Błyskawice/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały Tom II |
Indeks stron |
Adwokat Danton leżał w swojej kancelaryi na odrapanej kanapie i ziewał, jak pies, wygrzewający się na słońcu po wypróżnieniu pełnej miski.
Czekał na klientów.
Czekał na klientów już cały rok. Od czasu do czasu zgłaszał się do niego jakiś rzemieślnik, robotnik, sklepikarz, któryś z jego znajomych z jaką drobną sprawą, przynoszącą mu kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt liwrów. Nic udało mu się dotąd złapać ani jednego grubszego procesu; honorarya kapały rzadkiemi kroplami do jego wiecznie pustej kieszeni. A tu trzeba było płacić komorne, utrzymać żonę, dziecko. Luidor, dostarczany mu co tydzień przez teścia, nie starczył na pół tygodnia, przyjaciele i lichwiarze nie chcieli pożyczać, bieda zaglądała oknami i drzwiami do skromnego mieszkanka w pasażu du Commerce.
— Sacré — zaklął — żeby się ta podła rewolucya chciała już ruszyć na dobre; możeby się co zmieniło, możeby porządni ludzie w ogólnym rejwachu co zarobili. Dotąd szczekają i szczekają te osły, jak gdyby się rewolucya robiła szczekaniną. Idyoty!
Do drzwi, prowadzących do saloniku, stuknęła jakaś lekka, uważna ręka.
— Możesz wejść! — huknął Danton głosem trąby bojowej.
Do kancelaryi weszła młoda, przystojna brunetka średniego wzrostu z dobremi oczami sarny. Była ubrana skromnie, ale czysto, w szarą, wełnianą suknię i biały świeży fartuch.
— Psa kusego niema. — mówił Danton. — Chyba sam kogo oszukam, okradnę, stłukę na marmoladę, żebym, broniąc się przed sądem, mógł dowieść talentu oratorskiego. Niech jasne pioruny zabiją takie podłe życie, niech ognie piekielne spalą prawo rzymskie, francuskie, ludzkie, dyabelskie. Tfu! Sacré tonnerre!
— Tak zawsze klniesz, Jerzy. Wiesz, że tego nie lubię — odezwała się pani Danton miękkim, tkliwym głosem dobrego serca.
— Lub sobie albo nie lub, wiele mnie to obchodzi, właśnie. Może mi powiesz kazanie o konieczności dobrego wychowania u adwokata? Słyszałem je już nie raz, nie dwa. Nie jestem śmierdzącym, zgniłym arystokratą, żebym odważał z dokładnością chciwego kramarza każde słowo, odmierzał każdy ruch. Z ludu wyszedłem, do ludu należę, kpię sobie z gładkiej frazeologii salonowej i z ruchów tresowanego pudla. Mówię, co mi się podoba i ruszam się, jak mi się podoba. Idź do dyabła m swoimi morałami.
— Jerzy!
Tyle słodkiego wyrzutu, tyle uległości było w głosie pani Danton, że nawet mąż obojętny byłby się opamiętał. A Danton kochał swoją żonę.
Przyszły lew rewolucyi miłował szczerze tę cichą, dobrą, ładną kobietę z ludu, którą wziął ze sklepiku limonady jej ojca na Pont Neuf. Miłował ją pierwszą miłością ubogiego adwokata, któremu życie, oprócz tej miłości, dotąd jeszcze nic nie dało i miłował ją miłościa natury zmysłowej, pożerającej wdzięki niewieście chciwie, namiętnie. W karty nie grał, wina nie lubił, ale za spódnicą poleciałby w czeluście piekielne.
— Nie gniewaj się, żoneczko — mówił, obejmując żonę, która usiadła obok niego na kanapie — ty wiesz, że cię kocham. Mam niechlujną gębę dorożkarza, lubię mocne słowa, bo czuję w sobie moc młodego dębu; siła rozpina mnie, niby fermentujące wino butelkę, a muszę być bezczynny. Sacré nom de Dieu...
— Jerzy!
— Obrzydliwa gęba! Nie gniewaj się... Nichby się tylko ruszyła rewolucya, a zobaczyłabyś, jaki zuch z twojego Jurka. Nom de nom...
— Jerzy!
— Dajże już pokój — żachnął się Danton — powinnaś była przywyknąć do moich mocnych słów... Czy się człowiek wyraża tak czy owak, jest rzeczą obojętną, byle mówił to, co myśli. A ty wiesz, że ja nie kłamie nigdy.
— Mój drogi — mówiła pani Danton, całując męża — był tu ten lichwiarz z ulicy Saint-Honoré i przypomniał termin jutrzejszy.
Danton zerwał się z kanapy.
— A żeby go ospa podziobała, jak mnie podziobała, żeby szlacheckie wampiry wypiły z niego krew! Złodziej, pijawka, rozbójnik! Pięćdziesiąt procent bierze i jeszcze się śmie upominać. Niech czeka, pomiot dyabelski. Nom de nom! Dałbym ja mu pięćdziesiąt procent gdyby rewolucya przwróciła do góry nogami ten podły ancien régime, który pozwala wyzyskiwać takich nędzarzów, jak ja.
— Nie jego wina, że potrzebujesz ciągle pieniędzy, że pożyczasz. Nie zapłaciłeś mu zresztą dotąd ani liwra procentu.
— Twoje dobre serce uniewinniłoby nawet mordercę. Nie zapłaciłem? Rozumie się, że nic zapłaciłem, bo skądże mam wziąć, kiedy bieda z nędzą sprzysięgły się na mnie.
— Możeby nas bieda wypuściła ze swoich objęć nieproszonych, gdybyś zechciał trochę pochodzić za sprawami, nawiązać stosunki z ludźmi bogatszymi, bywać w lepszych towarzystwach. Pracy trzeba szukać, a ty nie zrobiłeś dotąd nawet pół kroku do swojej karyery.
— Nie zrobiłem i nie zrobię — zawołał Danton gwałtownie. — Chciałabyś, żebym się swędał po salonach, kłaniał się w pas parszywym arystokratom, albo jeszcze parszywszym od nich, zbogaconym kupcom i fabrykantom? Niedoczekanie twoje!
— Wolisz przesiadywać całymi dniami w Palais Royal, w tej norze grzechu, rozpusty, szatana, i tracić czas na bezcelową gadaninę z wszelaką bezdomną hałastrą, z próżniakami, szczekaczami, szulerami i plugawemi kokotami.
— Wolę — fuknął Danton.
Był zły, żona bowiem potrąciła o najsłabszą strunę jego charakteru. Olbrzym z głową Tatara nie lubił pracować, trudzić się, zabiegać. Gnuśny, leniwy, sypiał połowę dnia, a drugą połowę trwonił w kawiarniach. Książki nie brał nigdy do ręki od czasu egzaminów, gazety ledwie że przerzucał.
— Wolę! — gniewał się. Czy możesz sobie wystawić takiego słonia, jak ja, na woskowanych posadzkach salonów? Nos bym sobie zbił, nogi bym połamał. Z kanalii pochodzę i kanalia jest mojem naturalnem towarzystwem, dopóty, dopóki...
Nie dokończył myśli, wiedząc, że myśl zuchwała, jaka w tej chwili błysnęła w jego mózgu urodzonego wywrotowcy, w mózgu wielkiego, drapieżnego zwierzęcia, byłaby przeraziła dobrą, pobożną kobietę, przywiązaną do ołtarza i tronu Francyi.
— Jerzy — mówiła miękko, serdecznie pani Danton, całując z uległością niewolnicy rękę męża — ty nie należysz do tej bezbożnej piekłu zaprzedanej bandy, która bluźni w Palais Roylal, obrzuca duchowieństwo i naszą królową błotem podłego oszczerstwa? Prawda, mój kochany, dobry mężusiu? Powiedz, że nie.
Zamiast odpowiedzieć, uniósł Danton żonę w górę, ucałował ją w oczy, w usta, w oba policzki i postawił ostrożnie na podłodze, jak pieszczoną dziecinę.
— Kobiety nie powinny się mieszać do polityki; to nie jest rzecz wasza, wy się na temi nie rozumiecie — rzekł.
— Ach, ta wasza straszna polityka!
W tej chwili wpadł do kancelaryi Kamil Desmmoulins, cały zadyszany od szybkiego biegu.
— Wwwiwaat, wiwat! — wołał, podrzucając w górę kapelusz. — Nie... nie... niech żyje stan trzeci!
— Odziedziczyłeś nagle sto tysięcy liwrów, albo otrzymałeś nominacyę na prezesa paryskiego parlamentu? — pytał Danton.
— Wwwraacam z Wersalu. Uf, jakie gorąco, uuuduszę sssię...
— Siadaj, i odpocznij. Żonusiu, przynieś temu waryatowi szklankę limonady. Zgrzał się gorzej wyżła w polu za lisem.
Desmoulins, wysapawszy się, obtarłszy pot z czoła, mówił:
— Victoria! Pierwszy strzał już padł i król ustąpił.
Opowiadał z błyszczącemi oczyma, cały czerwony z radości, że kiedy szlachta i duchowieństwo nakryli dziś przy otwarciu obrad stanów Generalnych głowy wobec króla, na co im obyczaj kilku wieków pozwalał, uczynił to samo stan trzeci, do czego nie miał dotąd prawa, i że król, uszanowawszy odwagę i poczucie godności mieszczaństwa, zdjął kapelusz, składając w ten sposób hołd narodowi w osobie jego przedstawicieli.
— Stany uuuprzywilejowane pękały ze złości, a mieeeeszczaństwo tryumfuje.
Zdziwił się ogromnie, kiedy Danton, zamiast podzielić jego radość, odpowiedział:
— Gdyby się stan trzeci zachował w ten sposób wobec Ludwika XIV, lub któregokolwiek z dawniejszych królów, Ludwik XIV albo którykolwiek z dawniejszych królów byłby opuścił salę i kazał stan trzeci rozpędzić swojej gwardyi na wszystkie wiatry. Ale nasz dobrotliwy aż do grzesznej słabości Ludwiczek nie odziedziczył na nasze szczęście ducha swoich przodków i dlatego zachował się nie jak władca, lecz jak dobrze wychowany szlachcic XVIII stulecia.
— To ty mówisz, Jerzy, ty? — zawołał Desmoulins.
— Ja to mówię, Kamilku, ja — odrzekł Danton — bo ja jeden z was wszystkich mam poczucie władzy i czynu, jakkolwiek nie czytam tych waszycth głupio-mądrych książek, a może właśnie dlatego, że tych bzdurstw nie czytam.
— Prędzej spodziewałbym się tytułu księcia, niż takiej herezyi rojalistycznej z twoich ust.
— Bo jesteś naiwnem dzieckiem, wypchanem od góry do dołu teoryami, wylęgłemi w fantazyi fantastów filozoficznych, mój ty entuzyastyczny bojowniku wolności, ja zaś patrzę żywemi oczyma na żywego człowieka i uczę się prawdy, rzeczywistości.
— Przyzwyczaiłeś mnie do drwin i paradoksów.
— W tej chwili mówię zupełnie poważnie.
— Ty, Jerzy Danton, Danton z kawiarni Foy wyrażasz się, jak najczarniejszy czarny z pałacu wersalskiego? Nic cię nie rozumiem.
— Boś głupi.
— Panie Danton!
— Będziesz jeszcze głupszy, jeżeli się obrazisz, czupurny Kamilku.
— Gadajże do licha po ludzku!
— Zaraz mnie zrozumiesz. Przedewszystkiem racz rozważyć, iż nie mówiłem, jako Danton z kawiarni, jako golec, należący do kanalii...
— Znieważasz sam siebie — przerwał Dantonowi Desmoulins. — Do kanalii nie można zaliczyć takich nieustraszonych obywateli, takich cnotliwych Rzymian, jak my...
Danton powstrzymał niecierpliwym ruchem ręki ładne słowa przyjaciela. Zadziwiał, on zawsze rewolucyonistów kawiarnianych brutalną szczerością brutalnej siły, która, czując swoją moc, gardzi kłamstwem, chełpi się bezwzględną prawdą, śmieje się prosto w nos wszelkiej nadętej frazeologii.
Lśniącego piasku błyskotliwych frazesów nie syp mi w oczy, bo nie oślepisz nim Dantona — rzekł, — Dla tej hałastry z Palais Poyal a nawet dla siebie, jeżeli ci się ta blaga podoba, bądź sobie Cyncynatem, Katonem, Brutusem, czem tylko chcesz, ale dla mnie są tacy, jak ty i ja i nasza cała kompania kanalia. Wyszliśmy z rynsztoka nędzy, wychowaliśmy się za pieniądze szlachty i duchowieństwa, przypatrzyliśmy się z blizka, obcując w liceach z paniczami, estetyce dostatku i dobrego towarzystwa i dławi nas żółć zazdrości. Gdybyśmy się byli urodzili w zamkach szlacheckich, w tradycyach rodu historycznego, nie opluwalibyśmy owych zamków i owych tradycyi.
— Bardzo cię przepraszam, niepoprawny cyniku — wtrącił Desmoulins — mnóstwo szlachty podziela nasze przekonania.
— Wiem, ale są to tacy ideologowie, jak ty, którzy nie zdają sobie sprawy z następstw rewolucyi, albo ambitni karyerowicze, spodziewający się wylecieć w górę na grzbiecie rozhukanej fali, albo wkońcu golcy, bankruci, szulerzy, szubrawcy, nie mający nic do stracenia. Szczęśliwi, syci, zadowoleni nie robią rewolucyi. Ale przerywasz mi ciągle i nie pozwalasz mi się wytłomaczyć. Powtarzam więc jeszcze raz, że każdy władca, mający poczucie władzy i siły, nie pozwoliłby się znieważyć. Ja sam, gdybym był na miejscu Ludwika XVI, dałbym stanowi trzeciemu jeszcze dziś taką nauczkę, iżby mu się odechciało wprowadzić bez mojego pozwolenia zwyczajów, któreby się mnie nie podobały. To co się stało, jest wprawdzie drobnostką, z drobnostek jednak — składa się życie, z małych chmur powstają wielkie deszcze, czasami burze i ulewy. Raz ośmieliwszy się stanąć sztorcem wobec króla, pójdzie stan trzeci dalej, z każdym dniem zuchwalszy.
— Ale o to właśnie idzie, żeby się stan trzeci dobrze rozkołysał i pokazał pięść istniejącemu porządkowi — zawołał Desmoulins.
— Rozumie się, że o to właśnie idzie i jestem bardzo rad temu, co się dziś stało, z czego jednak nie wynika, żebym jako natura silna miał pochwalać głupią słabość króla.
— Mówisz ciągle o tej swojej sile, kochany próżniaku, właściwie zaś robisz dotąd bardzo mało dla rewolucyi. My wszyscy zrywamy sobie płuca w kawiarniach, a ty raczysz zaledwie od czasu do czasu ryknąć po swojemu. Wolisz dowcipkować, niż uczyć naród wolności.
— Bo mój czas jeszcze nie nadszedł. Takie wielkie zwierzęta, jak ja, są historyi potrzebne do śmiałego, zuchwałego czynu, do druzgotania, do uderzenia potężną łapą, gdy trzeba dobrze uderzyć, w tej chwili zaś wystarcza gadanina i pisanina, czego nie lubię, do czego jestem zanadto leniwy. Wy sobie gadajcie, piszcie, drukujcie, podburzajcie naród, posuwajcie naprzód wypadki, popychajcie Stany Generalne do jawnej opozycyi, a ja będę się tymczasem przypatrywał uważnie położeniu, abymi nie pominął chwili w której trzeba będzie uderzyć.
Mówiąc to, stał Danton na środku pokoju z głową podniesioną, z ręką wyciągniętą, ze ściśniętą pięścią. Z jego posępnie szpetnej twarzy, z jego ogromnej nieociosanej postaci bila siła barbarzyńcy.
— Dziwisz się, że się dziwie słabej dobroci króla, bo taki chuderlawy zdechlak, jak ty, głodny wiecznie Brutusie, nie rozumie, nie czuje brutalności rewolucyi. Przed żadnym gwałtem, przed żadną zbrodnią nie wolno się cofnąć, gdy się chce panować.
W tej chwili zastukała znów do drzwi lekka ręka.
— A teraz mówmy o czem innem, bo moja małżonka umarłaby ze zgrozy, gdybyśmy z nią naszym językiem rozmawiali. Żona Dantona rojalistką, wierną, nabożną katoliczką! Miłość komponuje czasem zabawne satyry.
Pani Danton przyniosła mężowi i gościowi limonadę, którą sama przyrządziła. Podając ją Desmoulinsowi, rzekła z uśmiechem, spostrzegłszy u jego surduta oberwany guzik, wiszący na nitce.
— Pan pozwoli, panie Kamilu, że zastąpię pańską przyszłą żonę.
Zanim się Desmoulins spostrzegł, co pani Danton zamierza, zabrała się już ona do roboty. Przyszywając, mu guzik, mówiła:
— Bardzo bym pragnęła, żeby panna Duplessis wzięła pana jak najprędzej w ręce kochające. Widziałam ją wczoraj w kościele. Prześliczna dziewczyna.
Nazwisko panny Duplessis podziałało na Desmoulinsa, jak ukąszenie osy. Kręcił się, nie mógł się doczekać przyszytego guzika...
— Dziękuję pani z całego serca, już będzie trzymał, tak się pani fatyguje...
— Puśćże go, widzisz, że dostanie spazmy z niecierpliwości, spieszno mu na rendez-vous balkonowe — śmiał się Danton.
Desmoulins pożegnał się z pospiechem i leciał do siebie na ulicę Teatru Francuskiego.
Wpadłszy na facyatkę, do małego pokoiku, otworzył okna, wychodzące na ulicę Kondeusza. Wzrokiem niespokojnym obrzucił żelazny balkon narożnego domu. Balkon był pusty.
— Jeszcze jej niema...
Przysunął krzesło do okna, wziął ze stołu mowy Cycerona przeciw Katilinie i czytał, zerkając na balkon.
Czytał mowy przeciw Katilinie po raz dziesiąty, ich ton bowiem gwałtowny zagrzewał go, unosił, przemawiał do jego usposobienia. Pochodził z „cholerycznej Pikardyi“, z ojczyzny Piotra Pustelnika, Kalwina. Guise’ów, Saint-Simona i Condorcet’a, z ziemi namiętnych uczuć i śmiałej myśli. Żółć pomalowała jego brzydką, pokurczoną twarz i żółć kipiała w jego sercu. Język mu się plątał, ale pióro miał tak cięte, jak żądło osy, a zawsze gwałtowne, namiętne. Urodził się zjadliwym satyrykiem paszkwilistą, pamflecistą, „szczekaczem“ literackim. Dopiero niedawno zaczął pisywać do druku, a już jego pierwszy debiut publicystyczny zjednał mu rzęsiste oklaski wywrotowców. Ciął bez zastanowienia, bez namysłu na prawo i lewo, ciął z wielkim rozmachem młodej brawury i młodej lekkomyślności, bryzgał błotem na „czarnych“, na królów, na przeszłość — w sam raz polemista w czasach rewolucyjnych, w których namiętność zastępuje rozwagę, a oszczerstwo staje się bronią pożądaną.
Miał powód osobisty złorzeczyć istniejącemu porządkowi. Ubogich rodziców syn, wychował się jako stypendysta w bursie liceum Ludwika Wielkiego, a po skończeniu nauk zapisał się jako adwokat parlamentu paryskiego. Któż jednak chciałby powierzyć sprawę jąkale? Danton odstraszał zamożniejszych klientów brutalnością woźnicy, — on swoją nieszczęśliwą wymową.
Już czwarty rok adwokatował, miał lat dwadzieścia dziewięć, a nie był dotąd w stanie kupić sobie własnego łóżka, własnego stołu, własnych gratów. Mieszkał w umeblowanym pokoiku, jadał w nędznej gargocie i to nie zawsze, nie codziennie.
Mając dużo wolnego czasu, przesiadywał pół dnia w „Palais Royal“, a drugą połowę wypełniał lekturą. Czytał Rousseau’a, Mably’ego, Rayala, Plutarcha, „biblię mocnych“, mowy Cycerona i trochę historyi greckiej i rzymskiej. Ze strzępów tych nieporządnych, dorywczych studyów ulepił sobie jakąś idealna respublikę przyszłości, w której on będzie Brutusem. Danton, urodzony znawca ludzi, podrwiwał sobie? tej jego papierowej mądrości socyologicznej i klasycznej, on jednak wierzył w swój ideał szczęśliwości powszechnej, w swoją nieomylność i w swoją cnotę obywatelską — był szczerym.
Siadując często w oknie, widywał w dni pogodne, pod wieczór na ulicy prześliczną, jasnowłosą panienkę z niebieskiemi oczyma niewinnego dziecka, z różową buzią brzoskwini. Jego młode serce, spragnione miłości, szło za tą panienką tygodniami, miesiącami, aż przylgnęło do niej z siłą przeznaczenia. Ale panna Lucylla Duplessis była córką zamożnego mieszczanina, a on bezdomnym proletaryuszem, nędzarzem. Przezorny ojciec nie chciał nawet słyszeć o małżeństwie posażnej panny z takim chłystkiem.
Żarła go nędza, trawiły go ambicya i beznadziejna miłość, przewróciły mu w głowie doktryny „filozofii“ i dalekie wzory republikanów greckich i rzymskich. Jakże miał kochać porządek istniejący, który mu wprawdzie otworzył bramę, wiodącą do dobrobytu, ale nie dał mu zaraz na progu młodości środków do zaspakajania tęsknot i pożądliwości ludzkich. Jakże nie miał uwierzyć fantastycznym doktrynerom, którzy obiecywali wszystkim, ludziom szczęście niezmącone i pozwalali człowiekowi nasycać bez ograniczeń, bez hamulca religii wszystkie apetyty?
— Muszę się wsławić, aby wyjść z tej upokarzającej nędzy i zdobyć Lucyllę!
W chwili, kiedy to postanowił, ukazała się na balkonie narożnego domu drobna, szczupła blondynka w niebieskiej, gazowej sukni, wyciętej pod szyją. Gęste pukle jasnych, nieupudrowanych włosów, otaczały jej ładną twarz ramką puszystą.
Desmoulins przywarł głowę do futryny okna i posłał na dół, na balkon, spojrzenie zachwycone.
— Lucylla! — szepnął, przyciskając rękę do bijącego serca.
Z dołu szły ku niemu, do jego facyatki pocałunki, rzucane drobną, białą ręką.
Bo śliczna, posażna panna Duplessis odpłacała wzajemnością brzydkiemu, ubogiemu adwokatowi. Kochała go i ona może dlatego, że on pierwszy mówił jej, młodziuchnej dzieweczce, o miłości, że zaspokoił jej tęsknotę miłości, a kochała go tem więcej, że zakaz praktycznego ojca stał między nią a nim. Człowiek pożąda zawsze najgoręcej owoców zakazanych.
Długo rozmawiali z sobą zakochani oczami, gestami, i byliby rozkoszowali się, sobą aż do nocy, gdyby się na ulicy nie był ukazał pan Duplessis.
Szybko znikła panna z balkonu, szybko zaniknęło się okno na facyatce.
— Gardzisz mojem ubóstwem, pełny worku? — mówił do siebie Desmoulins. — Ale ja cię zmuszę do kapitulacyi. Brutusowi rewolucyi, ubóstwianemu przez naród, nie odmówisz ręki córki, albowiem jesteś sam filozofem. Do roboty!
Desmoulins wziął kapelusz i wybiegł na ulicę. Szedł do „Palais Royal“. Gdzieżby indziej? Tam zbierali się jego przyjaciele i współwyznawcy, tacy sami, jak on, biedacy, wyczekujący burzy rewolucyjnej, jako wybawicielki i pęt nędzy i niesławnego życia.
W „Palais Royal“ było dziś rojniej, niż zwykle. Wszakże odniósł dziś stan trzeci pierwsze zwycięstwo! Trzeba się było nacieszyć wiktoryą, porozumieć się, ułożyć plan dalszej kampanii z rządem.
Aż w dłonie klasnął z radości Kamil Destmoulins, znalazłszy się w ogrodzie Pałacu królewskiego. Bo oto ujrzał żołnierzów gwardyi francuskiej, rozpartych wygodnie na krzesłach, a dokoła nich tłum „szczekaczów“ politycznych i ładnych dziewcząt. Szczekacze częstowali wojaków winem, likierami, tytoniem, a wesołe damy pieszczotami.
— Naród głaszcze wojsko, przeciąga je na swoją stronę — radowało się serce Brutusa rewolucyi. — Temu, komu przyszedł ten pomysł genialny, należy się w przyszłości pomnik ojca ojczyzny.
Od żołnierzy biła łuna szczęścia. Jakżeby mogło być inaczej? Tam w Wersalu, w koszarach, w obliczu króla, dworu, ministrów, jenerałów, niknęli, jako nikną te krzewy przyziemne w obliczu rozłożystych dębów. Każdy po nich deptał, nikt nie zwracał na nich uwagi. A tu posadzono ich na krzesłach, otaczano ich czcią, zasypywano słowami pochlebnemi.
Margrabia Adam de Saint-Hurugue, nizki, przysadzisty, krępy szlachcic z dużą głową tura, nazywany przez kokotki „ojcem Adamem“, bankrut, szuler, rozpustnik, skazany przez sądy za liczne grzechy na wygnanie, z którego wrócił, wietrząc rychłą rewolucyę, mówił do nich: czcigodni obywatele, podpory ojczyzny, mściciele narodu! i dolewał im własną ręką wina do szklanek.
Tam, w Wersalu, w koszarach musieli znać mores przed oficerami, przed karceresem, przed kijem, tam trzymano ich na łańcuchu subordynacyi wojskowej jak psów; pułkownik ich, książę du Hâtelet, pedant, rygorzysta, pędził ich od rana do wieczora do służby, do ćwiczeń; tam karmiono ich byle czem, uważano za sprzęty — a tu fetowali ich, ugaszczali różni uczeni panowie i pieściły, całowały ładne dziewczęta, ustrojone w suknie powłóczyste, błyszczące drogiemi kamieniami, niby jakie księżne.
Żołnierzyskom aż oczy wyłaziły do tego niespodziewanego szczęścia, do tych nieznanych im rozkoszy i honorów.
Arystokraci, wampiry państwa, pokładają nadzieje swoje w wojsku — ryczał do nich „ojciec Adam“, obdarzony takim samym potężnym głosem, jak Mirabeau i Danton — chwalą się nawet głośno, publicznie, iż żołnierze będą się kąpali z radością w naszej krwi. Nie! Żołnierze, nasi drodzy współobywatele, nie będą mordowali swoich braci, swoich przyjaciół, Francuzów, którzy walczą o prawa żołnierza, którzy chcą go wychować, podnieść, wrócić jego rzemiosłu pierwotną szlachetność, aby nie był pospolitym katem. Nie, nasi żołnierze, z których pragniemy zdjąć hańbę katów, nie zwrócą broni przeciw swoim dobrodziejom. Oni połączą się z nami, z swoimi braćmi, współziomkami, oswobodzicielami i zdumieje nikczemna szlachta, gdy ujrzy przy sobie tylko szumowiny wojska i małą garstkę morderców i ojcobójców[1].
— Połączą się z nami, patryotami, z narodem, pójdą z nami przeciw czarnym, przeciw wampirom Francyi, powtórzyła za „ojcem Adamem“ jakaś otyła, nie pierwszej już młodości ulicznica, całując najmłodszego żołnierza, co wywołało śmiech jej przyjaciółek.
— Babka zaleca się do wnuka — odezwała się któraś.
— Tabaką czuć jej całusy — dodała druga.
— Uciszcie się, dzierlatki! — fuknął margrabia de Saint-Hurugue. — Nie obrażajcie uroczystej chwili głupiemi uwagami.
Łokciami, pomagając sobie pięścią, torował sobie Desmoulins przez tłum drogę do żołnierzów. Aż mu się uszy czerwieniły z ogromnej radości. „Czarni“ liczyli na wojsko, a oto przybyli pierwsi gwardziści do „Palais Royal“ na naukę wolności. Za pierwszymi przyjdą drudzy, cały pułk, i runie opoka despotyzmu.
Zdjąwszy kapelusz, powitał żołnierzów nizkim ukłonem. Trzeba siłę zbrojną uszanować, aby przystała do narodu.
Wielkie podniecenie rozwiązało mu język, uczyniło go giętkim. Bez jąkania mówił:
— Bądźcie pozdrowieni, szlachetni obywatele, przyszli bohaterowie wolnej Francyi, przyjmijcie z rąk naszych wieńce obywatelskie, jakie się wam słusznie należą. Łącząc się z narodem, uszlachetniacie swoje szpady. Teraz są wasze szpady czcigodne, teraz nie jesteście już satelitami despoty, stróżami więziennymmi waszych braci; teraz jesteście naszymi braćmi, przyjaciółmi, współobywatelami, żołnierzami ojczyzny, mundur wasz nie jest już liberyą, lecz prawdziwym mundurem. Zajmijcie miejsce przy naszych stołach i wychylmy wspólnie toast na cześć, za zdrowie najjaśniejszych przedstawicielów narodu francuskiego, na cześć nieśmiertelnego Neckera i księcia Ortleańskiego. Od Alp i Pyreneów aż do Renu niech rozlega się odtąd tylko jeden okrzyk: niech żyje naród, niech żyje naród francuski!
— Niech żyje naród! — podjął tłum tysiączny.
Mężczyźni podrzucali w górę kapelusze, kobiety powiewały chustkami, wachlarzami, dzieci tańczyły, psy wyły, przerażone. Potężny okrzyk prysł o mury pałacu Orleanów, wzbił się szumem wichru ponad drzewa ogrodu i wylał się na ulice.
W jednem z okien pałacu odchyliła się firanka i na migotliwym tle szyb odbiła się sylwetka charakterystycznej głowy Burbonów. Ksiażę Filip Orleański przypatrywał się z uśmiechem ironicznym swojemu dziełu. Za jego to pieniądze fetowali „patryoci“ żołnierzów, burzyli opokę monarchii.
Wnuk rozpustnika, syn rozpustnicy nurzał się w rozpuście od lat najmłodszych. Żywego temperamentu, odważny, awanturniczy, pierwszy książę krwi, najbogatszy pan Francyi, bogatszy od króla, wychowany przez „filozofów“, zatruty libertynizmem i krytycyzmem swojego czasu, drwił jawnie, publicznie, zuchwale z cnoty i przyzwoitości, gorszył, bawił Paryż życiem wyuzdanem i swawolą.
Cnotliwy, dobry Ludwik XVI nie lubił rozpustnego kuzyna, nie dopuszczał go do stosunków poufałych, nie zdobił go zaszczytnemi misyami i urzędami. Nie lubiła także królowa „zjadacza serc“, któremu się zdawało, że każda kobieta powinna uledz jego fantazyi.
Obrażony w miłości własnej książę mścił się na królu agitacyą rewolucyjną, a na królowej — oszczerstwem. Plotkami o zakazanej, występnej miłości, o romansie z pięknym Coignym ją obryzgał.
Odtrącony od dworu, stanął po stronie ludu, wyznawał głośno zasady „filozofii“. Pałac swój otworzył na roścież dla wszystkich wywrotowców, dla najgorliwszych agitatorów i najjaskrawszych idei, pieniędzmi swoimi podniecał wybuchający pożar. Niech dwór zna jego potęgę.
Stojąc w oknie i przypatrując się kaptowaniu żołnierzy, uśmiechał się złym uśmiechem nasyconej zemsty.
Żołnierze, pijani winem, pochlebstwami, pieszczotami wesołych dam, dobyli szpady i wołali:
— Nie pójdziemy przeciw narodowi, nie będziemy mordowali braci!
Sto rąk porwało ich i uniosło w górę.
— Niech żyją bohaterowie wolnej Francyi!
— Przyjdziecie jutro do nas?
— O, przyjdziemy.
— Przyprowadzicie przyjaciół?
— przyprowadzimy.
— Dla całego pułku starczy wina i ładnych dziewcząt.
Wesołe damy powtarzały obietnice zalotnemi spojrzeniami i śmiechem.
Wiem wyleciał z tłumu jakiś głos zagniewany.
— Łajdaki, zdrajcy! Łamią przysięgę, złożoną sztandarom królewskim. Kulą w łeb takim łotrom.
Zakipiało w tłumie. Podniosły się laski, wachlarze. Kto to? Kto ośmielił się zniewarzać „czcigodnych obywatelów, szlachetnych patryotów, przyszłych obrońców wolności ludów?“ Dawać go, niech przeprosi, podły szpieg czarnych.
Kilku drabów, czeladników rzeźnickich, mocowało się z jakimś starym, kulawym żołnierzem, który bronił się drewnianą kulą. Zmogli go, wlekli za nogi i ręce.
— Przeproś, łotrze!
Rzucili go pod stopy żołnierzów.
— Całuj ziemię, zdrajco!
Opierał się. Skopali go nogami, wzięli na ręce i cisnęli do basenu z wodą.
— Wykąp się, boś brudny, wewnątrz i na zewnątrz.
Kokoty klaskały, zanosząc się od śmiechu.
Z kawiarni Foy wybiegł Gaston de Clarac.
— Nie wstyd wam znęcać się nad starcem?
— Arystokrata, śmierdzący pies, na ulicę z nim! — odpowiedziano mu.
— Wy jesteście narodem, wy?!
— Nie szczekaj, bo ci zuchwałą gębę zamkniemy na zawsze.
Kilka krzeseł leciało w stronę Gastona. Jedno z nich trafiło go w głowę, zraniło w czoło. Krew zalała mu oczy.
— A widzisz! Pysk trzymaj, kiedy naród sądzi. Na ulicę z nim!
Ręce rzeźnickie pochwyciły Gastona i wyrzuciły go za bramę pałacu, pchnęły w rynsztok.
— Niech żyje naród, niech żyje wolność! huczał tłum, uradowany, że ukarał zuchwalstwo arystokraty.
Filozofowie salonowi rezonowali, marzyli o „wolności dla narodu“, przygotowywali teoretycznie rewolucyę, nie rozważywszy, że namiętności ludzkie wykoszlawią ich zamiary i marzenia. Hasła i doktryny wywrotowe padały do wielkiego kotła rewolucyjnego, który kipiał od rana do wieczora w ogrodzie i w kawiarniach „Palais Royal“, mieszały się, zlewały, stapiały z ambicyami i apetytami głodnych, ubogich, zapomnianych przez fortunę, wyplutych przez społeczeństwo na ulicę, napiętnowanych przez prawo i opinię publiczną, i wychodziły na światło dzienne w nowej formie, jakiej się ich twórcy nie spodziewali.
Z kotła rewolucyjnego rewolucyonistów kawiarnianych wyszły nieznane filozofom salonowym pojęcia o narodzie, patryotyźmie i wolności. Dla tych przyszłych jakobinów zasługiwał na tytuł narodu tylko proletaryat inteligentny i lud miejski i wiejski, patryotą był, kto bronił nadziei, ambicyi i praw tak pojętego narodu, wolność zaś polegała na narzucaniu woli wydziedziczonych stanom uprzywilejowanym. Według tych przyszłych terorystów rodził się każdy szlachcic wrogiem narodu, zdrajcą, łotrem, każdy ksiądz był nikczemnym kłamca i wyzyskiwaczem. Oni tylko jedni, bezdomni, ubodzy, lub pożerani nienasyconymi apetytami i ambicyami, posiadali wszystkie cnoty ludzkie i obywatelskie, stali czystością uczuć i zamiarów wysoko ponad „zgniłymi arystokratami i podłymi klechami“ prawdziwym narodem francuskim, filarami „zdrowego stanu trzeciego“.
— Obywatelki — krzyczał obłocony grzesznem życiem od góry do dołu margrabia de Saint-Hurugue, do kokotek, kiedy pijani żołnierze opuścili ogród, przeprowadzeni wiwatami „narodu“ zasłużycie się dobrze ojczyźnie, jeśli wam się uda zjednać dla sprawy narodu jak najwięcej łych dzielnych wojaków. Wy znacie doskonale szłukę łowienia brzydkiej połowy rodzaju ludzkiego. Pokażcie, co umiecie, puście w ruch oczy, usta i wdzięki wszelakie, nie szczędźcie całusów i objęć; resztę zrobi wino i złoto.
„Obywatelki“ były dumne z zaufania, jakiem je „naród“ zaszczycał. I one sprzyjały rewolucyi. Bo ten ohydny „ancien régime“ nie pozwalał im polować nocami na ulicach, chwytał je, zamykał w szpitalach, obcinał im, golił włosy, śliczne młode włosy, pozbawiając je ozdoby tak potrzebnej w ich rzemiośle. I one nienawidziły despotyzmu, pożądały wolności, były po swojemu „filozofkami“.
— Jutro pójdziemy do Wersalu, do koszar gwardyi francuskiej — odezwała się niemłoda już ulicznica, która całowała najmłodszego żołnierza. — Nie byłybyśmy Francuzkami, gdybyśmy nie zwyciężyły.
Stara gwardya rusza do bitwy z młodą gwardyą — zaśmiała się jakaś szesnastoletnia „obywatelka“.
Gaston tymczasem podniósł się z rynsztoka, cały obłocony ku uciesze uliczników, którzy go otoczyli, naigrawając się z jego sukien potarganych.
Oglądał się za fiakrem, aby się uwolnić od zuchwałej galeryi, kiedy spostrzegł nadjeżdżający powóz pani de Bar. Skinął na woźnicę.
— Zatrzymaj się!
Z okna powozu wychyliła się głowa hrabiny.
— Gaston! — zawołała przerażona, ujrzawszy krew, spływającą z czoła kuzyna — upadłeś?
— Naród mnie pobił i cisnął w rynsztok.
— Jaki naród?
— Ten tam! — wicehrabia wskazał „Palais Royal“. — Nasz przyszły pan. Dał mi poglądową lekcyę wolności i równości ludowej.
— Jacy źle wychowani...
— Bardzo źle wychowana jest wolność narodu — zaśmiał się Gaston — nie wyszlifowała się w salonach. Opowiem ci wszystko w powozie.