Anima vilis/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Anima vilis |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minęła zima i lato. Miljony owiec napędzono do Kurhanu i rzeź straszliwa zarumieniła krwią ziemię i Toboł cały. Baterje kotłów wytapiały łój, beczkami wybrukowano place, masy skór wiatr suszył. Za miastem, w stosach wnętrzności, żerowały gromady wpół dzikich psów, hodowanych dla skór, a ludzie się roili tłumami po ulicach, zapracowani gorączkowo. Step szronem był okryty i Kirgizi spędzali ku południu stada swe, zdejmowali jurty na konie, szukali zimowych postojów.
Pewnego dnia pocztowa bryczka wyrzuciła na rynku kobietę z tłumokami. Kobieta zdrożona była i oszołomiona tłumem. Tak zajęci byli wszyscy, że na nią prawie nie zważano i potrącano obojętnie. Rozglądała się długą chwilę po tłumie dzikim, grubym, dławił ją swąd łoju i krwi, rozdzierał uszy wrzask bydląt i ludzi. Wreszcie zaczepiła jakiegoś człowieka, który w rękach, krwią zbroczonych, trzymał chleba kawał i jadł, powoli wśród ludzi się przepychając.
— Możecie mi wskazać mieszkanie Antoniego Mrozowickiego?
— Ot, dom na rogu. Idę tam, mogę ciebie zaprowadzić.
— A tłumoki?
— Niech leżą! Przyślemy telegę po nie. Ale Antoniego nie znajdziecie. Wczoraj z owcami ze stepu przyszedł i póki ich nie porzną, nie wstąpi do domu. Idę ja po obiad dla niego do starej.
— Dalekoż te owce?
— Wiorst parę, nad Tobołem.
— Zaprowadźcie mnie!
— Dobrze. Może ty jego siostra?
— Tak.
— Ucieszy się. Już i czekać nawet przestał, kiedyś na wiosnę nie przyjechała.
— Może się ożenił?
— Na ciebie czekali. Całe lato on w stepie był z perkalami Berezina. Dwadzieścia tysięcy owiec przypędził. Roboty będzie na miesiąc.
Rozmawiając, doszli do porządnego domu przy rynku. Andukajtys otworzył drzwi do kuchni i oznajmił:
— Matko, przyjechała siostra Antoniego. Dajcie nam co jeść!
Marcinowa okrzykiem powitała przybyłą. Bez ceremonji objęła twardemi dłońmi jej twarz i pocałowała w oba policzki. Potem przyjrzała się jej uważnie.
— Mizerna ty dziewucha! — zdecydowała. — Ot, Antkiem to się pochwalę! Ino go step pewnie przymęczył, ale jakem go wyprawiła, to był jak jabłko zdrów. A precz mi, łakomcze, od pieca! Czego szukasz?
— Jeść kce się! — mruknął Andukajtys.
— Pierwej dziewuchę nakarmię i Antkowi poślę. Ty czekaj! Siadajże, nieboże, jedz!
— Radabym Antosia zobaczyć.
— Zaraz. Niech Andukajtys konie założy. Cóż to? Albo my ladaco, żeby piechotą chodzić? Ja tymczasem pakunki sprowadzę i pokój przyrządzę. Chłopcu żony się chce!
Walka uśmiechnęła się smętnie.
Andukajtys po chwili założył do kibitki spasionego siwosza i ruszyli. Za miastem całe pola pokryte były owcami, koń brodził w kałużach krwi, ludzie okrwawieni, załojeni, uwijali się jak potępieńcy. Andukajtys nieludzkim wrzaskiem torował sobie drogę, czasami musieli stawać i czekać, owiani swędem dymu, posoki, pary z wnętrzności. Nareszcie Żmudzin konia zatrzymał.
— Tu pójdziemy piechotą — rzekł. — Ot, Antoni właśnie idzie!
Ujrzała Walka opodal rzeź baranów. Ludzie jedni zabijali, drudzy obdzierali skóry i wyprawiali wnętrzności, inni zdejmowali łój do kotłów dymiących, inni mięso zrzucali na stosy jak drwa. Krew płynęła do Tobołu, a przez tę krew szło kilku ludzi, uginając się pod ciężarem świeżo odartych skór. Znosili je na stos w jedno miejsce, gdzie stary, gruby chłop, w tułubie, rachował je i notował, stawiając w książce niezgrabne laski. Ludzie wszyscy mieli buty znoszone, różowe koszule, brudne chałaty, wypłowiałe czapki. Wróciwszy ze stepu, jeszcze nie mieli czasu okrzątnąć się. Kurz, pot, wicher zasmagał ich twarze, zarost był dziki, włosy długie, oczy zaognione bezsennością.
Walka patrzała przerażona, nie poznając brata. Wstyd jej było to wyznać, stała więc, bojąc się dalej iść w tę krew, która bluzgała pod ich stopami. Andukajtys wybawił ją z kłopotu.
— Antoni Stefanowicz! — krzyknął. — Macie obiad i siostrę!
Jeden z tych robotników strasznych ciężar swój z ramion zrzucił i poskoczył ku nim. Tedy coś sobie przypomniała z jego rysów i zapominając się ze szczęścia, rzuciła mu się na szyję i poczęli oboje płakać, wołając się po imieniu. Gruby chłop ręką oczy przysłonił i zbliżył się.
— Dobry dzień! Witajże, dziewczyno, u nas! — zawołał poufale. — Ot, ledwie poznałaś brata! Zuch on!
— Kto to? — spytała Walka szeptem.
— Mój pryncypał, Szyszkin!
Dziewczyna coraz szerzej otwierała oczy zdumione. Tak to inaczej było, jak to, co znała; inaczej nawet, jak słyszała i wyobrażała sobie. Ludzie, kraj, obyczaj, niebo, zwierzęta nawet, wszystko miało cechy odrębne, dzikie, silne, wyraźne.
Gdy Antoni po przywitaniu usiadł do obiadu, przyjrzała się jemu uważnie.
Wcale jej się obcym wydał. Moc, poczucie swej wartości, spokój, hart i lekceważenie form starły z niego dawne cechy. Zestarzał się, zgrubiał, głos miał twardy, spojrzenie ostre, rysy zaostrzone i wyraziste. Jedząc i rozmawiając z nią, napół się tylko od swego zajęcia odrywał; uważał na ilość skór, dawał rozkazy, odpowiadał różnym interesantom. Posiliwszy się, uścisnął ją raz jeszcze.
— Muszę do roboty wracać. Ty spocznij! Może wieczorem przybiegnę do domu.
— Alboż kto inny nie może tych skór nosić? — zawołała. — Czy to robota technika i zarządzającego?
— Ano, tutaj niema specjalistów. Każdy ma dwoje rąk do każdej roboty. Zresztą to mój interes. Co więcej niż dwadzieścia tysięcy baranów, to mój zarobek. Muszę pilnować rachunku.
Zostawił ją tedy i odszedł.
Wróciła do domu i musiała się zadowolić towarzystwem Marcinowej.
Dom ten, w części zajęty przez Antoniego, zawierał kantor Szyszkina, kasę, składy, magazyn wódczany, pełen był ludzi i jak ul pszczeli. Walka ginęła w tym labiryncie, napatrzeć się i nadziwić nie mogła.
Po całodziennym wypoczynku, orjentowaniu się i rozpakowaniu tłumoków, zaczęła wychodzić na miasto, odnalazła drogę do rzeźni baranów, chodziła tam codzień na parę słów rozmowy z bratem, a potem przypatrywała się jego zawziętej pracowitości. Resztę czasu spędzała w kuchni z Marcinową, starając się okazać pomocną.
Pewnego ranka stara zostawiła Walkę samą, poleciwszy chleb upiec, i ruszyła na targ po różne zakupy.
Walka miała najlepsze chęci, ale bardzo mało wprawy. Zabrała się jednak do dzieła, mieszając ciasto zawzięcie.
Podczas tego do kuchni weszła młoda osoba, spytała o Marcinową i pozostała. Zdjęła futro z siebie, roztarta skostniałe ręce, zachowywała się jak w domu. Przyszedł do niej komisant wódczany, załatwili jakiś interes o spirytus. Przyszło kilku przekupniów, targowała się z nimi. Walka przywykła do poufałości syberyjskiej, nie zwracała na nią uwagi. Dopiero tamta zagaiła rozmowę.
— Nie umiecie chleba miesić! — rzekła.
I bez namysłu zawinęła po łokcie rękawy i utopiła w cieście ręce czyste, białe, a muskularne. Walka spojrzała na nie i nie mogła powstrzymać okrzyku. Dojrzała na palcu pierścionek brata.
— To pani narzeczona Antosia? — zawołała.
— A tak. A wy?
— Ja Walka.
— Walka? On mi o tem nie doniósł. Dawno pani przyjechała?
— Tydzień temu.
— Tyle czasu. Wymówię mu tę mitręgę.
— I jam go ledwie widziała.
— A tak. Barany przypędził. U nas był na wiosnę, w przechodzie w stepy. Teraz znowu gorzelnie go pochłoną. Tutaj człowiek, dorabiający się fortuny, z konieczności staje się odludkiem. Upieczemy ten chleb i zabiorę panią do Lebjaży.
— Dziękuję pani, ale — szepnęła Walka.
Panna Marja uśmiechnęła się.
— Doprawdy, zobaczy go pani tam częściej niż tutaj — rzekła, rumieniąc się lekko.
Prędko, sprawnie ułożyła ciasto w bochenki i wsunęła je w piec rozpalony.
Nadeszła na to Marcinowa.
— Nasza panna! — krzyknęła. — Miły Boże! Zaraz poślę po Antka, niech przyjdzie.
— Nie przyjdzie, matko, bo nie uwierzy, że ja go chcę od pracy oderwać. Wstąpię do niego sama, wracając. Zresztą i ja czasu nie mam. Kramik pusty, szynki bez wódki. Muszę prędko jechać! Zabiorę z sobą pannę Walerję.
Protestowała starucha, ale nic nie pomogło.
Dziewczęta razem załatwiły sprawunki i razem ruszyły. Panna Marja powoziła sama. Za miastem rzeź trwała ciągle. Narzeczoną zdaleka poznał Antoni i podszedł.
— Boże, jaki on straszny! — pomyślała Walka. — Jak on się odważa jej tak pokazać.
Ale dziewczyna serdecznie się do niego uśmiechnęła, a jemu wielkie szczęście opromieniło opaloną, dziką twarz.
— Zdrów ojciec? — spytał.
— Zdrów. A panu się udało?
— Zarobię trzysta rubli!
— Na długo jeszcze roboty?
— Na parę tygodni.
— A nic nowego o procesie?
— Nie. Szyszko kędyś przepadł!
— Czekamy pana.
— Dziękuję, że pani Walkę zabrała. Gdy tę robotę odrzucę za siebie, przyjadę na cały tydzień do swoich! Siostrzyczko, opowiesz, jak tam u nas nam... Sybirakom.
— Wracaj pan do swych baranów! Do widzenia!
Ucałował jej rękę i oczami przeprowadził.
Dziewczęta zaznajomiły się w drodze. Walka pytała o wszystko, o brata najwięcej. Usłyszała dzieje ciężkie, bolesne, zapłakała parę razy i wreszcie objęła za szyję towarzyszkę, dziękując urywanemi słowy.
— Żeby nie pani, zginąłby sto razy! Jak my zdołamy się odwdzięczyć!
— On mi więcej uczynił niż ja jemu — odparła dziewczyna poważnie. — Byłam zła, zawzięta, twarda, nie lubił mnie nikt i ja nikogo. Uczynił mnie dobrą. Nauczył szczęścia. Znał on moją złą duszę, ja jego złą dolę. Cierpieliśmy i bojowali razem. Teraz nam dobrze i życie nie straszne, bo pójdziemy razem.
— Myślałam, że was już po ślubie znajdę.
— Czekamy końca tej ohydnej sprawy.
— A potem zostaniecie tutaj na zawsze?
— On jeszcze długo pracować musi. Zostać! Kto zostaje bez musu? Będziemy jak ptaki wyglądali chwili odlotu. Mój Boże, ja tyle lat czekam, czekam.
Po twarzy zbiegło jej parę cichych łez.
Walka pokochała ją od tej chwili serdecznie. Pokochała też wprędce dom cały, odetchnęła wśród nich, poczuła się wśród rodziny. Antoni zjawił się zaledwie po paru tygodniach na kilkudniowy odpoczynek.
Zima już ścisnęła Syberję, padały śniegi, szalały zadymki. Dobrze im było spędzać wieczory przy kominie w gabinecie doktora; gawęda przeciągała się długo w noc, nigdy nie wyczerpana... o kraju. Ku Walce opowiadającej podnosiły się oczy, nabierały lica rumieńców, piersi falowały. Rzadko kto się odzywał, a gdy dziewczyna przestawała mówić, słychać było w ciszy tętna serc i głębokie westchnienia. Gasła fajka doktora, opadały na kolana pracowite ręce panny Marji. Antoni zapominał ognia podniecać, cichł kołowrotek Utowiczowej, i ci ludzie trzeźwi, oschli, rachunkami i handlem tylko zajęci, stawali się jak dzieci w kraj baśni zaczarowane, jak młodzieńcy, rzeczywistości niepomni.
A Walka umiała opowiadać, aż doktór otrząsał się pierwszy od tego jadu, co zabija siłę i wolę, i przerywał im, napędzał do rozejścia. Trzeciego wieczora zupełnie owego tematu wzbronił.
— Dzieci! — rzekł. — Za oknem step, a przed wami długie tutaj przebywanie. Śmiertelną chorobę tutejszą znacie. Czy chcecie drugi raz to cierpieć, coście raz już przemogli?
Antoni i panna Marja wzdrygnęli się, jakby ich lodowaty oddech stepu chwycił, i chłopak, zwiesiwszy głowę, spytał siostry:
— Powiedz o ludziach co, Walko! Żyje Burski?
— Umarł. Wistyccy mieszkają w Warszawie.
— A Promieniew nasz?
— W obcych rękach. Fortuny nasze tak giną, warunki złe, czasy ciężkie, kredyt drogi.
— Cudza krzywda nie tuczy! — mruknął Antoni.
— Żadna z tych racyj nie jest racją — odparł doktór poważnie. — U nas nie umieją pracować, to racja, i dlatego zginą tam wszyscy, jeśli się nie obejrzą.
— A jednak Burski zebrał fundusz.
— Zebrał, bo za niego pracowano. Stare czasy, dobre czasy! Nic nie kosztowało, były zapasy, cugi, dostatki, pałace, wielka fantazja do używania życia. Gdy jednak przewrót się stał, nikt się nie opamiętał. Zaczęto żyć z kapitału, byle zachować fantazję, nauczono się wyciskania zewsząd pieniędzy, szukania kredytu, tylko nie nauczono się nowej pracy, nie przyzwyczajono się do nowych stosunków. Ćwierć wieku, jakem tego nie widział, ale fale, co się tam rozbijają, dochodzą aż tutaj, przynoszą mi smutne jęki, a wzruszają nie ludzi, ale istoty słabe, niezdolne żyć w takich warunkach.
Wy słuchacie wieści jak pieśni, ja jak skargi i rozpaczy i rad jestem, że nie wrócę, bo nie będzie do czego. Ot, i Antek tu jest, żywy przykład. Gdy przybył, piekło przeszedł, a przecie widzimy, że zdolny jest. Omal nie przepadł dlatego tylko, że miał miękkie wychowanie! Nas małpowanie sąsiadów gubi. Duchowo równi Zachodowi, chcemy mu materjalnie sprostać i staczamy się do nędzy.
Przeszedł się parę razy po gabinecie i stanął wśród milczących młodych. Zapatrzył się w ogień i w zamyśleniu położył ręce na głowie córki i Antoniego.
— Ja już nie wrócę, — mówił powoli — ale po latach oni wrócą. To ich obowiązek, jak mój: pozostać. Wrócą. Za grosz, pracą zdobyty, kawał ziemi kupią i jak przystało dziatwie rolnej, na glebie pracować będą. I tacy nie zginą, ot, zobaczycie, bo umieją pracować. Nie rozkazywać, pracować! To różnica! Ręce jego nie powstydzą się kosy ni pługa, potrafi siekierą machać, bydlę wyleczyć, maszyną pokierować. Nie powstydzi się też grubej odzieży i prostego jadła, nie zaśpi ranka, nie opuści roboty dla kompanji. Już dlań nieprzystępna próżność i chęć błyszczenia, nie pociągająca chwalba szyku ani straszne drwiny i śmiechy. Nazwą go dzikim człowiekiem i chamem, opowiadać będą, jakie grube ma ręce i ordynarne obejście, jak go czuć stajnią i oborą. Taki on będzie i tak dzieci pokieruje. Zdolnych pokieruje wyżej, mniej zdolnych zatrzyma w domu. A dom ten będzie cichy nazewnątrz i niepokaźny, jak te domki szare, w których pszczoły żyją!
Antoni w milczeniu dłoń starca z głowy swej zdjął i do ust poniósł. On zaś prawicę po włosach córki przesunął i dodał:
— I jej nie stanie czasu na zabawy i plotki, na szerokie stosunki i nudę. Tyle lat przeżywaliśmy razem, a nie widziałem jej przez chwilę nieczynnej anim słyszał, by kiedy jej czasu zbrakło. A bo czasu braknie tylko próżniakom, a roboty tylko głupim!
Panna Marja zerwała się żywo i przytuliła do piersi ojca.
— Byłam często zła, tatku! — szepnęła.
— Bo pracować tu można, ale dobrym być tylko tam — odparł. — I jam był ostry dla ciebie i życie ciężkie. Taka dola!
Andukajtys wszedł do pokoju ośnieżony.
— Księdza widziałem! — rzekł zdyszany.
— Gdzie? Jakiego? — porwali się wszyscy.
— Naszego! Nowy przyjechał. Widziałem w Kurhanie. Może dwa dni zabawić, bo dalej przeznaczony. Więc zawróciłem konia i pędem gnałem. Nawet nic nie jadłem.
Antoni spojrzał na pannę Marję, ta się zarumieniła mocno, doktór się roześmiał.
— Kto ma sakramenty do odbycia, niech się śpieszy — rzekł.
— Ja zaraz jadę! — zawołała Utowiczowa. — Jakże to, ksiądz jest, któż w domu zostanie? Może brata kanonika znał! Maryniu! Gdzie twoja biała suknia? Panno Walerjo! Trzeba jej welon odprasować, mój może, a tu mirt właśnie kwitnie! Jeszcze się spóźnimy!
Trzepiąc jedno po drugiem, napół przytomna, pobiegła kufry otwierać, Andukajtysa napędzać. Walka skoczyła jej z pomocą. Doktór na młodych spojrzał.
— Ano, bierz ją, Antoś! — rzekł głucho. — Zwlekałem, odkładałem, aż ksiądz bliżej będzie. Bóg księdza zesłał. Muszę ustąpić. Ale przeniesiesz się do mnie, bo nie wytrzymam samotny, stary.
— Co ojciec każe — szepnął Antoni, drżąc ze wzruszenia.
Ręce dziewczyny do ust przytulił.
— Jeszcze ja biedny i może nie zasłużyłem, ale niech mi pani szczęście da, nie odmawia.
— Szczęście dam i wezmę — odparła.
— Więc ruszajmy! — zawołał doktór, wychodząc.
Młodzi pozostali naprzeciw siebie, ogłuszeni nagłem wrażeniem, onieśmieleni wzajemnie. Po chwili dopiero Antoni wybuchnął szczęśliwością.
— O, moje serce złote! Terazem bogaty nad króle. Rachowałem na lata, a Bóg dał za godziny. Już mi się i dusza w piersi nie mieści.
Odeszli do okna i chwilę stali, przytuleni do siebie, zapomniawszy o całym świecie. Wtem panna Marja usunęła się żywo.
— Muszę iść — szepnęła.
— Gdzie, najdroższa? — spytał zdziwiony.
— Na wieś. My nie jedni przecie. Wszyscy księdza czekają. Trzeba ich zawiadomić.
— Andukajtysa poślę.
— Nie. Szczęśliwą wieść niech niosą szczęśliwi!
— To ja pójdę, najszczęśliwszy.
— Dobrze. A nie opuść nikogo!
Przez śpiącą, cichą wieś krok się rozległ śpieszny. Do niektórych chat człowiek zachodził, w okiennice pukał mocno, budził stroskanych, biednych, smutnych. Senne, powolne głosy pytały apatycznie, tonem ludzi, którzy niczego się nie spodziewają: Co tam?
A głos silny, młody odpowiadał:
— Bracia! Wstawać żywo! Ksiądz jest w Kurhanie. Dwa dni tylko bawi.
I wnet w chacie błyskało światło, sen odlatywał z powiek, ciężkość z serc.
— O Jezu! Ksiądz! — odzywały się głosy męskie, kobiece, dziecinne.
A krok rozlegał się dalej ulicą, niosąc dobrą wieść. Po chatach zapalały się światła, ruch się czynił, ujadały psy, skrzypiały wrota stajen, ludzie przemykali się po ulicy.
— Słyszycie! Ksiądz w Kurhanie!
— Józef! Żywo sanie wyciągaj!
— Marysiu! A dziecko dobrze w pierzynę otul!
— Stary! A nie pal fajki przed spowiedzią!
— Kazik! Okrzątnij się do ślubu! Ojcowską obrączkę zdejm z obrazka.
— Czem my księdza obdarzym?
— Dla kaleki Skotnickiej żeby święconej wody nie zapomnieć.
Gwar się czynił. Tak w ranek pochmurny, gdy kur czujny rzuci hasło, podają je sobie inne dalej i dalej, aż wstaną do słońca zmęczone, senne.
Z pod domu doktora ruszyły pierwsze sanie, za temi drugie, trzecie. Chłopi zbudzeni wychodzili z chat, pytając, co się stało. Uspokojeni wieścią, wracali do snu. Pod płozami sań skrzypiał śnieg, mróz tamował oddechy; kilkoro sań biegło po stepie, kilkunastu ludzi jechało jak na gody. Bardzo długo w martwej ciszy powietrza dzwonki się rozlegały.
Przed pocztową stacją kurhańską, gdzie ksiądz się zatrzymał, ścisk był jak na jarmarku, w stancji dusili się ludzie. Niesiono dzieci małe do chrztu, dopominał się każdy spowiedzi, dziesięć par czekało ślubu, a każdy do księdza się cisnął i płakał, i na mszę grosz dawał, i różne prośby składał. Ksiądz, podróżą wyczerpany, chwiał się na nocach, to bladł, to czerwieniał, ale siłą woli się trzymał. A śpieszyć się trzeba było, bardzo śpieszyć. Zresztą ludzie cierpliwi byli. Odbywszy spowiedź, szli w kąt, modląc się głośno; czekali do wieczora na komunję, ale odejść nie chcieli. Czekali też cierpliwie nowożeńcy, wszyscy skupieni, poważni; nawet dzieci przy chrzcie nie krzyczały mocno.
Drugiego dnia, gdy parę godzin czasu zostawało tylko księdzu, na śluby kolej przyszła. Nie było zapowiedzi, nie było i orszaków. Jedne po drugich przystępowały pary, niektórzy i obrączek nie mieli i jąkali się w odpowiedzi. Antoni ostatni przystąpił, a potem ksiądz dla wszystkich odmówił Veni Creator, śpiesząc się, aby jeszcze dokumenty podpisać.
Zakładano już konie, gdy ksiądz żegnać ich począł i błogosławiąc krzyżem, wspomniał Egipt Faraonów, wierzby nad rzekami Babilonu, na których lutnie nieme zawieszone rdzewieją, Jaira córkę przypomniał i syna wdowy z Naim, a wreszcie wchodząc do sań, co na niego czekały, błogosławieństwo Chrystusowe odmawiał i odmawiał wciąż, odjeżdżając, oddalając się, niknąc. Tłum pozostał, ścigając go wzrokiem, uchem, wreszcie myślą.
Antoni żonę i siostrę wziął na sanie i zajechali do jego mieszkania. On poszedł rozmówić się z pryncypałem, kobiety pakowały spiesznie rzeczy. Spożyto prędko obiad, bo doktór naglił do powrotu, bojąc się może, by córka nie została. Chłopak wyprosił u Szyszkina urlop tygodniowy, załatwił parę naglących spraw i przed wieczorem ruszyli do Lebjaży.
Marcinowa jednak została w mieszkaniu i Walka wprosiła się jej do towarzystwa. Nie chciała nowożeńcom zawadzać w pierwszych dniach.
W Petrówce chłopi zatrzymali doktora. Tyfus tam grasował, na klęczkach błagali o ratunek. Został, zapowiadając powrót za parę dni zaledwie, i kazał sobie natychmiast przysłać przez Andukajtysa aptekę.
Tak więc sami zupełnie zostali nowożeńcy w domu, bo Utowiczowa zajęła się kuchnią, a sąsiedzi nie chcieli się narzucać.
O zmroku dopiero Utowiczowa zajrzała do izby.
— Do pana jest gość osobliwy — rzekła.
— Pewnie zrujnowali coś w gorzelni — mruknął młody. — Bodaj ich!
Wstał opieszale. Utowiczowa mrugała tajemniczo. Zląkł się o doktora i wyszedł za nią.
Za drzwiami spytał cicho:
— Ojcu może co złego?
— Nie. To Szyszkówna przyjechała i gwałtem pana wzywa.
— Co za licho! Nie mam do niej żadnego interesu.
— Może ona ma. Bardzo niespokojnie wygląda.
Zawahał się chwilę i wrócił do pokoju.
— Chodźmy do kuchni! — rzekł do żony. — Szyszkówna tam jest.
Zeszli nadół. Dziewczyna z futoru stała w sieni, o ścianę oparta, dzika i ponura. Spojrzała jak zwierz na córkę doktora i mruknęła przez zęby pozdrowienie.
— Co do mnie macie? — spytał Antoni.
— Może wiecie, gdzie Franciszek, mój brat?
— Nie widziałem go od wiosny.
— To źle. Myślał grubo zarobić na interesie, a teraz figę dostanie. Mnie pieniądze nie łakome, darmo powiem.
Na wiosnę kazał mi znowu do Szamana wracać i pilnować starego. Dużo się dowiedziałam przez to lato, czego się nikt z was nie spodziewał. Czekałam Franka napróżno. Aż oto onegdaj na futor naprowadziła stara wiedźma trzech zbójów. Napadli na starego i zanim się ja przebudziła, pokłuli go nożami do pół śmierci. Ocknęłam się na jęki i wrzawę, wypuściłam na nich psy i sama skoczyłam z fuzją. Możem ich pokaleczyła, bo uciekali, a wiedźma z nimi. Do tej chwili stary dogorywa, i dziw, po naszemu tylko gada i bezustanku krzyczy: Nie puszczajcie Mrozowickiego, zaprzyjcie wrota, powiedzcie, że mnie niema.
Koń mój padł u was przed domem. Dajcie mi drugiego, muszę wracać, a wy róbcie, jak wam się zda. Ja swoje spełniłam.
— Dziękuję wam! — rzekła młoda pani. — Wstąpcie do kuchni, zanim konie podadzą.
— Nie chcę! — burknęła dzika dziewczyna.
— Pojadę — rzekł Antoni, pytająco patrząc na żonę.
— Naturalnie, ale nie sam. Pojadę i ja, a weźmiemy oprócz tego Andrjanka i Łukowskiego. Daleko ten futor?
— Wiorst trzysta.
— Byleśmy w porę trafili. Trzeba śpieszyć.
Noc mroźna, straszna wśród bezmiernego stepu, była ich pierwszą poślubną. Troje sań ślizgało się bez drogi, kierowanych kociemi oczami i myśliwską pamięcią Andrjanka. Co wiorst kilkadziesiąt karmiono konie chlebem i wódką i pędzono dalej. Jazda szalona trwała dwie noce i dzień. Gdy dotarli kresu, konie się pokładły, ludzie rzucili je i pieszo biegli ostatnie wiorst parę. Szyszkówna pierwsza weszła do chaty.
Z izby dochodziła żywa rozmowa, kłótnia, potem prośby.
— Kto tam jest? — spytał Antoni.
— Nikt więcej oprócz niego. Ciągle tak sam z sobą rozprawia. Dziw, że dotąd nie zmarł!
Cicho chłopak rozwarł drzwi. Niepewne, białawe światło napełniało stancję przez szybki z miki. Nieład panował okropny, bo tu właśnie rozegrała się scena rozboju i mordu. Sprzęty były porozbijane, wojłoki poplamione krwią, kufry odbite.
Na stosie kożuchów leżał Szaman. Acz drzwi nie skrzypnęły, spostrzegł ruch, spostrzegł wchodzącego i poznał go, bo cofnął się nagle do ściany, kurcząc się i kryjąc. Antoni się zbliżył, inni zatrzymali się opodal. Szaman pięść podniósł i oczy bazyliszka wlepił w Szyszkównę.
— Ty gadzino! — syknął. — Sprowadziłaś go!
Antoni pochylił się nad nim.
— Cóż to? Boicie się mnie? Przecie się znamy.
— Jaśnie wielmożny panie sędzio, dobrodzieju! — wyjąkał Szaman. — Służyłem panu wiernie.
Tu się zwinął jak wąż i zajęczał.
— Nie chcę umierać! Nic nie powiem. Będę żył. To Berezin zbójów nasłał. Boi się mnie. Ale ja nikogo się nie boję. Umierając, odkryję wszystko, pierwej nie...
Zakopał się w futra, ale po chwili ból go przemógł.
— Boże! I co to warte? Tylem pracował! Zdechnę, zdechnę!
Marja usunęła męża i przyklękła obok posłania.
— Szaman! Póki czas, wyznajcie prawdę! Nie pójdziecie na sąd ludzki, ale na Boży. Mrozowicki przyjechał wam darować.
— Nieprawda! Mrozowicki nie daruje. Zawzięty on, mściwy, pamiętny. Za dzieci swoje nie daruje!
— On o ojcu mówi! — szepnął Antoni. — Któż on?
Szaman rękę podniósł i w kąt wskazał.
— On tam czeka, żebym zdechł. Za brodę mnie weźmie i powlecze. Przeklęte, przeklęte pieniądze!
— Jeżeli to ten Drozdowski — wyjąkał Antoni.
— Aha, wołasz mnie? — zaszemrał ranny. — Cicho, cicho! Nie mów nikomu! Dał mi dużo pieniędzy za imię, kupił je, dał mi drugie tyle za mowę, dwadzieścia lat byłem bez imienia i mowy. I cóż mi z tego? Cóż? Zdechnę, zdechnę!
Przysunął się bliżej Andrjanek i Łukowski.
— Kto on, nasz? — spytał Polak.
— Nie! Ja Szaman! — dziko wrzasnął ranny.
Andrjanek pod nogi splunął.
— Szaman ty, czy nie, ale łotr, to pewno! — krzyknął. — Z twego kufra zabrali złodzieje wszystko, a ot, dewizkę Szumskiego zgubili, na podłodze się wala. Ach, duszo ty czarna, to za ciebie ja tego niewinnego wlokłem do turmy!
Zęby Szamana zadzwoniły jak w febrze.
— Z kufra zabrali wszystko? — wybełkotał.
— Tyś mnie okradł wtedy, gdym u ciebie nocował. Zmieniłeś mi w trzosie pieniądze na papier? — zawołał Antoni.
— Nie ja, to stara! Ta jędza, co mnie teraz zabiła. O, czemu jej nie udusiłem!
— Teraz ciebie spalimy z twoją chatą razem! — krzyknął Andrjanek. — Na grób tobie śnieg za biały, a ziemia za święta!
— Drozdowski! Com ja zawinił, żeś mnie tak ukrzywdził? — rzekł Antoni. — Przez ciebie stracił ojciec dobre imię, a my ojcowiznę. Przez ciebie za złodzieja mię miano i za mordercę. I co ci z tego przyszło?
— To tak? — zawołał Łukowski. — Niechże przy świadkach to wyzna! Gadaj!
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Szaman. — A ja nic nie powiem. Naco? Nie wrócę, skąd przyszedłem. Daleka droga. Aha, ale nie powie ni Burski, ni Berezin, że Szaman umowy nie dotrzymał. Szaman był jak grób, był jak kamień. Kto go kupił, ten miał.
— Spalić czarta! — obstawał Andrjanek.
Marja przemogła wstręt widoczny i pochyliła się znowu nad nim.
— Nie żal tobie niczego, Drozdowski? Dwoje sierot wyrzucili z gniazda. Myśleli o tobie, że ty ich obronić możesz, a tyś ich sprzedał. Teraz umierasz i gdzie pójdziesz?
Szaman milczał. Oczy miał w słup stojące, usta jak do krzyku otwarte.
— Nie strach ci śmierci i przekleństwa? Krew masz na rękach, krzywdę na duszy. Nie milcz w ostatniej godzinie! Może się Bóg twojego wyznania ulituje.
Szaman się wyprężył. Rękami począł bić powietrze.
— Ha! — zachrapał. — Lipy te na mnie idą, klony, topole. Dusić będą. Hu, hu, ogary sędziego Mrozowickiego wyją! Pan umarł! Umarł! A ja zdycham. Nie spotkamy się. Szaman milczał!
Ręce opadły i wpiły się w futra. Głowa osunęła się wgłąb i dolna szczęka zwisła. Na oczy zasuwało się bielmo.
— Zdechł! — burknął Andrjanek, spluwając.
Wszyscy patrzeli w niemej zgrozie. Jeszcze raz konający zadygotał i z gardła dobył się ryk dziki:
— Szumlas, Zagraj, Lutnia, won! Zajedzą mnie, zajedzą. Aaaa!
Znieruchomiał. Nie widmo Szumskiego zdławiło go. Ogary te, ogary sędziego Mrozowickiego i lipy z Promieniewa.
— Teraz koniec! — rzekł Łukowski. — Dosyć powiedział. Pieniądze owe skradła baba, dewizka Szumskiego się znalazła. Poszukamy reszty.
Szyszkówną, stojąca opodal, ruszyła ramionami.
— Nie znajdziecie nic. Owi zbóje wszystko wynieśli. W piwnicy były paki asygnat i tych niema. Zostały tylko futra.
— Nic to, obejrzymy ten wilczy dół — rzekł Andrjanek. — Co zostało, niech zabierze Antoni za swą krzywdę.
— Nic nie wezmę. Dziewczynie tej niech to zostanie za opiekę, co od niej miał.
Ruszyli na obchód mieszkania. Forteczka ta miała pozór lisiej nory. Klecona niezdarnie, więcej pod ziemią niż na powierzchni, miała tysiące zakątków, klitek, pieczar, kryjówek. Pełno tu było najróżniejszego towaru, gratów, drew, skór, sprzętów. Zaduch panował okropny, nieład, ciasnota. Obejrzawszy, wrócili do izby, gdzie trup leżał, i przerzucali kufry. Znaleziono trochę złota, karty, zioła, a na samym spodzie paczkę papierów, owiniętych w szmatę. Były to listy, których treści nie można było odgadnąć, bo pismo czas zatarł; były dokumenty stare na szlachectwo i zwitek recept. Wreszcie pugilares nowy Szumskiego.
— Możesz milczeć, możesz. Ot głos! — rzekł Andrjanek, podnosząc go w ręku i spoglądając na trupa.
— Skończyliśmy! — ozwał się Antoni. — Trzeba go gdzieś zakopać i wracać.
— Ja go nie tknę! — stanowczo oświadczył chłop.
— Więc my, Łukowski!
— Nie myślę nawet. Pójdę po konie.
Szyszkówną zaśmiała się pogardliwie. Wzięła łopatę z kąta i wyszła. Po krótkiej chwili wróciła.
— Śnieg się lepi. Będzie burza. Dół gotów! — rzekła lakonicznie.
Antoni z żoną owinęli trupa w wojłok i wynieśli z izby. Dziewczyna szła przed nimi z łopatą na ramieniu, ponura. O kroków kilkadziesiąt przy brzeźniaku stanęła i patrzyła na tych dwoje. Skrzywiły się jej usta, zadrgały powieki. Schyliła się prędko nad dołem i poczęła więcej wyrzucać śniegu.
Mrozowiccy złożyli trupa na ziemi i czekali na nią.
— Nie żałujecie fatygi? — rzekła Marja.
— A nie — odparła, podnosząc głowę. — Zrobię mu wygodny grób, a wiosną kości zbiorę i zagrzebię i krzyż mu zatknę. Niech on wie, jakam wdzięczna, że Szumskiego zadławił.
Oczy jej błyszczały dziką nienawiścią i zadowoleniem zemsty. Straszna była przez chwilę. Nastała przykra cisza. Na zachodzie białawe niebiosa rozdarły się nagle i krwista łuna zachodu zalała step; nisko przy ziemi począł się sunąć wicher z gwizdem.
Dziewczyna odrzuciła łopatę, skinęła na Antoniego. Wzięli trupa i wsunęli w dół. Tedy Marja pochyliła głowę i poczęła odmawiać Anioł Pański. Dziewczyna zarzuciła śniegiem mogiłę, ubiła ją i zatknęła na wierzchu łopatę, potem zapatrzyła się w ową łunę zachodnią. Antoni zcicha odpowiadał żonie.
Gdy skończyli, Szyszkówna się ozwała:
— Zaraz odjedziecie?
— Zaraz! — odparł spiesznie Antoni.
Zaśmiała się dziwnie i ruszyła do chaty. Tam Łukowski z Andrjankiem już przyprowadzili konie. Zuchy te, na stepie wychowane, już odpoczęły. Z mrozu wprowadzone do stajenki tajały, jedząc łapczywie. Wytarto je i nakryto wojłokami, a wreszcie i ludzie pomyśleli o posiłku.
Szyszkówna otworzyła śpiżarnię, wskazała samowar, ale sama do niego się nie wzięła. Położyła się na ławie i nasunąwszy kożuch na głowę, zdawała się zasypiać.
— Trzeba nam chyżo stąd zmykać! — rzekł Andrjanek. — Buran ciągnie, ale nie dogoni nas. Dopadniemy Utjackiej.
— Lepiejby było zanocować tutaj — zauważył Łukowski.
— Tutaj? Po takim umarłym? Żeby mi kto górę złota kładł, nie chcę! — krzyknął chłop.
Antoni wyjrzał z chaty i ramionami ruszył.
— Fraszka! Buran powoli się zbiera i jasno.
— Jeżeli jechać mamy, nie zwlekajmy! — rzekła Marja.
Mężczyźni ubrali się i poszli zaprzęgać konie, ona trąciła Szyszkównę.
— Jedziemy.
— Z Bogiem!
— Zostaniesz?
— Aha. Stąd mnie nikt nie wypędza.
— Zapewne, ale tymczasem samej ci będzie ciężko.
— Mnie tutaj nigdy źle nie było. Konia mi zostawcie i dajcie święty spokój!
Dzwonki ozwały się przed chatą, i Tomój radośnie skomlił, ciesząc się z powrotu. Mrozowicki starannie otulił żonę, gwizdnął na psa i ruszył za saniami Andrjanka.
Wieczór był jasny, tylko martwotą stepu co chwila jakby dreszcz wstrząsał. Podmuch szedł dołem, miejscami trafiając na inny, wwiercał się w śnieg i skręcał go w lejki. Wstawał i pył ten mroźny, biały podnosił, krótko, urywanie gwiżdżąc.
Andrjanek na saniach się obejrzał, po niebie okiem znawcy powiódł, potem pletnią konie podciął i do Antoniego krzyknął:
— Nie zostawaj, bo osobno step nas zje!
Trójka Antoniego dobra była. Wilczata klacz w hołoblach wyciągnęła się w kłus sążnisty, dwa boczne, wygiąwszy potężne karki, niosły szalonym galopem. Tomój nastarczyć nie mógł i żałośnie zawył.
— Antku, weźmiemy psa do sań. — rzekła Marja.
Zatrzymali się minutę. Tomój ułożył się w nogach. Gdy Antoni spojrzał przed siebie, już nie dojrzał sanek Andrjanka. Cmoknął na konie i pognał na dźwięk dzwonka. Jechali tak kwadrans może. Dzwonek odzywał się przed nimi raz w prawo, raz w lewo; wedle tego kierował konie. Wreszcie zdziwiony, że nie może dopędzić, począł się pilniej wsłuchiwać i serce mu zabiło.
— Nie rozumiem, co słyszę: swój dzwonek, czy Andrjanka? — rzekł niespokojnie Antoni.
— Odwiąż nasz! — doradziła żona.
Stanął, dzwonek od duhy odwiązał i słuchał.
Była martwa, ciężka cisza.
Krzyknął z całych sił, długo, kilkakroć. Głos zginął bez echa. Powietrze stało się gęste i poczęły je ćmić płatki duże, rzadkie, padające monotonnie. W minutę odzież ich była biała.
— Śnieżyca! — szepnęła Marja, rozglądając się wkoło.
Spojrzeli na siebie, oboje okropną myślą tknięci.
— Siadaj, a zdaj kierunek koniom! Popędzaj je, ale drogi nie szukaj! Niech idą, gdzie chcą.
Usłuchał machinalnie. Ruszyli.
Uczyniła się ciemność. Step i niebo zlały się w jedną szaro-białą masę, przeciętą zygzakami śniegu, który stawał się jakby ulewą puchu, mamił wzrok, zasypywał żywcem.
— Pierwszy raz cię to spotyka! — ozwała się Marja. — Mnie się zdarzyło przed kilku laty błądzić dobę między Petrówką i Lebjażą. Ojciec wyjechał mnie szukać z kilkudziesięciu chłopami i odnalazł ledwie żywą.
— Tutaj nas chyba Bóg odnajdzie i doprowadzi, bo ludzi niema na kilkadziesiąt wiorst wokoło. Andrjanek też pewnie błądzi.
— Niezawodnie. Przy pogodzie trudno trafić, a teraz niepodobna! Nie forsuj koni, jeśli ustaną, śnieg nas pogrzebie.
Mrozowicki konie wstrzymał. Okryte potem, dymiące szły, kędy ich wiodła wilczata klacz. Zwierzę to czuło niebezpieczeństwo instynktem stepowym. Węszyła to ziemię, to powietrze, niespokojna, skupiona w sobie, rżąc od czasu do czasu i strzygąc uszami. Śnieg już upadł po kolana. Antoni znowu wołał i dzwonił, ale dźwięk ginął, rozpływał się w zbitem powietrzu. Posuwali się zwolna, nie widząc nawet koni przed sobą. Było to straszne.
— I to trwać może trzy doby — mruknął Mrozowicki.
— Może.
— A jak konie ustaną?
— To śmierć.
Spojrzeli na siebie.
— Straszno ci? — spytała blademi usty.
— Umierać teraz! Mój Boże! — szepnął, wzdrygając się.
— Nie dawaj koniom stanąć! Niech idą, niech idą! — zawołała.
Sanie otarły się o coś. Był to pień brzozy.
— Lasek! — rzekł Antoni. — Może wśród drzew zostać?
— Nie, nie! Jedźmy, ruszajmy się! Gdy staniemy, będzie po nas!
Zaciął konie. Brnęły w śniegu, chrapiąc, odurzone i zalękłe. Sanie tonęły w tym puchu. Nagle zaszumiało, zahuczało coś, jakby stado wielkich ptaków zrywało się do lotu, i wicher uderzył konie w piersi z takim impetem, że się zwróciły, zgarnęły łby do ziemi, zatoczyły się jak pijane.
— Buran — szepnęła Marja.
Wicher zatamował im głos. Śnieg nie padał, płatków widać nie było, tylko tumany białe leciały bez przerwy z gwizdem, rykiem, chichotem, płaczem, śmiechem strasznym. To tak wicher wygrywał stepowi.
Antoni stanął prosto i począł bić konie. Resztkami sił i strachem wiedzione, parły naprzód, zapadając się coraz głębiej. Szarpały nierówno sanie, wicher je popychał, i tak pędzili czas jakiś. Wreszcie Antoni na żonę się obejrzał. Oczy miała zamknięte.
— Maryniu, zimno ci? — spytał.
Ocknęła się i wyprostowała.
— Nie. Tylko mnie bardzo sen morzy.
— Nie poddawaj się, na miłość boską! Zmarzniesz na śmierć, gdy zaśniesz!
— Ja wiem, ale oprzeć się nie mogę.
— Zlituj się nade mną! To śmierć!
Rzucił konie. Począł jej ręce rozcierać, śniegiem oczy zwilżać a wreszcie za ramiona trząść. Rzeźwiała na chwilę i znowu opadały ciężkie powieki, osuwała się, niezdolna zapanować. Przemocą wlał jej do ust wódki i sam wypił, czując, że kostnieje.
Konie stanęły. Spojrzał, nieprzytomny prawie. Śnieg dochodził im piersi. Przerażone, zaczęły się szarpać, gryźć, dziko kwiczeć, targać uprząż, wspinać się rozpaczliwie. Wreszcie wilczata klacz zerwała hołoble, lejce pękły, a ona z rozwianą grzywą, z krwią nabiegłemi oczami, wściekła wpadła w zaspę, przebrnęła ją i znikła. Pozostałe, słabsze, zarżały tylko żałośnie, wspięły się i popadały, miotając się coraz słabiej. Tedy Antoni zobaczył śmierć naocznie. Stała przed nim. Całun to jej był, co ich pokrywał, śpiew to jej był ten wicher; państwem jej był ten gąszcz biały, szary, co otaczał ich zewsząd.
Wyskoczył z sań i żonę wziął na ramiona. Sam nic wiedział, co czynił. Pies go za rękaw uchwycił i zawył. Więc i on zawył do zwierza podobnie. Począł rękami odrzucać śnieg z sani, na sam spód ułożył śpiącą, okrył ją, czem miał, i sam się skulił przy niej, ogrzewając oddechem. Tomój wsunął się i przy boku swej pani się ułożył.
Tę bryłę dwojga ludzi i psa śnieg począł zakrywać, a na nich schodził sen śmiertelny. Zrazu widać było głowy końskie i futra w saniach, z pod których słaby ruch dawał wiedzieć, że żyją. Potem na gładkim stepie konie, ludzie, sanki uczyniły tylko garb, do mogiły podobny i jak mogiła nieżywy. Buran szalał coraz wścieklej i noc zdawała się nie mieć kresu.
Andrjanek i Łukowski zgubili dzwonek. Tedy chłop przezorny zawrócił konie i pilnie bacząc na swój ślad, trafił zpowrotem do futoru. Spodziewał się tam już zastać Mrozowickiego i strapił się mocno.
— Zbłądzili! Zbaw ich, Boże! — szepnął, widząc, że zanim burza nie przejdzie, poszukiwania będą daremne.
Zmęczeni, pokładli się obadwa i zaraz zasnęli. Szyszkówna nie raczyła się do nich odezwać i udawała śpiącą. Gdy się jednak upewniła, że nie słyszą, wstała i oparłszy się o okno, przysłuchiwała się burzy. Nie strach jej było, owszem, robiło to wycie dziką przyjemność. Widziała w myśli konanie dwojga ludzi. Jednego na rękachby wyniosła, życie ważąc ochotnie; drugą własnemiby rękami dobiła. Połączyli się, niech więc giną razem! Gdy odjeżdżali, spodziewała się, że noc ta będzie ich ostatnią. Nie będzie on tamtej pieścił i całował; zastygną, nie dojechawszy do domu. Nienawiść przemogła jej miłość, gdy tak stała, słuchając buranu.
Nagle uszu jej doleciał głos inny. Było to stękanie, chrapanie, głuche uderzenia.
Coś zaciemniało za okienkiem i zwaliło się u progu. Dziewczyna wzięła siekierę i nieustraszona wyszła do sieni.
— Kto tam? — spytała, a nie otrzymując odpowiedzi, rozwarła śmiało drzwi.
Coś wielkiego leżało na śniegu. Trąciła nogą, potem ręką. Był to koń. Niespokojna, ciekawa, wróciła do chaty i zapaliła latarnię. Przy niepewnem świetle łojówki obejrzała zwierzę i poznała wilczatą klacz Antoniego. Tedy nagle, wobec tego dowodu zguby, poczuła strach i ból w duszy. Przekonała się, że zwierzę żyje, nakryła je płachtą, a potem chwilę stała, szarpana tysiącznemi myślami.
Dwa razy zbliżyła się do posłania Andrjanka i wróciła. Wicher bił o ściany chaty i chichotał. Stanął jej w pamięci ów wieczór letni, gdy kupiec z kosami tu zabłądził. Mówił jej o kraju dalekim, nauczył piosenki, dobry był, o, dobry!
Oparła się o ścianę i zapłakała. Ze łzami spłynęła jej zaciętość. Już bez wahania podeszła do Andrjanka i trąciła go:
— Wstawaj! Antoniego klacz leży pod progiem.
— Klacz, sama? A oni? — wybełkotał chłop, walcząc ze snem.
— Oni pewnie w zaspie ugrzęźli.
— Nu, to co?
— Idź szukać!
— Czy ty rozum straciła? Co to: step — podwórze, żebym ich znalazł?
— Głupiś! Kiedy klacz jest, to i oni niedaleko; konie wracały własnym śladem, póki sił stało.
— Aha, a ślad kto znajdzie? Ty sama głupia!
— Moje psy znajdą. Dosyć gadać! Dzień się robi! Ruszajmy!
— Och, ty, Boże mój! — stęknął Andrjanek. — A jeśli i znajdziemy, to zmarzłych. Miły druh mój, nieszczęsny!
Wstał i Łukowskiego obudził.
Dziewczyna zabrała łopaty i drągi, zawołała psy do siebie i gładząc je, dała powąchać szal wełniany, który niegdyś Antoni w futorze zostawił. Chowała go dotąd w swej skrzyni. Potem wyprowadziła je na podwórze i kazała obwąchać klacz i puściła je naprzód, komenderując: szukać!
Brytany odważnie ruszyły w śnieżycę, za nimi Szyszkówna z łopatą w garści.
Dzień się ledwie poczynał mętny, wicher z nóg walił, śnieg zasypywał oczy. Aby się nie zgubić, dziewczyna obwiązała się sznurem, którego koniec trzymał Andrjanek; w środku szedł Łukowski. Posuwali się wolno, bo psy często traciły ślad, grzebały śnieg, krążyły, wracały po sto razy w jedno miejsce. Ludzie zapadali w zaspy, pomimo mrozu, borykając się z wichrem, bez tchu byli i potem okryci.
Po kilku godzinach zaledwie dotarli brzeźniaku, o kilkaset kroków od chaty. Futor znikł z oczu i Andrjanek rzekł:
— Daj Boże do nocy dom odszukać!
Szyszkówna brnęła dalej, odzywając się tylko do psów. Wtem obadwa brytany dopadły zaspy i tam zawzięcie grzebać zaczęły.
Dziewczyna zapadała po ramiona, ginęła chwilami z głową i darła się zawzięcie do nich.
— Och, ty, Boże mój! — mruknął Andrjanek. — Żebym żony nie miał, jąbym wziął. Ot, mocna!
— Znalazły coś psy! — krzyknął Łukowski.
— Et! — odparł chłop. — To pewnie Szamana, swego gospodarza zwietrzyły.
Zapadł po szyję i sapiąc, rzekł:
— Oparłem się o coś twardego. Ratujcie!
Łukowski zaczął kopać śnieg. Wicher nanosił im coraz nowego. Był to trud wściekły. Dziewczyna zrzuciła kożuch, pracowała zajadle. Trwało to godzinę. Omdlewały ramiona. Nagle łopata uderzyła o coś twardego; był to łeb koński, sztywny, martwy, z zastygłą u warg krwawą pianą.
— To oni! — głucho szepnął Andrjanek. — Już zastygli!
Teraz pewność dodawała im sił nadludzkich. Odrzucali śnieg rękami, nogami, psy go pyskami wierciły. Dotarli futer i wojłoków i z pod nich coś się zaruszało i wydobył się Tomój, trzęsąc się na całem ciele. Brytany wnet się rzuciły na niego, zęby szczerząc i warcząc, ale on do walki był niezdatny i z futer usunąć się nie dał, do śmierci wierny.
Zaczęto oddzierać przymarzłe wojłoki i Szyszkówna rzuciła łopatę, porwała za ramiona Antoniego. Sztywny był, biały, zimny jak kość. Ułamek pletni trzymał w jednej dłoni, drugiem ramieniem żonę obejmował.
Dziewczyna szarpnęła go, zsunęła na śnieg, położyła nawznak. Andrjanek wziął na ręcę Marję.
— Udusili się — rzekł.
— Nieprawda! Żyć będą! — mruknęła dziewczyna.
— Uważajcie! Miejsce, gdzie pies leżał, ciepłe — rzekł Łukowski.
— Aha, prawda! Nu to trzeć ich, tarzać, ruszać. Ot wódki butelka! Wlać w gardło!
Zrzucili wszyscy kożuchy i poczęli ratować nieszczęsnych. Antoni pierwszy, po kilku daremnych próbach, przełknął wódkę. Szyszkówna posadziła go, tarła śniegiem, ogrzewała własnym oddechem.
— Żywa i ona — krzyknął Andrjanek. — Teraz na plecy ich wziąć i do chaty, do chaty, do chaty, do ciepła! Anu, psy, prowadzić!
Jak dziecko, tak niósł Marję. Za nim dziewczyna z Łukowskim dźwigali Antoniego. Teraz brytany nie błądziły, od chaty w ich nozdrza dym zalatywał i prowadził. Buran wciąż szalał i ciężka to była droga. Jak atomy byli ludzie wobec potęgi stepu, który jakby przez zemstę, że mu łup wydarli, znieść ich chciał ze swej powierzchni. I nie zmógł tych maluczkich. W chacie, pod wpływem ciepła i wódki, powrócili do życia żywcem pogrzebani. Ocknęli się i poszukali siebie wzajemnie oczami, potem rozejrzeli się błędni.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Antoni.
Marja spostrzegła Andrjanka, ogień, Szyszkównę i zapłakała ze szczęścia.
Tomój siedział naprzeciw niej i w oczy patrzał.
— Mój Boże, — szepnął Antoni — czy mnie się śniło, czy też naprawdę umarłem? Oj, naprawdę, bo rękę odmroziłem. Dobrze żyć!
— Ale jużbyś nie żył, gdyby nie pies — odparł chłop. — On was odratował i dziewczyna, że nas w porę zbudziła.
— Która godzina? — spytała Marja.
— Wieczór. Doba, jakeśmy stąd odjechali.
— Bóg łaskaw nad nami. Gdzieście nas znaleźli? Jakim cudem?
— Ot, za brzeźniakiem. Psy zawiodły. Nu, cud! Wspomnicie moje słowo. Wam się będzie wiodło, bo jeśli was buran nie zjadł, to nic nie zje. Ja z tobą, Antoni, do każdej spółki stanę.
— Nie moje szczęście, ale żony. Mnieby już dzisiaj śmierć wzięła bez niej.
Tak byli osłabli, że się nie mogli utrzymać na nogach. Wicher i do chaty się wdzierał, a dym z komina napełniał izbę. Ciemno było i mroczno i chyba trudno było o bardziej ponure otoczenie.
— To tak na grobie Szamana czarty ucztują — rzekł Andrjanek.
Łukowski siedział na ławie i na Szyszkównę zerkał. Brytany u nóg się jej pokładły, a ona znowu ponura była i milcząca. Niekiedy zpodełba patrzała na Mrozowickich. Wreszcie Andrjanek począł opowiadać. Znał on step od dziecka i niejedną taką burzę wśród niego przebył.
— Zeszłej zimy całe wesele huragan zasypał — mówił obojętnie. — Od wsi do wsi jechał orszak sani kilkanaście... i zginęli. Ludzi czterdzieści. Szukano ich daremnie. Dopiero latem przypadkiem trafiłem na nich. Rzędem sanie stały i końskie kości i ludzkie ostatki. Trawa i burzany już je pojęły i gniazd ptasich pełno w wojłokach i futrach. Sępy opodal osiadły, a lisy pokopały jamy. Już i tarbagany ich się nie lękały, choć strzelb kilka leżało w saniach i tak smyrgały wśród tych kości. Takci step i rodzi, i morzy.
— Biedni Kirgizi w swych jurtach! — rzekł Antoni.
— Kirgiz, jak chomik, w norze się przyczai, najgorsze przetrwa. Słyszycie? Już buran się zmęczył, sapie, zaraz legnie.
Wszyscy nadstawili uszu. Na dworze zrzadka dawało się rozróżnić dyszenie wichru. Potem ryk jeden potężny — i nastała cisza.
— To mróz! — rzekł chłop. — Dokuczył mu hałas, więc rękę podniósł i zacisnął. Przy nim wszystko milczy. On pan!
Istotnie step milczał. Buran leżał, zdławiony na śmierć. Przez szybki z miki zajrzała jasność srebrna i w jednej chwili izba ostygła, ludzie się wzdrygnęli. Na dworze był wielki spokój, niebo zaroiło się miljonem gwiazd, śnieg kamieniał w okamgnieniu i nagłe z łoskotem gromu pękł lód na jeziorku.
— Ot znak, że mróz wygrał — rzekł chłop. — Gdybyśmy czekali z ratunkiem do tej pory, byłoby po was.
— Sądzono nam żyć — rzekła Marja.
— Aha, i sądzono wielki los. Zobaczycie.
Łukowski przysunął się do Szyszkówny i coś jej szeptał. Nie zdawała się słuchać. Gdy jednak rankiem zaczęto rozmyślać, jak wrócą bez koni i sań.
Łukowski się ozwał:
— Zmieścicie się na Andrjanka podwodę. Ja się ostanę. Nijak mi swojaczkę rzucić samą!
Chłop, śmiejąc się, popatrzał na nich.
— Prawda jest! — potwierdził.
Przy rozstaniu Marja uścisnęła dziewczynę i coś jej szepnęła, od czego poczerwieniała mocno.
Potem Antoni przystąpił.
— Zośka! — rzekł. — Źlem ja cię sądził. Daruj! Dobrą masz duszę.
Spojrzała na niego.
— Miłowałam ciebie, przeto żyjesz — mruknęła. — Przeze mnie ci źle było, przeze mnie będzie dobrze. Jedź z Bogiem!
Odwróciła się szybko i poczęła swe psy gładzić.
Dzwonek się ozwał i bił długi czas w rozrzedzonem powietrzu. Na błękitno srebrnem morzu jak łódka szły sanie bez szelestu.
Andrjanek, trochę pijany, gwizdał, a Marja rzekła:
— Bacz, Antek, to ostatnie było. Teraz do życia wróciliśmy, aby pracować, zabiegać, zbierać. Tak po tym śniegu iść będziemy, aż dojdziemy, kędy pszenice się chwieją, topole gwarzą, smółki po łąkach kwitną.
— A, nie mów, — odparł — bo serce z piersi wyskoczy!
— Długie dni, długie lata! — szepnęła.
— Da Bóg doczekać!