Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Ignacy Prądzyński
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ignacy Prądzyński |
Pochodzenie | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX |
Wydawca | Marya Chełmońska |
Data wyd. | 1903 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Wdziejach dawniejszych i nowszych kraju naszego nie brakowało wybitnych wojowników. Acz z natury swej głęboko pokojowy, Naród Polski, przez warunki geograficzne i historyczne postawiony w konieczności ciągłego wojowania, wykazał w tym kierunku wysokie uzdolnienie i przez długie wieki wydawał obok świetnych żołnierzy dobrych, a nieraz znakomitych wodzów. Był też na polu wojskowem narodem samodzielnym i twórczym. W wiekach XV, XVI i XVII wytworzył własną strategię i taktykę, które potrzebom czasu odpowiadały wybornie, a nieraz lepiej od strategii i taktyki narodów zachodnich; lepiej widocznie, skoro, pomimo dochodzącej niekiedy do śmieszności dysproporcyi liczebnej, wojsko polskie biło na głowę nietylko Tatarów, nietylko Turków, ale i mających bardzo dobrą organizacyę wojskową Kozaków, i «niezrównanych» Szwedów. Jeżeli w wieku XVIII Polska pod względem organizacyi swojej siły zbrojnej tak daleko poza innemi krajami pozostała, to z powodu zaniku cnoty nie wojennej, lecz obywatelskiej. Liczne klęski, któreśmy w tym wieku ponieśli były wynikiem nie zmniejszenia się wartości wojska, lecz tego, żeśmy, właściwie mówiąc, wojska prawie wcale nie mieli. Dowiodły tego wojny legionów, Księstwa Warszawskiego, wreszcie rok 1831, które do mnogich dawnych nowe, świetniejsze jeszcze może, dorzuciły laury.
„Jest w charakterze plemiennym polskim «virtus militaris». Dla tego też Polska wytworzyła własny, oryginalny typ wojownika, zarówno żołnierza, jak i wodza. Ten ostatni daje się podzielić na dwie kategorye: do pierwszej, liczniejszej należą tacy, w których przeważają zdolności taktyczne. To tacy, jak Herburt, Mielecki, Książę Jeremi Wiśniowiecki, Stanisław Rewera Potocki, Czarniecki, król Jan III, Kazimierz Pułaski, książę Poniatowski, Chłopicki. Nie zbywa im i na zdolnościach strategicznych, niektórzy z nich umieją wygrywać nie tylko bitwy, ale i wojny. Jednak zdolności taktyczne przemagają. Ci wodzowie — to ludzie, których wartość przedewszystkiem ujawnia się przed frontem, w których działalności punktem kulminacyjnym jest atak. Drugą, mniej liczną kategoryę stanowią wodzowie tacy, jak Tarnowski, Żołkiewski, Chodkiewicz, Koniecpolski. Jak wodzom pierwszej kategoryi na strategicznych, tak im nie zbywa na zdolnościach taktycznych, ale jak tamci przedewszystkiem taktykami, tak ci są przede wszystkiem strategikami. Punktem kulminacyjnym ich działalności jest nie sam atak, ale takie przygotowanie ataku, aby musiał się on udać. Zamiłowani w naukach wojskowych, wsparci na rozległem wykształceniu ogólnem i specyalnem, prowadzą oni wojnę tak, jakby rozwiązywali zawiłe i skomplikowane zadanie. Są oni myślicielami wojennymi.
Do tej kategoryi myślicieli wojennych należał i największy z nich wszystkich, wogóle największy wojownik, jakiego Polska wydała, Ignacy Prądzyński.
Pochodzący ze starej wielkopolskiej rodziny szlacheckiej, z jednej z tych «karmazynowych» rodzin, których członkowie nierzadko zasiadali w senacie, które gęsto pokrewniły się z najpierwszemi w Rzeczy Pospolitej rodami i bliżej stały do magnatów niż do ogółu szarej braci, urodził się Prądzyński we wsi dziedzicznej Malczewie w Województwie Poznańskiem w roku 1792 z ojca Stanisława i matki Marcyanny z Bronikowskich. Wychowanie początkowe otrzymal prywatne, naprzód w domu, potem w Dreźnie, pod kierunkiem ks. kanonika Jezierskiego. W r. 1807 wstąpił do Warszawskiej Szkoły Inżenierów (późniejszej Szkoły Aplikacyjnej). Gdy na wiosnę r. 1809 wybuchła wojna austryacka, nastąpił przyśpieszony awans uczniów szkół wojskowych. Wtedy i 17-letni Prądzyński został podporucznikiem inżenierów i w tym stopniu brał udział w kampanii. Po wojnie umieszczony na czas krótki w I-ym batalionie saperów, w końcu r. 1810 wszedł w skład oddziału, pracującego nad ufortyfikowaniem Modlina, a w 1811 posunięty został na porucznika. W kampanii r. 1812 był w dywizyi Dąbrowskiego, która, jak wiadomo, tylko w bitwach początkowych i końcowych tej wojny czynny brała udział, a cały jej okres środkowy przebyła w okolicach Bobrujska. Na samym początku działań wojennych, (za odznaczenie się w bitwie pod Mirem) otrzymał krzyż złoty polski, a w sierpniu został kapitanem. Pod Berezyną został kulą karabinową raniony w nogę.
W roku 1813 Prądzyński zostal adjutantem Dąbrowskiego, który poznał się na młodym oficerze. Wtedy też zawiązał się między niemi blizki i serdeczny stosunek osobisty, wtedy Prądzyński przyjrzał się zblizka niepospolitej wartości bojowej twórcy legionów, ocenił ją swoim bystrym umysłem krytycznym, i nabrał dla swego dowódcy czci, której w trzydzieści z górą lat później w dziele p. t. «Czterej ostatni wodzowie polscy» tak piękny dał wyraz. Za odznaczenie się w tej kampanii otrzymał krzyż kawalerski Legii Honorowej, a za wojnę roku 1814 krzyż kawalerski polski.
Do kraju wracał 22-letni Prądzyński już nie bez laurów na młodej skroni. Polska starszyzna wojskowa nie była hojna na ordery, i krzyż kawalerski polski na piersiach tak młodego żołnierza był odznaczeniem niepospolitem. Miał też już młody kapitan pomiędzy generałami i bliżej do kwatery głównej stojącemi oficerami renomę oficera niezwykle zdolnego i wykształconego. Dąbrowski głośno rokował mu wielką przyszłość.
W nowej organizacyi wojsk Królestwa Kongresowego Prądzyński zaliczony został do kwatermistrzostwa. Jego niezwykła inteligencya, niemniejsza od niej pracowitość i będące wynikiem obu bardzo obszerne wykształcenie ogólne i specyalne rychło zwróciły nań uwagę przełożonych. Mimo kapitańskiego stopnia, stał się on jednym z oficerów wpływowych, którego zdania zasięgano we wszystkich kwestyach ważniejszych. Ale awans kazał na siebie długo czekać.
W owych czasach był Prądzyński młodzieńcem średniego wzrostu, o bladej twarzy, o rysach dość regularnych, o ciemnych włosach i o głębokich, zamyślonych piwnych oczach. Należąc z urodzenia i wychowania do wyższych sfer towarzyskich, brał udział w ówczesnem świetnem życiu towarzyskiem Warszawy, ale się mu nie oddawał. Bardzo małomówny (ta małomówność zdaje się być cechą stałą wszystkich wybitnych wojowników), był raczej świadkiem niż uczestnikiem zabaw. Niezmiernie gorliwy w służbie i niesłychanie pracowity, pełnił obowiązki służbowe, czytał, uczył się i żył swojem bogatem życiem wewnętrznem.
W r. 1816 zorganizowane zostały z inicyatywy Haukego, Sowińskiego i Kołaczkowskiego wykłady napół prywatne nauk wojskowych dla oficerów kwatermistrzowstwa. Prądzyńskiemu powierzono wykład strategii i fortyfikacyi polowej.
Redakcya tych wykładów, które odznaczały się wielką wartością fachową i pedagogiczną, pozwalała już wtedy przewidywać w ich autorze tak świetnego pisarza, jakim się potem okazał.
Wróciwszy do Warszawy, Prądzyński zabrał się do pisania traktatu o fortyfikacyi polowej, który ukończył w r. 1830. Rozpoczęty druk tego dzieła przerwany został przez wypadki listopadowe.
W chwili wybuchu powstania podpułkownik Prądzyński był w Warszawie. Chłopicki, który go znał i cenił w niemniejszym stopniu, jak sam był przez niego ceniony, po objęciu dyktatury i dowództwa naczelnego powołał go natychmiast do swego boku. Przekonany o niemożliwości zakończenia sprawy na drodze pokojowej, Prądzyński zajął się gorliwie wygotowaniem planu działań wojennych. Wkrótce przedstawił dyktatorowi projekt ufortyfikowania Warszawy, a rozumiejąc wybornie zupełną bezużyteczność położonego zdala od wszystkich linii strategicznych Zamościa, proponował przewieźć jego artyleryę do Warszawy. Projekt ten został przez zwołaną dla jego zbadania komisyę oficerów odrzucony, a jego autor «relégué un peu plus tard dans une espèce d’exil à Zamość» (Memoryał Prądzyńskiego — wstęp). W połowie Stycznia r. 1831 powołany na nowo do sztabu armii czynnej i awansowany na pułkownika, oparł się podanemu przez Chrzanowskiego cokolwiek fantastycznemu planowi operacyi zaczepnej na Litwie i przedstawił plan swój własny, przez Chłopickiego w zasadzie przyjęty i w głównych rysach wykonany.
Plan ten zastosowany był do olbrzymiej przewagi liczebnej sil rosyjskich oraz do tej niepomyślnej dla polaków okoliczności, że ich naturalna podstawa operacyjna — Warszawa — leży u wierzchołka trójkąta ostrokątnego, którego podstawę stanowi podstawa operacyjna, a boki linie operacyjne armii, następującej od wschodu, że przeto armia ta koncentruje się w miarę posuwania się naprzód. Polegał on na tem, aby szczuple siły polskie od równoległej do podstawy rzeczonego trójkata linji Stoczek — Liw koncentrycznie cofały się w boju aż do pola Grochowskiego. Odwrót bojowy miał na celu nie właściwe powstrzymanie następującego nieprzyjaciela, co, wobec stosunku liczebnego, było niepodobieństwem, ale wywarcie wpływu w pożądanym dla Polaków kierunku na rozmieszczenie jego sił oraz szybkość i kierunki szczegółowe marszów. Aż do chwili dokonania koncentracyi kolumny polskie winny były nie przyjmować bitwy generalnej i głównie dbać o to, aby się nie dać odciąć od linji operacyjnej. Bitwa generalna na polu Grochowskiem, o ile miała być stoczona przez wojska, którym można było zaufać, przedstawiała małe ryzyko, a znaczne szansy korzyści, szansy, które, podług usprawiedliwionego przez późniejsze wypadki przewidywania Prądzyńskiego, nie zmieniały się nawet w razie przegranej, o ile nie byłaby ona zupełnym pogromem. Walcząca bowiem na tem polu frontem ku wschodowi armia miała poza sobą Wisłę, a w swojej mocy przeprawę przez nią, bronioną przez bardzo silny przyczółek mostowy. W razie pogromu mogła ona być przypartą do Wisły i zniszczoną, ale w razie porządnego odwrotu osłaniała się tą samą Wisłą, a dla armii następującej zwycięstwo stawało się bezowocnem. O przeprawie przez Wisłę pod ogniem Warszawy nie mogło być mowy, trzeba było szukać powyżej lub poniżej jakiegoś mniej więcej odległego od niej punktu. Z każdym z takich punktów armia, stojąca w Warszawie, połączona była przez krótsze wewnętrzne linje operacyjne. Następnie, wobec tego, że wszystkie gotowe przeprawy przez Wisłę (Praga, Zegrze, Modlin) były w ręku polaków i były dobrze ufortyfikowane, siły więc polskie miały zupełną swobodę manewrowania po obu stronach rzeki, wybór punktu zbyt bliskiego od Warszawy groził armji zaczepnej odcięciem od podstawy zaraz po dokonaniu przeprawy, wybór zaś punktu zbyt od niej odległego ułatwiał polakom uderzenie na jej komunikację z odległą podstawą i mógł przeto, (co też w samej rzeczy nastąpiło), uniemożliwić przeprawę przed jej rozpoczęciem.
Plan ten był ulożony w ogólnym tylko zarysie i nie był w szczegółach wyznaczonym. Nie może nim być żaden plan większej i wymagającej dłuższego czasu operacyi, sporządzony nie przez kancelistę wojskowego, lecz przez prawdziwego strategika z Bożej łaski, który wie, jak wiele każda czynność wojskowa kryje w sobie niespodzianek, i że decyzye szczegółowe muszą zapadać w miarę nigdy niemożliwych do przewidzenia okoliczności szczegółowych.
Wypadki w świetny sposób wykazały mądrość planu Prądzyńskiego. Koncentryczny odwrót bojowy, wykonany z wielką precyzyą i brawurą przez dywizye 1-ą (Krukowieckiego), 2-ą (Żymirskiego) i 3-ą (Skrzyneckiego) oraz przez dywizyę jazdy Suchorzewskiego, zderutował następujące kolumny rosyjskie, skrzywił front ataku i sprawił, że pomyślana i stoczona już w wielkich rozmiarach w d. 19 lutego niezdecydowana bitwa pod Wawrem nie doprowadziła rosyan nietylko do spodziewanych, ale wogóle do żadnych rezultatów. Feldmarszałek musiał się zgodzić na kilkodniową zwłokę, dla doczekania się przybycia ks. Szachowskiego i swoich własnych dalszych kolumn.
Owladnięcie polem Grochowskiem, Pragą i Warszawą z pochodu, «par coup de main», okazało się niemożliwem.
Tę bitwę pod Wawrem (zwaną w memoryale Prądzyńskiego «la première bataille de Grochow»), planował Prądzyński inaczej, niż się ona odbyła. W jego planie ogólnym nie była ona wcale przewidziana. Wobec zaszłej w d. 17 lutego bitwy
pod Dobrem i spowodowanego przez nią zbytecznego oddalenia się rosyjskiej kolumny prawej (gen. barona Rosena) od lewej (gen. hr. Pahlena), Prądzyński zaimprowizował pomysł ataku skoncentrowanego dywizyi Krukowieckiego i Szembeka (4-ej) oraz trzech dywizyi jazdy na Rosena, którego spodziewał się albo odrzucić do Buga, albo zniszczyć zupełnie. Plan ten, wzorowany po części na bitwie pod Hohenlinden, przewidywał rozprawę nie na 19, lecz na 18 lutego i nie pod Wawrem, lecz pod Okuniewem. Chłopicki przyjął go i ruszył dla jego wykonania do Okuniewa ale Rosen postępował naprzód wolniej, niż przypuszczano, po południu jeszcze go nie było, a czekać go do dnia następnego Chłopicki się nie decydował, obawiając się słusznie, że Pahlen, który part przed sobą Zymirskiego, może go obejść od prawego skrzydła i odciąć od Pragi.
Przewidziana w planie Prądzyńskiego, jako zamykająca pierwszy okres działań wojennych, wielka bitwa pod Grochowem została stoczona w d. 25 lutego. Na jej początku Chłopicki, widząc rozwijający się na wielką skalę atak Rosena na bronioną przez Żyminskiego Olszynkę, posłał tam Prądzyńskiego. Przybył on w chwili, gdy wyparta z gaju brygada Rohlanda (pułki 3-i i 7-y liniowe) usiłowała pod ogniem zajmujących już jego skraj tylny tyralierów rosyjskich sformować się po za nim; sformował brygade, stanął obok Rohlanda na jej czele i, podtrzymywany przez 2-ą brygadę 2-ej dywizyi (2-i i 4-y strzelców pieszych), stanowczem uderzeniem na bagnety wyparł rosjan z Olszynki i wprowadził do niej na powrót całą dywizyę Żymirskiego, poczem wrócił do Chłopickiego.
Po kilkakrotnych jeszcze przechodzeniach Olszynki z rąk do rąk nastąpił wreszcie wielki atak, prowadzony na lewem skrzydle przez Skrzyneckiego, a na prawem przez Chłopickiego osobiście. Na prawem też skrzydle znajdował się i Pradzyński na czele sformowanego w kolumnę do ataku jednego z batalionów grenadyerów. Atak był straszliwy, ale i obrona dzielna i uporczywa. «Chłopicki et moi — pisze Prądzyński w swym memoryale — nous avons nos chevaux et nos habits criblés de mitraille».
Wreszcie olbrzymia energia ataku przemogła. Prądzyński na czele swojej kolumny ujrzał przed sobą rzednące drzewa skraju przedniego Olszynki, a za niemi bateryę rosyjską. Tyralierzy polscy wybiegają już przed linię drzew, «Dzieci, jeszcze sto kroków naprzód, a te działa są wasze» — woła Prądzyński. Kolumna uderza, jak piorun, zdobywa dwa działa i odrazu zwraca je przeciw rosyanom, a resztę bateryi spędza z pozycyi. Olszynka zdobyta.
Ale to już ostatnie w danej chwili rozporządzalne siły polskie, a ze strony rosyjskiej ruszają do nowego ataku na Olszynkę całkowicie świeże wojska hr. Pahlena, za niemi rozwijają się na prawo od szosy potężne rezerwy pod osobistem dowództwem feldmarszałka. Krukowiecki, któremu zrana jeszcze posłano rozkaz połączenia się z siłami głównemi, nie przybywa. Z prawego skrzydła okrąża Olszynkę 30 szwadronów jazdy rosyjskiej. Lubieński, korzystając z tego, że Chłopicki formalnie nie jest wodzem naczelnym, odmawia mu posłuszeństwa i nie przeciwstawi tej groźnej kolumnie kawaleryjskiej swojej dywizyi. Baterya sławnej pamięci podpułkownika Piętki, która ostrzeliwała szosę brzeską, wystrzelała już całą amunicyę, straciła połowę kanonierów i koni i w rozpaczliwem milczeniu przygląda się atakującemu wzdłuż tej szosy Pahlenowi. Sprawa przybiera zły obrót. Trzeba myśleć o odwrocie. Wracającego ku Olszynce od nominalnego wodza naczelnego, Chłopickiego granat rani w obie nogi. To ostatecznie przechyla szalę. Bitwa przegrana.
Ale tu okazało się, że Prądzyński, planując bitwę, która, nawet będąc przegraną, miała przynieść korzyść, nie zawiódł się na wojsku, któremu zaufał. Przegrana bitwa nie zamieniła się na pogrom. Feldmarszałek rychło przekonał się, że nadzieja przebycia mostu i wkroczenia do Warszawy na karkach cofających się wojsk polskich byla całkowicie płonną. Broniony przez czcigodnego Małachowskiego, praski przyczołek mostowy stawił opór niezłomny. Wojsko w porządku przebyło most i zajęło Warszawę.
W nocy z 25 na 26 lutego zebrała się rada wojenna w celu wyboru nowego wodza naczelnego. Fatalność sprawiła, że wybór padł na Skrzyneckiego. (Szczegóły — patrz życiorys Skrzyneckiego). Względy, przemawiające za tym wyborem, zdawały się tak silne, że głosowali za nim i tacy oficerowie jak Chrzanowski i Prądzyński. «On s’imaginait — pisze ten ostatni w swym memoryale — que Skrzynecki étant brave et ayant à ses côtés des guides pour diriger sa conduite tout irait au mieux... Nous nous sommes furieusement trompés».
Po stronie polskiej tylko Prądzyński właściwie oceniał nową sytuacyę, która po bitwie Grochowskiej nastąpiła. Wszystkich innych — wojskowych i cywilnych — przegrana przeraziła i przygnębia. Po stronie rosyjskiej feldmarszałek tryumfował, słał do Petersburga biuletyny zwycięskie i oczekiwał lada dzień deputacyi z kluczami Warszawy. Jednak minęło dni kilka, deputacya nie przybywała, i feldmarszałek zaczynał postrzegać, że właściwie nie ma co począć ze swoim tryumfem. Warszawa okazała się dla niego równie mało dostępną, gdy stał po zwycięstwie na polu Grochowskiem, jak nią była wtedy, gdy przekraczał granice Królestwa Kongresowego. Tymczasem u polaków pierwsze wrażenie, wywołane przez bitwę Grochowską, minęło. Osłoniona Wisłą armia zaczęła się szybko reorganizować i kompletować nowemi formacyami i wkrótce stała się groźniejszą niż była przed tą bitwą. W nowej organizacyi Prądzyński, awansowany na generała brygady, został generał-kwatermistrzem, a szefem sztabu również posunięty na generała Chrzanowski.
Trzeba było coś uczynić w kierunku przeprawy przez Wisłę. Za dogodne ku temu miejsce uznał Diebitsch Karczew — i oto w tydzień po zwycięstwie armia rosyjska rozpoczęła odwrót 3 197 z pozycyi Grochowskiej. Kwatera główna została przeniesiona do Siennicy. Około połowy marca na szosie Brzeskiej pozostał korpus bar. Rosena, z silami głównemi w okolicach Dębogo-Wielkiego, a awangardą pod dowództwem gen. Gejsmara pod Wawrem i Kawenczynem, armia zaś główna rozłożyła się na szerokich kwaterach między Siennicą, Rykami i Bobrownikami, przesuwając się częściami do Karczewa.
Tej chwili wyglądał nowy generał-kwatermistrz polski z niecierpliwością i upragnieniem. Ruch Diebitscha ku Siennicy dowiódł mu słuszności rozumowania, na którem się wspierał jego plan pierwszej części kampanii. Teraz plan części drugiej dojrzał i sformował się w jego głowie ostatecznie.
Należało, podług tego nowego planu, szybko skoncentrować w Warszawie wszystkie rozporządzalne siły polskie (można było tego zebrać około 50,000), w d. 20 marca wyjść nagle z Pragi, rozbić Gejsmara i Rosena, (co było, przy danym stosunku liczebnym, zadaniem łatwem), a następnie uderzyć na szerokie kwatery feldmarszałka. Przy działaniu szybkiem i energicznem było wysoce prawdopodobnem, że się powiedzie uderzać raz po raz całą masą na dość od siebie oddalone części armii rosyjskiej i bić je kolejno. W razie szybszego, niż się spodziewano, skoncentrowania się sił Diebitscha, odwrót do Warszawy po krótszej linii wewnętrznej pozostawał zawsze zapewniony. Jakkolwiekbądź, gdyby nawet pobicie sił głównych się nie udało, samo już rozbicie Gejsmara i Rosena zagrażało feldmarszałkowi odcięciem od podstawy i zmuszało go do powrotu na szosę brzeską, i to, ze względu na rozkład magazynów, mniej więcej na to jej miejsce, w którem się znajdują Siedlce, czyli przywracało wszystko do tego stanu rzeczy, jaki był w pierwszej połowie lutego.
Z tym genialnym planem Prądzyński udał się do wodza naczelnego — i tu po raz pierwszy zaczął się przekonywać «qu’il s’est furieusement trompé» w wyborze. Skrzynecki poprostu nie zrozumiał, co mu jego generał-kwatermistrz proponował. W wyjściu z Pragi widział on tylko jedno ryzyko, tj. to właśnie, czego się najbardziej obawiał. W Warszawie czuł się bezpiecznym, a w jego równie ciasnej jak upartej głowie nie mogło się pomieścić, że celem wojny jest nie osiągnięcie bezpieczeństwa, lecz pobicie nieprzyjaciela. Jedynym rodzajem czynności, o których był w stanie myśleć, były «dywersye». Pierwszą taką «dywersyą» było nieszczęsne wysłanie Dwernickiego na Wołyń, przeciw któremu Prądzyński gorliwie oponował.
Ale nietylko ze strony wodza naczelnego napotkal plan Prądzyńskiego opór. Postawił się przeciw niemu i Chrzanowski, bądź to dla tego, że go nie rozumiał, bądź dla tego, że miał swój własny. Właśnie w tym czasie nadciągnął był i rozmieścił się w okolicach Łomży i Ostrołęki korpus gwardyi pod dowództwem Wielkiego Księcia Michała. Korzystając z jego oddalenia od feldmarszałka, Chrzanowski zamierzył uderzyć na ten korpus, a po jego ewentualnem zniesieniu zagrozić skrzydłu i tyłom Rosena i Diebitscha. Ten pomysł bardziej odpowiadał charakterowi wodza naczelnego. Wprawdzie Chrzanowski założył go na dość szeroką skalę, ale, jak się zdaje, Skrzynecki zawczasu już sobie układał, że go zbagatelizuje.
Rozpoczął się długi szereg dysput i sporów, w których brali udział Skrzynecki, Prądzyński, Chrzanowski, a w niektórych i Kołaczkowski. Skrzynecki dysputował z lubością i upodobaniem, wracając po wiele razy do tych samych tyleż razy już odpartych przez Prądzyńskiego argumentów: atakowanie Gejsmara bylo niebezpiecznem, ponieważ jego słabe siły stały za lichemi okopami; skoncentrowanie sił w Warszawie również niebezpiecznem, ponieważ ogołacało ono z wojsk lewy brzeg Wisły i ułatwiało Diebitchowi przeprawę pochód przeciw feldmarszałkowi — jeszcze niebezpieczniejszym, ponieważ roztopy wiosenne uczyniły drogi bardzo trudnemi do przebycia dla artyleryi; wielka bitwa przeciw niemu — najniebezpieczniejszą ze wszystkiego, bo mogła być przegraną.
Prądzyński wykazywał: że okopy lepsze od tych, za któremi stał Gejsmar, bywały już przez wojska gorsze od polskich zdobywane, że rozbicie Gejsmara i Rosena będzie dla rosyan twardszą przeszkodą do przeprawy przez Wisłę, niż rozstawienie wzdłuż jej biegu, na przestrzeni od Sandomierza do Warszawy, kilkunastu tysięcy ludzi; że rozmokłe drogi są uciążliwe nie tylko dla polaków, ale i dla rosyan, a nawet dla tych ostatnich o tyle uciążliwsze, że posiadają oni daleko liczniejszą artyleryę, której w razie przegranej, właśnie dla tych rozmokłych dróg, nie będą mogli ocalić; że jeżeli feldmarszałek zechce się koncentrować w kierunku Siedlec i Łukowa, to będzie operował po bardzo długiej linii, którą mu łatwo będzie rozciąć, jeżeli zaś zdąży zawczasu skoncentrować się ku Rykom, to będzie toczył stanowczą bitwę przyparty tyłami ku Wiśle, t. j.
w położeniu nad wyraz ryzykownem; że wreszcie, na wypadek niepowodzenia, mamy zawsze krótką i całkowicie osłonioną linię odwrotu ku Warszawie.
Żaden z tych dowodów nie skutkował: Chrzanowski podtrzymywał swój plan wyprawy przeciw gwardyom, Skrzynecki urządzał ćwiczenia dyalektyczne. Tymczasem dzień upływał za dniem, siły rosyjskie koncentrowały się ku Rykom coraz bardziej, szansy powodzenia śmiałego planu Pradzyńskiego stawały się coraz mniejsze. Generał-kwatermistrz rozchorował się ze zmartwienia, Chrzanowski nastał na wykonanie swego planu, i wódz naczelny wreszcie go przyjął, poprzestając zresztą narazie na wysłaniu nad Narew Umińskiego z kilku tysiącami ludzi.
Tak minął wyznaczony w pierwotnym planie Prądzyńskiego do wyjścia z Pragi dzień 20-go marca. Tymczasem lody na Wiśle spłynęły, a zarządzone przez feldmarszałka przygotowania do przeprawy były już na ukończeniu. Jeszcze dni kilka, a rosyanie staną na lewym brzegu — Wisły i wojna będzie skończona.
Chory jeszcze Prądzyński porwał się z łóżka i pobiegł do Skrzyneckiego, aby wyjednać aprobatę dla planu, który sam jeden mógł zażegnać zbliżającą się katastrofę. Wywiązała się pomiędzy wodzem naczelnym a generał-kwatermistrzem scena gwałtowna; Prądzyński dowodził, błagał, zaklinał; wreszcie zdołał przekonać Skrzyneckiego, że Diebitsch może się lada dzień przeprawić przez Wisłę, i że w takim razie stoczy się już za dni kilka, w warunkach bardzo dla polaków niepomyślnych, ta wielka, stanowcza bitwa, której się wódz naczelny tak bardzo obawiał. To przeraziło Skrzyneckiego. Prądzyński podwoił nalegania, wreszcie zaznaczył, że ostatecznie może się obejść i bez ataku generalnego na feldmarszałka, że samo rozbicie Gejsmara i Rosena zmusi go do odwrotu od Wisły i ocali Warszawę. Ten argument przekonał wodza naczelnego. Wstrzymał on ruch, rozpoczęty już w celu wykonania planu Chrzanowskiego, i wydał rozkazy do operacyi zaczepnej na szosie brzeskiej, której początek wyznaczony został na d. 31 marca.
Było to już o dziesięć dni zapóźno. Armia rosyjska nie była już tak jak około 20 marca zdecentralizowana. Jej bicie częściowe było już bardzo wątpliwe. Niemniej i teraz rzeczywistość wykazała w świetny sposób wartość wielkiego pomysłu Prądzyńskiego.
Bitwę rozpoczęła 1-a dywizya (Rybińskiego), wzmocniona brygadą jazdy Kickiego (patrz życiorys Rybińskiego w t. 1-ym). Gęsta mgła sprzyjała tajnemu ruchowi wojsk polskich. Przed świtem d. 31 marca Rybiński uderzył na Gejsmara, którego rozbił w ciągu niespełna godziny, biorąc mu dwa sztandary, dwa działa i około 2000 jeńców. Podług dyspozycyi Prądzyńskiego, Kicki winien był podtrzymać ten atak gwałtowną szarżą swojej jazdy, co, gdyby było wykonane, prawdopodobnie zgubiłoby Gejsmara ostatecznie. Ale wódz naczelny już na polu zmienił dany Kickiemu przez generał-kwatermistrza rozkaz i nakazał mu nie brać w akcyi żadnego udziału, rozumując, że szarża jazdy zbyt szybko wypchnie Gejsmara ze sfery działania Rybińskiego i przeszkodzi jego zupełnemu zniszczeniu. To osobliwsze rozumowanie sprawiło, że generał rosyjski zdołał poza frontem walczącej części swego oddziału przesunąć jego inne części na szosę i rozpocząć w nietegim, ale zawsze w jakim takim porządku odwrót ku Dębemu-Wielkiemu, na siły główne. Rybiński z Kickim poprowadzili natarczywy pościg. W Miłosnej (około godziny 9-ej rano) na czele wojsk ścigających stanął Prądzyński, którego obecność zdwoiła energię pościgu. «Je pressai les Russes — pisze on w swoim memoryale — jusqu’au village Dembe-Wielkie, en répétant aux officiers et aux soldats, que maintenant il fallait huit jours d’efforts surnaturels, pour obtenir d’immenses résultats, que pendant chacun de ces huit jours il fallait faire une marche forcée et livrer un combat sanglant.» Wierzył on, że wobec odniesionego zwycięstwa Skrzynecki da się przekonać faktom i zdecyduje się na wielką akcyę przeciw Diebitschowi. Ale się zawiódł. «Le généralissime était là pour donner démenti à mes paroles» — są dalsze słowa memoryału.
Bitwa pod Dębem-Wielkiem, rozstrzygnięta na korzyść polaków przez wiekopomną szarżę jazdy, prowadzoną przez Kazimierza Skarżyńskiego, (patrz jego życiorys), była wielkiem zwycięstwem, zarówno taktycznem jak i strategicznem. Korpus Rosena był tak zniszczony, że na dłuższy czas stał się poprostu «une quantité negligeable». Prowadzony nazajutrz przez Łubieńskiego z wielką energią pościg uzupełnił dzieło. Sprawa stanęła tak dobrze, jak najśmielsi nie marzyli. Sytuacya upoważniała teraz zupełnie do próby ataku generalnego na Diebitscha, ataku, który, gdyby się nawet nie powiódł, w żadnym razie nie groził wielką klęską, a który, zwłaszcza przy takim, jak Prądzyński, generał-kwatermistrza, miał niemale szansy powodzenia. Nienajmniejszą jego rękojmią był i olbrzymi entuzyazm, jaki w wojsku polskiem tak świetne zwycięstwo wywołało.
Prądzyński z zapałem nastawał na ten atak, ale słyszeć o nim nie chcieli nietylko Skrzynecki, ale ani nawet Chrzanowski. Właśnie gdy wódz naczelny wahał się, jaki kierunek ma nadać ruszającemu z pola bitwy wojsku, przyniesiono papiery, znalezione przy zabitym koraku ordynansowym bar. Rosena. Pomiędzy papierami temi była pochodząca ze świeżej daty instrukcya feldmarszałka, z której się okazywało, że wódz rosyjski, zabierając się do przeprawy przez Wisłę, linię komunikacyjną wyznacza na Kock-Międzyrzec-Siedlce-Brześć, że poleca Rosenowi bronić tej linii bardzo uporczywie, i że szczególnie chodzi mu o Siedlce, dla których utrzymania nakazuje wszystko ryzykować, gdyż ich utrata zagroziłaby powodzeniu całej wyprawy.
Tego bylo dosyć dla Skrzyneckiego, aby go zdecydować do wyprawy na Siedlce, wyprawy, która teraz już była bezcelową, bo ta bitwa, w której Diebitsch nakazywał Rosenowi wszystko ryzykować, właśnie już się była rozegrala pod Wawrem i Dębem-Wielkiem. Dla jego ścigania wystarczała dywizya jazdy. »Son corps n’était plus en état d’accepter un engagement avec toute l’armée polonaise qui, en le suivant, désormais courait après une ombre» (memoryał).
Ale i ruch ku Siedlcom uległ zwłoce. Dzień 2 kwietnia upłynął na przyjmowaniu delegacyi rzadu, która przywiozła Skrzyneckiemu krzyż komandorski polski. Tylko oddział kawaleryi, dowodzony przez gen. Kazimierza Skarżyńskiego, jeszcze w d. I kwietnia wysłany został na południe, niby dla powzięcia wiadomości o czynnościach feldmarszałka. Wreszcie 3-go kwietnia kwatera główna stanęła w Kałuszynie, gdzie zmarnowano dwa dni czasu, a 5-go wódz naczelny zmienił kierunek i ruszył do Siennicy, a więc w kierunku ku silom głównym rosyjskim, t. j. wykonal ruch, który należało wykonać 1-go. 7-go posunął się do Latowicza, zaczem, w panicznej trwodze o swoje skrzydła i tyły, rozproszył połowę armii na rozjazdy, straże i posterunki i stanął w pozycji, w której, gdyby został przez rosyan stanowczo zaatakowanym, poniósłby generalną klęskę.
Utraciwszy do reszty nadzieję na wielką akcyę przeciw feldmarszałkowi, Prądzyński, niewyczerpany w pomysłach, powziął projekt operacyi na mniejszą skalę, która jednak też niemałe obiecywała korzyści. Resztki korpusu Rosena, wynoszące jeszcze około 15,000 ludzi, stały w okolicach Siedlec. Prądzyński zamierzył, korzystając z dogodnej pozycyi polskiej w Siennicy i Latowiczu, obejść jego pozycye przez Wodyń, przecinając mu jednocześnie drogę dalszego odwrotu i znieść go do szczętu.
Po parodniowych jeszcze deliberacyach Skrzynecki przyjął ten projekt. Operacya rozpoczęła się d. 9 kwietnia w sposób następujący: Kolumna główna, nad którą dowództwo w charakterze projektodawcy objął sam Prądzyński, miała atakować siły rosyjskie, stojące pod Iganiami (około 6,700 ludzi). W skład jej weszły wojska wyborowe: 1-a brygada 1-ej dywizyi piechoty (pułki 1-y i 5-y liniowe — dowódca pułkownik Ramorino), 1-a brygada 3-ej dywizyi piechoty (pułki 4-y i 8-y liniowe — dowódca generał Bogusławski), pułk 2-i ułanów (dowódca pułkownik Michał Mycielski), do którego przydano dwa szwadrony Mazurów, baterya piesza i dwa działa konne pod dowództwem podpułkownika Bema ogółem 12 batalionów, 6 szwadronów i 14 dział. Dla osłonięcia tej kolumny od ewentualnej akcyi feldmarszałka, (który już rozpoczynal pochód ku Siedlcom), jazda K. Skarżyńskiego wyruszyła równolegle ku niej przez Jeruzalem, Seroczyn i Stoczek, a Rybińskiemu z drugą brygadą jego (1-ej) dywizyi nakazano wykonanie demonstracyi po drugiej stronie Świdra. Dywizya jazdy Łubieńskiego (16 szwadronów i 8 dział) miała wczesnym rankiem 10-go kwietnia skoncentrować się w Suchej, gdy zaś usłyszy kanonadę lub ujrzy wojska rosyjskie, opuszczające brzegi Kostrzynia, co będzie znakiem, że Prądzyński rozpoczął atak, winna była iść wyciągniętym kłusem na wystrzały, aby uderzyć na prawe skrzydło rosyjskie i odciąć rosyanom odwrót przez Chodów i Mokobudy. Znajdująca się pod rozkazami Łubieńskiego piechota (części 2-ej dywizyi) miała się zebrać na szosie i przeprawić się przez Kostrzyń. Gdyby ten plan został tak wykonanym, jak był pomyślany, to Rosen po ataku Prądzyńskiego zostałby otoczony, i nie pozostawałoby mu nic oprócz kapitulacyi.
Chrzanowski znajdował się przy oddziale K.
Skarżyńskiego. Wykonania operacyi, przepisanej korpusowi Łubieńskiego, podjął się sam Skrzynecki, który obiecał przybyć do tego korpusu w nocy z 9-go na 10-y. Skutkiem tego Łubieński nie otrzymal od generał-kwatermistrza dyspozycyi szczegółowej, tylko polecenie, aby na 10-y rano był w gotowości do większej operacyi, której szczegóły wskaże mu wódz naczelny.
Prądzyński wyruszył z Latowicza 9-go po południu, a o zmroku przybył do Wodynia, skąd szwadron Mazurów wyparł rosyjskich strzelców konnych. O świcie 10-go ruszył na Domanice, które, jak się okazało, były zajęte przez 8 szwadronów i 2 seciny jazdy pod dowództwem generała Sieversa. Na tę jazdę uderzył sławnej pamięci Mycielski ze swoim 2-im ułanów (4 szwadrony) i 2-ma działami konnemi. Po kilku starciach, gdy po za frontem jazdy polskiej, na skraju lasu zaczęly połyskiwać bagnety nadciągającej piechoty, Sievers ustąpil, pozostawiając w rękach Mycielskiego 300 jeńców. «Nous n’eûmes — są słowa memoryału — que quelques blessés et quatre tués; mais au nombres de ces derniers j’eus l’inexprimable douleur de compter mon propre néveu, enfant de la plus grande espérance, que ses parents du duché de Posen venaient de me confier en qualité de volontaire. Mycielski en véritable colonel de cavalerie avait payé d’exemple. Ses habits étaient criblés des coups de lance.
Son régiment qu’il commandait pour la première fois dans une action, charmé de la bravoure que son chef avait deployée, le salua d’acclamations.»
Po tej rozprawie kawaleryjskiej Prądzyński, przekonany, że Skrzynecki, usłyszawszy wystrzały, już jest z korpusem Łubieńskiego w pochodzie, ruszył przyśpieszonym marszem ku Iganiom, pragnąc zaś odciąć rosyanom odwrót na Łuków, pozostawił w Gołąbku gen. Bogusławskiego z 4-ym liniowym, czego potem żałował, jak również tego, że odłączył jeszcze i batalion i I szwadron dla pilnowania grobli na Muchawcu.
Stanąwszy w 6000 ludzi pod Iganiami, Pradzyński wraz z generałem Kickim i kilku oficerami pojechal na rozpoznanie pozycyi rosyjskiej i przekonał się, że ma przed sobą około 12,000 wojska. Wieś Iganie była obsadzona przez piechotę, na prawem skrzydle pozycyi w kierunku młyna wietrznego stała w kilku liniach liczna jazda; jedna baterya stała przed wsią, druga u młyna wietrznego. Front ciągnął się równolegle do szosy, lewe skrzydło opierało się o Muchawiec, mając po za sobą défilé tej rzeki. Po za frontem dawał się dostrzegać ruch artyleryi i bagażów, dla których osłonienia właśnie bar. Rosen widocznie przyjmował bitwę.
Pewny blizkiego już przybycia Łubieńskiego, wódz polski, wbrew opinii Kickiego, zdecydował się atakować siły tak przeważające. Posłał 4-mu liniowemu rozkaz jak najśpieszniejszego marszu na pole bitwy i posunął się prawem skrzydłem naprzód, zamierzając zawładnąć znajdującem się po za lewem skrzydłem rosyjskiem défilé, odciąć nieprzyjacielowi linię odwrotu i podać go w ręce nadciągającego już, jak mniemał, Łubieńskiego.
Artylerya rosyjska powitała atakującą linię polską rzęsistym ogniem. Bem z 10 działami wysunął się naprzód i z niesłychaną brawurą poprowadził coś bezprzykładnego w dziejach artyleryi, co najwłaściwiej jest nazwać atakiem artyleryjskim — strzelał, posuwając się nieustannie naprzód.
Tymczasem piechota polska zbliżyła się już do lewego skrzydła rosyjskiego o tyle, że rozpoczął się ogień karabinowy, Rosyanie zdemaskowali niedostrzeżoną uprzednio bateryę pozycyjną i zaczęli bić w prawe skrzydło linii atakującej. Rozporządzający bardzo nieliczną artyleryą Prądzyński nie mógł osłabiać bateryi Bema dla odpowiadania na ten ogień. «Je pris donc le parti de ne prendre en aucune considération ce nouvel incident et je pressai l’attaque.»
W niepowstrzymanym marszu 8-y liniowy zbliża się do świeżo zdemaskowanej bateryi o tyle, że strzela jej kanonierów «à bout portant». Baterya usiłuje zdjąć się z pozycyi, ale ugrzęzłe w rozmiękłym gruncie działa nie dają się uwieść i zostają przez 8-y liniowy zdobyte.
Chcąc ratować wojska swoje, znajdujące się na lewym brzegu Muchawca, Rosen formuje kolumnę z pułków 13-go i 14-go strzelców pieszych. Są to świeże wojska, które w tej wojnie jeszcze się wcale nie biły, ale w niedawno ukończonej tureckiej okryły się chwałą i pozyskały przydomek «lwów warneńskich». Ta straszliwa kolumna przebywa podwójnym krokiem défilé, uderza potężnie na wyczerpany już kilkogodzinnym bojem 8-y liniowy, rozbija go i odbiera napowrót zdobyte działa, które na prawe skrzydło znowu zaczynają ziać ogniem i żelazem. W tej chwili Bem milknie wystrzelał już swój zapas amunicyi.
«Lwy warneńskie» są już w płonącej wsi Iganie, gdzie tworzą głęboką kolumnę o wązkim froncie. To błąd ze strony dowodzącego brygada gen. Dobrowolskiego, Dostrzega ten błąd Prądzyński i z położenia, które w samej rzeczy stawało się już bardzo krytycznem, postanawia wyjść «par un coup de vigueur». Kickiemu powierza prowadzenie dalszego odwrotu straszliwie naciskanego prawego skrzydła, a sam śpieszy na lewe. Przeformowuje uszykowaną w czworoboki piechotę w kolumny batalionowe, uderza na niebędące dotychczas w boju prawe skrzydło rosyjskie, odrzuca uszykowaną poza wsią kawaleryę, każe Ramorinie z 1-ym liniowym nacierać w dalszym ciągu na położony na krańcu wsi dwór, a sam staje na czele 5-go liniowego i biegiem prowadzi go w kolumnach do ataku przez défilé przeciw groźnej brygadzie rosyjskiej. «Tout en courrant je parlai aux soldats pour les enga ger à ne pas perdre du temps à faire feu. Je fus obéi: pas un seul coup de fusil ne fut tiré.»
Wzięta z tyłu i ze skrzydła przez tę biegnącą z pochylonemi bagnetami środkiem płonącej wsi kolumnę z natchnionym, przemawiającym lapidarnemi słowami wodzem na czele, — brygada rosyjska usiłuje się cofnąć. Zapóźno. Na szosie następuje straszliwe spotkanie na bagnety. Rozerwana na dwie części, kolumna rosyjska traci sztandar, czoło jej dostaje się do niewoli, część zostaje odrzucona do Chodowa, część wparta do Muchawca, w którego nurtach wielu tonie. Teraz cała linia polska posuwa się naprzód. Iganie wzięte. Bitwa wygrana.
Zmrok wieczorny padł na krwawe pole. Wtedy pojawił się Skrzynecki z kawaleryą Łubieńskiego. Gdyby przybył o dwie godziny wcześniej, noga nie uszłaby z korpusu Rosena. Tak zaś bitwa, która powinna była sprowadzić na ten korpus ostateczną zagładę, stała się zwycięstwem bezużytecznem. W historyi pozostanie ona, jako pomnik geniuszu wodza i bohaterstwa wojska.
Chodziło w niej o zdobycie Siedlec i o zmuszenie nadciągającego Diebitscha do cofnięcia się aż do Międzyrzeca, a może jeszcze dalej ku Bugowi. Gdyby zwycięskie wojska polskie 11-go rano zajęły Siedlce, to w ciągu dnia mogłyby do siebie skupić prawie całą resztę armii, a wtedy feldmarszałek prawdopodobnie nawetby nie probował ataku na to miasto i szedłby prosto do Międzyrzeca. Wobec bezczynności zwycięzców, stanął on w Siedlcach d. 11-go po południu, a do wieczora tego dnia skoncentrował tam wszystkie swoje siły. Zwycięstwo pod Iganiami zostało całkowicie zmarnowane.
Po tem zwycięstwie nastąpił miesiąc prawie trwający okres zupełnej bezczynności armii głównej. Na skrzydłach prowadziły się licho pomyślane i jeszcze gorzej wykonywane «dywersye», na lewem z niezłem powodzeniem walczył Umiński, na prawem brał mocne cięgi Sierawski. Był to czas bardzo ciężki dla Prądzyńskiego. Swoim bystrym wzrokiem widział on wybornie, jak każdy dzień bezczynności osłabiał polaków i wzmacniał rosjan, widział tysiąc sposobów poprawienia sytuacyi — i wszystkie jego pomysły rozbijały się o upór i niedołęstwo wodza naczelnego. Fatalne skutki taktyki «dywersyi» już się zaczęły okazywać: Korpus Dwernickiego, wyparty do Galicyi, został dla sprawy stracony, przeznaczony do jego zastąpienia w województwie Lubelskiem Sierawski, pobity na głowę pod Wronowem (17 kwietnia), musiał z pośpiechem wracać za Wisłę. W kwaterze głównej toczyły się nieustanne spory i dysputy, dla widza obojętnego niepozbawione komizmu, dla Prądzyńskiego bolesne, upokarzające i w wysokim stopniu denerwujące. Już i Chrzanowski, który z początku podtrzymywał nieraz wodza naczelnego przeciw Prądzyńskiemu, tracił cierpliwość. I generał-kwatermistrz, i szef sztabu nabrali już głębokiego przeświadczenia, że Skrzynecki nie jest zdolny nietylko do jakiegoś rozsądnego działania, ale ani nawet do rozumienia i słuchania dobrej rady, że wojna, w tych warunkach prowadzona, jest tylko marnowaniem ludzi. Chrzanowski wyjednał sobie wreszcie dowództwo korpusu, przeznaczonego do czynności w Lubelskiem, i pozbył się coraz dla niego uciążliwszej funkcyi szefa sztabu. Prądzyński, nie przestajac być generał-kwatermistrzem, objął prowizorycznie jego urząd. Nie mogąc nakłonić Skrzyneckiego do jakichkolwiek czynności przeciw feldmarszałkowi, wrócił wreszcie do dawnej idei wyprawy na gwardye, słusznie rozumując, że i ta operacya może być bardzo korzystną.
Aby zrozumieć treść tego śmiałego i mądrego planu, trzeba sobie uprzytomnić położenie i stosunek liczebny obu stron wojujących w pierwszych dniach maja.
Siły główne rosyjskie pod osobistem dowództwem feldmarszałka zajmowały pozycyę na Wschód od Siedlec, pomiędzy Suchą a Kockiem (kwatera główna w Żukowie). Liczyły one 68 batalionów, 99 szwadronów i 30 secin oraz 225 dział. Były rozłożone na ciasnych kwaterach i mogły się w ciągu dwóch dni z łatwością skoncentrować. Skrzydło lewe armii stanowiły wojska, rozłożone w województwie Lubelskiem (pod dowództwem gen. barona Kreutza), składające się z 17 batalionów, 38 szwadronów i 36 secin oraz 39 dział. Na prawem skrzydle był w Ostrołęce gen. bar. Osten-Sacken z 5 batalionami, 1 szwadronem i 12 secinami oraz 12 działami, a w Przetyczy, Wąsowie, Zaorzu i Zambrowie gwardya pod dowództwem Wielkiego Księcia Michała w składzie 23 batalionów, 37 szwadronów i 12 secin oraz 84 dział. W Brześciu i w okolicach stał gen. bar. Rosen z 14 batalionami, 7 szwadronami i 2 secinami oraz 147 działami (była tam rezerwa artyleryi). Wreszcie luźne oddziały w różnych miejscach Królestwa wynosiły 8 batalionów, 10 szwadronów i 14 secin oraz 2 działa. Ogółem oprócz wojsk, działających na Litwie, Wołyniu i Podolu, siły rosyjskie w granicach Królestwa wynosiły 135 batalionów, 192 szwadrony i 105 secin oraz 512 dział. (Gen. A. K. Puzyrewskij «Polsko-russkaja wojna 1831 goda», t. II str. 3137). Skład zaś armii polskiej przedstawiał się jak następuje: w siłach głównych, rozłożonych pomiędzy Suchą a Kałuszynem i Mińskiem, znajdowało się 59 batalionów, 72 szwadrony i 126 dział (dywizye piechoty: 1-a Rybińskiego, 2-a Giełguda, 3-a Małachowskiego i 4a Mühlberga oraz dywizye jazdy: 1-a Umińskiego i 2-a Łubieńskiego, wreszcie rezerwa artyleryi). Prawe skrzydło zajmował korpus generala Sierawskiego (7 batalionów, 12 szwadronów i 6 dział). Oddzielnego lewego skrzydła nie było. W Potyczy, Górze Kalwaryi i okolicach stał korpus rezerwowy gen. Paca (12 batalionów, 16 szwadronów i 14 dział). Ogółem, doliczając różne drobne oddziały partyzanckie oraz załogi Zamościa, Modlina i Warszawy, było około 85 batalionów, 100 szwadronów i 146 dział. W początku maja polskie siły główne zostały zmiejszone przez wysłanie do województwa Lubelskiego Chrzanowskiego z 7 batalionami, 8 szwadronami i 10 działami.
Przygotowując się do wyprawy na gwardye, Prądzyński rozpoczął od reorganizacyi armii. Wobec ekspedycyi Chrzanowskiego w Lubelskie, korpus Sierawskiego nie był już tam potrzebny. Celami istnienia korpusu rezerwowego Paca były instrukcya rekrutów i obserwacya lewego brzegu Wisły. Rekruci byli już w tym czasie nieźle przygotowani, a do obserwacyi Wisły wystarczały siły znacznie mniejsze od tych, któremi Pac rozporządzał Prądzyński więc wcielił do armii głównej Sierawskiego i część korpusu Paca, kompletując niemi zdefektowaną przez wydzielenie korpusu Chrzanowskiego 1-ą dywizyę oraz formując nanowo dywizye: 5-ą piechoty (gen. H. Kamieński) i 3-ą jazdy (gen. K. Skarżyński).
Plan był następujący: Zostawić na dotychczasowej pozycyi pod Suchą, Jędrzejowem i Kałuszynem mniej więcej czwartą część sił głównych; z resztą, która mogła wynosić przeszło 40,000 ludzi i przeszło 100 dział, ruszyć możliwie szybko i możliwie skrycie za Bug i z pochodu uderzyć na gwardye, które, nawet gdyby zdążyły połączyć się z Osten-Sackenem, mogłyby się przeciwstawić wojsku polskiemu w sile liczebnej mniejszej; rozbić gwardye, co, wrazie pochodu szybkiego i sprawnego, mogło nastąpić w ciągu tygodnia od zejścia z pozycyi na szosie brzeskiej; otworzyć sobie tym sposobem komunikacyę z Litwą, posłać posiłki tamtejszemu powstaniu i do reszty popsuć utrudnioną już przez to powstanie w niemałym stopniu komunikacyę armii rosyjskiej z Cesarstwem; skoro, jak niewątpliwie należało oczekiwać, Diebitsch ruszy w pogoń za armią polską, trzymać się obronnie na linii Buga, przecinając mu komunikacyę z Prusami, skąd, wobec powstania litewskiego, szła dla rosyan znaczna część zapasów, tymczasem korpus, pozostawiony na szosie brzeskiej, miał ściągnąć do siebie resztę dawnego korpusu Paca, oczyścić kraj do Brześcia, połączyć się z Chrzanowskim i, w sile około 20,000 ludzi, stosownie do okoliczności, albo uderzyć na Kreutza, albo, połączywszy się z armią główną, umożliwić jej operacyę zaczepną przeciw feldmarszałkowi.
Tak pomyślana przez general-kwatermistrza operacya, po długim szeregu niezmiernie nużących sporów, została wreszcie przez wodza naczelnego w zasadzie zaakceptowana. Na szosie brzeskiej pozostawiono Umińskiego z 4-a dywizyą piechoty i 1-ą jazdy, nad którą dowództwo objął gen. Tomicki (11 batalionów, 24 szwadrony i 26 dział). Na lewym brzegu Wisły nad resztą dawnego korpusu Paca (6 batalionow, 6 szwadronów i 8 dział) objął dowództwo gen. Dziekoński. Siły główne w składzie 52 batalionów, 54 szwadronów i 104 dział wyruszyły w pochód d. 12 maja.
Stosunek liczebny wojsk polskich do rozłożonych za Bugiem sił rosyjskich był taki, że zwycięstwo pierwszych było wysoce prawdopodobnem. Jednak już początek pochodu był taki, że snadnie pozwalał przewidywać jego smutny koniec. Świetny pomysł Prądzyńskiego został spaczony od samego początku jego wykonania.
Oprócz nagłości i skrytości ruchu, głównym warunkiem powodzenia tego planu bylo, aby pochód wojsk polskich był bardziej skoncentrowany niż rozmieszczenie gwardyi i Osten-Sackena, tak aby w chwili stanowczej można było na nie rzucić siły przeważające. Ale owładnięty istną manią bezpieczeństwa, Skrzynecki zaraz po przeprawie przez Bug (d. 15 maja) oddzielił od sił głównych całą 5-ą dywizyę piechoty i całą 2-ą jazdy (10 batalionów, 24 szwadrony i 26 dział) i skierował je pod ogólnem dowodztwem gen. Łubieńskiego wzdłuż Buga, przez co odległość pomiędzy tym korpusem a maszerującą na Łomżę armią główną zwiększała się z każdym przemarszem; innemi słowy było to osłabienie o 10,000 ludzi i 26 dział sił, przeznaczonych do ataku na gwardyę.
Celem tej ekspedycyi bylo w mniemaniu Skrzyneckiego zabezpieczenie pochodu armii głównej od nagłego ataku flankowego feldmaszałka. Była to niedorzeczność. Wrazie, gdyby Diebitsch wcześniej, niż można było oczekiwać, dostrzegł ruch wojska polskiego, 10,000-ny oddział Łubieńskiego nie mógł, rzecz prosta, powstrzymać jego 70,000 armii. Do obserwowania zaś tej armii wystarczały dwa szwadrony jazdy z dobrym oficerem kwatermistrzostwa.
Jak wzdłuż Buga korpus Lubieńskiego, tak wzdłuż Narwi poszła dywizya Giełguda (12 batalionów i 22 działa), poprzedzana przez awangardę Dembińskiego (4 bataliony, 6 szwadronów i 6 dział). Ostatecznie w głównej kolumnie środkowej pozostały: dywizye 1-a i 3-a piechoty, 3-a jazdy i rezerwa artyleryi razem 26 batalionów, 24 szwadrony i 74 działa, t. j. siły co do liczby zaledwie równe siłom gwardyi (bez Osten-Sackena), a słabsze od nich co do artyleryi. Jednak oddzielenie Gielguda i Dembińskiego nie było tak fatalnym, jak oddzielenie Łubieńskiego, błędem, bo ich odległość od kolumny środkowej była znacznie mniejsza, więc i szybkie połączenie łatwiejsze.
Na pierwszą wieść o przeprawie polaków przez Bug Wielki Książę, postąpił, jak na dzielnego, rozumnego i energicznego wodza przystało: Nie mając dokładnej wiadomości ani o sile wojsk następujących, ani o właściwym celu ich ruchu, wysunął w różnych kierunkach naprzód silne oddziały, przeznaczone zarówno do celów wywiadowczych, jak do dania nieprzyjacielowi czasowego odporu, a resztę wojsk swoich szybko postawił w gotowości do koncentracyi i — stosownie do okoliczności — bądź to do uporczywej walki, bądź do porządnego odwrotu.
Pierwsze spotkanie awangardy polskiej pod dowództwem generałów Jankowskiego i Rybińskiego z rosyjskim oddziałem czołowym gen. Poleszki nastąpiło w d. 16 maja pod Przetyczą i Długosiodłem. Całodzienny uporczywy bój zdemaskował w sposób niewątpliwy istotne zamiary polaków i dał już Wielkiemu Księciu pewne wskazówki, czego się ma trzymać. Od tej chwili największy pośpiech stał się bezwarunkowo koniecznym. Niezwłoczna, energiczna akcya zaczepna w połączeniu z Gielgudem i Dembińskim przedstawiała wielkie szansy powodzenia. Wódz naczelny nie chciał ruszyć z miejsca, póki nie otrzyma od Łubieńskiego wiadomości o zajęciu Nura. Z największym trudem zdołał go generał-kwatermistrz do dalszego pochodu nakłonić. Ale nie mógł na nim wymódz, aby się ten pochód nie odbywał nad wyraz opieszale.
17 maja zaszły potyczki pod Sokołowem i Starym Jakaciem. Polacy posunęli się do Sokołowa, Kleczkowa, i Nadborów (główna kwatera stanęła w Księżopolu). Gwardye koncentrowały się dokoła Śniadowa, gdzie była główna kwatera Wielkiego Księcia. 18 Dembiński wyparł Osten-Sackena z Ostrołęki, Gielgud zajął Miastków, a kwatera główna przeniosła się do Troszyna. Z zajęciem mostu w Ostrołęce przeprawa przez Narew na wypadek odwrotu, koniecznego wrazie (mało prawdopodobnego w tak rychłym czasie) ataku feldmarszałka, była zapewniona. Zdawało się, że uderzeniu na skoncentrowane pod Śniadowem gwardye nic już nie stoi na przeszkodzie. Zgodnie z naleganiem generał-kwatermistrza, wódz naczelny wyznaczył bitwę generalną na dzień następny.
Prądzyński zabrał się do pisania dyspozycyi, a ukończywszy ją, późno w nocy udał się do Skrzyneckiego dla pozyskania jej zatwierdzenia i wyjednania niezwłocznie odnośnych rozporządzeń, bo bitwa miała się rozpocząć 19-go o świcie. Ale Skrzynecki, który uprzednio już się był zgodził na wszystko, teraz rozmyślił się i rozkazał wszystko odłożyć na jutro. Nie pomogły zadne perswazye ani zaklęcia. Prądzyński z rozpaczą i pogardą w sercu musiał odejść.
Skrzynecki, sam nadzwyczaj powolny i ociężały, wprost nie mógł sobie wyobrazić, aby ktoś mógł działać szybko i sprawnie. Zdawało mu się, że Wielki Książę będzie w tej dogodnej pozycji pod Śniadowem czekał tak długo, jak się wodzowi polskiemu spodoba. Tymczasem Wielki Książę, który wybornie rozumiał całą ryzykowność bitwy pod Śniadowem z przeważającemi liczebnie siłami nieprzyjacielskiemi, wieczorem 18-go i w nocy z 18-go na 19-y nie cofał się jedynie dla tego, że był pewny energicznego ataku i wiedział, że lepiej go spotkać na miejscu niż w marszu.
O świcie 19-go gwardye stały jeszcze w pogotowiu bojowem. Przestały w nim dość długo, gdy jednak w armii polskiej nic nie zapowiadało rozpoczęcia akcyi zaczepnej, o godzinie 9-ej rano rozpoczęły dalszy odwrót. Była to jeszcze ostatnia chwila sposobna do ataku. Prądzyńskiemu, ktory się zjawił błagać o odnośny rozkaz, oznajmił wódz naczelny, że wojska mają przez cały dzień dzisiejszy wypoczywać, a tylko Giełgud ma otrzymać rozkaz zajęcia Łomży. Był to rozkaz fatalny, bo nieźle ufortyfikowana Łomża leżała na drodze cofających się gwardyi, które łatwo mogły ogarnąć Giełguda. Wywiązała się gwałtowna dysputa, której wynikiem było, że Prądzyński wprost odmówił napisania zgubnego rozkazu i przez to właściwie podał się do dymisyi z urzędu generał-kwatermistrza. Skrzynecki sam napisał rozkaz dla Giełguda i posłał z nim adjutanta, za nim w ślad drugiego ze zmienioną dyspozycyą, a za tym trzeciego z rozkazem wysłania dla atakowania Łomży (nieobecnego w obozie Giełguda) Dembińskiego i pozostania w Miastkowie dla podtrzymywania tego ataku. Zupełnie zbity z tropu przez sprzeczne rozkazy, Giełgud wcale nie ruszył się z miejsca.
Wielki Książę cofał się przez Śniadów na Gać. Ale Skrzynecki dopiero nad wieczór tego dnia zrozumiał, że to nie żarty, i że nieprzyjaciel naprawdę wymyka się z matni. Posłał do wszystkich oddziałów rozkaz ścigania, sam jednak przenocował w Troszynie i dopiero nazajutrz (20-go) około 8-ej rano pojechał ze swoją eskortą powozem dla połączenia się z armią. «J’arrivai avec lui à Śniadów — pisze Prądzyński w memoryale — point de troupes nulle part; le Général en chef avait perdu la trace de son armée!... A voir de.
près une pareille manière de conduire la guerre il y avait de quoi devenir fou pour un soldat j’étais soldat, je ne pus y tenir.» Pod jakimś pretekstem pojechał do Łomży, do Giełguda i przybył w chwili, gdy Osten-Sacken opuszczał to miasto. Polecił naprawić most, wznowić szańce i sam wrócił do wodza naczelnego, który tymczasem odnalazł swoją armię.
Skrzynecki, zrozumiawszy wreszcie, że gwardye cofają się naprawdę, i że łatwe, w jego mniemaniu, zwycięstwo wymyka mu się z rąk, wpadł w ogromny zapał i parł wojska zapamiętale na przód. Ale sposobność już minęła.
Gorzej niż to: Od chwili opuszczenia Śniadowa każdy krok powiększał niebezpieczeństwo jego położenia, bo go oddalał od bezpiecznej linii odwrotu i wystawiał na atak całej potęgi feldmarszałka. Tłómaczył mu Prądzyński, że, skoro się nie uderzyło na gwardye pod Śniadowem, to należało całą wyprawę uważać za chybioną i, poprzestawszy na wysłaniu posiłków powstaniu Litewskiemu, poszukać dla dalszych działań innego planu. Napróżno. Skrzynecki miał właściwą wielu umysłom ciasnym i ciężkim zdolność zacietrzewiania się. Teraz zacietrzewił się w pogoni za gwardyami i gnał za niemi bez pamięci. 21-go awangarda jego walczyła z aryergardą rosyjską już pod Tykocinem. Nazajutrz gwardye opuściły granice Królestwa i znalazły się w powiecie Białostockim. Tegoż dnia wieczorem w kwaterze głównej otrzymano od Lubieńskiego wiadomość, że Diebitsch przeprawił się przez Bug w Grannem i również wkroczył na terytoryum Cesarstwa.
Dowodziło to, jak świetnym był pomysł Prądzyńskiego, skoro nawet nie uwieńczona rozbiciem gwardyi wyprawa zmusiła niemal wszystkie wojska rosyjskie do opuszczenia granic Królestwa i postawiła je w położeniu niewiele różnem od tego, które zajmowały przed rozpoczęciem działań wojennych. Ale teraz nastala chwila istotnie niebezpieczna. Łubieński, po pełnej chwały, krwawej rozprawie pod Nurem, natarczywie ścigany przez rosyan, cofał się na armię główną. Feldmarszałek zbliżał się forsownemi marszami, i jego połączeniu się z gwardyami niepodobna już było zapobiedz. Odwrót był koniecznym, a sytuacya skomplikowana i niebezpieczna wymagała postępowania bardzo oględnego i pewnego.
Odwrót rozpoczął się d. 23-go. W każdym razie należało go kierować na Łomżę, która była dobrze ufortyfikowana, i w której można bylo trzymać się długo, gdy tymczasem Umiński, wcale nie mający przed sobą nieprzyjaciela, mógł wykonać potężną dywersyę. Ale Skrzynecki, wbrew radom Prądzyńskiego, posłał do Łomży tylko dywizyę Giełguda, a główne siły skierowal do Ostrołęki, gdzie stanął 25 maja. Jeżeli już obrano tę fałszywą drogę odwrotu, po której ścigała nas armia w dwójnasób liczniejsza z liczniejszą w czwórnasób artyleryą, to w żadnym razie nie należało oddzielać Giełguda; przeciwnie, trzeba było w tej stanowczej chwili koniecznie zebrać do kupy wszystko, co się zebrać dało.
26-go zrana Łubieński, ciągle party przez rosyan, stanął przed Ostrołęką, w Rzekuniu i Ławach. Ostrołękę zajmowała brygada Bogusławskiego, a reszta sił polskich stała na lewym brzegu Narwi. Łubieński, naciskany z frontu przez siły przeważające i obchodzony z lewego skrzydła przez liczną kawaleryę, cofał się powoli i w porządku do Ostrołęki, a następnie pod osłoną brygady Bogusławskiego przeprawił się przez dwa mosty na lewy brzeg Narwi. Tymczasem gen. Martynow, podtrzymywany przez liczną artyleryę, uderzył gwałtownie na Ostrołękę. Zawiązała się walka zawzięta i krwawa. Rosyan coraz przybywało, Bogusławski żadnych nie otrzymywał posiłków. Przesławny 4-y liniowy w dwóch trzecich swego składu legł mostem na ulicach miasta. Reszta brygady, poniósłszy ogromne straty, przeprawiła się przez Narew, a za nią tuż Martynow, tak że zniszczenie mostu okazało się niepodobieństwem.
Wszystkie wojska polskie skupiły się teraz na nizkim i bardzo błotnistym lewym brzegu Narwi, na niezbyt obszernym czworoboku, ograniczonym od frontu Narwią, z boków dwoma jej dopływami, a z tyłu szeregiem wzgórków piaszczystych. Ponieważ przeprawa przez Narew była już w rękach rosyan, więc bitwy na większą skalę niepodobna już było uniknąć. Ale można było uniknąć pogromu. Pozycya polska, z powodu swej błotnistości, była do akcyi zaczepnej fatalną, ale przedstawiała wcale niezgorsze warunki do dania mocnego odporu, do długiej obrony przeprawy i do dalszego odwrotu z nieznacznemi stratami.
Skrzynecki, który sam na przeprawę przez rzekę wobec nieprzyjaciela nigdyby się nie odważył, zgoła sobie nie wyobrażał, aby ktokolwiek mógł się zdobyć na krok tak ryzykowny, i czuł się za Narwią, jak u Pana Boga za piecem.
Prądzyńskiego, który mu 25-go przedstawiał, że prawdopodobnie jutro wypadnie stoczyć na tej pozycyi poważną bitwę, zbył byle czem i upoważnił go do czynienia dyspozycyi, jakie uzna za stosowne.
Prądzyński, jak zwykle, zoryentował się w sytuacyi odrazu i zastosował się do niej doskonale. Rosyanie, jeżeli nawet zdołają opanować oba mosty, będą się po nich przeprawiali wązkiemi kolumnami, a do rozwijania się będą przed sobą mieli błotnistą i odkrytą nizinę. Baterye ich będą zamaskowane przez przeprawiające się lub przeprawione części, a przeto ogromna przewaga liczebna ich artyleryi nie będzie tak bardzo groźną. Wynikało stąd, że polacy winni byli liczyć głównie na swoją artyleryę, przynajmniej w początku bitwy. Ogień działowy skoncentrowany i konsekwentny mógł przeprawę bardzo utrudnić, jeżeli nie zgoła uniemożliwić. Stosownie do tego, Prądzyński wysunął artyleryę na czoło i ustawił ją na zamykających równinę od tyłu, a odległych od Narwi około 2.000 kroków wzgórkach piaszczystych w trzech bateryach pod dowództwem Turskiego, Bielickiego i na prawem skrzydle Neymanowskiego, przeznaczając tę ostatnią głównie do osłony odwrotu wojsk, znajdujących się na prawym brzegu Narwi (Łubieńskiego i Bogusławskiego). Po za temi bateryami w zaroślach umieścił 1-ą i 3-ą dywizyę piechoty, przeznaczając je do ataku na przeprawione części wojsk rosyjskich w chwili, gdy je ogień działowy dostatecznie osłabi. Rezerwę linii atakującej miała, po swojem przeprawieniu się przez rzekę, tworzyć wchodząca w skład korpusu Łubieńskiego 5-a dywizya.
Jazdę Skarzyńskiego, która, dla błotnistego terenu, w akcyi bojowej nie mogła wziąć żadnego pożytecznego udziału, wysłał za rzeczkę Omulew dla eklerowania dalekiej okolicy; oczekiwaną jazdę Łubieńskiego wysłać zamierzał dla wejścia w komunikacyę z Giełgudem, którego brak na polu bitwy odczuwał bardzo dotkliwie.
Skrzynecki, zupełnie spokojny i zgoła nie przypuszczający możliwości większej rozprawy, był rano d. 26-go w swojej kwaterze głównej w Krukach. Huk dział zaniepokoił go, gdy zaś nietylko nie ustawał, ale się nawet wzmagał, wódz naczelny dosiadł konia i pojechał na pole bitwy. Nadjechał właśnie w chwili, gdy grenadyerzy rosyjscy, przeprawieni przez most, atakowali baterye Bielickiego, któremu zabrali dwa działa. Wtedy zrozumiał, że to nie żarty, że Diebitsch nadszedł, że atakuje, że tak dla niego straszna bitwa z feldmarszałkiem nadeszła, — i stracił przytomność. W głowie utkwiła mu ćwiekiem niedorzeczna myśl, że jedynym dla armii polskiej ratunkiem jest odrzucenie rosyan z powrotem za rzekę i to natychmiast. Więc przewrócił do góry nogami cały mądry plan Prądzyńskiego, zarządził szereg równie uporczywych jak beskutecznych ataków piechoty na przeprawione już wojska rosyjskie, atakami temi zamaskował własne baterye i zupełnie uniemożliwił bitwę rozsądną i celową. Od chwili przybycia wodza naczelnego aż do końca tego okropnego dnia nie było już nic innego, tylko te fatalne ataki, bezmyślne i krwawe. Pchana bez ładu i porządku naprzód, masakrowana przez bijącą z wysokiego prawego brzegu liczną artyleryę rosyjską, nie podtrzymywana przez zamaskowane baterye własne, w krwawym chaosie nieszczęsna armia ginęła po bohatersku. «Pendant toute cette désastreuse journée — powiada sławnej pamięci pułkownik Langermann[1] — les soldats polonais avaient eu sans aucune interruption la mort devant les yeux, et rien que la mort.»
Duszę Prądzyńskiego napełniały wstyd i rozpacz. Przez czas jakiś probował on rozwinąć działalność artyleryi, gdy się to okazało niemożliwem, — szukał śmierci. «Moi aussi — pisze w memoryale — au désespoir de voir la boucherie inutile de mes camarades, je fis une attaque à la tète du 5-me régiment de chasseurs à pied, mais il n’y eut que mon cheval qui reçut les balles des grenadiers russes.»
Bitwa pod Ostrołęka byla punktem przełomowym wojny. Od tej chwili działo się już polakom coraz gorzej. Najbliższym jej skutkiem było odcięcie od cofającej się armii Giełguda. Na wniosek Dembińskiego postanowiono wysłać go na Litwę i w samej rzeczy było to jedyne wyjście.
Wbrew opinii Prądzyńskiego, który chcial zająć pozycye obronne na prawym brzegu Narwi, wprowadzić w czynność korpusy Umińskiego i Dziekońskiego i w ten sposób przeszkodzić wynurzającej się już groźnie z ciemnego łona przyszłości przeprawie rosyan przez Wisłe, — odprowadzono pobita armię do Warszawy. Prądzyński, wyczerpany nadmierną pracą, znużony niepowodzeniami, którym nie był winien, poważnie zachorował. W ciągu spowodowanego przez chorobę przymusowego spokoju rozmyślał dużo o sytuacyi i przyszedł do przekonania, że obowiązkiem jego jest wyjaśnić rządowi polskiemu rzeczywisty stan rzeczy i rzeczywistą wartość wodza naczelnego. Jakoż uczynił to, acz usposób nieurzędowy, w rozmowie z prezydentem rządu ks. Adamem Czartoryskim i marszałkiem sejmu Ostrowskim. Mial nawet nadzieję, że się im powiedzie skłonić Skrzyneckiego do dobrowolnego zrzeczenia się dowództwa. Oczywiście, spotkał go srogi zawód.
Jeszcze przed zupełnem wyzdrowieniem Pradzyński podał się do dymisyi z urzędu generał-kwatermistrza (szefem sztabu, którym był tylko prowizorycznie, zaraz po bitwie pod Ostrołęką został Łubieński). Skrzynecki w zasadzie przyjął dymisyę, ale się nie mógł zdecydować na wybór zastępcy Prądzyńskiego, który przeto w dalszym ciągu pełnił swoje funkcye do czasu nowej nominacyi. Ale utracił już wszelki wpływ na bieg operacyi i nawet widywał wodza naczelnego bardzo rzadko. Łubieński, który teraz kierował operacyami, a który wartość Prądzyńskiego wybornie umiał oceniać, potajemnie od Skrzyneckiego naradzał się z nim w każdej sprawie. Ale to się na nic nie zdało: każdy śmiały pomysł, każdy plan energiczny, od kogokolwiek pochodził, był stale przez wodza naczelnego odrzucanym.
Nastał czas zupełnego rozprzężenia i bezładu w operacyach. Nie było to już ożywione jakąś choćby najfałszywszą, ideą prowadzenie wojny, ale życie pod bronią z dnia na dzień. Prądzyński, zgnębiony, rozbity, pozbawiony nietylko już wpływu, ale nawet i głosu, czekał już tylko, narówni ze wszystkiemi innemi, zbliżającej się katastrofy, przeto jednak od innych nieszczęśliwszy, że ją swym orlim wzrokiem najwyraźniej ze wszystkich widział, że słyszał jej żelazny krok.
Zarazem widział i możliwe przy innym wodzu środki ocalenia, którego nadzieja nie całkiem jeszcze była znikła. Zdarzały się jeszcze wypadki, które, będąc należycie wyzyskane, mogły bieg wojny w inną zwrócić stronę. Dopóki polacy nie utracili żadnej z gotowych przepraw przez Wisłę, a rosyanie się przez nią nie przeprawili, dopóty armia polska nie utraciła częściowej przewagi, którą jej zapewniały krótkie wewnętrzne linie operacyjne; dopóty zawsze można było działać skoncentrowanemi siłami przeciw pomniejszym oddzielnym korpusom rosyjskim i zawsze wracać z niemi na czas do punktów, przez inne korpusy albo przez armię główną zagrożonych. Tak np. w pierwszej połowie czerwca miejsce bar. Kreutza, który połączył się z siłami głównemi, zajął w województwie Lubelskiem gen. Rodiger, na szosie brzeskiej, (którą zajmował Umiński), rosyan prawie wcale nie było, armia główna mogła zagrozić Warszawie dopiero po przeprawie przez Wisłę, której w prędkim czasie jeszcze żadną miarą probować nie mogła. W rozmowie z Łubieńskim Prądzyński zwrócił jego uwagę, że łatwo zebrać trzy albo i cztery dywizye i, w porozumieniu z Chrzanowskim, zupełnie zniszczyć Rüdigera, coby mogło zmusić armię główną do powrotu na szosę brzeską i na dalszy przebieg wojny podziałać tak samo, jak w swoim czasie zwycięstwa pod Dębem-Wielkiem i Iganiami.
Łubieński, zachwycony tym projektem, przedstawił go wodzowi naczelnemu, naturalnie, zachowując w tajemnicy nazwisko jego autora. Po długich wahaniach i wynikłej z nich stracie czasu, Skrzynecki projekt w zasadzie przyjął, ale swoim zwyczajem do wykonania jego przeznaczył siły zbyt szczupłe (dawny korpus Umińskiego, nad którym dowództwo objął Jankowski, jeden z najniedołężniejszych generałów polskich, i dywizyę Rybińskiego), te same przez się ledwie wystarczające siły pokawałkował tak, że Rybiński w boju wcale nie wziął udziału, i ostatecznie, przeciwstawił Rüdigerowi kilka rozproszonych, bezładnie i bez wzajemnej o sobie wiadomości działających oddziałów. Rezultatem była porażka pod Budziskiem (d. 19 czerwca).
Tymczasem nowy wódz rosyjski, feldmarszałek Paskiewicz, rozpoczął pochód w dół Wisły. Śmiertelna dla polaków przeprawa przez Wisłę zaczęła się zbliżać, surowe oblicze katastrofy zaczęło się wydobywać z mroku przyszłości i coraz wyraźniej zarysowywać.
Prądzyński, Łubieński, Kołaczkowski, Bontemps, Bem, — wszyscy, z kim Skrzynecki o tej sprawie rozmawiał, jednym głosem wołali, że niemożna zostawiać rzeczy ich własnemu, coraz dla nas niepomyślniejszemu biegowi, że należy koniecznie albo przeciwdziałać pochodowi rosyan w dół Wisły przez wyjście z siłami głównemi z Modlina, albo wznowić chybioną akcyę przeciw Rüdigerowi, albo wreszcie czynić cokolwiek raczej, niż przyglądać się spokojnie fatalnej przeprawie. Nic nie pomogło. Wreszcie w dn. 18 i 19 lipca «fut accompli sans coup férir ce passage de la Vistule, objet constant des opérations de l’armée russe depuis le commencement des hostilités et qui était pour les polonais un coup mortel». (Memoryał).
Wreszcie opinia publiczna zaczęła się burzyć przeciw wodzowi naczelnemu. Sejm wyznaczył komisyę do zbadania czynności Skrzyneckiego i upoważnił ją do ewentualnego odebrania mu dowództwa.
Teraz w życiu Prądzyńskiego nastał okres, jeżeli być może, jeszcze cięższy od poprzedzającego. Ten człowiek prawy i szlachetny, o uczuciach wytwornych i subtelnych, z natury swej jak najdalszy od wszystkiego, co się nazywa intrygą, ten urodzony żołnierz — musiał teraz z konieczności wziąć udział w procedurze przeciw swemu wodzowi, który, w najlepszej wierze i w najszczerszem przekonaniu, że on jeden zdoła ginącą już sprawę ocalić, rozwinął w celu utrzymania swej nieszczęsnej władzy akcyę rozległą, skomplikowaną i często blizko graniczącą z intrygą.
Prądzyński, na równi z kilku innemi generałami i wyższemi oficerami, wezwany został urzędowo do udziału w tej komisyi. Sporządził on notatkę, w której wykazywał, że dowództwo naczelne armii jest zadaniem nad siły Skrzyneckiego, i chciał go nakłonić do dobrowolnej rezygnacyi. Notatkę tę zakomunikował księciu Adamowi, pragnąc, aby Skrzynecki był o niej zawczasu uprzedzony, i aby nie padł na niego cień nawet posądzenia o jakiekolwiek knowania tajemne. Rezultat był jak najgorszy. Wódz naczelny przybył osobiście na pierwsze posiedzenie komisyi (d. 27 lipca), obecnością swoją skrępował, rzecz prosta, generałów i oficerów, a wreszcie wprost zabronił im mówić o czemkolwiek oprócz tego, co on sam podda dyskusyi, i przeszkodził odczytaniu notatki Prądzyńskiego. Rzecz stała się śmieszna. Gdy wreszcie, zapytani o to, co należy czynić, generałowie oświadczyli jednogłośnie, że nie pozostaje nic oprócz wielkiej bitwy, Skrzynecki oświadczył, że to właśnie jest jego zamiarem. Na tem zakończyło się to jałowe posiedzenie, które nie doprowadziło do żadnego rezultatu i wszystko pozostawiło «in statu quo ante».
Skrzynecki, który pozostał przy władzy, a który w głębi duszy nie myślał nawet o żadnej akcyi stanowczej, dla zamydlenia oczu opinii publicznej wykonał kilka niedołężnych manewrów i wreszcie stanął w obozie pod Bolimowem. Ale, gdy tam bawił, w Warszawie wzburzenie z powodu jego bezczynności doszło już do szczytu. Zapóźno, jak to zwykle u nas, zdecydowano się na krok stanowczy. 9 sierpnia przybyła do Bolimowa druga komisya sejmowa, która d. 13 sierpnia odjęła Skrzyneckiemu dowództwo naczelne. Być może, że, gdyby uczyniono to w pierwszych dniach lipca, przed przeprawą rosyan przez Wisłę, wojna inny wzięłaby obrót.
Stałego wodza naczelnego miał mianować sejm. Dowództwo prowizoryczne do czasu tej nominacyi powierzyła komisya świeżo okryte temu laurami z powodu przesławnego odwrotu z Litwy generałowi Dembińskiemu, sama zaś niebawem wróciła do Warszawy i złożyła raport sejmowi. Sejm tegoż dnia jeszcze zamianował wodzem naczelnym Prądzyńskiego, któremu nazajutrz d. 14 sierpnia przywiózł nominacyę minister wojny generał Morawski. Lecz tu okazało się, że Prądzyński był tylko genialnym strategikiem i nieposzlakowanym człowiekiem, nie miał zaś tych niezmiernie rzadkich zresztą cech charakteru, któreby mu pozwoliły w tem istotnie nad wyraz trudnem położeniu stać się jego panem.
Przejęty myślą, że, gdyby, wobec powszechnie znanego stanowiska swego względem Skrzyneckiego, objął po nim urząd, mógłby narazić na szwank swoją niezachwianą reputacyę prawego człowieka, odmówił przyjęcia niebezpiecznego za szczytu.
Ale nazajutrz, w d. 15 sierpnia zaszedł w Warszawie smutnej pamięci przewrót, który u steru rządu postawił generała Krukowieckiego. 16-go minister wojny ponownie przywiózł Prądzyńskiemu odrzuconą nominacyę, popartą nakazem kategorycznym nowego rządu i gorącemi prośbami najszanowniejszych ludzi wojskowych i cywilnych.
Generał-kwatermistrz zaczął się wahać. I jeszcze wyraźniej wystąpiła na jaw jego niezdolność do każdego innego oprócz wojennego czynu. Znając szaloną ambicyę i trudny charakter Krukowieckiego, uczynił decyzyę swoją zależną od tego, czy zapewni on mu swoje spółdziałanie i poparcie. Krukowiecki, którego obietnice nic nie kosztowały, przyrzekł mu uroczyście jedno i drugie. Prądzyński przyjął nominacyę.
O świcie 17-go Prądzyński udał się do Dembińskiego, w celu przyjęcia dowództwa i odbycia przeglądu wojsk. Znalazł tam Krukowieckiego — i nastąpiła scena dziwna i przykra: Dembiński zaczął swemu nowemu wodzowi ostro wywodzić, że odjęcie mu dowództwa jest zgubą dla sprawy, Krukowiecki zaś oświadczył wyniośle, że, jako komendant Warszawy, jeżeli nie zostanie natychmiast zaopatrzony w potrzebne do jej obrony załogę, artyleryę i żywność, na własną rękę rozpocznie rokowania z feldmarszałkiem o kapitulacyę.
Nietylko Napoleon, ale i Chłopicki potrafiłby w podobnej sytuacyi objąć władzę przemocą i nieposłusznych oddać pod sąd wojenny. Prądzyńskiego zatrwożyły poważne i prawdopodobnie krwawe konsekwencye kroku stanowczego. Złożył on otrzymane wczoraj i nie objęte jeszcze faktycznie dowództwo naczelne. Dembiński z Krukowieckim udali się do Warszawy i wydarli u rozkładającego się już sejmu pierwszy nominację stałą na wodza naczelnego, drugi urząd prezydenta rządu z władzą niemal dyktatorską. Pradzyński objął dowództwo inżynieryi na miejsce Kołaczkowskiego, który zostal generał-kwatermistrzem.
18-go sierpnia rosyjska armia główna stanęła w Nadarzynie, Wolicy, Błoniu i Piasecznie, z drugiej zaś strony Wisły, na szosie brzeskiej Rosen zbliżył się do samej Pragi. Warszawa była już blokowaną. 19-go Krukowiecki, bez żadnej trudności odjął Dembińskiemu jego efemeryczne dowództwo. Faktyczne dowództwo naczelne objął on sam, gdy jednak zdał mu się być potrzebnym ktoś, ktoby nosił ten niebezpieczny tytul, zamianował czcigodnego Małachowskiego. Nikt zresztą, nie wyjmując samego Małachowskiego, nie miał co do istotnego stanu rzeczy żadnych złudzeń.
21-go Krukowiecki zwołał radę wojenną, na której ujawniło się powszechne przekonanie, że akcya zaczepna przeciw stojącemu na czele potężnej armii już pod wałami Warszawy Paskiewiczowi z konieczności zakończyłaby się klęską generalną. Dembiński wystąpił z dziecinnym planem przeprowadzenia całej armii i przeniesienia teatru wojny na Litwę. Chrzanowski, uważając że sprawa już jest przegrana, doradzał kapitulacyę i rokowania o pokój. Prądzyński zachował milczenie.
Po ukończeniu rady urzędowej, która, jak wiele rad, nie doprowadziła do żadnego rezultatu, Krukowiecki zatrzymał u siebie Prądzyńskiego i Łubieńskiego, aby się z niemi naradzić prywatnie, lecz skutecznie nad tem, co ostatecznie czynić należało, aby dojść do jakiegoś wniosku praktycznego. I wtedy geniusz strategiczny Prądzyńskiego raz jeszcze zabłysnął w całej świetności.
Przedstawił on odrazu gotowy plan operacyi, wprawdzie bardzo ryzykownej, jednak niepozbawionej szans powodzenia, a która, gdyby się udała, mogła jeszcze zmienić los wojny.
Plan polegał na tem, aby znaczną część znajdującej się w Warszawie 50,000-nej armii znowu przeprawić (po moście praskim) na prawy brzeg Wisły, odrzucić wzdłuż szosy brzeskiej bar. Rosena, odeprzeć go aż do Brześcia i opanować ten ważny punkt, przeciąć rosyanom komunikacyę z Cesarstwem, a Warszawie dostarczyć z prawego brzegu potrzebnych do trzymania się przez czas dłuższy zapasów żywności. Wprawdzie, zmiejszenie załogi Warszawy wobec lada dzień możliwego szturmu, było rzeczą bardzo ryzykowną. Ale — są słowa memoryału — «notre position était tellement désespérée, qu’il n’y avait pas à choisir entre les partis les meilleurs, mais entre les moins mauvais». Mogło się zdarzyć, że feldmarszałek nie zdecyduje się na rychły szturm, nawet, wobec jego znanej ostrożności i powolności, było to wielce prawdopodobnem. W takim razie stanowcze powodzenie na prawym brzegu Wisły mogło go nawet skłonić do zaniechania samego zamiaru szturmu. W każdym razie konieczną i silnie przez Prądzyńskiego akcentowaną zasadą jego planu bylo w razie gdyby się nie udało w bardzo krótkim przeciągu czasu po wyjściu z Pragi rozbić Rosena, nie zapędzać się za nim, ale niezwłocznie wracać do Warszawy dla wzięcia udziału w odparciu szturmu. Drugorzednym, ale ważnym szczegółem planu było wysłanie z Warszawy prawie calej niepotrzebnej tam kawaleryi w dół i na prawy brzeg Wisły, w celu niepokojenia tyłów i szykanowania komunikacyi rosyjskiej armii głównej.
Dowództwo nad tym korpusem jazdy (dywizye 1-a i 3-a, razem około 3,000 ludzi) objął gen. Łubieński. Do wyprawy na szosę brzeską przeznaczono dywizye piechoty 5-a (Sierawskiego) i świeżo sformowaną z dawnego korpusu Chrzanowskiego z dodaniem kilku części luźnych 6-ą (Bielińskiego) oraz 2-ą dywizyę (A. Skarżyńskiego) i kilka luźnych szwadronów jazdy, razem 27 batalionów, 31 szwadron i 42 działa. Prądzyński prosił o dowództwo nad tym korpusem, i zapewne był on jedynym w wojsku polskiem człowiekiem, pod którego kierunkiem wyprawa tak trudna i ryzykowna mogła mieć szansy powodzenia. Ale Krukowiecki oświadczył, że w trudnem położeniu, w którem się Warszawa znajduje, obecność takiego jak Prądzyński generala jest w niej niezbędną, i dowództwo nad korpusem ekspedycyjnym powierzył gen. Ramorino. Blizka przyszłość okazać miała dobitnie, jak nieszczęśliwym był ten wybór.
Pozostawiony w Warszawie, Prądzyński zauważy, że, wobec uszczuplenia zalogi stolicy o 20,000 ludzi (tyle wynosił korpus Ramorina), niedorzecznością było chcieć bronić wszystkich fortyfikacyi, które zresztą w ogóle były błędnie pomyślane i nawet dla nieuszczuplonej armii polskiej były o wiele za obszerne. Radził więc opuścić pierwszą linię i całą obronę ześrodkować na drugiej. Była to jedyna rada rozsądna. Jednak trudno się nawet dziwić temu, że jej nie usłuchano. Świeżo z wielkim nakładem intelektualnym i materyalnym ukończone fortyfikacye wydawały się wszystkim tak doskonałemi (ze stanowiska akademickiego były one nawet istotnie dobre), że nikomu się w głowie nie mogło pomieścić, aby je należało opuścić.
Tymczasem wiadomości, otrzymywane od korpusu Ramorina, były niepomyślne. Okazywało się, że generał ten zupełnie nie dorósł do wysokości powierzonego mu trudnego zadania. Książę Adam, który towarzyszył temu korpusowi, a który o rzeczach wojskowych miał sąd bardzo zdrowy, pisał codziennie do Krukowieckiego o konieczności przysłania Prądzyńskiego. Krukowiecki ostatecznie przystał na to; ale był to człowiek, który przedewszystkiem swój własny interes miał na oku, i który bał się być przez kogokolwiek zaćmionym i na drugi plan usuniętym. Posłał Prądzyńskiego, ale nie, jakby należało, w charakterze dowódcy korpusu, jeno w charakterze doradcy Ramorina, pisząc jednocześnie do księcia Adama, aby pośredniczył on pomiędzy dwoma generałami, o ile ujawni się pomiędzy niemi różnica poglądów. Był to zgubny pólśrodek. W ten sposób usunięto Prądzyńskiego z Warszawy, gdzie mógł być bardzo użytecznym, i nie dano mu możności stać się prawdziwie użytecznym w korpusie ekspedycyjnym. Wódz, bardziej od Prądzyńskiego ambitny, nie byłby przyjął takiej funkcyi Prądzyński przyjął.
Wyjechał on z Warszawy d. 25 sierpnia i przybył do Ramorina 27-go, w chwili gdy opuszczał on swój obóz w Garwolinie, w zamiarze marszu na Żelechów. Kondotier włoski, wyszedł w d. 23 sierpnia z Pragi z 20000 dobrego wojska, wcale nie troszczył się o Rosena i wogóle nie miał nawet w zamiarze wykonania przepisanego mu przez kwaterę główną planu Prądzyńskiego. Niewięcej też niż o Rosena troszczył się o Warszawę. Obmyślił sobie jakąś partyzantkę w okolicach Zamościa, które był sobie upodobał w czasie ekspedycyi Chrzanowskiego, i opuściwszy Pragę, najspokojniej skierował się na południe, jak gdyby dany mu rozkaz zgoła go nie obowiązywał.
Prądzyński przybył do jego obozu w czasie, gdy jeszcze wszystko można było naprawić. Zaraz po wyjeździe z Warszawy, jeszcze przed Osieckiem, o mało nie został on schwytanym przez rozjazd rosyjski. To go przekonalo, że bar. Rosen, który przy wyjściu Ramorina zaczął się zwolna cofać po szosie brzeskiej, nie rozumie grożącego mu niebezpieczeństwa i cofa się zbyt wolno, Przybywszy do Ramorina, niebawem przedstawił mu fałszywość kierunku na Żelechów i zaproponował marsz na Borowie, tak aby nazajutrz spotkać idącego przez Latowicz Rosena w Prawdzie. Wobec znacznej przewagi liczebnej polaków (Rosen miał nie więcej nad 12,000 wojska), zwycięstwo było niewątpliwem.
Ramorino opierał się temu planowi, Prądzyński ustąpił, nie chcąc kompromitować wodza przed wojskiem przez nagłą zmianę kierunku pochodu na przeciwny, zresztą rozumując, że ostatecznie można jeszcze będzie pobić Rosena o dzień lub dwa później, na bardziej od Warszawy odległym punkcie szosy. Wojska poszły do Zelechowa, ale stamtąd zmieniły już kierunek południowowschodni na północno-wschodni i na noc 27 przybyły do Kozutów. Rosen nocował w Prawdzie. Wojska polskie już go były wyprzedziły. Był najwyższy czas na marsz forsowny na szosę i uderzenie na generała rosyjskiego.
Ramorino niby się stosował do udzielanych mu przez Prądzyńskiego wskazówek, ale je wykonywał oburzająco opieszale. W głębi duszy chciał udaremnić jego usiłowania. 28 sierpnia ruszono z miejsca o wiele zapóźno i do Łukowa przybyto dopiero okolo 10-ej przed południem.
Mieszkańcy okoliczni co chwila przynosili wiadomości o forsownym marszu rosyan przez Różę na Jagodne. Rosen zrozumiał wreszcie grożące mu niebezpieczeństwo i śpieszył.
Prądzyński dał szefowi sztabu (Władysławowi Zamoyskiemu) dyspozycję do jak najszybszego marszu na Krynki, a kolumnę boczną pod dowództwem generała Konarskiego skierował na Trzebuszkę, celem powstrzymania czoła kolumny rosyjskiej, polecając mu zresztą, a ileby przed zetknięciem się z nieprzyjacielem usłyszał kanonadę, zmienić kierunek i iść na wystrzały, sam zaś udał się do straży przednich dla powzięcia pewnej wiadomości o ruchu rosyan. Na własne oczy ujrzał defilujący korpus Rosena, który stanął biwakiem poza Krynkami. Słał do Ramorina adjutanta za adjutantem dla przyśpieszenia marszu, ale Włoch ruszył z Łukowa dopiero o 4-ej po południu. Doczekawszy się wreszcie jego awangardy, Pradzyński stanął na jej czele i rzucił się zapalczywie na rosyan, ale ich siły główne już przeszły, i polacy uderzyli tylko na arjergarde, dowodzoną przez gen. Gołowina, której zadali dotkliwe straty, ale której marszu nie zdołali już powstrzymać. Przewidując, że rosyanie będą usiłowali zniszczyć za sobą most na szosie pod Zambrami, Prądzyński pchnął ku temu mostowi gen. Zawadzkiego z kilku batalionami, a sam wraz z Ramorinem, pod eskortą jednego plutonu 3-go ułanów wyprzedził Zawadzkiego i popędził naprzód, aby się naocznie przekonać, jak rzeczy stoją. W nocy już przybył do mostu nad którego destrukcja istotnie pracowali już saperzy rosyjscy pod osłoną kilku batalionów, dowodzonych przez gen. Fezi. Nie dostrzegłszy w ciemności nocnej tych batalionów, podjechali do nich zbyt blizko i otrzymali salwę «à bout portant». Spłoszone konie ułanów zaczęły ponosić. Koń Prądzyńskiego upadl, a kilku ułanów przejechało po generale.
Zbity i stratowany, dosiadł jednak nanowo konia i pognał do Zawadzkiego, aby przyśpieszyć jego pochód, i ostatecznie sprowadził go na miejsce jeszcze dość wcześnie, aby destrukcyi mostu przeszkodzić.
Atak na Rosena należało uważać już za chybiony, gdyż oddalił się już on zanadto od polaków, aby mu można było przeszkodzić schronić się do Brześcia. Wobec tego, Prądzyński postanowił wysłać za nim tylko Konarskiego z nieznacznym oddziałem, aby go odepchnąć jak najdalej i przeszkodzić mu do nowego ruchu ku zachodowi. Drugi oddział pod dowództwem Zawadzkiego miał iść w Lubelskie, aby zmusić Rüdigera do powrotu na prawy brzeg Wisły i dać przez to walczącemu z nim w województwie Sandomierskiem Różyckiemu możność uderzenia na tyły rosyjskiej armii głównej. Siły główne Ramorina miały trzymać się między Łukowem a Międzyrzecem, aby prowidować Warszawę, a następnie, stosownie do okoliczności, bądź to wracać pośpiesznie do zagrożonej szturmem stolicy (mogły tam stanąć w ciągu dwóch dni), bądź uderzyć na Rosena, gdyby ten probował wrócić, albo na Rüdigera, skoro stanie on w Lubelskiem.
29 sierpnia Zawadzki ruszył na Łuków, a Konarski na Międzyrzec, gdzie napotkał na silny opór. Przybyły na pole bitwy wraz z Ramorinem Prądzyński przekonał się, że jest to cały korpus Rosena. Był to dla polaków pożegnalny uśmiech fortuny. Rosen, stojący w widłach, utworzonych przez dwie błotniste rzeczki, w pozycyi nader niedogodnej i łatwej do obejścia, mógł być zniszczonym doszczętnie.
Prądzyński zmienił dyspozycyę: z pozostałą po odejściu Zawadzkiego brygadą 5-ej dywizyi i z oddziałem Konarskiego (razem około 5000 ludzi z 8 działami) pozostaje przed Międzyrzecem dla zajęcia rosyan, gdy tymczasem po za jego frontem, zamaskowany nadto przez zarośla, Ramorino na czele dywizyi Bielińskiego i prawie całej jazdy (przeszło 10.000 ludzi i 24 działa) rusza obchodem do poblizkiej Rogoźnicy, aby stamtąd rzucić całą swoją masę na tyły pozycyi rosyjskiej w Międzyrzecu. Wtedy Prądzyński ruchem flankowym zejdzie z szosy i, utworzywszy przez ten prosty manewr prawe skrzydło szyku bojowego, zepchnie Rosena do wsi i położonego za nią długiego défilé. W tym stanie rzeczy zguba jego stanie się nieuchronną.
W parę godzin po odejściu Ramorina rozlega się ze strony Rogoźnicy kanonada. Przekonany, że to Ramorino wykonał już swój manewr i walczy z arjergardą Rosena, Prądzyński wykonywa umówiony ruch flankowy i przyśpiesza pochód. Zaledwie minął błoto, widzi idącego przeciw niemu na czele 9.000 ludzi i 24 dział Rosena. Pewny, że niebawem ujrzy debuszującego na jego tyłach Ramorina, przyjmuje walkę tak nierówną. Nikt się nie pojawia. Pozostawiony własnym siłom, Prądzyński walczy do późnej nocy i odpiera szczęśliwie ataki rosyan. Nazajutrz zrana Rosen w dalszym ciągu prowadzi odwrót; o godzinie 8-ej Prądzyński zajmuje Międzyrzec.
Cóż się okazało? Oto Ramorino, po rozstaniu się z Prądzyńskim, zmienił zamiar. Posłał po Zawadzkiego, aby go zwrócić z drogi i napowrót z siłami głównemi połączyć, a sam poszedł najspokojniej na noc do Tłuśćca. Kanonada, którą słyszał Prądzyński, była to zwycięska utarczka pod Rogoźnicą dowodzącego awangardą Ramorina pułkownika Rychłowskiego z generałem Werpachowskim. Ramorino, który o swojej »zmianie planu« nie uznał za potrzebne choćby zawiadomić Prądzyńskiego, słysząc obie bitwy, nie ruszył się z miejsca.
Rosen cofał się forsownemi marszami, jednak nazajutrz, a nawet 31-go można go jeszcze było dosięgnąć, — naturalnie przy wielkim pośpiechu. Ale właśnie tego pośpiechu nie było. Ramorino zewsząd wyruszał zbyt późno, wszędzie zatrzymywał się zbyt długo, i ostatecznie 31-go po południu Rosen debuszował z Piszczacza na prostą drogę do Brześcia o pół godziny wcześniej od polaków. Był ocalony.
Prądzyński, Ramorino i książę Adam zeszli się na radę wojenną. Wyprawa przeciw Rosenowi była już oczywiście i niepowrotnie chybioną. O zamierzonej akcyi przeciw Rüdigerowi, wobec cofnięcia z drogi Zawadzkiego, też nie mogło być mowy. Jedyną rzeczą rozsądną, a zarazem jedynym obowiązkiem był co najrychlejszy powrót do zagrożonej już blizkim szturmem stolicy. Prądzyński nastawał, aby odwrót tegoż jeszcze dnia był rozpoczęty.
Ramorino oponował. Rada jeszcze trwała, gdy przybył z Warszawy kapitan Rzewuski, przywożąc od wodza naczelnego wyraźny, piśmienny rozkaz niezwłocznego powrotu do Warszawy.
Wtedy Ramorino, po którego głowie ciągle snuły słę mętne idee jakiejś wyprawy w okolice Zamościa, dopuścił się, niesubordynacyi jawnej i niewątpliwej: odmówił posłuszeństwa rozkazowi.
Wróciwszy d. 1-go września do Warszawy, Prądzyński objął swój dawny urząd generał-kwatermistrza; (Kołaczkowski wrócił do dowództwa inżynieryi). Faktycznie jednak w kierowaniu czynnościami wojennemi general-kwatermistrz nie brał już udziału. Szły już one ku końcowi własnym fatalnym rozpędem.
I dla Prądzyńskiego, i dla Krukowieckiego, i dla każdego z generałów było już widocznem, że o zwycięstwie nie może być mowy, że jedyną korzyścią, którą obrona Warszawy polakom przynieść może, będzie chwała. Konieczność układów o pokój była dla każdego niezaślepionego oczywistą, i zaznaczyć należy, że ówczesna sytuacya wojenna nie dawała wprawdzie nadziei na wygraną, ale pozwalała jeszcze na wyjednanie wcale niezgorszych tego pokoju warunków.
Inicyatywę do układów dał sam feldmarszałek, który, jak się zdaje, przeceniał siły wojenne polaków. Do parlamentowania wyznaczył on generała Dannenberga. Na parlamentarza polskiego wybrał Krukowiecki Prądzyńskiego, którego pierwsze spotkanie się z Dannenbergiem nastąpiło d. 4 września. Generał rosyjski oświadczył Prądzyńskiemu (co prawda, nieurzędowo), że powrót do posłuszeństwa Cesarzowi i zrzeczenie się pretensyi do Litwy, Wołynia i Podola utorują polakom drogę do pokoju na warunkach bardzo łagodnych. Zdając przed rządem sprawę ze swojej misyi, Prądzyński z naciskiem zaznaczył, że położenie wojenne zgoła nie pozwala polakom na przemawianie z wysokiego tonu, i że należy korzystać ze sposobności. Z tem wszystkiem Krukowiecki podpisał, acz, jak powiadał, wbrew przekonaniu, list, zredagowany (przez Bonawenturę Niemojewskiego) nader wyniośle, co w danych warunkach było śmieszne. Na list ten feldmarszałek nie odpowiedział i 5 września ruszył naprzód, a wieczorem tegoż dnia stanął przed Wolą.
O świcie 6-go rozpoczął się szturm. Po zdobyciu Woli i dłuższej kanonadzie rosyanie uderzyli na bagnety i dotarli aż do pierwszych domów przedmieścia. Odparli ich stamtąd kilkakrotnie Malachowski i Prądzyński, pod którym w dniu tym zabito dwa konie.
W nocy rząd znowu polecił Prądzyńskiemu wieźć do Paskiewicza list, zapytujący ogólnikowo o warunki, na których mogą być prowadzone układy, i nie zawierający zresztą w sobie nic pozytywnego. Prądzyński zauważył, że list taki może tylko rozdraźnić feldmarszałka, i że jedyną możliwą podstawą układów jest uznanie władzy Cesarza. Wtedy Krukowiecki upoważnił go ustnie do zapewnienia wodza rosyjskiego w jego imieniu, że ten warunek będzie właśnie podstawą układów. Wprawdzie — dodawał — nie ma on jeszcze do tego od sejmu formalnego upoważnienia, ale ma uroczyste przyrzeczenie, że je jutro rano otrzyma. Inni członkowie rządu potwierdzili jego słowa, i Prądzyński posłał parlamentarza w celu wyjednania sobie posłuchania u feldmarszałka. Parlamentarz wrócił dopiero nad ranem, zaczem Prądzyński niezwłocznie udał się na Wolę, gdzie go oczekiwał Paskiewicz wraz z Wielkim Księciem Michałem i swoim szefem sztabu generałem hr. Tollem. Podniecony wczorajszem powodzeniem, feldmarszałek był bardzo szorstki i początkowo nie chciał słyszeć o układach. Szlachetna interwencya Wielkiego Księcia złagodziła nad wyraz dla Prądzyńskiego przykrą rozmowę Zapytany przez feldmarszałka, opierając się na udzielonem sobie ustnie upoważnieniu, Prądzyński zapewnil go, że podstawą układów będzie poddanie się Cesarzowi, gdy zaś wódz rosyjski oświadczył, że nie rozpocznie układów, póki nie otrzyma tego zapewnienia na piśmie, generał-kwatermistrz zdecydował się potwierdzić swoje słowa przez deklaracyę piśmienną. Feldmarszałek zaproponował spotkanie się osobiste z Krukowieckim i zgodził się, acz z trudnością, na dwugodzinne zawieszenie broni.
Prądzyński w towarzystwie Dannenberga pośpieszył do Warszawy. Tam ze zdumieniem i zgorszeniem dowiedział się, że Krukowiecki nie ma jeszcze upoważnienia od sejmu. Nie mniej pojechał na spotkanie z Paskiewiczem, biorąc z sobą znowu Prądzyńskiego. Obaj wodzowie mieli charaktery gwałtowne, i rozmowa przybrała wkrótce charakter bardzo ostry. Gdy wreszcie feldmarszałek zażądał prostego poddania się, do którego przecie, jak mu wiadomo, Krukowiecki jest upoważnionym, ten ostatni oświadczył, że nie ma w tym względzie żadnych pełnomocnictw. Na to zdumiony Paskiewicz pokazuje mu podpisaną przez Prądzyńskiego deklaracyę. «Qu’est que cela me fait — odpowiada z uniesieniem Krukowiecki — si le général Prądzyński a pris des engagements, il n’a qu’à les tenir, mais moi il ne m’engage à rien». Porwał się feldmarszałek, chcąc natychmiast wznowić ogień działowy. Z największym trudem udało się Wielkiemu Księciu i Prądzyńskiemu zażegnać burzę. Ostatecznie przedłużono zawieszenie broni do godziny 1-ej po południu, w którym to przeciągu czasu miał Krukowiecki otrzymać wreszcie od sejmu żądane pełnomocnictwa.
Za powrotem generałów do Warszawy rząd postanowił wyjaśnić sejmowi istotny stan rzeczy i stanowczo zażądać od niego pełnomocnictw dla prezydenta. Tę misyę trudną i bolesną powierzono znowu Prądzyńskiemu, który ze wszystkich uczestników tej wojny pił gorycz z najgłębszej czary i pił ją bez szemrania, w przeświadczeniu, że niema ofiary, którejby dla dobra publicznego ponieść nie był obowiązany.
O godzinie 10-ej rano Prądzyński stanął przed sejmem — i tu zaszła rzecz potworna, rzecz, która, gdy się nawet wie z całą pewnością o jej rzeczywistości, wydaje się czemś nieprawdopodobnem: Sejm w obecności Prądzyńskiego przez aklamacyę udzielił prezydentowi żądanych pełnomocnictw i rozwiązał się. Skoro zaś generał przekroczył próg sali sejmowej, rozpoczął, jakby nigdy nic, debaty nad jakimś grubym projektem do prawa, dajac dementi swojej własnej uchwale i kompromitując ostatecznie przed wodzem rosyjskim powagę zarówno swoją własną, jak i upoważnionego przezeń do układów prezydenta rządu. Zdolni do konsekwentnego myślenia posłowie opuścili salę, pozostałe w niej stare dzieci, przy grzmocie wznawiającego się już nad skazanem na zatratę miastem ognia działowego, prowadziły w dalszym ciągu swoją smutną zabawę.
Nie wiedzący o niczem Prądzyński pędził pod wystrzałami obu stron ku posterunkom rosyjskim, aby wstrzymać bój. Feldmarszałek był raniony, Prądzyńskiego przyprowadzono przed Wielkiego Księcia, który, wobec niedawnych słów Krukowieckiego, wyraził wątpliwość, czy sejm znowu nie wtrąci się i nie przeszkodzi układom.
— La diète n’existe plus — odparł Prądzyński — ella s’est dissoute en ma présence.
— Est ce bien certain, ce que vous me dites?
Monseigneur, je l’ous donne ma parole d’honneur, qu’il n’y a plus de diète, et que le comte Krukowiecki est décidé à conclure un traité qui aura pour base la soumission à l’Empereur.
— Je vous crois et en ce cas je m’en vais envoyer prendre les ordres du maréchal.
Feldmarszałek odpowiedział, że nie przerwie boju, póki preliminarz konwencyi nie zostanie podpisany. Prądzyński, który widział, że obrońcy Warszawy walczą już ostatkiem sił, wraz z upoważnionym do jego podpisania generałem Bergiem co tchu w koniach popędził do Warszawy.
Tu z przerażeniem dowiedział się od Krukowieckiego, że sejm w dalszym ciągu odbywa posiedzenie, a obiecane upoważnienie jeszcze nie nadeszło.
Osłupiały Prądzyński raz jeszcze udał się do sejmu, który na ten raz, po pełnem goryczy przemówieniu generała, posłał wreszcie Krukowieckiemu przez posłów Ludwika Małachowskiego i Libiszewskiego piśmienne upoważnienie do układów. Na przywiezionym przez Berga projekcie preliminarza Krukowiecki zaznaczył proponowane przez siebie zmiany i podpisał. Z tym dokumentem oraz z dołączonym do niego listem do Cesarza, który jednak miał być wysłany dopiero po podpisaniu preliminarza przez Paskiewicza, Prądzyński i Berg znowu pojechali do obozu rosyjskiego. Nie wszystkie proponowane zmiany zostały przez feldmarszałka akceptowane. Trzeba było jeszcze raz wieźć do Krukowieckiego ultimatum rosyjskie w ostatecznej redakcyi. Wśród dogorywającego już, acz jeszcze zaciętego, boju jechał Prądzyński, ale ukojenie zaczynało już zstępować do jego skołatanej duszy. Preliminarz, który wiózł z sobą, zezwalał wszystkim rozrzuconyin po kraju korpusom i oddziałom polskim zebrać się w jedno i zająć Modlin. 50,000 dobrych wojsk w fortecy tak doskonałej myślał generał przecie podstawa, na której można zawrzeć niezły pokój. I poprzez całą gorycz tylu doznanych klęsk i zawodów podnosił się w jego szlachetnej duszy kojący głos uczciwie do końca spełnionego obowiązku i zstępowała do niej słodka nadzieja, że jego nad miarę bolesne wysiłki przyniosą krajowi istotny pożytek.
«Mais que devins je lorsque en arrivant au palais du gouvernement, j’apprends, que Krukowiecki n’est plus président, que c’est BonavenNiemojewski qui le remplace, et qu’une espèce de diète siège de rechef au palais même.
Je n’ai pas de paroles pour exprimer le désespoir et la stupeur qui s’emparerent de moi à cet — niosła mu, jako żołnierzowi, obywatelowi i człote funeste et terrible nouvelle!»
Wszystko było stracone. Małachowski, w charakterze wodza naczelnego, podpisał konwencyę czysto wojskową o ewakuacyę Warszawy i prowizoryczne zawieszenie broni. Tragedya skończyła się.
A Prądzyński nie miał nawet tej pociechy, aby dzielić dalszy los swoich towarzyszów broni. On nie mógł iść z niemi do Modlina. On przed kilku godzinami dał Wielkiemu Księciu słowo honoru, że Sejm jest rozwiązany, i że pełnomocnictwa do prowadzenia układów ma Krukowiecki. W sprawach tego rodzaju nie było dlań wahań, ani niepewności. Za słowo, które on dał, a inni złamali, musiał odpowiedzieć swoją osobą. Bez namysłu udał się raz jeszcze do obozu rosyjskiego i oddał szablę w ręce Wielkiego Księcia.
Tak zakończyła się karyera wojskowa człowieka, który był sprawcą intelektualnym wszystkich osiągniętych w tej wojnie przez polską armię główną powodzeń, a którego los tragiczny, postawił w zależności od wodza naczelnego, nie umiejącego jego genialnych pomysłów nietylko ocenić, ale ani nawet zrozumieć. Ta wojna przywieniosła, tyleż chwały, ile goryczy i bólu.
Wysłany na zamieszkanie początkowo na czas krótki do Jarosławia, następnie do Gatczyny, napisał tam, na rozkaz Cesarza Mikołaja, w języku francuskim memoryał o wojnie r. 1831. Memoryal ten, którego ogłoszenie drukiem zawdzięczać należy znakomitemu rosyjskiemu historykowi tej wojny generalowi Puzyrewskiemu, dowodzi, że jego autor był równie świetnym pisarzem jak żołnierzem.
Powróciwszy w r. 1833 do kraju, osiadł na wsi. W r. 1842 zamieszkał w Krakowie. Usunawszy się zupełnie od życia publicznego, napisał jeszcze dwa przepiękne studya wojskowe: «Bitwa Ostrołęcka» i «Czterej ostatni wodzowie polscy przed sądem historyi». Obie te rzeczy ogłoszono drukiem dopiero w lat 15 po jego śmierci (w r. 1865) w Poznaniu.
W r. 1850 udał się dla wypoczynku i poratowania zdrowia na wyspę Helgoland. Tam w d. 20 sierpnia tegoż roku zmarł w 59-ym roku życia człowiek, który był najzupełniejszem i najdoskonalszem wcieleniem polskiego geniuszu wojennego.
- ↑ Francuz, który w 1831 wstąpił do wojsk polskich jako ochotnik, pod Ostrołęką dowodził 2-ą brygadą 1-ej dywizyi piechoty, a d. 7 września poległ przy obronie Warszawy.