechu.
Robi to samo. Gwiżdżemy oboje i śmiejemy się.
Zo-Zo zatyka uszy. Jednak też się śmieje.
Zabawiamy się doskonale!
Nareszcie przerwaliśmy nasze figle.
Zo-Zo zaczęła grać na tem, co nazywa skrzypcami.
Bardzo lubię, gdy gra! Usadawiam się wtedy wpobliżu i obejmuję Zo-Zo za nogę.
Siedzę cichutko. Boję się poruszyć.
Wydaje mi się, że zdaleka płyną znajome głosy.
Co to jest? Może to szumią zielone korony drzew w dżungli?
Może szemrze i pluska potok, biegnący z gór? Śpiewa i cicho szeleszcze wśród liści i konarów wiatr, zalatujący z sawanny?
A to? Huczy woddali nadciągająca burza?
Ktoś woła: Ket! Ket! Ket!
Inny znowu śmieje się dźwięcznie. Niby świergot ptaszków. Nagle rozlega się tęskny płacz…
Lubię, bardzo lubię grę Zo-Zo.
Lekko, trochę smutno na sercu, lecz dobrze, bardzo dobrze!
Gdy skończyła, zajrzałam do pokoju To.
Siedział przy stole i pisał.
Przypomniałam sobie, że już od kilku dni nie pisałam.
Nic osobliwego nie zdarzyło się. Nie miałam o czem pisać.
Zresztą byłam zaziębiona. Kichałam bez przerwy. Znowu byłam podobna do Ori-Ori. „Wujek“ też kichał, przemoczywszy nogi podczas nocnej wyprawy, gdy mnie poszukiwał.
Zabrałam się do pisania.
Z przerażeniem spostrzegłam, że na moich kawałeczkach kory już niema miejsca. Były szczelnie zapełnione wydrapanemi przeze mnie znaczkami pisma szympansiego. Co robić?

Zaczęłam się oglądać bezradnie. Moje zakłopotanie spostrzegł To.

Wstał i położył przede mną coś białego. Później mały zielony patyczek.
— Pisz, Kaśka! — rzekł. — Teraz zawsze będziesz miała papier i ołówek.
Długo nie mogłam dać sobie rady z temi rzeczami.
To włożył mi ołówek do rączki i nauczył, jak trzeba pisać na papierze.
Ludzie znają mnóstwo pożytecznych rzeczy!
To zabrał mi mój stary pamiętnik, owinął go w papier i schował.
Bardzo mu byłam wdzięczna. Już kruszyć się zaczęła sucha kora.
Teraz piszę obok To. Stoję na krzesełku i drapię ołówkiem po papierze.
Gdy się zmęczyłam, zaczęłam biegać po pokoju.
Wkrótce znudziło mnie to. Nie chciałam przeszkadzać swoim opiekunom.
To wciąż pisze. Zo-Zo siedzi w fotelu i czyta.
Nie mogę przerywać im tego zajęcia.
Wlazłam na kanapę, a później wskoczyłam na jej poręcz.
Nad kanapą w pokoju To wisi coś bardzo zabawnego i tajemniczego.
Jest to długie pudło z małemi drzwiczkami.
W drzwiczkach połyskuje to, z czego ludzie robią okna.
Nazywają to szkłem. Jest ono zawsze zimne i przezroczyste, jak woda.
Nim to zrozumiałam, kilka razy dotkliwie stłukłam sobie czoło i nos o szkło okna. Teraz już tego nie robię! Ho, ho, jestem mądra i o wielu rzeczach mam pojęcie.
Gdybym się dostała do swoich szympansów, długo opowiadałabym im o różnych dziwach. Miasto, domy i pokoje ludzi są pełne dziwów.
Cichutko i ostrożnie otworzyłam oszklone drzwiczki.
Wewnątrz było okrągłe, białe koło z czarnemi znakami i dwiema strzałkami. Jedna była krótsza, druga — dłuższa.
Coby to mogło być?
Pod białem kołem wisiało inne mniejsze i wahało się na prawo i na lewo.
Zabawne!
Słyszę często, że w tem pudle coś dzwoni. Czasem krótko — jeden zaledwie raz, czasem — długo. Dzwoni jednostajnie, miarowo.
— Bom! Bom! Bom!
Przed dzwonieniem coś zgrzyta we wnętrzu pudła, a potem długo huczy, coraz ciszej, aż zamilknie zupełnie.
Wtedy słyszę tylko lekkie szczękanie:
— Tik — tak! Tik — tak! Tik — tak!
Bardzo zagadkowa sprawa z tem pudełkiem!
Należało zbadać wszystko dokładnie.
Dotknęłam kiwającego się koła. W tej samej chwili coś zgrzytnęło i zaczęło dzwonić.
Stało się to tak niespodziewanie, że drgnęłam i obsunęłam się z poręczy. Żeby nie spaść, uczepiłam się pudła.
Zerwało się i z brzękiem runęło na kanapę.
Wrzasnęłam, bo przycisnęło mi nóżki.
Zo-Zo porwała się z fotelu i podbiegła do mnie.

— Niegrzeczna jesteś, Kaśka — rzekła z wyrzutem. — Mówiono mi, ze szympansiczki są zawsze grzeczne, tymczasem…

Przerwałam jej i zaczęłam mówić, że chciałam zbadać tajemnicze pudełko.
Przecież musiałam wiedzieć, kto tam siedzi, zgrzyta, dzwoni i szczęka?
Zo-Zo nie rozumiała mnie i mówiła:
— Źle, bardzo źle postępujesz! Zegara nie wolno ruszać! Widzisz? Zerwały się wskazówki i wahadło. Teraz nie będziemy wiedzieli, która godzina!
Pogroziła mi palcem. To mruczał coś i wieszał pudło zpowrotem.
Płakałam, bo czułam wstyd i bolały mnie przyciśnięte nóżki.
Siadłam w kąciku i kiwałam się, kiwałam!
Zegar? Wskazówki? Wahadło? Godzina?
Co to znaczy? Tylko jeden Ori-Ori mógłby mi wytłumaczyć…
Ludzie nie rozumieją, gdy o coś pytam…
Dlaczego oni mają tyle różnych słów, a szympanse zaledwie kilka? Właściwie my możemy wszystko powiedzieć. Tylko że nasze słowa są krótkie i do siebie podobne. Ludzie nie spostrzegają różnicy pomiędzy niemi… Szkoda!
Nie tknę nigdy zegara, ani żadnej innej rzeczy!

Dzień nieszczęścia.

Pisałam już bardzo dawno…
Bardzo dawno! Od dnia, gdy zasmuciłam Zo-Zo przygodą z zegarem…
Nie miałam przez cały ten czas ani papieru ani ołówka…
Nie mogłabym nawet pisać, bo nie wiedziałam, co ze mną będzie.
Przeżyłam straszne dni!
Opowiem po porządku.
Przedpołudniem pewnego dnia Zo-Zo nakarmiła mnie bananami i gruszką, miękką i soczystą. Przebrała mnie w nowe, najcieplejsze ubranko, wciągnęła na nie paltocik, chusteczką obwiązała mi główkę.
Dlaczego tak ciepło ubiera mnie? Nigdy tego przedtem nie robiła.
Nareszcie, ubrawszy i posadziwszy do koszyka, rzekła, otulając mnie kołderką.
— Malutka moja Kasiuchna! Musimy się rozstać aż na pięć dni!
Krzyknęłam i zapłakałam.
— Nie płacz, Kasiuchna, — mówiła Zo-Zo, — odeślę ciebie do bardzo miłej pani. Dobrze ci u niej będzie! Prędko powrócimy i znowu będziesz z nami! Teraz wyjeżdżamy za miasto. Ty nie mogłabyś jechać, bo jest zimno na dworze!
Całowałam ręce Zo-Zo, czepiałam się jej ubrania. Nie chciałam iść do miłej pani. Bałam się rozstawać z Zo-Zo. Rozpacz i strach zmuszały mnie do głośnych łkań i przeraźliwego krzyku.
Nic nie pomogło.
Służąca wzięła koszyk i poniosła mnie.
Wyszliśmy na ulicę. Zgiełk i hałas, ryk, dzwony, turkot ogłuszyły mnie. Już nie krzyczałam i przerażona oglądałam się na wszystkie strony.

Miasto budzi we mnie lęk. Straszniejsze ono od dżungli!
Służąca szła długo. Zatrzymała się pod drzewami, z których spadały żółte i czerwone liście. Postawiła koszyk na ławce i przyglądała się zabawnemu człowiekowi.

Miał na sobie podarte ubranie i zawalany błotem, szeroki kapelusz.
Obracał czemś, co wystawało z boku dużej, czarnej skrzyni.
Skrzynia szczękała, zgrzytała i ochrypłym głosem grała.
Na wierzchu skrzyni skakały i kręciły się malutkie postaci ludzkie.
Odżyły w pamięci opowiadania „wujka“ o kataryniarzu i katarynce z korbą…
Tak! Tak! Widziałam przed sobą kataryniarza, który kłuł biednego Ori-Ori za nieudane saltomortale.
Czułam strach przed kataryniarzem.
Miał ciemną, pomarszczoną twarz, długą, siwą brodę, ponure oczy i duże, czerwone ręce…
Chciałam ukryć się pod kołderką…
W tej chwili ktoś porwał mnie ztyłu. Ciemność otoczyła mnie.
Krzyknęłam, lecz sama nawet nie posłyszałam swego głosu.
Ktoś mocno przycisnął mnie do siebie i biegł szybko.
Ciągle się uderzałam główką o bok biegnącego…
Drżałam na całem ciele. Zęby mi szczękały.
Nareszcie zwolniono mnie.
Rozejrzałam się, nieprzytomna ze strachu.
Byłam w małym, ciemnym pokoju o jednem oknie pod sufitem.
Trzymał mnie pod pachą rudy chłopak w podartem ubraniu.
Ze śmiechem opowiadał przygodę siedzącym przy stole ludziom.
Było ich kilku. Blade, złe twarze, powichrzone brody i włosy.
— Zuch z ciebie, Wróblu! — krzyknął jeden z nich, klepiąc rudego chłopca po ramieniu.
— Zdmuchnąłem małpę z pod nosa jakiejś panience — śmiał się Wróbel. — Zagapiła się na kataryniarza z tańczącemi lalkami.

— A ty zaraz cap! i — po małpie? — zaryczał brodaty człowiek.

— A ja — cap! — powtórzył rudy chłopak.
— Dobra zdobycz! — mówił trzeci — chudy, piegowaty drab. — To — szympans. Najdroższa małpa. Sprzedamy ją za dobry grosz! Ho! Ho!
— Musimy się śpieszyć, — dorzucił czwarty, — bo tej poczwary będą poszukiwali… Policja, ogłoszenia w dziennikach… Chryja! Awantura!
— Dziś jeszcze zaniosę ją do sklepu z żywemi ptakami, — oznajmił pierwszy. — Znam właściciela. Handluje kanarkami, papugami, złotem i rybkami, królikami i lisami…
Rudy chłopak przywiązał mnie za nóżkę do stołu i usiadł.
Wszyscy jedli, śmiali się i mówili naraz.
— Daj-no tu, Wróblu, małpę! Przyjrzyjmy się jej! — zawołał piegowaty drągal.
Chłopak posadził mnie na stole.
Miałam łzy w oczach i drżałam.
— Boisz się? — zaśmiał się piegowaty i dał mi szczutka w nos.
Krzyknęłam z bólu, lecz po chwili kichnęłam.
Wszyscy ryknęli głośnym śmiechem.
Pstrykano mnie brudnemi palcami w nos. Kichałam za każdym razem i krzyczałam.
— Źli, źli jesteście! — mówiłam przez łzy. — Cóż złego uczyniła wam biedna Kaśka, że się znęcacie nad nią?!
Zaczęłam się słaniać na nogach i nareszcie upadłam.
— No, dość tej zabawy! — rzekł brodaty człowiek. — Zatłuczemy małpę z kretesem i nie będzie nic do sprzedania.
— Zaraz ją poczęstuję wódką, to się ożywi! — mruknął inny.
Nalał do szklanki wody i podał mi.
Byłam spragniona, więc wypiłam jednym tchem.
Wszyscy zamilkli i przyglądali mi się bacznie.
Po chwili poczułam ogień, biegnący mi po nogach i rękach.
Piekło w gardle i piersi.
Nagle ogarnęła mnie wesołość. Zaczęłam chodzić na rękach, fiknęłam koziołka i chciałam zrobić piękne saltomortale. Nie mogłam jednak. Zatoczyłam się i upadłam nawznak…
Nic nie widziałam i nie słyszałam…

Dni dalszych przygód.

Przebudziłam się, bo czułam, że pada na mnie światło. Przetarłam oczy… Głowa była ciężka i bolała… Serce głośno biło… Ręce drżały. Z trudem mogłam poruszać nogami.
Nareszcie się rozejrzałam.
Włosy zjeżyły mi się na główce. Szczęknęły zęby…
Leżałam w klatce!
Dokoła rozbrzmiewał świergot, szczebiotanie i śpiew ptaszków.
Żółte, szare, czerwone, pstre, zielone siedziały, skakały w małych klateczkach, dziobały ziarno i piły wodę.
Inne pozostawały nieruchome, smutne i ciężko oddychały.
Co chwila przymykały powieki i drżały.
Byłam głodna.
Ujrzałam leżącą w kącie klatki marchew.
Zo-Zo nieraz dawała mi ten korzonek. Nigdy nie chciałam jeść tego. Wolałam banany i gruszki.
Teraz jednak schrupałam marchewkę. Smakowała mi nawet.
Napiłam się wody…
Przyglądałam się ptaszkom. Fruwały, świergotały i śpiewały wesoło.
Niektóre goniły się i czubiły zawzięcie.
Nagle jeden z ptaszków, siedzący na patyczku z napuszonemi piórkami, ćwirknął żałośnie i upadł na dno klatki.
Leżał brzuszkiem do góry z łapkami, przyciśniętemi do żółtej piersi.
Leżał bez ruchu i nie podnosił się.
Wszedł mały, stary człowiek, o gołej głowie.
— Łysieje, jak Ori-Ori, — pomyślałam.
Staruszek przeglądał klatki. Dosypywał ziarna, dolewał wody. Spostrzegłszy leżącego ptaszka, wyjął go i wrzucił do dużego pudła.
— Masz, lisku, przysmak! — mruknął.
Piękny, rudy lisek machnął puszystym ogonem i porwał ptaszka.
Nie patrzyłam więcej.
Stary człowiek podszedł do mnie.
— Jak się panienka czuje? — zapytał, filuternie mrużąc oko.
Był w tej chwili podobny do Ori-Ori.
— A, nie wypada dobrze wychowanej panience, chociażby i szympansiego rodu, do kieliszka zaglądać! — prawił łysy staruszek. — Wódka do niczego dobrego nie prowadzi! Tak to! O właśnie!..
Uniósł moją klatkę i postawił na oknie.
Widziałam przed sobą szkło, a za niem ulicę.
Migały auta. Szybko biegli ludzie, dążąc w różnych kierunkach.
Nagle jakiś chłopak zatrzymał się przed oknem i krzyknął:
— Małpka! Jaka piękna! To — szympans!
Po chwili przed oknem zgromadził się tłum gapiów.
Przysłuchiwałam się temu, co o mnie mówili ludzie.
Dziwiłam się ciągle. Nie pojmuję ludzi! Są niby mądrzy, a niby — nie…
Jedni zachwycali się mną. Mówili, że jestem śliczna i do ludzi bardzo podobna.
Drudzy ze wstrętem krzywili usta i szeptali:
— Jaka wstrętna, brzydka małpa!
Nie pojmuję ludzi! Wiem sama, że nie jestem śliczna, lecz wiem także, że nie jestem wstrętna…
Dlaczego tak mądre istoty, jak ludzie, mówią to, czego niema?
Dziwne to wszystko!

Dzień zmiany losu.

Siedziałam kilka dni w klatce.
Na dzień wystawiano ją w oknie sklepu.
Łysy staruszek nie był dla mnie ani dobry, ani zły.
Karmił mnie i ciągle gadał. Gadał bez przerwy. Wkrótce przestałam słuchać. Nużył mnie. Słowa jego nie miały sensu.
Żywiłam się marchewką, surowemi kartoflami i sałatą.
Nie jest to żaden przysmak, lecz od biedy jeść można…
Tęskniłam do Zo-Zo. Po nocach płakałam.
Zdawało mi się, że słyszę wołanie Zo-Zo:

— Kasiuchna! Kasiuchna!

Zrywałam się i nadsłuchiwałam.
Nic, oprócz świergotu ptactwa i mruczenia łysego sklepikarza, nie słyszałam.
Rozpacz nie opuszczała mnie.
O, gdybym mogła pisać przynajmniej! Nie miałam ani kawałka kory, ani skrawka papieru!
Starałam się zapamiętać wszystko dobrze.
Może zczasem uda mi się zapisać moje przygody, — pocieszałam siebie.
Pewnego razu do sklepu weszła wysoka, stroskana pani.
Spostrzegłam, że ma zapłakane oczy.
Pytała o ptaszki.
— Chcę mieć takiego, który mógłby rozweselić moją córeczkę — mówiła smutnym głosem. — Biedaczka jest ciężko chora.
— Mam papugi, szanowna pani, — wołał sklepikarz, — bardzo mądre ptaki! Umieją gadać gwizdać.
— Gwizdać? Ja też to umiem! — pomyślałam.
Włożyłam palce do pyszczka i gwizdnęłam.
Pani i łysy staruszek aż drgnęli i odskoczyli ku drzwiom.
Los mój odrazu się odmienił.
Pani postanowiła wziąć mnie ze sobą.
Długo rozmawiała i, zdaje się, spierała o coś ze staruszkiem.
Nareszcie dała mu jakieś barwne papierki.
Łysy sklepikarz wśród ukłonów i ciągłego gadania zaniósł mnie do auta.
Ruszyliśmy w nieznaną drogę…

Dni przy chorej dziewczynce.

Moja nowa pani jest małą dziewczynką.
Trochę większą ode mnie. Ma niebieskie oczęta i złote włoski.
Biedaczka jest chora i smutna.
Nie może się poruszyć z miejsca. Leży w łóżeczku i jęczy przez cały dzień i noc.
Płacze chora, smutna dziewczynka.
Bardzo jej żałuję!
— Przyniosłam ci małpkę, — powiedziała wysoka pani — mamusia dziewczynki. — Jest to mała szympansiczka, podobno bardzo mądra. Chciałabym, aby rozweselała ciebie i zabawiała, córuchno!
Już wiedziałam, co mam robić.
Mała, słabiutka Żanna teraz bez przerwy się śmieje. Ani chwili nie chce pozostać sama. Ciągle woła na mnie.
Jestem grzeczna. Nie dotykam żadnego przedmiotu w domu.
Figluję i zabawiam Żannę. Robię to dla niej, bo wiem, że jest chora. Serce moje pozostaje tęsknem i zbolałem.
Myślę wciąż o Zo-Zo. Słyszę jej głos. Chwilami dochodzą mnie rzewne dźwięki jej skrzypiec.
Zo-Zo! Zo-Zo! Ja tak kocham ciebie! Tak tęsknię! Serce moje płacze ciągle.
Nie pokazuję tego nikomu. Nie zdradzam się.
Figluję, koziołkuję, gwiżdżę, chodzę na rękach.
Jestem tu, aby mała, chora Żanna była szczęśliwa.
Spełniam swoje obowiązki uczciwie. Tak czynił mój ojciec — odważny Rru, wódz nasz.
Mam znowu gruszki, banany. Poznałam nowe owoce — jabłka, brzoskwinie i winogrona. Dobre to!
Banan jednak — najlepszy. Pewno dlatego, ze rośnie w dżungli, w mojej dżungli.
Lubię też pomarańcze.
Zjadłabym z chęcią papai… Nigdy jej tu nie widzę.
Dlaczego? W dżungli i na sawannie dużo drzew papajowych.
Prawda, że to bardzo daleko stąd, bardzo…
Nareszcie dorwałam się do papieru i ołówka.
Żanna dla zabawy coś rysowała.
Wzięłam duży kawał papieru i nareszcie spisałam swoje przygody.
Wszystkie, które przeżyłam od nieszczęśliwego dnia rozstania się z Zo-Zo.
Pomyśleć tylko, że ostatniem wspomnieniem Zo-Zo o mnie będzie zrzucony zegar! Na tę myśl gotowa jestem płakać!
Tu też wisi zegar. Duży, okrągły, tylko bez wahadła.
Tak samo szczęka cichutko:
Tik — tak! Tik — tak!
Dzwoni zato inaczej. Szybko — szybko i cienko, jak mały, najmniejszy ptaszek:
— Dik! Dik! Dik!
Śmieszny zegar. Zdaje mi się, że zawsze jest zakłopotany i śpieszy się bez przerwy. Tymczasem pozostaje ciągle na tem samem miejscu. Na ścianie, koło pieca.
Piec jest dobry. Grzeje małą Żannę i biedną smutną Kaśkę-szympansiczkę. Lubię piec!

Dzień, w którym wyruszam znowu w świat.

Dużo dni spędziłam z Żanną.
Już nie jęczała i nie nudziła się…
Lekarz powiedział, że uzdrowiła Żannę miła, zabawna małpka.
To, znaczy, ja! Byłam szczęśliwa i dumna.
Czy to jest szlachetne — uzdrowić chorą dziewczynkę? Zabawiać ją i cieszyć, gdy moje serce płakało?
Nareszcie Żanna wstała z łóżeczka.
Mamusia jej miała łzy radości w oczach.
Dziewczynka szybko powracała do zdrowia.
Chciałabym wiedzieć, czy Ori-Ori powrócił do zdrowia po walce z serwalem?
Biegałyśmy z Żanną po całym domu, bawiłyśmy się w gonionego i chowanego. Nie rozłączałyśmy się ani na chwilkę.
Polubiłam moją malutką panią i opiekowałam się nią.
Gdy podchodziła do zimnego okna, brałam ją za rękę i odciągałam.
Podnosiłam spadające z jej ramion ciepłe okrycie.
Żanna lubiła bawić się ze mną, lecz nigdy nie pieściła mnie.
Dawała mi smaczne karmelki, biszkopty i owoce.
Moje małe serduszko żądało czegoś innego.
Marzyłam o tej chwili, gdy Żanna weźmie mnie na ręce, przytuli i pogłaska po główce. Potrzebuję pieszczoty. Jestem przecież dzieckiem jeszcze. Mała sierotka, bez tatusia i mamusi, bez miłej, dobrej Zo-Zo.
Żanna nie rozumiała tego.
Wczoraj, gdy czułam się bardzo samotną i smutną, objęłam malutką przyjaciółkę swoją. Chciałam pocałować ją w policzek.
Żanna zerwała się z krzesełka i krzyknęła:
— Idź precz, wstrętna małpo! Jak śmiesz dotykać mojej twarzy?!
Schwyciła mnie za ucho i zaczęła bić po pyszczku.
A więc tak? Ja dałam radość i zdrowie Żannie, a ona bije mnie po rączkach i pyszczku…
O, Żanna jest bardzo, bardzo niedobra!
Strach mnie ogarnął. Patrzyłam w jej niebieskie oczy, które stały się złe.
Myślałam:
— Jakąż będzie Żanna, gdy wyrośnie?
Nie chciałabym dostać się wtedy w jej ręce.
Uciekłam do swego kącika. Usiadłam i zaczęłam się kiwać.
Musiałam poważnie się zastanowić nad tem, co zaszło.
Już nie lubiłam Żanny. Nie mogłam dłużej pozostać przy niej…
Doczekałam się chwili, gdy służąca przed nocą otwiera drzwi na podwórze.
Schowałam w zanadrze swój pamiętnik, ołówek i niespostrzeżenie wybiegłam z domu.
Postanowiłam nigdy już do Żanny nie powrócić.
Wolę rudego Wróbla i łysego sklepikarza, niż ją!
Nie wiem, dlaczego, ale wolę…

Dzień wolności.

Od wczoraj jestem sama i wolna.
Strasznie mi i smutno.
Jednak — tak lepiej! Mogę być smutną, kiedy chcę. Nie muszę rechotać wesoło i gwizdać, zabawiając innych, a płacząc ukradkiem.
Dziś dużo łez wylałam. Wspominałam dżunglę, mamusię i Zo-Zo.
Na podwórku wygramoliłam się na parkan.
Za nim rosły wysokie drzewa. Skoczyłam na gałąź i wdrapałam się aż na wierzchołek.
Na drzewie rosły orzechy w zielonej skorupie z kolcami.
Orzechy nie były dobre, ale jadłam, bo czułam głód.
Nasyciłam się i już spokojniej zaczęłam rozglądać się po świecie.
Byłam w dużym ogrodzie.
Widziałam ptaki. Już zasypiały i leniwie pokrzykiwały. Słońce gasło na niebie. Zmrok zapadał powoli. Nie tak, jak w dżungli. Tam noc przychodzi odrazu. Kochana dżungla!
Wcisnęłam się pomiędzy gałęzie. Byłam spokojna i nawet trochę spałam.
Rano zwiedziłam cały ogród. Nie był tak duży, jak nasza dżungla. Nie znalazłam bananów, ani papai. Tylko orzechy rosły na drzewach. Posiliłam się i chciałam pisać.
Nagle przyszło mi na myśl, że jestem zbyt blisko od domu Żanny.
Mogą mnie tu znaleźć.
Postanowiłam umykać dalej.
Przebiegłam ogród i wdrapałam się na parkan.
Za nim ciągnęło się pole.
Zeskoczyłam na drugą stronę i ukryłam się w trawie.
Sunęłam ostrożnie, czając się i bacznie oglądając okolicę.
W południe dotarłam do starego, napół zburzonego płotu.
Zajrzałam przez szczelinę.
Ujrzałam coś nowego.
Stały tam na kołach duże, czerwone skrzynie z oknami.
Jakieś potwory z rykiem i zgrzytem szybko sunęły w różne strony.
Wysoko wyrzucały obłoki czarnego i białego dymu.
Przerażenie już ogarniać mnie zaczęło. Nagle zwęszyłam coś bardzo nęcącego. Tem bardziej, że byłam znowu głodna.
Skądś płynęła cudowna woń jabłek.
Przeszłam na drugą stronę i węszyłam.
Węch doprowadził mnie do jednej ze skrzyń na kołach. Czułam coraz mocniejszy aromat jabłek.
Lubię jabłka, jeżeli są soczyste i słodkie.
Kręciłam się koło skrzyni, zaglądałam wszędzie.
Była szczelnie zamknięta…
Co tu robić? Musiałam dotrzeć do jabłek. Głód coraz dotkliwiej dawał się we znaki.
Zauważyłam wkrótce, że żelazne okienko skrzyni nie było szczelnie przymknięte.
Aha! Dalej poszło zupełnie gładko.
Szybko i zręcznie wdrapałam się na czarny dach skrzyni.
Stąd — do okienka.
W skrzyni było ciemno.
Dostrzegłam jednak, że pełno w niej jabłek.
Nie namyślając się, skoczyłam nadół.
Co za pyszne były te jabłka! Nie mogłam się oderwać od nich. Jadłam i jadłam.
Wkrótce zmorzył mnie sen. Powieki opadały same.
Wcisnęłam się do ciemnego kącika, gdzie znalazłam trochę słomy.
Usnęłam…
Nie wiem, jak długo spałam.
Gdy przebudziłam się i oprzytomniałam, zrozumiałam, że skrzynia szybko się toczy.
Trzęsła się, dygotała, skrzypiała.
Pod podłogą rozlegał się miarowy turkot:
— Ta-tata! Ta-tata! Ta-tata!..
Jechałam. Dokąd? W nieznany świat…
Westchnęłam… Zbierało mi się na płacz.
Opanowałam łzy. Pomyślałam, że w mojej nowej przygodzie to nie pomoże.
Czy będę płakała, czy nie — skrzynia będzie mnie wiozła i wybijała swoje natrętne: Ta-tata, ta-tata!
Ech! Lepiej zjeść to rumiane jabłuszko…
Wyborne było! Słodkie i pełne ożywczego soku. Znakomicie ugasiło pragnienie.
Uh! Uh! Uh! Co się tam poruszyło za kupą jabłek?
Ukryłam się, lecz nie spuszczałam z oka przeciwległego kąta.
Wkrótce ujrzałam powichrzoną, jasną czuprynę. Po chwili wyjrzała wylękła twarz chłopczyka.
Jak to dobrze — mam towarzysza! Może nawet zaprzyjaźnimy się?
— Ah! Ah! Ah! — zawołałam radośnie i rzuciłam mu jabłko.
Chłopak wydał okrzyk przerażenia i schował się.
Poszłam do niego z wyciągniętą ręką.
Siedział za kupą jabłek. W oczach jego miotał się strach.
— Przepraszam… litości! — szeptał i pochylił głowę.
Czyżby myślał, że chcę go uderzyć?
Patrzyłam na niego zdumiona.
Podniósł głowę i spojrzał na mnie. W dużych, niebieskich oczach migotały łzy i radość.
— Małpka? — szepnął. — Mała, śliczna małpka w ubranku?
Wziął mnie ostrożnie na ręce, tulił do siebie, całował w główkę. Odpowiadałam mu pieszczotą. Tak dawno jej nie miałam!

Serca nam biły mocno. Płakaliśmy oboje.

Zaczęłam opowiadać nowemu przyjacielowi o swoich przygodach.
Nie rozumiał, lecz uśmiechał się i gładził moje rączki.
Nareszcie rzekł:
— Wiem, że coś mówisz do mnie. Nie mogę ciebie, małpko, zrozumieć. Opowiem tobie o sobie. Z pewnością, też nie zrozumiesz mnie, jednak opowiem.
Posadził mnie sobie na kolana, otulił nóżki połą kurteczki i ciągnął:
— Chodzę po wsiach i miasteczkach z Józefem. Józef jest akrobatą. Niegdyś był sławny. Teraz — stary i chory. Zresztą ciągle jest pijany… Pije dżyn i whisky… Nauczył mnie swoich sztuk… Ja daję przedstawienia, a Józef bije w bęben. Jeżeli widzowie nie rzucą do jego kapelusza żadnej monety, Józef bije mnie.
— O-o-o-o! — zawołałam.
— Tak! Tak! — rzekł chłopczyk, zdumionym wzrokiem patrząc na mnie. — Bije mnie! Mówi: „Ty, Pawle, nie umiesz zabawiać szanownej publiczności!“ I znowu bije…
Pawełek westchnął i dłonią otarł łzy z oczu.
— Józef teraz zachorował… Leży w małej wiosce i jęczy… Kazał mi iść do miasta i kupić mu lekarstwo… Pieniędzy mi nie dał. Powiedział, żebym żebrał. Za uzbierane grosze musiałem kupić leków. Zrobiłem, jak kazał. Lekarstwo kupiłem. Teraz wracam… Wlazłem do tego towarowego wagonu… Boję się, że konduktor wykryje mnie. Będzie bił i wyrzuci…
Słuchając Pawełka, płakałam i coraz mocniej tuliłam się do niego.
— Małpeczko! — szepnął. — Pójdziemy razem do Józefa! Nauczę ciebie sztuk. Będziemy zarabiali dużo pieniędzy. Józef wtedy nie będzie mnie bił…
— Ah! Ah! Ah! — zarechotałam ucieszona.
Odrazu pokochałam tego bladego, cichego chłopczyka. Nie chciałam się rozstawać z nim.
Widocznie zrozumiał mnie. Schwycił i ucałował w sam pyszczek.
Jechaliśmy cały dzień. Siedzieliśmy przytuleni do siebie i raczyliśmy się jabłkami.
Było tak spokojnie i radośnie! Zdawało mi się, że jestem z Ori-Ori.
Nawet skrzynia, którą Pawełek nazywa wagonem, turkotała bardzo wesoło:
— Ta - tata! Ta - tata!
Nareszcie turkot ustał.
Chłopak odsunął drzwi i wyjrzał ostrożnie.
— Musimy zmykać, małpko! Przyjechaliśmy.
Wziął mnie za ramię i jednym susem był na ziemi.
Ktoś krzyczał i biegł za nami.
Pawełek umykał jak ruda, chyża antylopa na sawannie.
Trzymałam się, mocno objąwszy szyję chłopaka.
Biegliśmy długo. Dopiero, gdy otoczyły nas drzewa, Pawełek stanął.
— Za tym lasem leży wioska. Tam pozostawiłem chorego Józefa. Musimy trochę odzipnąć…
Usiedliśmy pod drzewem.
Wyjęłam z kieszonki jabłko i podałam chłopakowi.
Ucieszył się, bo był spragniony i zgrzany po szybkim biegu.
Jakie to szczęście mieć przyjaciela!
Już teraz wiem, że nie zginę… Będziemy sobie dopomagali i wszystkiem się dzielili.

Jak tem jabłkiem…
Dzień pierwszego występu.

Poznałam Józefa.
Był to siwy człowiek, o czerwonej twarzy. Kulał i z trudem chodził o kiju.
Józef ma gruby i sękaty kij. Czyżby tym kijem bił Pawełka?!
Zresztą Józef nie wydał mi się złym. Jest zawsze smutny i milczący.
Idąc, ciągle rusza wargami. Jakgdyby coś żuł bez przerwy.
Bardzo ucieszył się z lekarstwa, a jeszcze więcej z powodu mego przybycia.
Nazajutrz już mógł chodzić zupełnie dobrze.
— Pawełku, — rzekł cicho, — nie mamy pieniędzy. Musimy dać przedstawienie.
— Dobrze! — odparł potulny chłopak. — Zaraz będę dzwonił i bił w bęben.
Wziął coś dużego i okrągłego. Zaczął walić krótkim patykiem z gałką na końcu. Sam Józef dzwonił.
Zo-Zo dzwoniła, wołając na służącą. Zegar też dzwonił. Ja znam dzwonek. Nie wiedziałam tylko, że bywają takie duże, jaki ma Józef.
Ze wszystkich stron zbiegali się ludzie.
Staliśmy na placu, pośrodku osady.
— Ukryj małpkę pod płachtę, a później pokaż publiczności. Będzie to wspaniały numer! — rzekł Józef do Pawełka.
— Małpka jest mądra — odezwał się chłopczyk. — Prędko nauczę ją chodzić na rękach i fikać koziołki. Będziemy wtedy dobrze zarabiali!

— O-o-o-o!… — zawołałam. — Ja umiem chodzić na rękach i fikać koziołki!

Nie zrozumieli, bo się nie ucieszyli nawet. Uśmiechali się tylko do mnie.
Tymczasem otoczyła nas gromada ludzi.
Siedziałam pod płachtą.
Przez dziurkę widziałam wszystko.
Józef bił w bęben.
Pawełek rozpędzał się i przewracał się w powietrzu.
Krzyczał głośno: „Hop!“
Józef powtarzał za nim: „Hop!“
Chłopak chodził na rękach i skakał przez koło.
Nareszcie przyszła kolej na mnie.
Odsłonięto płachtę i pokazano mnie publiczności.
Józef opowiadał:
— Jest to szympans! Najmądrzejsza z afrykańskich małp!
W tłumie rozległy się krzyki i śmiech. Dzieci wyciągały do mnie rączki.
Wypuszczono mnie na środek.
— Teraz ja pokażę, co umiem! — pomyślałam.
Zaczęłam chodzić na rękach i fikać koziołki.
Józef i Pawełek osłupieli ze zdumienia.
Wlazłam na bęben i z niego machnęłam w powietrzu saltomortale double.
Tłum widzów ryczał. Dokoła klaskano w dłonie.
Józef i chłopak klaskali też i krzyczeli z radości.
Widząc ogólny zachwyt, włożyłam palec do pyszczka i gwizdnęłam z całej siły.
Kręcące się wpobliżu psy ze skowytem rzuciły się do ucieczki.
Z pobliskiej strzechy zerwało się spłoszone stadko białych ptaków.
Widzowie nie posiadali się z uciechy.
Józef całował mnie po rękach, Pawełek miał łzy w oczach.
Do kapelusza Józefa sypały się duże i małe krążki monety.
Uzbierała się tego spora kupka!
Byłam dumna i szczęśliwa.
Ha! Dobrą szkołę dał mi „wujek“ Ori-Ori.
Ktoby mógł się spodziewać, że te „wujkowe“ figle przydadzą się na coś?!
A przecież się przydały! I to jeszcze jak!
— Jesteś wielką artystką! — rzekł do mnie Józef po przedstawieniu.
Jestem „artystką“? Co to znaczy?
Pewno coś dobrego, bo Józef mówił to ze wzruszeniem i zachwytem.
— Jesteś moją przyjaciółką, mała, kochana małpeczko! — szepnął do mnie Pawełek.
To sprawiło mi prawdziwą radość!
Źle tylko, że przy fikaniu pękły mi spodenki…
Byłam zmartwiona…

Dni nowych wrażeń.

Piszę teraz rzadko.
Najpierw — oszczędzam papier. Powtóre — nie mam czasu.
Ciągłe przedstawienia, oklaski, ciężka praca…
Pieniędzy teraz zarabiamy dużo.
Józef sprawił sobie nowe ubranie.
Ja też dostałam nowe zielone spodenki i biały kapelusik.
Tylko Pawełek po dawnemu chodzi w podartej kurteczce i łatanych porteczkach.
Dlaczego?
Przecież gdyby nie on, nie pracowałabym z Józefem. Pawełek nauczył mnie nowych sztuczek.
Umiem dzwonić, bić w bęben, grać na trąbce i strzelać.
Strzelam z małej fuzyjki.
Chciałabym wiedzieć, czy można z niej ustrzelić lamparta?
Gdybym tak spotkała lamparta, spróbowałabym…
Obeszliśmy wszystkie okoliczne wioski i dwa miasteczka.
Dużo czasu spędziłam już z Józefem i Pawełkiem.
Daleko więcej niż z Żanną.
Nigdy nie myślę o niej.
Zato bardzo kocham Pawełka i lubię Józefa.
Nawet wtedy, gdy jest pijany.
Teraz, gdy mu się lepiej powodzi, pije rzadziej.
Jednak czasami upija się.
Bywa to wtedy, gdy mówi ponurym głosem.
— Ciężko mi dziś na duszy!
Co to jest „dusza“?
Często słyszę to słowo, chociaż nie rozumiem co ma znaczyć.
Słyszałam pewnego razu, jak dwóch wieśniaków kłóciło się zawzięcie.
Jeden mówił:
— Ja wam powiadam, sąsiedzie, że małpka Józefa ma duszę!
— Nie! — przeczył drugi. — Małpka jest zwierzęciem. Nie może ona posiadać duszy!
— Ty myślisz, że tylko człowiek ma duszę? — ciągnął pierwszy wieśniak. — Twierdzę, że małpki ją też posiadają.
— Jeżeli w małpce żyje dusza, to wtedy i ty jesteś małpą, Robercie! — zaśmiał się sąsiad.
— Ty sam jesteś małpą! — wybuchnął wieśniak.
Zaczęli grzmocić siebie pięściami.
Jacy oni niemądrzy! Ja sama nie wiem, czy mam duszę. Jakżeż oni mogą o to się spierać?
Dlaczego wysoki wieśniak obraził się, gdy sąsiad nazwał go małpą?
Czy to bardzo źle być małpą?
— Małpka jest zwierzęciem, — powiedział jeden z wieśniaków.
Być zwierzęciem to źle?
Szympansy nazywają zwierzętami wszystko to, co napada i zabija. Zwierzęta to lampart, wąż, serwal, cyweta, lew…
Szympansy nie napadają i nie zabijają.
Murzyni zabijają małpki. Biały człowiek zabił dużego słonia.
Człowiek jest też zwierzęciem?
Nie wiem, czy dobrze myślę?
Nie mam nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć na to pytanie.
Szkoda!
Przedwczoraj Józef napił się whisky.
Poczerwieniał i głośno śpiewał. Próbował nawet skoczyć przez koło. Był wesoły, bardzo wesoły.
O, ja też byłam wesoła, gdy mnie napojono wódką!
To bardzo źle i niebezpiecznie!
Józef nagle spochmurniał. Oczy mu błysnęły. Zaczął robić wyrzuty Pawełkowi. Zamachnął się na niego kijem.
Skoczyłam i uczepiłam się ręki Józefa.
Odtrącił mnie i szedł z podniesioną pięścią.
Pawełek zasłonił mnie. Został poturbowany przez pijanego Józefa. Chłopak obronił mnie.
Płakał gorzkiemi łzami. Płakaliśmy oboje.
Józef wykrzykiwał jakieś nieznane słowa.
Nareszcie usnął.
— No, teraz będziemy mieli spokój przez kilka dni — szepnął z westchnieniem Pawełek, macając potłuczone boki.
Nazajutrz Józef chodził zakłopotany i zawstydzony.
Nie patrzył nam w oczy.
Poszedł na miasto i powrócił z dużą paczką.
Pawełek dostał nowe ubranie.
Ja — pięć bananów — świeżutkich i słodkich jak cukier.
Józef nie jest zły. Jest on bardzo nieszczęśliwy...
Może on też stracił mamusię i tatusia?
Biedny Józef!

Dni powodzeń.

Znalazłam w skrzyni kawałek papieru.
Usiadłam w cieniu i pisałam.
Spostrzegł to Józef i poważnie mi się przyglądał.
Nareszcie mruknął coś do siebie i, kulejąc, odszedł.
Wieczorem nałożył mi na nos dziwny przedmiot.
Pawełek, ujrzawszy mnie, zawołał:
— Jakież to zabawne! Małpeczka w okularach!
Józef podsunął mi kawałek papieru i ołówek.
Zaczęłam natychmiast pisać.
Moi towarzysze pokładali się ze śmiechu.
— Jutro pójdziemy do miasta! — powiedział Józef.
Pawełek nauczył mnie pisać na małych kawałkach papieru. Wkładałam je do koperty i zalepiałam.
Umiałam to za trzecim razem. Szybko zrozumiałam, o co memu przyjacielowi chodziło.
Dawaliśmy przedstawienie po podwórkach dużych domów miejskich.
Pewnego razu Józef powrócił z miasta bardzo ucieszony.
Stojąc przy drzwiach, krzyknął do nas:
— Jutro występujemy w cyrku!
Cyrk — to duży dom, zbudowany z białych zielonych płacht.
W cyrku występowałam właściwie ja.
Józef w czarnem ubraniu stał przy mnie i tylko mówił, co mam robić.
Koziołkowałam, chodziłam na rękach, skakałam przez koło, gwizdałam, grałam na trąbce, strzelałam i biłam w bęben, aż huczało.
Udały mi się dwa piękne saltomortale double.
Nareszcie nastał najważniejszy numer.
Siadłam przy stoliku, wcisnęłam na nos okulary i zaczęłam pisać.
Włożywszy papierek do koperty, biegłam i oddawałam publiczności. Wymachiwałam kapelusikiem i pogwizdywałam wesoło.
Cyrk trząsł się od oklasków, krzyków i śmiechu.
Dostałam dużo cukierków, pomarańcz, gruszek i jabłek.

Józef nie posiadał się z radości.

Dyrektor cyrku głaskał mnie i chwalił.
Jedna z artystek pocałowała mnie w czoło.
Kilka dni występowałam w cyrku. Był ciągle przepełniony tłumami widzów.
Za każdym razem wzrokiem szukałam Zo-Zo.
Jakie byłoby to szczęście, gdyby przyszła do cyrku!
— Wiesz, małpeczko, — mówił do mnie Pawełek, — nazywają ciebie na afiszach „drugim Morycem!“ Ho, ho! To nie żarty!
Nie znałam słowa „afisz“ i nigdy nie słyszałam nic o „Morycu“.

Zdawało mi się jednak, że jedno i drugie jest dobre…
Dzień, w którym dowiaduję się o Morycu.

Józef choruje dziś.
Występowałam w cyrku z Pawełkiem.
Pokazałam nową sztuczkę.
Podczas pisania listów sama zapaliłam fajeczkę.
Niebardzo to przyjemne. Dym szczypie w gardle. Z oczu płyną łzy.
Jednak, widocznie, jest to bardzo śmieszne.
Małpka siedzi, ma na nosie okulary, pyka fajeczkę i pisze.
Publiczność tak się śmiała, że trząsł się cały cyrk.
Obrzucono mnie przeróżnemi przysmakami.
Powróciliśmy do domu, obładowani cukierkami, piernikami i owocami.
Józef siedział przy stole, milczący. Był, jak zawsze, smutny.
Spożywaliśmy kolację razem.
Nagle Józef spojrzał na mnie i rzekł:
— Gdyby tak kupić małe auto lub chociażby rower? Nasza małpka prędko nauczyłaby się kierować autem i jeździć na rowerze. Jak myślisz, Pawle?
— O, ona taka pojętna! — zawołał chłopczyk. — W dwa dni nauczyłbym ją tego!
— Byłaby wtedy nie gorsza od Moryca — dorzucił Józef.
— Opowiedz mi, wujku Józefie, o Morycu! — poprosił Pawełek.
— O-o-o-o! — mruknęłam cichutko. — Nie wiedziałam, że Józef jest też „wujkiem“! „Wujkiem“, jak Ori-Ori!…
Stary akrobata tymczasem mówił:
— Moryc był najsławniejszym szympansem… Umiał być podobnym do człowieka. Sam się ubierał i rozbierał… Palił fajkę… Jeździł na rowerze… Ślizgał się na wrotkach. Grał na fortepianie…
— Czy umiał pisać listy? — zapytał Pawełek.
— Nie, tego nie umiał! — odpowiedział Józef.
— Aha! — zawołał chłopczyk. — A nasza małpka umie pisać! Ona może wszystkiego się nauczyć.
Z wdzięcznością spojrzałam na Pawełka i dałam mu cukierek.
Taki dobry, czarny cukierek w błyszczącym papierku.
Zdaje mi się, że potrafiłabym robić tak, jak Moryc.
Ubierać się i rozbierać — cóż w tem trudnego?
Umiem przecież rozpinać i zapinać guziczki, rozwiązywać pasek.
Palić? Każdego wieczora palę w cyrku. Nie lubię tego numeru, ale palę.
Jeździć na rowerze?… Tego nie wiem. Nigdy nie widziałam roweru.
Nie rozumiem też, co znaczy — „wrotki“.
Jestem pewna, że mogłabym się jednak nauczyć tych rzeczy.
Nie wiem też, co to — „fortepian“. Umiem jednak grać na trąbce. Dlaczegobym nie miała grać na fortepianie?
Bagatela!…
— Moryc — mówił dalej Józef — długo występował w cyrkach. Na całym świecie był znany i ceniony. Jego właściciel zarabiał dużo pieniędzy. Tak dużo, że wybudował sobie dwa piękne domy! Dopiero przed dziesięciu laty Moryc zniknął.
— Jakto zniknął? — spytał Pawełek.
— Było to tak! — opowiadał Józef. — Moryc odznaczał się dobrem zdrowiem i wybornym humorem. Nagle zaczął się zamyślać. Chodził ponury, siedział całemi godzinami w kącie i kiwał się. Tarł sobie czoło. Przyciskał ręce do serca. Słowem — Moryc zaczął tęsknić. Za kim lub za czem? Z właścicielem swoim żył w przyjaźni. Dostał się do niego w dzieciństwie. Nie mógł więc tęsknić za innym człowiekiem. Myślę, że tęsknił za swoją ojczyzną. Przyszło to wtedy, gdy stał się dorosłym szympansem…
Józef umilkł, pyknął fajkę i ciągnął dalej:
— Moryc występował w portowem mieście. Takie miasta stoją nad brzegiem morza. Pewnego razu przed przedstawieniem w cyrku Moryc zniknął. Właściciel nigdzie nie mógł go znaleźć… Dopiero po kilku dniach jakiś rybak opowiedział, co się stało z Morycem. Rybak naprawiał sieci w łodzi. Nagle ujrzał dużego szympansa. Stanął nad wodą i węszył. Patrzył na morze i mruczał do siebie. Później szybko zrzucił z siebie ubranie i trzewiki… Podniósł głowę, przez chwilę wpatrywał się w niebo, w zachodzące słońce… Skoczył do morza i popłynął. Rybak długo widział, jak Moryc wyrzucał ramiona z wody, jak roztrącał niemi fale. Odpływał coraz dalej i dalej. Nareszcie zniknął za horyzontem, tam, gdzie promienie słońca tworzą mgłę świetlaną…
— Popłynął do ojczyzny? — szepnął Pawełek.
— Sądzę, że tak, — odpowiedział Józef.
— Czy dopłynął Moryc? — zapytał znowu chłopak.
— Nie wiem… nikt nie wie, — rzekł Józef i zamyślił się.
Chociaż nie wszystko zrozumiałam, a jednak…
Myślę, że Moryc dopłynął. Tam, we mgle słonecznej, odnalazł swoją dżunglę.
Gdy się czego bardzo chce, można dokonać wszystkiego.
Rru chciał obronić ludek przed lampartem i — obronił.
Ori-Ori postanowił odnaleźć mnie w dżungli i — uczynił to.
To przeszedł dżunglę, góry i sawannę, a później przepłynął morze…
Moryc powrócił do swoich.
Nagle przed oczami memi przesunęła się zgarbiona, siwa babcia I-So.
Ona też zniknęła w promiennej mgle słońca.
Odleciała na skrzydłach czarnego ptaka…
Posmutniałam. Serce mi się ścisnęło boleśnie.
Dokąd popłynął Moryc?
Nikt tego nie wie. Tak powiedział Józef.
Wszyscy milczeli… Cichutko popłakiwałam.
Nie nęciły mnie tego wieczora karmelki i pomarańcze.
Myślałam o sędziwej I-So, która odeszła od nas, i o sławnym Morycu…
Śniłam o nim w nocy.
Płynął, rozbijając mocnemi ramionami syczące fale.
Za nim nadążałam ja — taka mała jeszcze i słaba.
Obudziłam się, bo serce gwałtownie bić mi zaczęło.
Czułam wielką radość.
Nie wiedziałam, czy mam płakać, czy śmiać się i wołać:
— Ah! Ah! Ah!

Dzień straszny.

Zakończyliśmy nasze występy w cyrku.
Z tego powodu Józef napił się. Wpadł w szał.
Potłukł wszystkie próżne butelki. Ciskał szklankami o ziemię.
Wygrażał kijem, krzyczał, urągał.
Schowałam się pod łóżko.
Wylękły Pawełek siedział w kącie za piecem.
— Pawle! — krzyknął Józef. — Przynieś mi jeszcze whisky!
Pawełek wstał i cicho rzekł:
— Wujku, piłeś już bardzo dużo! Pamiętaj, że chory jesteś i stary!
Józef porwał kij i rzucił się na chłopaka.
Powalił go na ziemię, grzmocił kijem i kopał nogami.
Nie mogłam wytrzymać. Jednym skokiem byłam na piersi Józefa.
Biłam go po twarzy. Drapałam. Wyrywałam mu włosy. Rechotałam głucho i groźnie.
Obroniłam Pawełka.
Stary akrobata zapomniał o nim.
Starał się teraz złapać mnie. Wywijałam się, jak mogłam.
Schwycił mnie jednak.
Podniósł za rękę i kijem uderzył po grzbiecie.
Poczułam, jak nagle osłabły i znieruchomiały me nogi.
Upadłam jak nieżywa. Długo jęczałam żałośnie.
Pawełek porwał mnie i wybiegł z domu.
Płakaliśmy długo i beznadziejnie.
Życie nasze jest okropne!…

Dni choroby i nędzy.

Chodzimy znów po wsiach i po podwórkach domów miejskich.
Ludzie rzadko rzucają nam pieniądze.
Występuje tylko Pawełek. Ja nie mogę. Jestem chora.
Siedzę z podwiniętemi nóżkami.
Bolą mnie i drżą. Nie mam nawet sił, aby stanąć.
Ciągle siedzę i kiwam się smutnie.
O niczem nie myślę. Zrzadka piszę na skrawkach brudnego papieru.
W zanadrzu kurteczki zazdrośnie przechowuję swój pamiętnik.
Nie gniewam się na Józefa… Jest on bardzo nieszczęśliwy. Żałuje swego postępku.
Unika mego wzroku.
Żywię się chlebem i kartoflami.
Sława i powodzenie są zdradliwe i nietrwałe. Dziś są, jutro ich niema.
„Wielka artystka“, „drugi Moryc“ i — surowe, zgniłe ziemniaki!
Jakie to dziwne!
Józef już nigdy nie wspomina o aucie, rowerze i wrotkach dla mnie.
Dlaczego?
Może dlatego, że coraz częściej potrząsa głową i mówi o mnie:
— Biedna kaleka!
Słysząc to słowo, czuję ból i smutek w sercu…
To jakieś straszne słowo.

Dni smutnych myśli.

Od bitwy z Józefem minęło dużo czasu.
Już chodzę, chociaż nogi uginają się i prędko się męczą.
Występuję razem z Pawełkiem. Prawda, że nie fikam już koziołków i nie mogę nawet marzyć o saltomortale.
Na rękach jednak chodzę. Gram na trąbce i biję w bęben. Pykam poza tem fajeczką i piszę listy.
Ten numer ma największe i niezmienne powodzenie u publiczności.
Zbieramy pieniądze. Żyje się nam teraz znacznie lepiej.
Musimy jednak pracować więcej, niż dawniej.
Józef ciągle choruje.
Wydajemy dużo na lekarstwa dla niego.
Coraz częściej pozostaje w karczmie.
Chodzimy po podwórkach z Pawełkiem…
Wieczorami siedzę w kąciku i kiwam się nieraz do północy.
Smutno mi jest. Już teraz nie chcę spotkać Zo-Zo…
Jestem taka smutna, taka biedna!
Nie potrafiłabym już sprawić dobrej Zo-Zo żadnej przyjemności.
Biedna, chora, słaba i smutna szympansiczka nie może sprawić radości…
Zo-Zo lepiej zrobi, jeżeli znajdzie dla siebie inną Kaśkę! Zdrową i wesołą.
A ja… Ja nie wiem, co ze mną będzie.
Nie myślę o tem… Smutno mi…
Nigdy teraz nie płaczę, bo cóż to pomoże?

Dni nowego powodzenia.

Znowu mam powodzenie. Zupełnie inne, zresztą…
Chodzimy po podwórkach z Pawełkiem jak dawniej. Dajemy przedstawienia.
Nogi jeszcze mnie bolą i drżą przy każdem stąpnięciu.
A jednak mam powodzenie.
Dlaczego — nie rozumiem!
Często po przedstawieniu wołają nas do wspaniałych pokoi bogaci ludzie, mieszkający w tych domach.
Wystrojone dzieci, piękne panie i poważni panowie siadają dokoła na krzesłach.
My z Pawełkiem na kobiercu pokazujemy swoje sztuczki.
Płacą nam za to. Dają cukierki, pomarańcze.
Jednego razu dostałam nawet banan. Bardzo byłam szczęśliwa!
Połowę banana oddałam Pawełkowi.
Zauważyłam, że bogate dzieci bywają różne.
Jedne — dobre. Głaskały mnie, pieściły i dawały smaczne rzeczy.
Mówiły cienkiemi głosikami:
— Mała, biedna małpeczka!
Inne były niedobre.
Starały się skubnąć mnie, uszczypnąć lub dać szczutka…
Ofiarując mi przysmaki, drażniły, udając, że chcą odebrać mi jabłko lub cukierek. Pokazywały mi język i robiły brzydkie miny.
Gdyby one wiedziały, jak mnie to smuci!
Dlaczego dzieci bywają złe?
Rodzice tak je kochają, tak się niemi opiekują. Powinnyby być szczęśliwe i kochać wszystkich, cały świat…
Złe dzieci tymczasem wysuwały język i mruczały:
— Małpa, poczwara! Małpa, poczwara!
Jestem bardzo smutna…
Ja wolę inne dzieci.
Te, które mieszkają w małych, ciemnych izbach.
Przyglądają się one przedstawieniom naszym przez małe okienka. Małe, zabryzgane błotem ulicznem okienka tuż nad ziemią.
Wyglądają przez szare szkło, płaszczą sobie noski.
Śmieją się do nas blade twarzyczki dzieciaków. Radość zapala błyski w smutnych, ponurych oczętach.
Są to — biedne dzieci. Dzieci nędzarzy.
Zawsze podchodzę do tych małych okienek, wyglądających z ziemi.
Dla tych bladych, wynędzniałych dzieci gram na trąbce, biję w bęben i gwiżdżę, jak mogę — najgłośniej.
Gdybym mogła, zrobiłabym dla nich takie saltomortale double, jakiego nikt nie widział.
Zdaje mi się, że te biedne dzieci czują to, co ja.
Smutek w sercu. Smutek, który nigdy nie ustępuje.
Dzieci z podziemi bogatych domów czasami wybiegają do mnie. Głaszczą mnie, całują, szepcą słowa pieszczotliwe.
Niektóre wpychają mi do kieszonki kawałek cukru lub chleba…
Żadne z nich nie obraziło mnie.
Krzywdzone, nie chcą krzywdzić małej małpki…
Dobre, miłe dzieci… Dzieci, wyglądające z małych, brudnych okienek, ledwie podnoszących się nad ziemią…

Dzień rozłąki.

Józef nie może już podnieść się z łóżka.
Jęczy i płacze… Żal mi go! Biedny Józef!
Dziś posłał Pawełka do miasta.
Chłopak powrócił zapłakany. Za nim wszedł człowiek, który miał błyszczące guziki i twarz bez włosów.
Położył przed Józefem paczkę pieniędzy i rzekł:
— Mój pan kupuje małpkę. Proszę mi ją oddać.
Pawełek schwycił mnie w objęcia i łkał na głos.
Zrozumiałam, że porzucam Józefa i małego przyjaciela mego.
Cóż robić? Kochałam Pawełka, broniłam go i pomagałam, jak umiałam.
Życie nauczyło mnie, że wszystko mija na świecie.
Jutro nie będzie podobne do dzisiejszego dnia.
Dziś różni się od wczoraj.
Wszystko ma swój koniec…
Ze łzami w oczach ucałowałam Pawełka.
Wkrótce jechałam powozem, siedząc obok człowieka, który miał błyszczące guziki i twarz bez włosów.
Dokąd mnie wiezie?
Było to obojętne dla mnie.
Rączkami przyciskałam do piersi pamiętnik, ukryty w zanadrzu kurteczki.
Powóz szybko się toczył.
Z obydwóch stron drogi stały wysokie drzewa.
Patrzyłam na nie obojętnym wzrokiem. Były obce dla mnie. Nie wyrastały z czarnej ziemi mojej dżungli.
Ach! Wiem już, że nigdy jej nie ujrzę.
Nigdy… Straszne, nielitościwe słowo!

Dni nowego życia.

Już od kilku dni jestem u swoich nowych przyjaciół.
Jest ich dwoje — chłopczyk i dziewczynka. Mają one mamusię i tatusia.
Mieszkają w pięknym, dużym pałacu. Dokoła rośnie las.
Przed pałacem mnóstwo kwiatów.
Słońce świeci, całemi dniami.
Jest ono ciepłe, ale nie takie, jak w dżungli. Bez ubranka nie mogłabym chodzić.
Wszyscy tu są dobrzy dla mnie. Lubią mnie i pieszczą.
Dowiedziałam się jednej rzeczy. Długo nad tem myślałam.
Tatuś moich przyjaciół powiedział do nich:
— Musicie lubić małpeczkę. Biedaczka czuje się niedobrze w obcym kraju. Źli ludzie pozbawili ją rodziców i wolności. W niewoli radość rzadko gości w sercu.
Myślałam zawsze, że niewola to — klatka.
Teraz rozumiem, że niewola to — co innego.
Gdy małpeczkę porywają od rodziców z dżungli — jest to niewola.
Może dlatego tak często jestem smutna?
Z każdym dniem czuję się coraz lepiej. Mogę już szybko chodzić, nawet biegać trochę.
Za kilka dni spróbuję fiknąć koziołka.
Chcę się odwdzięczyć moim przyjaciołom za ich dobroć.
Dziś wdrapałam się na drzewo.

Dziwne było! Zamiast liści — igły. Ostre, kłujące. Ręce moje lepiły się do gałęzi. Dlaczego?

Siedząc na drzewie, myślałam o Ori-Ori, Zo-Zo, Pawełku i biednym Józefie… Przypomniałam sobie nawet rudego Wróbla, piegowatego draba i łysego, małego sklepikarza. Tego, co to gadał bez przerwy…
Taka jestem jeszcze młoda, a ile już przygód miałam w życiu!
Widziałam małe zwierzątko, skaczące po drzewach. Rude, o długim puszystym ogonku. Ujrzawszy mnie, przestraszyło się i dało nura do dziupli.
Ptaszki śpiewały i świergotały dokoła.
Po podwórzu biegały psy.
Jeden nazywa się Filut, drugi — Nero.
Pierwszy — biały, drugi — czarny. Duże to psiska, a bardzo potulne.
Przychodzą do mnie codzień, trącają zimnemi nosami i wymachują ogonami.
Są dobre dla mnie. Tu wszyscy są dobrzy.
Wypoczywam.

Dzień, w którym byłam sędzią.

Już sporo czasu minęło od dnia przybycia do pałacu.
Czuję się coraz zdrowsza.
Dzieci głośno śmieją się, gdy fikam koziołki i chodzę na rękach.
Na mój gwizd przybiegają Filut i Nero. Wesoło szczekają i skaczą…
Dziś stał się wypadek, po którym nazwano mnie sędzią.
Sędzią? Dobrze to, czy źle być sędzią?
Chłopczyk (nazywa się Ludwiś) zabrał mnie ze sobą i pobiegł do ogrodu.
Lubię tam bywać. Rosną tam smaczne czerwone jagody.
Ludwiś mówi, że są to truskawki.
Nagle spostrzegłam małego chłopczyka. Stał na kolanach i zrywał truskawki.
Ludwiś też spostrzegł go.
Opuścił mnie na ziemię. Podbiegł do chłopaka i uderzył go.
Napadnięty nie bronił się. Stał i płakał.
Ja nie lubię patrzeć, gdy ludzie biją ludzi lub zwierzęta.

Wiem, jak to boli! Później długo nie można chodzić. Nogi stają się słabe i drżące.

Pamiętam, jak uderzył mnie Józef…
Podbiegłam do Ludwisia. Złapałam go za rękę, drugą uczepiłam się ubrania płaczącego chłopaka. Prowadziłam ich ku pałacowi.
Spotkał nas tatuś Ludwisia.
— Co się stało? — zapytał.
Ludwiś milczał.
Przerażony chłopak płakał coraz żałośniej.
Ja rechotałam, opowiadając o zajściu.
Mówiłam, że bić nie można, bo to boli.
Nie rozumieli mnie.
Nareszcie Ludwiś odpowiedział:
— Uderzyłem tego chłopca. Kradł truskawki w naszym ogrodzie.
Tatuś Ludwisia patrzył surowo na synka.
— Bić człowieka — to hańba! — rzekł po chwili.
— Kradł… — wybełkotał synek.
— Mogłeś wytłumaczyć mu, że to — wstyd. Kradzież jest grzechem. Bić nie miałeś prawa!
— Więcej nigdy nie będę kradł! — drżącym głosem wyjąkał chłopak, który zrywał truskawki.
— Doskonale! Idź teraz do domu — rzekł do niego tatuś Ludwisia i dodał: — Małpka zrozumiała okrucieństwo i brzydotę twego postępku. Przywiodła was obydwóch na rozprawę. Widzisz, że szympansiczka stała się sędzią dla ciebie!
Ludwiś wziął mnie na ręce i ucałował moją główkę.
Tuliłam się do niego. Byłam bardzo szczęśliwa…
Wszyscy są zadowoleni ze mnie.
Zato zabawiałam ich i śmieszyłam przez cały wieczór…
Robiłam saltomortale. Powracam do dawnej wprawy! Później gwizdałam.

Z podwórza szczekaniem odpowiadały mi Filut i Nero.
Dzień zemsty.

Siedzieliśmy z Ludwisiem i jego siostrzyczką na brzegu małego jeziorka.
Lubię to miejsce. Przypominam sobie pierwszą wyprawę do dżungli.
Tylko tu niema hipopotamów i słoni.
Próbowałam opowiedzieć dzieciom o tych olbrzymach.
Niestety! Nic nie zrozumiały.
Po jeziorze pływa czółenko.
Żeby dostać się na drugą stronę, ludzie wchodzą do czółenka.
Później przebierają rękami po sznurze. Sznur uwiązany jest do dwóch drzew, rosnących na obydwóch brzegach.
Ludwiś wszedł do czółenka i popłynął.
Nagle z krzaków wyskoczył chłopczyk, którego pobił Ludwiś.
Rozmachnął się i cisnął kamień. Trafił Ludwisia w głowę.
Mój mały przyjaciel zatoczył się i wpadł do jeziora.
Krzyczał i co chwila znikał pod wodą.
Wynurzał się i znowu znikał.
Bił rękami i nogami o wodę. Szamotał się rozpaczliwie.
Ludwiś tonął. Dziewczynka z krzykiem biegła ku pałacowi.
Musiałam ratować przyjaciela.
Skoczyłam na sznur i szybko posuwałam się nad wodą.
Mocno trzymałam się rękami i nogami.

Nareszcie byłam tuż nad Ludwisiem.

Uczepiłam się nogami sznura i zwisłam nad wodą.
Wyciągnęłam obydwie ręce i rechotałam zachęcająco:
— Uh! Uh! Uh!
Chłopczyk z trudem podniósł rękę.
Złapałam go za rękaw i ciągnęłam ku sobie.
Był bardzo ciężki. Nie mogłam go udźwignąć.
Jednak utrzymałam go na powierzchni. Już nie zanurzał się więcej.
Krzyczał słabym głosem i ciężko oddychał.
Wkrótce przybiegli ludzie z pałacu. Wyciągnęli chłopaka i zdjęli mnie ze sznura.
Mamusia i tatuś Ludwisia całowali mnie i tulili do siebie.
Mówili tkliwemi głosami:
— Dobra, mądra małpeczka uratowała życie naszego synka!
Dawno już nie czułam się tak dobrze, jak tego wieczora.
Byłam szczęśliwa i dumna…
Odwdzięczyłam się moim przyjaciołom za dobroć!
Czuję, że mam w nich przyjaciół prawdziwych.
Nigdy nie zapomną o małej szympansiczce!
Chociaż ludzie wzięli ją do niewoli, ona kocha ludzi.
Nie wszyscy ludzie byli dobrzy dla niej, jak Zo-Zo i Pawełek, — mała Kaśka jednak nikogo nie nienawidzi.
Ona kocha wszystkich…

Dni nowej rozłąki.

Siostrzyczka Ludwisia zachorowała.
Rodzice wywieźli ją w góry. Wszyscy pojechali razem z nią.
Pałac opustoszał…
Oddano mnie do czasu ich powrotu sąsiadom.
Mieszkają w dużym domu w mieście.
Są tam tatuś, mamusia, mały chłopczyk i dziewczynka.
Poznałam te dzieci w pałacu. Nieraz bawiłyśmy się razem.
Jest to bardzo miły drobiazg. Grzeczne i dobre dziatki.
Tęsknię trochę do Ludwisia i małej jego siostrzyczki. Będę wyglądała ich powrotu…
Życie mam spokojne…
Mam nowego przyjaciela. Jest nim mały szary kotek.
Narazie przypomniał mi serwala. Serwala, który poranił „wujka“ Ori-Ori.
Serwal był duży i drapieżny.
Kotek Miluś — mały i potulny.
Kładzie mi się na kolanach i mruczy.
Gdy ciągnę go za ogonek, bije mnie łapką.
Nigdy jednak nie drapie i pazurków nie pokazuje.
Coprawda, to targam go leciutko, dla zabawy.
Gdybym nie rozruszała Milusia, to jadłby tylko i spał.
Straszny leniuch i śpioch z niego!

Dzień kłótni z Milusiem.

Dziś pokłóciłam się z Milusiem.
Pogniewaliśmy się na dobre.
Chodząc po domu, zajrzałam do największego pokoju.
Stoi tam dużo kwiatów i długa, czarna skrzynia.
Mamusia moich małych przyjaciół siada wieczorami przy tej skrzyni, otwiera ją i uderza w białe deseczki.
Skrzynia zaczyna wtedy wygrywać.
Bardzo pięknie gra!
Huczy, jak grzmot, grubym głosem; śpiewa, jak to robił niegdyś Pawełek podczas przedstawienia, lub dzwoni cieniutko, cieniusieńko.
Nie jest to ani katarynka, ani skrzypce.
Katarynka ma ochrypły głos. Skrzypce — śpiewny i tęskny.
Najlepiej lubię skrzypce. Te, na których grała Zo-Zo…
Dziwna to skrzynia!
Nareszcie dowiedziałam się, że ludzie nazywają ją fortepianem.
Aha!
Józef chciał nauczyć mnie grać na nim.
Moryc grał na fortepianie.
Myślę, że to bardzo trudne. Jakże może mała małpka, jak ja, wygrywać na takiej ogromnej skrzyni?!
Moryc musiał być duży i bardzo silny.
Nieinaczej!
W tym pokoju znalazłam Milusia.
Wiedziałam, że nie wpuszczano go tam.
Zakradł się pokryjomu.
Co on tu robi?
Nie spostrzegł mnie. Siedział z główką zadartą wysoko. Zielone oczka pałały mu.
Patrzył gdzieś do góry.
Koniuszek ogonka drgał mu.
Ujrzałam złotą klatkę. Siedział w niej żółty ptaszek.
Pięknie śpiewał. Nie widział zaczajonego Milusia.
Nagle kotek skoczył na firankę. Wdrapał się i zajrzał do klatki.
Usiłował łapką dosięgnąć ptaszka.
Biedaczek zaczął się miotać i ćwierkać rozpaczliwie. Miluś robił swoje.
Niedobry kotek! Czyż nie widzi, że ptaszek boi się go?!
Wskoczyłam na firankę i za ogon ściągnęłam Milusia.
Prychał na mnie, syczał, błyskał zielonemi oczkami i szczerzył ostre ząbki.
Nic nie pomoże, bratku! Dałam mu klapsa i gwizdnęłam przeraźliwie.
Kotek zemknął.
Stulił uszka i ogonek zgiął w pałąk.
Tego dnia nie podszedł do mnie.
Unikał…
Bał się spojrzeć mi w oczy.
Wstydził się swego niegodziwego napadu na ptaszka.
Bądź co bądź, Miluś trochę do serwala podobny!
Umie napadać… Ja tego nie lubię!
Już nie chcę z nim się zadawać…
Niech szuka sobie innych przyjaciół.
Naprzykład ciągle złego i ujadającego brytana.
Siedzi on w budzie, uwiązany do łańcucha.
Szczeka i rzuca się na wszystkich. Ujada w dzień i w nocy.
Ma przykry charakter. Jest brutalny, zaczepny i źle wychowany.
Nazywają go psem łańcuchowym.
Chociaż jest zły i brzydki, żałuję go bardzo.
Żałuję dlatego, że ciągnie za sobą ciężki, żelazny łańcuch.
Tak, jak biedny, duży Aka, spotkany w podróży.
Biedaczek — brytan też jest w niewoli.
Może i on myśli, że lepiej jest nie żyć, niż słyszeć ciągle dzwonienie łańcucha.
Chciałabym go pogłaskać, lecz szczerzy kły i warczy groźnie…
Bardzo go żałuję, lecz boję się tego biedaka…
Boi się go też Miluś. Zgina grzbiet, podnosi ogon i syczy…
Bez śmiechu nie mogę patrzyć na niego.
Cha! cha! cha!

Dzień niebezpiecznej przygody.

Moi mali przyjaciele urządzili dziś niezwykle wesołą zabawę.
Rodziców nie było w domu.
Chłopczyk rzekł do dziewczynki:
— Zabawmy się w Indjan!
— Doskonale! — odpowiedziała natychmiast.
Zaczęli się ubierać. Nałożyli sobie na głowy jakieś pióra, naczepili na siebie skrawki różnobarwne. Uzbrojeni w łuki, zaczęli czołgać się po podłodze, kryć się za kanapę i fotele.
Siedziałam na krzesełku i przyglądałam się z ciekawością zabawie.
Dzieci strzelały z łuku.
— Zabiłem ogromnego bizona! — krzyknął chłopczyk.
— A ja pumę! — wtórowała dziewczynka.
Nic nie widziałam. Strzały trafiały w krzesełka lub ścianę.
Zabawa trwała długo. Nareszcie chłopczyk rzekł:
— Urządźmy teraz taniec dzikich Komanczów.
— Jak się to robi? — spytała siostrzyczka.
— Zapalimy ogień i będziemy skakali przez płomienie!
— Bardzo będzie wesoło! — klasnęła w dłonie dziewczynka.
Chłopczyk przyniósł butelkę z jakąś wodą i dużo, dużo papieru.
Wylał na papier całą wodę z butelki.
Po chwili w ręku chłopaka błysnęła zapałka.
Coś huknęło, aż okna zadrżały.
Buchnął płomień. Szybko biegł po pokoju. Już zaczęła się palić serweta, leżąca na stole i krzesełko. Ogień rozchodził się na wszystkie strony.
Dzieci krzyczały i miotały się. Nie mogły ani ukryć się, ani wybiec z pokoju.
Pomiędzy niemi i drzwiami szalał płomień i machał czerwonemi płachtami.
Zrobiło się gorąco. Trochę więcej, niż w dżungli w południe.
Trzeba było myśleć o ucieczce.
Ale cóż będzie z dziećmi? Przedewszystkiem musiałam je ratować.
Przeskoczyłam z krzesełka na fortepian.
Złapałam dziewczynkę za włosy i ciągnęłam do siebie.
Wgramoliła się, blada i drżąca.
Za jej przykładem poszedł chłopczyk.

Ogień tymczasem zbliżał się do miejsca, gdzie przed chwilą stały dzieci.

Bardzo to złe zabawy z wodą, która się pali.
Odbiegłam na sam koniec fortepianu. Rozpędziłam się z całej siły i skoczyłam.
Jak ptak przeleciałam nad płomieniami. Poczułam ból w rękach i na piersi.
Wpadłam z krzykiem do pokoju służącej.
Schwyciłam ją za suknię i ciągnęłam za sobą.
Służąca, ujrzawszy ogień, podniosła trwogę.
Zbiegli się ludzie…
Przynoszono kołdry, poduszki, kobierce.
Rzucano to wszystko w ogień. Wkrótce zgasł.
Uratowałam swoich przyjaciół!
Uczyniłam to, bo lubiłam ich.
Teraz już nie lubię…
Zmieniłam się dla nich odrazu, w jednej chwili.
Po powrocie rodziców do domu, wszyscy się zebrali w opalonym, zniszczonym pokoju.
— Jak się to stało? — pytał tatuś.
Dzieci milczały.
Służąca opowiedziała, że małpka przybiegła i pociągnęła ją na pomoc.
— Małpka? — powtórzył tatuś. — To może ona stłukła butelkę z benzyną i podpaliła? Przecież umie używać zapałek. W cyrku paliła fajkę i zapalała ją sama.
— Tak… to małpka zrobiła… — wyjąkał chłopczyk.
Niewdzięczne, niedobre dziecko!
Kłamało i swoją winę składało na niewinną małpkę. Na mnie, która uratowała im życie!
Nie bałam się kary.
Wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego.
O, nic złego! Popaliłam sobie włosy na ciele. Bolała mnie sparzona ręka…
Stanęłam w obronie słabszych w chwili niebezpieczeństwa.
Ja — mała Ket, Kaśka, córka bohaterskiego Rru, wodza ludku szympansiego.
Nikogo i niczego się nie bałam!
Byłam niewinna i spełniłam swój obowiązek.
Ratowałam przyjaciół. Przyjaciół, którzy mnie zdradzili.
Nic to! Ja uczyniłam to, co kazało mi moje serce.
— Trzeba wziąć ją na łańcuch — rzekł tatuś moich niewiernych przyjaciół.
Łańcucha nie znaleziono. Uwiązano mnie w korytarzu na sznurku.
W nocy przegryzłam go i przez okno wyskoczyłam do ogrodu.
Uciekłam…
Piszę to, siedząc w lesie.
Jestem głodna. Nie czuję się jednak nieszczęśliwą.
Pamiętam, że gdy Ori-Ori obronił nas przed serwalem, stary Ngu-Ngu i dziadziuś Bo-Bo nazwali go szlachetnym.
Wiem teraz, że jestem szlachetna!
To jest ważniejsze od wszystkiego. Od sławy, smacznych bananów i cukierków. Od miękkiego łóżeczka. Od pięknego pałacu.
Jestem głodna i zziębnięta, lecz jestem szlachetna.

Szlachetność — to grunt!
Dni samotne.

Bardzo dawno nie pisałam.
Nie miałam papieru i ołówka. Ba! Nie miałam nic do jedzenia.
Byłam głodna pięć dni i sześć nocy!
Ukrywałam się w lesie. Nareszcie postanowiłam pójść do osady.
Widziałam ją zdaleka z drzew. Podnosiły się nad nią słupy dymu.
Wyszłam na drogę.
Wlokłam się pomału. Z głodu straciłam siły.
Nagle ujrzałam dwóch ludzi.
Przyglądali się mi ze zdumieniem.
Podeszli do mnie. Podałam im rękę.
Przywitali mnie z uśmiechem.
— To pewno ta szympansiczka, której poszukują! Czytałem w dziennikach, — rzekł nieznajomy.
— Zaraz dowiemy się — powiedział drugi i zawołał:
— Kaśka!
— O-o-o-o! — zarechotałam.
Byłam zdziwiona, że zna moje imię.
— Tak, to ona! — wykrzyknęli.
Wzięli mnie i ponieśli do osady. Nakarmiono mnie i ułożono na poduszce. Spałam długo i mocno.
Śniła mi się dżungla, jezioro z hipopotamami i Ori-Ori, goniący brunatną małpę.
Obudziłam się z radosnym śmiechem.
Znowu nakarmiono mnie i dano wody.
Później jeden z nieznajomych wziął mnie na ręce i wyszedł z domu.
Wsiedliśmy do wagonu.
Jechaliśmy długo…
Koła wybijały miarowo:
— Ta-tata, ta-tata!
Znowu unosi mnie życie!
Nie wiem, dokąd?
Tak, jak babcię I-So unosił duży, czarny ptak.
Dokądś daleko… Tam, gdzie się kłębiła mgła nieznana.
Nie wiedziałam, czy była promienna, świetlana, czy mroczna, jak tumany zimowe nad sawanną.



ROZDZIAŁ III.
POWRÓT MAŁPKI.
Dni szczęśliwe.

Nie mogę pisać bez łez. Są to łzy szczęścia.
Przywieziono mnie do Zo-Zo.
Zo-Zo i To poszukiwali mnie długo.
Nakoniec oddano mnie moim kochanym opiekunom.
Krzyczałam z radości, płakałam, całowałam ich, padałam do nóg i lizałam stopy.
Chyba nie cieszyłabym się bardziej, ujrzawszy nagle Bo-Bo, Ori-Ori i dżunglę. Obiegłam cały dom.
Wszystko było na dawnem miejscu.
Szafa stała tam, skąd spłoszyłam złodzieja.
Stół, przy którym pisze To, pozostawał wpobliżu okna.
Kanapa, fotele, krzesełka, stoliki nie zmieniły miejsca.
Na ścianie błyszczało lustro.
Nad kanapą wisiał zegar. Tak samo zgrzytał, szczękał i dzwonił.
Nie bój się, nie dotknę już ciebie. Wiś sobie, zegarku, spokojnie i odliczaj swoje: Tik-tak. Tik-tak!
Znalazłam w kąciku swój koszyczek…
Chciałam położyć się w nim. Nie zmieściłam się jednak. Podbiegłam do lustra i przyjrzałam się sobie.
O, jakżeż urosłam przez ten czas!
Jestem już tak duża, jak Aka, połknięty przez plamistego węża nad małą rzeką.
Spostrzegłam, że mam bardzo smutne, zamyślone oczy.
Na czole zjawiły się zmarszczki.
Pewno dlatego, że dużo płakałam. A może myśli ciężkie i niewesołe wycisnęły swoje ślady?
Przeszły po mnie, stąpając ciężko, niby słonie.
Przecież słonie też pozostawiają ślady na sawannie…
Nie chcę już myśleć o tem, co było takie smutne i przykre!
Jestem znowu szczęśliwa. Chcę być wesoła i widzieć zawsze uśmiech na twarzy Zo-Zo i To.
Ucieszyli się z mego powrotu. Mieli łzy w oczach. Tulili mnie do siebie, mówili do mnie pieszczotliwie: „Kasiuchna nasza! Mała biedna małpeczka!“
Nigdy im tego nie zapomnę.
Nie wychodzą z domu. Dziś słyszałam, jak Zo-Zo mówiła do kogoś:
— Przepraszam, że nie przyszłam. Kasiuchna nasza powróciła. Musimy się nacieszyć nią. Takie to miłe, kochane stworzonko!
Dobrze mi jest u moich opiekunów!

Dzień rzewnych wspomnień.

Dziś To przeglądał mój pamiętnik.
Uważnie badał każdy skrawek papieru.
Widząc, że patrzę na niego, złożył wszystko w jedną kupkę. Owinął w papier i związał sznurkiem.
Popatrzył na mnie porozumiewawczym wzrokiem i spytał:
— Kasiuchna, czy mogę to schować?
— Ah! Ah! Ah! — zarechotałam radośnie.
Tyle kłopotu miałam z noszeniem i przechowywaniem pamiętnika. Teraz będę o niego spokojna.
To wyjął z pudełka związane kawałeczki kory. Przyłączył je do paczki.
Mój stary dziennik!
Zaczęłam pisać go w klatce. W osadzie białych ludzi. Dokoła niej szumiała dżungla.
Mojej pracy nad pamiętnikiem przyglądała się towarzyszka niedoli — małe małpiątko.
Jakżeż dawno to było!
Co się dzieje z małpiątkiem? Czy urosło? Może stało się natrętnym „Długim Pyskiem“?
Te kawałki kory pochodzą z drzewa mojej ojczyzny…
Rośnie ono w dżungli. Koronami swemi dąży ku niebu, ku słońcu. Wśród jego konarów fruwają połyskujące, szafirowe drozdy, barwne ptaszki, niewiększe od motylków.
W szczelinach gałęzi i pnia czają się duże, kosmate pająki.
Pełzają tam zielone i czerwone jaszczurki.
W gąszczu dżungli rozlega się głuche rechotanie szympansów.
Częściej — skrzeczenie zielonych, brunatnych i czarnych małp.
Dżungla! Dżungla!
Chciałabym usłyszeć raz jeszcze jej głos.
Wciągnąć całą piersią wonny powiew wiatru.
Ujrzeć olbrzymie baobaby o poskręcanych i poplątanych konarach.
Skoczyć z nich na giętką lianę. Przelecieć nad mrokiem, panującym pod drzewami. Przerzucić się na wysmukłą, dumną palmę.
Zdaje mi się, że widzę połyskujące w słońcu jej twarde, pierzaste liście.
Myślałam i marzyłam długo o dżungli, górach i szympansach kochanych, dalekich.
Może dlatego, że ujrzałam korę dżungli.
A może?..
Tak! Tak! Dlatego, że Zo-Zo grała na skrzypcach, rzewnie i słodko.

Dzień małej przygody.

Usłyszałam głos Zo-Zo. Mówiła w pokoju To.
Pobiegłam do niej.
Być może, wołała na mnie? Może jestem potrzebna jej?
Weszłam i zdumiałam się.
W pokoju nie było nikogo.
Zo-Zo rozmawiała sama z sobą.
To zabawne i niezrozumiałe!
Przyciskała do ucha czarną trąbkę i mówiła.
Zakradłam się cicho. Bez szmeru wskoczyłam na krzesełko.
Uważnie słuchałam i przyglądałam się.
— O-o-o-o! — zarechotałam cichutko, bo nie rozumiałam, dlaczego Zo-Zo rozmawia. Przecież w pokoju niema nikogo?
Zo-Zo zrozumiała moje zdziwienie.
Wzięła mnie na ręce, przycisnęła do ucha trąbkę.
Posłyszałam głos. Poznałam go nawet. Mówiła miła pani, do której służąca miała mnie zanieść. Wtedy, gdy w drodze do niej porwał mnie rudy Wróbel…
— O-o-o-o! — zawołałam głośno.
Zo-Zo posadziła mnie na krzesełku. Rozmawiała dalej.
Zaczęłam się kiwać i myśleć uporczywie.
Jak to mogło się stać? Miła pani jest duża.
Teraz siedzi w małej czarnej trąbce i mówi.
Czuje się, z pewnością, dobrze. Myślę, że — tak, bo śmieje się wesoło…
— O! — krzyknęłam najgrubszym głosem.
Podniosłam przytem obie ręce do góry.
Oznaczało to najwyższe zdumienie.
Taki ruch robiły szympanse, słuchając opowiadania Ngu-Ngu o jego życiu w klatce.
Tak samo rechotała i podnosiła ręce mamusia.
Robiła to wtedy, gdy gadatliwa Hara-Ua trajkotała o swoich przygodach.
Zajrzałam do trąbki. Z jednego końca. Później z drugiego. Wewnątrz ciemno. Nic nie widać.
A miła pani wciąż mówiła.
Chwilami bardzo głośno, to znów cicho.
Ledwie słyszałam jej głos. Był niby brzęczenie muchy.
Jakie to wszystko niezwykłe i zagadkowe!
Tego chyba nigdy nie widział nawet Ori-Ori?
Zo-Zo śmiała się, patrząc na mnie.
Postanowiłam zbadać sprawę.
Gdy Zo-Zo wyszła, porwałam trąbkę.
Przycisnęłam ją do ucha.
Jakaś pani krzyknęła głośno:

— Hallo! Hallo!

— Ah! Ah! Ah! — zawołałam ucieszona.
Myślałam, że odzywa się miła pani. Bardzo ją lubię. Zo-Zo nazywa ją — Jadwinią. Ma taki przyjemny głos. Przypomina mi skrzypce Zo-Zo.
— Hallo! Hallo! — posłyszałam znowu.
W głosie brzmiało zniecierpliwienie.
— O-o-o-o! — zarechotałam zdumiona i zaniepokojona trochę.
— Hallo! Proszę nie robić głupich żartów przy telefonie. Hallo! Hallo! — już z gniewem krzyknęła pani, ukryta w trąbce.
— Uh! Uh! Uh! — mruczałam, nastraszona krzykiem.
— Idjota! — wrzasnęła pani z trąbki.
Coś szczęknęło przeraźliwie, aż w uchu zadzwoniło.
— Uh! Uh! — powtórzyłam.
Chciałam rzucić trąbkę. Jednak przypomniałam sobie, że siedzi w niej miła pani i inna, która się gniewa. Mogłyby się potłuc, gdybym tak rzuciła trąbkę.
Położyłam ją ostrożnie na stole. Zeskoczyłam z krzesła.
Długo siedziałam pod stołem i myślałam:
Jak wlazły aż dwie panie do małej czarnej trąbki?
O, ludzie wszystko mogą!
Chciałabym wiedzieć, co znaczy „telefon“, „idjota“ i „hallo“?

Dzień wojny, w której zostałam zwyciężona.

Pojechaliśmy dzisiaj wszyscy za miasto.
To mówił, że jedziemy na wieś.
Mieszka tam miła pani z córeczką.
Bardzo byli nam radzi. Odrazu dostałam banan.
Patrzyłam na miłą panią.
Myślałam i mruczałam pod nosem:
— Jak to ty, kochaneczko, włazisz do małej trąbki? Naucz mnie!
Janeczka (tak się nazywa córeczka miłej pani) zaprowadziła mnie do ogrodu.
Odrazu spostrzegłam duże, żółte gruszki.
Wisiały na wysokich drzewach.
Wdrapałam się na najbliższe. Rechotałam głośno:
— Ah! Ah! Ah!
Zerwałam gruszkę i zajadałam ze smakiem.
Janeczka wlazła za mną. Usadowiła się na gałęzi i też jadła.
Zeskoczyłam na ziemię i pobiegłam w głąb ogrodu.
Ujrzałam nagle kilka małych domków. Stały na zielonej łące w cieniu krzaków.
Zabawne, miłe domki. Czerwone, zielone, niebieskie i białe.
— Być może, mieszkają w nich małpki? — pomyślałam.
Podbiegłam i zajrzałam do małego otworu.
We wnętrzu domku było ciemno. Huczało tam coś.
Przed otworem leżało dużo żółtego pyłku.
Poczułam nagle, że palce moje kleją się.
Zaczęłam je lizać.
Coś bardzo wonnego i słodkiego?!
Musiałam spróbować, bo było bardzo smaczne.
Wsunęłam rękę do otworu i szperałam.
Nagle coś ostrego wpiło mi się w rękę. Krzyknęłam z bólu.
Z otworu tymczasem zaczęły wylatywać duże, brunatne i rude muchy. Huczały i brzęczały dokoła.
Jedna dźgnęła mnie w czoło. Druga wpiła się w ucho.
Wrzeszcząc wniebogłosy, zmykałam.

Muchy goniły mnie i kłuły…

Dobiegłam do Janinki. Ukryłam się w fałdach jej spódniczki.
Muchy wciąż brzęczały i huczały.
Jakaś najzłośliwsza z nich dojrzała moją odsłoniętą piętę.
Nie mamy na nich włosów. Ukłuła mnie.
Ból był tak straszny, że zapłakałam.
Doprawdy, nie mogłam wytrzymać.
Po chwili zaczęła krzyczeć Janinka. Machała rękami i uciekała z płaczem i jękiem.
Podążyłam za nią, utykając na lewą nogę.
Nie mogłam stopnąć na piętę.
Dopiero przed samym domem muchy przerwały pościg.
Wbiegłyśmy do pokoju. Wszyscy porwali się z miejsc.
— Boże! — wołały Zo-Zo i miła pani. — Do czego jesteście podobne?
— To je pogryzły pszczoły. Janeczka i „Kaśka“ musiały zajrzeć do ula, — rzekł To.
— A tak! — zawołała miła pani. — Mamy w ogrodzie pasiekę.
Rozpoczęło się ratowanie nas. Obmyto nam twarze, ręce i nogi. Wyciągnięto żądła much. Robiono okłady z ziemi. Smarowano czemś białem. Obwiązano płachtami.
Mogłam patrzeć tylko jednem okiem.
Zbliżyłam się do lustra.
Nie poznałam siebie! Byłam opuchnięta i czerwona, zupełnie czerwona.
Cóż nas pogryzło tak straszliwie: pszczoły, ul czy pasieka?
Ho! Ho! To dopiero złe muchy.

Dni bez troski.

Trzy dni byłam niezdrowa.
Trzęsło mnie. Czułam ogień w głowie, rękach i w pięcie. Nie mogłam jeść. Zato piłam bez przerwy.
Ale wszystko już minęło.
No! No! Niema co mówić. Pięknie ozdobiły nas te rude muchy!
Dziś próbowałam nowych potraw. Nie znałam ich.
Są to małe czerwone kulki z zielonemi listkami.
Trochę szczypią język, ale są wyborne.
To nazwał je rzodkiewkami.
Bardzo mi smakowały. Rechotałam długo: ah! ah! ah!
Drugie było zupełnie inne.
Coś białego i kwaśnego. Długie kawałeczki, niby trawa, niby — nie…
Zwęszyłam to na stole i wyciągnęłam rękę. Prosiłam, aby mi dano.
— Chcesz kiszonej kapusty? — ze zdziwieniem zapytała Zo-Zo. — Przecież tego nie jadłaś w dżungli?
Bardzo dobra ta kiszona kapusta.
Nie mogłam się oderwać od niej.
Zwykle jadam owoce i kaszkę.
Jem je z miseczki łyżeczką.
Mam własną miseczkę i swoją łyżeczkę.
Poznaję je zdaleka.
Jeżeli służąca podaje mi inną łyżeczkę, wołam:
— O-o-o-o!

Wtedy daje mi moją.
Siedzę na krzesełku przy stole obok Zo-Zo.

Służąca zawiązuje mi na szyi serwetę.
Nigdy nie brudzę jej i nie zalewam.
Nie napieram się przy stole. Siedzę cichutko i czekam, aż podadzą mi moją miseczkę z kaszką, lub talerzyk z obraną pomarańczą.
Wtedy rechoczę z wdzięcznością:
— Ah! Ah! Ah!
Po jedzeniu całuję w rękę Zo-Zo i To.
To też całuje Zo-Zo w rękę.
Nauczyłam się tego od mego opiekuna.
Po obiedzie przechodzimy do pokoju To.
Pijemy kawę. Zo-Zo i To — czarną, ja — białą.
Lubię kawę z mlekiem i z cukrem.
Po kawie kładę się na kanapie i zasypiam…
Po wypoczynku, trochę figluję, piszę, lub słucham gry Zo-Zo.
Wieczorem zjadam miseczkę kaszki. Biegam i bawię się z To, lub z panami i paniami, które przychodzą do nas.
Mam wśród nich przyjaciół.
Przed snem kąpię się w wanience.
Zo-Zo na noc wkłada na mnie długą białą koszulkę.
Sypiam w łóżeczku.
Lubię być dobrze otulona kołderką.
Żądam, żeby łóżeczko przykryto płachtą.
Zdaje mi się wtedy, że widzę nad sobą strzechę naszej chatki, na wierzchołku wysokiego drzewa.
Przed zaśnięciem dostaję codzień przysmak. Kawałeczek pomarańczy lub gruszki. Czasami winogrona…
Śpię spokojnie. Wstaję razem z Zo-Zo. Lubię przychodzić do jej łóżka. Dokazuję tam straszliwie.
Chodzę na rękach, fikam koziołki, śmieję się głośno.
Bardzo wesoło mi wtedy!

Dni zimowe.

Znowu czuję zimno.
Już nie wychodzę z domu. Za oknami latają białe muszki. Padają na domy i ulicę. Wszystko dokoła staje się białe. Niby puchem białym okrywają się drzewa.
Strach i smutek ogarniają mię wtedy.
Siedzę przytulona do Zo-Zo.
Lubię pić gorącą kawę z mlekiem.
Nie mogę przełknąć nic zimnego.
Najlepiej czuję się w wanience i w łóżeczku.
Dwa razy bolało mnie gardło. Nie mogłam łykać.
Przychodził dobry pan. Zaglądał mi w gardło i smarował czemś słodkiem i trochę gryzącem.
Ból ustawał.
Całowałam za to ręce dobrego pana.
To nazywa go doktorem.
Może on jest tem, czem była w dżungli staruszka I-So?
Lekarką?
Bardzo dobry pan.
Coraz częściej bolą mnie nogi.
Moje biedne nogi, które drżały i nie miały siły po uderzeniu kija starego Józefa…
Chodzę teraz z trudem.
Wolę skakać z podwiniętemi nogami, opierając się na rękach.
Tak mniej boli.
Nie fikam już koziołków i nie dokazuję.
Mam zbolałe ciało. Słaba jestem.
Czasami czuję wielki smutek.
Ale Zo-Zo i To są tacy dobrzy dla mnie!
Pieszczą mnie i kochają bardzo.
Gdy wychodzą — płaczę i wołam:
— Uh! Uh! Zostańcie ze mną.
Nie śpię i czekam na nich.
Poznaję, gdy dzwonią przy wejściu do domu. Słyszę ich kroki zdaleka.
Wykrzykuję radośnie:
— Ah! Ah! Ah!
Witam ich wiernem, wdzięcznem sercem.
Sercem małej szympansiczki, która umie kochać…

Dni rozmyślań.

Mam dużo zabawek.
Czerwoną piłkę w żółte paski. Laleczkę — malutką dziewczynkę w niebieskiej sukience.
Miała bystre czarne oczka.
Jednak tak często ją całowałam, że zlizałam oczka.
Mam małpkę na sznurku… Tej zabawki nie lubię!
Małpka ma wyłupiaste oczy i robi niepotrzebne ruchy.
Nic nie mówi i sama nie chce się ruszać.
Muszę ją szarpać za sznurek, wtedy dopiero porusza nóżkami i ogonkiem.
Bardzo niemądra małpka!
Zato lubię grzechotkę i białego niedźwiadka.
Niedźwiadka całuję w sam nos.
Spogląda na mnie chytrze i wyciąga łapki.
Gdy tarmoszę go, mruczy cichutko.
Grzechotkę wkładam sobie w pyszczek.
Zdaje mi się wtedy, że palę fajkę.

Tak robiłam, gdy nazywano mnie „drugim Morycem“ i „wielką artystką“.

Myślę często nad tem, poco ludzie trzymają w niewoli ptaki i zwierzęta?
Źle im jest w niewoli.
Mnie jest bardzo dobrze z Zo-Zo, a mimo to czuję się chora i słaba.
Bo nie widzę dżungli. Bo za oknem latają białe muszki.
Bo na domach leży biały puch.
Drzewa stoją nagie. Wszystkie liście spadły dawno.
Czarne gałęzie ciągną się rozpaczliwie ku szaremu, ponuremu niebu.
Smutno jest na świecie w zimie.
Poco ludzie biorą nas do niewoli?
Mogą zrobić dla siebie małpki, słonie, niedźwiadki i ptaszki z drzewa i żelaza. Są zupełnie podobne do żywych zwierząt.
Zato te zabawki nie płaczą, nie tęsknią i nie chorują. Nie myślą i nie szepcą:
— Jacy wy źli jesteście, ludzie! Pozbawiliście nas wolności, zdrowia i radości.

Ludzie nie słyszą, że ptaszki i małpki robią im wyrzuty. Wszystkie zwierzęta w niewoli myślą tak.

Póki są młode — nie czują krzywdy, wyrządzonej im przez ludzi. Zabawiają je różne rzeczy nieznane, pociągają łakocie.
Gdy stają się starsze, ogarnia je rozpacz.
Rozpacz, że niema końca niewoli…
Wtedy są złe i niepokorne. Ptaszki przestają śpiewać. Małpki nie jedzą, chorują, nie śmieszą ludzi, czasem nawet drapią ich. Słonie łamią klatki. Lwy i niedźwiedzie stają się niebezpieczne. Rzucają się na ludzi i rozszarpują ich. Opowiadał mi o tem Pawełek, gdyśmy szli do cyrku na pierwszy występ…
Dlaczego ludzie nie pomyślą, jakby im było źle w niewoli u małp lub lwów?
Jakby się bali, tęsknili i rozpaczali?
Czasami myślę, że lepiej jest zabić, niż pozbawić wolności… Niewola jest straszną, okrutną męką!…
Zaczynam rozumieć, co chciał powiedzieć sędziwy dziadziuś, Bo-Bo, mówiąc:
— Ludzie mają swoje życie, szympanse — swoje.
My nie chcemy ani dużych domów z kamienia, ani pociągów, ani aut, ani trąbki, która sama gada. My chcemy tylko naszej dżungli. To tak mało! Pocóż ludzie nawet tego pozbawiają nas?

Dzień pożegnania.

Nie pisałam oddawna.
Wciąż jestem chora. Gardło, nogi i serce…
Wszystko to boli mnie, bardzo boli.
Czuję ciągły chłód. Dokuczliwy, męczący.
Tęsknię i słabnę z każdym dniem.
Zima minęła…
Nie latają już za oknem białe płatki i muszki.
Drzewa wystroiły się w świeże, jasno zielone liście. Niektóre okryły się białem i różowem kwieciem.
Słonko przygrzewa coraz mocniej.
Jest ono blade i słabe w mieście…
Słabe, jak ja… I tęskne, zamyślone, jak ja.
Nic już nie cieszy mnie i nie raduje.
Niczego nie pragnę. Nigdzie nie dążę.
Siedzę w kąciku i kiwam się, kiwam.
Po nocach siadam w łóżeczku i znów kiwam się do świtu.
Nie wiem nawet, o czem myślę.
Zdaje się, że wcale nie myślę.
Żyję dlatego, że Zo-Zo każe mi żyć.
Myję się i ubieram, bo Zo-Zo zmusza mnie do tego.
Nie mogę tylko jeść. Nic mi nie smakuje. Nie czuję głodu.
Czuję tylko chwilami, że ktoś staje za mną.
Słyszę lekki szmer oddechu i cichy szept.
Kto tam stoi? Kto szepce?
Dziś Zo-Zo długo grała. Zegar wydzwonił północ…
Zo-Zo grała cicho. Czasami dźwięki były podobne do szelestu, do westchnienia, do szeptu…
Słuchałam… Słuchałam…
Gdy skrzypce łkać zaczęły, poruszyłam się i usiłowałam stanąć.
Z trudem i bólem, lecz mogłabym jeszcze chodzić.

Gorzej było z sercem.
Biło tak gwałtownie i nierówno. Chwilami zdawało się, chciało rozsadzić pierś. Wtedy otwierałam pyszczek i chciwie wciągałam powietrze…

— Tak! Tak! — myślałam. — Rozumiem, że muszę już odejść. Odejść na zawsze.
Rozumiałam, że stoi za mną cała gromada szympansów. Niewidzialne tłoczyły się dokoła.
Mamusia, ze strzałą w boku, bohaterski, mocarny Rru, dziadziuś Bo-Bo, mrużący oko Ori-Ori, babcia I-So, ciotka Hara-Ua, stary, poważny Ngu-Ngu, mały Aka z nad małej rzeki i ten drugi — na łańcuchu…
Stoją i szepcą:
Powracaj! Powracaj!
Do ich głosów wrywa się poszum dżungli, plusk fal, świergot i krzyki zielonych papug i szafirowych drozdów, ryk hipopotamów i słoni, rechot czarnych i brunatnych małpek:
— Powracaj! Powracaj!
Wzdycha, szeleści trawą i trzcinami ziemia, z której wysoko wybujały potężne mahonie, pokraczne baobaby, pierzaste palmy i okryte owocami papaje:
— Powracaj! Powracaj, mała, biedna, zbłąkana Ket!
Tak! Tak! Muszę odejść stąd na zawsze.
Jakże odejdę? Czy tak, jak sędziwa, pochylona do ziemi I-So?
Czy tak, jak uczynił to najmądrzejszy z szympansów, na cały świat sławny Moryc?
Długo całowałam Zo-Zo. Pieściłam i lizałam jej ręce. Dziękowałam za jej dobroć, za wielką dobroć.
Ona nie jest winna, że ja nie mogę dłużej pozostać z nią.
Przecież one wołają niemilknącemi głosami:
— Powracaj! Powracaj!
One — szympanse, dżungla, ptaki, rzeka, góry, ciepłe morze, płonące słońce!
Obejmowałam i przyciskałam się do To. Rechotałam cichutko. Mówiłam, że pozostawiam mu swój pamiętnik.
Nie mogłabym przecież zabrać go ze sobą?
— Dobranoc, Kaśka! — powiedziała Zo-Zo i zgasiła lampę.
Odpowiedziałam jej jednem słowem:
— Żegnaj…
Całą noc siedziałam i wyglądałam czarnego ptaka.
Nastał świt; nie przyleciał czarny ptak. Nie chciał zabrać mnie ze sobą.
Postanowiłam dotrzeć do morza…
Popłynę, jak sławny Moryc (przecież dyrektor cyrku nazywał mnie „drugim Morycem“). Popłynę daleko, tam, gdzie za zasłoną słonecznej mgły szumi moja dżungla, kiwa zielonemi koronami drzew, wyciąga do mnie ramiona i woła:
— Powracaj, mała, biedna, zbłąkana Ket! Powracaj!
Dziś odejdę stąd na zawsze.
Żegnajcie wszyscy! Wszyscy, dobrzy jak Zo-Zo, i źli — jak piegowaty drab, który pierwszy dał mi szczutka w nos.
Żegnajcie wszyscy!…


∗             ∗

Kasiuchna odeszła od nas 11 kwietnia 1926 roku. Szukaliśmy jej długo, bardzo długo. Jednak ślad po niej zaginął.
Teraz po roku dowiedzieliśmy się, że widziano ją na Atlantyku z holenderskiego okrętu „Kilstroom“.
Widziano małą, czarną szympansiczkę. Płynęła szybko na południe. Wyrzucała rączki z wody i wylatywała na czuby spienionych fal. Odpływała coraz dalej.
Znikała we mgle złocistej, różowej…
Nikt nie wie, czy dopłynęła do ojczyzny dobra Kasiuchna, szlachetna szympansiczka, córka bohaterskiego Rru? Nie wiemy, czy powitała ją szumem radosnym pełna oparów i tajemnicy dżungla? Czy wybiegł na spotkanie powracającej — biednej, zbłąkanej małpki cały ludek szympansi: sędziwy Bo-Bo, poważny Ngu-Ngu, gadatliwa Hara-Ua, potężny wódz Kyr, figlarny Ori-Ori i tłum innych, którzy z za morza wołali i w dzień i w nocy:
— Powracaj! Powracaj, mała Ket!






  1. Melony, rosnące na drzewie Papaya carica.
  2. Rośliny, zawierające w swych korzeniach dużo krochmalu, jak ziemniaki.
  3. Małpy babuiny.
  4. Step, porośnięty wysoką trawą i przecięty gajami.
  5. Małe zwierzątko, które niektórzy francuscy zoologowie zaliczają do lemurów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.