<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Przededniem już Rolina była na nogach, w głowie się jej paliło.
Od pogrzebu nie widziała prawie pani Boehm, nie domyślała się co ona zechce począć z sobą; obawiała się aby ją teraz nie porzuciła. Chociaż sąsiedztwo Pepi, którą czuła w domu, budziło jej gniew — gotową była ją znosić, aby nie pozostać samą.
Przedewszystkiem potrzeba było niepewność tę rozwiązać, postanowić coś, rozmówić się z nią.
Nie chciała sama iść do Balbiny, aby się tam z Pepi nie spotkać — pomyślawszy trochę kazała ją prosić do siebie.
Nim nadeszła, samo przypuszczenie że ta kobieta może odmówić jej, nie przyjść — zburzyło ją, żałowała już uczynionego kroku.
Lecz — Boehmowa, do czasu przynajmniej była jej potrzebną.
Dawszy nieco poczekać na siebie, zaproszona jejmość przyszła nareszcie — powolnym krokiem wlokąc się, z twarzą zapłakaną i posępną. Widać było że i ona zmuszoną się czuła, zrezygnowaną, niechętną. Stawiła się tu bez zbytniej uniżoności, zobojętniała, chłodna.
Pułkownikówna była już w myśli przygotowaną na jej przyjęcie — zbliżyła się przybierając powagę, — miała już przemówić, gdy spotkawszy ostry wzrok Balbiny zawahała się.
Nie chciała siebie upokorzyć, ani jej obrazić.
— U grobów — rzekła patetycznie — jak na łożu śmierci, i nieprzyjaciele się jednają. Pani i mnie równie drogim był ten zmarły...
Boehmowa na wspomnienie pułkownika płakać zaczęła — milcząc podała jej rękę. Ona w istocie na tym grobie gotową była złożyć w ofierze wiele z swej dawnej dla Roliny niechęci.
— Spodziewam się — ciągnęła dalej Rolina — że możemy pozostać z sobą razem, przynajmniej do czasu, póki ja własnego domu mieć nie będę. Rozstając się nagle po jego zgonie, dałybyśmy powód złośliwym ludziom do czernienia zmarłego.
Balbina stała ciągle zadumana, jakby o czem innem myślała.
— Ale ja się z moją Pepi rozstać nie mogę — rzekła z płaczem w głosie — nie mogę! Biedne dziecko... ja go nie porzucę.
Pułkownikówna przerwała żywo.
— Pani wiesz że my się z nią nawzajem nie znosimy. Ta dziewczyna odbierała mi serce mojego ojca... mam do niej żal. Wiem że ona mnie nie lubi. Lecz, może pozostać przy pani, w tym domu, a widywać się i żyć razem nie potrzebujemy. Przecież nie możesz wymagać abym ją w salonie sadzała przy sobie?
Boehmowa się wzdrygnęła groźno.
— W pokoju pani ja nie bywam — kończyła Rolina — możemy uniknąć niepotrzebnego spotykania się z sobą...
Spojrzawszy wzrokiem przeszywającym na swą wychowanicę — Balbina zmilczała; dała jej czekać na odpowiedź, choć widziała zniecierpliwienie.
— Niech będzie jak chcesz — rzekła — zostanę. Proszę tylko Pepi nie prześladować. Biedne stworzenie nikomu wody nie zamąci. Zemną możesz sobie robić co chcesz, jam do tego nawykła...
Otrzymawszy o co jej chodziło, Rolina twarz zasępioną rozpogodziła. Nie chciała już dłużej mówić o tym przedmiocie.
— Więc — odezwała się tonem zwykłym — proszę, wyręczajcie mnie w gospodarstwie jak wprzódy, ja się na tem mało rozumiem — a teraz nie mam siły ani przytomności do niczego. Ponieważ obiadów razem jadać nie możemy, możesz mi mój przysyłać do gabinetu... Zresztą wszystko niech idzie po dawnemu.
Boehmowa nie mówiąc nic, popatrzyła na nią obojętnie, potrząsnęła głową i wyszła z pokoju. Przymierze zawarte zostało. Ani jedna ani druga, nie czuły się w obowiązku dziękować — wiedziały że były sobie wzajem potrzebne.
Po wyjściu Balbiny odetchnęła pułkownikówna — umysł jej już jedną zawadę uprzątnąwszy, biegł dalej niespokojny. Nie myślała wcale o Broniszu, strata jego nie była sercu bolesną, zadrasnęła tylko miłość własną. Chociaż wolała go niż innych, ile razy wspomniała o nim — powtarzała — głupi!
Najpilniej teraz potrzeba było uporządkować spadek po ojcu, i interesa, o których żadnego nie miała pojęcia. Rada prawnika była niezbędną. Przypomniała sobie adwokata, którego dawniej dosyć często spotykała, a był dla niej, jak wszyscy mężczyźni ujęci jej wdziękami, bardzo grzecznym.
Doktór Hollender, młody, przystojny mężczyzna, nie mógł przecie tak pięknym spłakanym oczom sieroty, odmówić rady. Opiekunów nie miała, musiała się uciec do niego.
Słyszała wprawdzie dawniej o rodzonym bracie ojca zamieszkałym w Tryeście, ale ten był pono właścicielem tylko małego statku, człowiekiem prostym, bez wychowania, a co najgorzej, ubogim. Przyznawać się nawet do niego nie życzyła, bo w jej przekonaniu było to — kompromitującem. Krewni matki mogli się chyba znaleźć w południowej Francyi, ale i ci ubodzy być musieli i nie należeli do tej klasy społecznej, do której Rolina prawa sobie rościła.
Napisała więc na papierze żałobnym kilka słów do d-ra Hollender, prosząc go o radę, wzywając nazajutrz o rannej godzinie do siebie.
Żal i troska nie przeszkodziły jej około jedenastej przybrać się bardzo starannie w żałobę grubą, która przy białym kołnierzyku i mankietach, dziwnie ją piękną i interesującą czyniła.
Przejrzała się w zwierciedle i znalazła podobną do starego portretu Halsa lub Pauditza. Smutek, wyraz bólu rozlany na twarzyczce, nadawał jej urok, którego nie dawała wesołość.
Zdawała się mieć w sercu uczucie.
Zamyślona weszła do salonu.
Ojciec powtarzał jej to tyle razy, że w zbiorach które po sobie zostawia, była fortuna, że jego rupiecie antykwarskie, co najmniej, na kilkadziesiąt tysięcy guldenów szacowane być mogły, iż Roliny pierwszą myślą było — natychmiast je spieniężyć. Zgadzało się to z wolą ojca. W ten sposób zapewnić sobie mogła coś więcej, nad tę małą pensyjkę, jakiej się córka pułkownika, do zamążpójścia spodziewała.
Ale czemże to wszystko było dla niej, która potrzebowała milionów, aby niemi fantazye swe i dumę zaspokoić mogła?
Jedenasta była przeszło gdy u drzwi zadzwoniono, a że sługa żadnych przeciwnych nie odebrała rozkazów, znając amerykanina jako pretendenta do panny i hojnego gościa, bez pytania wprowadziła go do salonu.
Zbladła na widok jego Rolina — nie spodziewała go się w tej chwili — jakiś fatalizm, przeznaczenie narzucało jej tego człowieka.
Ze wszystkich co się około niej kręcili, był jej najmniej miłym — czasem nieprzezwyciężony wstręt i obawę czuła gdy się zbliżał.
Powierzchowność miał, pomimo zbytniej elegancyi, odstręczającą; namiętny wyraz oczów jego i twarzy, Rolinę mięszał i niepokoił. Obawiała się go. Śmiech jego, zgrzyt zębów białych, drganie muskułów twarzy, obejście się natarczywe gdy byli sam na sam — czyniły go jej nieznośnym.
Napozór grzeczny, amerykanin był razem despotycznym — przesadzona łagodność i uniżoność, zmieniały się w nim łatwo w brutalstwo. Pod skorupą cywilizowanego człowieka był to dziki indyanin.
W głąb jego Rolina swojemi przenikającemi oczyma sięgnąć nigdy nie mogła — było w nim coś tajemniczego, zamkniętego, niezrozumiałego, dwóch różnych ludzi w jednym człowieku.
Lecz amerykanin teraz zostawał sam prawie, jeden na którego owładanie liczyła. Tak się jej zdało.
Mimo obawy i wstrętu, zobaczywszy go wchodzącego, Rolina z twarzą smutną, z rączką wyciągniętą podeszła ku niemu, witając go wdzięcznie.
Na pół drogi o mało się nie cofnęła, lecz zwyciężyła się heroicznie. Uśmiech nie zdradzał tego co się w duszy działo.
Amerykanin wchodził, pomimo przybranej fizyognomii żałobnej, z jakimś wyrazem ciekawości niecierpliwej, pożądliwej, jakby mu szło o wypróbowanie, czy zmiany położenia na korzyść swą wyzyskać nie potrafi.
Przeczytała to w jego oczach — lecz nie dała poznać po sobie. Uśmiech pozostał na ustach.
Rozmowa już się rozpocząć miała, gdy dzwonek zabrzmiał powtórnie, nieśmiało, krótko i — krok się dał słyszeć w sieni bojaźliwy. Drzwi odemknęły się zwolna i — Rolina z podziwieniem ujrzała tego, kogo się najmniej lub wcale nie spodziewała, młodego księcia Rudolfa von Hoh-Winterburg, strwożonego, zapłonionego zuchwalstwem własnem.
Biedne chłopię widocznie obawiało się wielce, aby przekradając się z tą wizytą kondolencyjną, nie spotkało się tu z kim, nie zostało zdradzone. Postrzegłszy amerykanina, zbladł, lecz cofać się było już zapóźno.
Zmięszany mocno wśliznął się do salonu, zaczerwienił ogniście, kilka wyrazów wyjąknął, których treści trudno się było domyśleć — i nie wiedział już co począć z sobą.
Z ukosa spoglądał na amerykanina, który go złym wzrokiem swym ścigał, zakręcił się, spróbował powiedzieć coś jeszcze, wstał jak oparzony nagle, podszedł z nowym komplementem do Roliny i — umknął.
W tej niezręcznej eskapadzie młodzika było coś tak śmiesznego dla świadków, a tak głęboko uczutego dla biednego zakochanego, że nawet Rolina uczuła nad nim miłosierdzie — amerykanin śmiał się szydersko.
Rozkochane książątko nietylko w salonie pułkownikównej spotkało to nieszczęście, że trafił na amerykanina, spodziewając się ją znaleźć samą; gorsza katastrofa spotkała go na wschodach, gdzie się zszedł z baronem St. Foix, również jak on z kondolencyą śpieszącym na górę. Poznany, musiał mu się ukłonić. Naostatek jeszcze w bramie trafił na szpiegującego abbé Voisin, który wpadł nań z wyrzutami i gniewem, grożąc że go zaskarży przed babką.
Don Esteban przygotowany był do rozmówienia się stanowczego, bardzo seryo z Rolina, znajdując, że w pierwszej chwili najwłaściwiej było z jej sieroctwa i opuszczenia korzystać.
W tem zjawił się w progu baron St. Foix, a Rolina z wyrazem prawdziwej wdzięczności za okazane współczucie podeszła ku niemu, zapominając amerykanina.
Dwaj współzawodnicy znali się trochę, kwaśno zmierzyli się oczyma. Dzwonek nie odpoczywał — jedni po drugich wszyscy dnia tego szli z kondolencyami. Tym razem był to Adam Morimer, który się czuł w obowiązku okazać że całkiem dla dawnego ideału nie zobojętniał. Nieszczęście które ją dotknęło, odżywiło nieco zastygłą miłość poety. Morimerowi także zetknięcie się z ludźmi, których się w tej godzinie nie spodziewał, nie bardzo było przyjemnem.
Z powagą smutną zbliżył się do Roliny i w kilku słowach wyraził współczucie...
Wszyscy goście posiadali odosobnieni, milczący, a i pułkownikówna nie znalazła sposobu, aby towarzystwo ożywić. Najswobodniejszy i najzręczniejszy ze wszystkich, francuz pierwszy spróbował zawiązać obojętną gawędkę. Amerykanin gryzł usta gniewny, Morimer patrzył po ścianach, Rolina zamieniwszy chłodne wejrzenie z nim, zwijała i rozwijała chusteczkę trzymaną w ręku. Ruch ten zdradzał rozdrażnienie.
Zadzwoniono raz jeszcze. Był to stary hrabia Bongi, który wszedł z uczuciem szczerego, ojcowskiego politowania na pięknej twarzy spokojnej.
— Z wielką boleścią dowiedziałem się o nieszczęściu które panią spotkało — odezwał się biorąc ją za rękę i przytrzymując ją z uczuciem w swej dłoni. — Stracić ojca, nie mając matki, cios to okropny dla kobiety... Wszyscy też współczujemy z nią... bolejem nad jej stratą. Ja przyszedłem ofiarować moje usługi. Jeżelibyś pani była w takiem położeniu że opieka i dom przyjacielski byłyby jej potrzebne — ja i żona moja ofiarujemy spokojne u nas schronienie.
Dobroć starca przejęła Rolinę, która mu gorąco podziękowała, chociaż uczuła się nią upokorzoną... Ludzie więc sądzili że litości ich i jałmużny potrzebowała!!!
Bongi z przywileju wieku swego — mówił dalej otwarcie.
— Piękność pani, może ją narażać na niepotrzebne i niemiłe natręctwa. Potrzebujesz ciszy, spokoju, przyjacielskiej dłoni i starań. Wszystko to znaleźć byś mogła u nas, nim potrafisz boleść zwyciężyć i z życiem się nowem pogodzić...
Rolina zmięszana dziękowała ogólnikami...
Bongi usiadł i tym tonem patryarchalnym, serdecznym, mówił dalej.
Spojrzenia które rzucał na swych towarzyszów zdawały się okazywać że rad był się ich pozbyć i sam na sam otwarciej pomówić z sierotą o jej położeniu, którego mógł się domyślać — ale baron St. Foix nie okazywał wiele usposobienia do rychłego opuszczenia placu, a amerykanin jak przykuty siedział uparcie.
Jeden Morimer, wstał i zbliżywszy się do Roliny, kilku słowami grzecznemi ją pożegnał. Towarzystwo które tu zastał, dotknęło go niemile, potwierdzało stosunki pułkownikównej z ludźmi, których ojciec mu wymieniał.
Czuł się uleczonym niemal, oswobodzonym — lecz choć rana zdawała się zgojoną — bolała.
Bongi tymczasem żywą, ogólną o losach ludzkich, o cierpieniach i środkach złagodzenia ich zawiązał rozmowę z baronem, do której milczący amerykanin się nie mięszał. Dowiadywał się co panna Maholich myślała począć z sobą i czy chciała w Wiedniu pozostać.
Dziękując mu za troskliwość pułkownikówna odpowiedziała, że dla żalu po najlepszym z ojców, o niczem jeszcze pomyśleć, nic postanowić nie mogła. Potrzebowała wypłakać się, oprzytomnieć, obeznać z położeniem, w którem rozpatrzeć się nie miała czasu. Interesa ojca, którego nagła śmierć zaskoczyła, wymagały uporządkowania i t. p.
W ciągu rozmowy tej ze starym Bongi, amerykanin nie był dosyć panem siebie, aby się z pewnem zniecierpliwieniem nie zdradzić. Rolina po razy kilka musiała oczyma go napomnieć, aby się zachował spokojniej.
Naostatek baron St. Foix, widząc że włocha nie przesiedzi, wstał i począł się żegnać. Bongi pozostał jeszcze mierząc oczyma niemego don Estebana, który zżymając ramionami, mrużąc oczy, nerwowo krzywiąc się, pocierając włosy, nie ruszał się z miejsca...
Hrabia zrozumiał iż gość ten czekać musi, zrezygnowany więc, raz jeszcze zaofiarowawszy usługi swe sierocie, dodając jej otuchy i męztwa, pośpieszył za baronem.
Don Esteban wstał także, jak gdyby za nimi miał wychodzić, ale była to teatralna fausse sortie, zobaczywszy się panem placu, rzucił kapelusz i zbliżył się do Roliny.
— Myślałem — zawołał ostrym głosem zniecierpliwiony — że tych nieznośnych nie przetrwam natrętów. W istocie masz pani aż do zbytku wielu troskliwych o siebie przyjaciół. Pomimo to ja sobie roszczę pierwsze do jej usług prawo.
Pozwolisz pani mówić z sobą otwarcie, choć to może dziś nie będzie właściwem, ale ja... czekać nie umiem.
Rolina wzrokiem mu tylko odpowiedziała. Im bardziej zdawała się zbliżać chwila stanowcza, tem ją — odważną zresztą, jakiś strach paniczny więcej przejmował. Obronić mu się nie mogła — było w nim coś instynktowego, niezrozumiałego lecz niezwyciężonego.
Amerykanin, jakby to przeczuwał, łagodził głos, czynił się o ile mógł przymilającym i pokornym, lecz mimowoli dziki człowiek się zdradzał. Zapominał się co chwila.
— Nie po raz pierwszy wyznam pani — rzekł — że jestem w niej rozkochany śmiertelnie. Uczyniłaś mi pani niejaką nadzieję, że miłość ta może być odwzajemnioną.
Jestem zupełnie swobodnym, nie zależę od nikogo, majątek mam bardzo znaczny, który w najgorszym razie kilka milionów dolarów wyniesie...
Chcesz pani zemną podzielać złe i dobre losy? proszę o jej rękę.
Mówił to z gorączką i pośpiechem, a wspominając miliony, lekceważącym ruchem zbył tę kwestyę finansową.
Rolina zwolna oczy ku niemu podniosła — wejrzenie było wielce obiecujące.
— Pan pojmujesz — odpowiedziała z niejakiem wahaniem — że na świeżym grobie ojca, nie jest to chwila do mówienia o małżeństwie... Daj mi pan przeboleć, odetchnąć, wypłakać się...
— Ja znajduję — odparł żywo amerykanin — że to jest właśnie moment, w którym pani potrzebujesz opieki, mogłaby ona jej wiele przykrości oszczędzić.
Don Esteban zatrzymał się nieco, wysłowienie się wogóle nie przychodziło mu łatwo.
— Wprawdzie — ciągnął dalej — moje interesa, zajęcia moje, pilne sprawy, które mam na głowie, mogące mnie niespodzianie, lada chwila ztąd — na czas jakiś wypędzić — nie dozwolą nam wziąć ślubu natychmiast...
Wymagają tu, jak słyszałem, formalności, świadectw, muszę papierów zażądać z domu. Zabierze to dosyć czasu, ale to nie przeszkadza dać sobie słowo, zamienić pierścionki, a pani zawierzyć możesz honorowi memu — słowu.
Ślub weźmiemy jak tylko papiery...
Rolina podniosła nań wzrok i spojrzała groźno.
— Musimy więc zaczekać, aż go wziąć będziemy mogli — odpowiedziała.
Słowa te amerykanin sobie wytłómaczył jako — przyrzeczenie i zgodzenie się, nie zważał więc na oziębłość z jaką zostały wypowiedziane i zbliżył się do niej z wyrazem czułym, rękę wyciągając jakby kibić jej chciał objąć — ale Rolina się cofnęła obrażona.
Don Esteban pozostał w miejscu zmięszany nieco.
Siadł opodal.
— Więc, jakież jest ostatnie słowo pani? — zapytał trochę nadąsany.
— Prosiłam pana o czas do namysłu — odpowiedziała panna, głosem który złagodzić się starała i uczynić obiecującym gdyż zaczynała się lękać, aby nie straciła amerykanina.
— Możesz się pan dorozumiewać — kończyła po chwili — że nie odrzucając jego prośby, tem samem daję mu już nadzieję. Ale w tej chwili nie zdaje mi się właściwem... Daj mi pan czas...
— Niech pani oznaczy jak długo mam oczekiwać? — zawołał wstając i zbliżając się natarczywie amerykanin, z pewnem zakłopotaniem. — Wspominałem już o ważnych sprawach, które mogą mnie ztąd odwołać... najniespodzianiej. Słyszałaś pani zapewne że... (zamruczał niewyraźnie) przyznają mi ludzie pewną misyę dyplomatyczną... Nie mogę o tem mówić więcej. Mógłbym być zmuszonym do nagiego wyjazdu...
Rolina słuchała zamyślona.
— Cóż ja na to poradzić mogę? — spytała.
— Pani, mogłabyś mi zaufać — odparł amerykanin. — Dla mnie oczekiwanie będzie męczarnią, a ono się przeciągnąć może. Papiery z Ameryki nie nadchodzą tak prędko...
Nie śmiał dokończyć wyraźniej, gdyż pułkownikówna zmierzyła go wzrokiem, który usta zamykał.
Don Esteban rzucił się z wyrazem namiętnym i teatralną gestykulacyą.
— Nie masz pani litości nademną, nie chcesz pojąć że kochając tak jak ją kocham, a być zmuszonym dla lichych jakichś papierów dręczyć się i wyczekiwać... to jest prawdziwą torturą!
Uśmiechnęła się dwuznacznie pułkownikówna.
— W istocie takiej miłości ja nie rozumiem — rzekła — sądzę że przywiązanie powinno być cierpliwem i zastosowywać się do wymagań... zwłaszcza gdy te, jak moje, są sprawiedliwe... Mam zupełną ufność w panu, lecz z moich warunków nie ustąpię.
Amerykanin ruszył ramionami.
— Cóż to są te formalności średniowieczne, kościelne — zawołał. — Błogosławieństwo księdza nic nie znaczy, nic! Gdy dwoje ludzi daje sobie uroczyste słowo — waży ono tyle pewnie co przysięga przed ołtarzem. Dziś nikt do tych ceremonij wagi nie przywiązuje.
O co pani chodzi? mogę na piśmie dać zobowiązanie...
Rolina przerwała nie dając mu dokończyć.
— Nie mówmy o tem, proszę.
Don Esteban zakąsił wargi i zdawał się niepewny co pocznie. Dosyć długo panowało milczenie, kilka razy spojrzeli na siebie, uspokoił się nieco amerykanin.
— Mam nadzieję — dodał — że pani się namyślisz, i że to nie będzie ostatniem jej słowem. Ja przynajmniej za ostateczny wyrok tego nie biorę.
Pułkownikówna miała mu przerwać, gdy wtrącił ze śmiechem wymuszonym i zimnym.
— Bądźcobądź ja się już uważam za jej narzeczonego! Nie chcę nic więcej słyszeć, o niczem wiedzieć! Nie dam się odpędzić!
Kończąc te słowa pochwycił ją za rękę gwałtownie i zdejmując z palca pierścień z wielkim soliterem, wcisnął go jej gwałtem prawie.
Rolina słabo się opierała.
Dokonawszy tego, jak tryumfujący przybrał weselszą twarz.
— A zatem — rzekł — narzeczonym jej od tej chwili jestem, i proszę mnie uważać za najwierniejszego sługę... rozporządzać mną, rozkazywać.
I gorąco ucałowawszy jej rękę, w której jeszcze pierścień narzucony gwałtem trzymała, z pośpiechem, hałaśliwie, potrącając krzesła, stukając drzwiami, wybiegł do sieni.
Spotkawszy tu służącą, wcisnął jej dukata w rękę, rozśmiał się na głos i potoczył się po wschodach, jakby się lękał pogoni.
Po wyjściu jego Rolina długo stała zamyślona; — pierścień trzymała w ręku i przypatrywała się grze świateł w pięknym soliterze, który błyskał iskry złotemi.
Dyament był przepyszny, oprawa kunsztowna...
Miałże on ją wiązać na zawsze?
Jej się zdawało że to był prosty podarek, bo nic nie dała w zamianę.
Zwolna zaczęła go wkładać, próbując na którym palcu będzie mu najlepiej. Poruszała białą rączką, przeciw światłu wyzywając aby jej zaświecił tęczowemi blaskami.
Na jej ręku leżał tak dobrze, jakby do niej był stworzony. Sama rączka wydawała się z nim piękniejszą.
Był to zadatek świecący świetnej przyszłości.
Zadumana siadła z okiem wlepionem w pierścień... Na nieszczęście, cudne cacko przypominało brzydkiego, pół dzikiego człowieka co je narzucił. Świecił soliter tak prawie jak oczy tego strasznego człowieka. Wzdrygnęła się.
Wszyscy goście, którzy się tego rana przesunęli przed nią — wracali jak widma, a każdy z nich był jej znośniejszym od tego, którego los zdawał się dla niej despotycznie przeznaczać. Nie rozumiała go dotąd!
Miał powierzchowność człowieka należącego do lepszego świata, należał niby do niego — przyjmowano go wszędzie, umiał się znaleźć w sposób oryginalny ale nie rażący — pomimo to na niej czynił wrażenie jakiejś istoty niższej, przebranego lokaja. Nie mogła się obronić tej myśli. Lecz była to może krew obca — ród inny. Sam on przyznał się jej że w żyłach jego płynęła krew hiszpanów, conquistadorów, zmięszana z indyan krwią. Nie taił się z tem; ale kto był, jaką miał przeszłość, nie mówił wcale, mięszał się gdy go badać chciała.
Ludzie słysząc o mniemanej jego misyi dyplomatycznej, śmieli się ironicznie. Potajemne posłannictwo rzeczypospolitej Chili, Peru lub Meksyku, mogło tylko uwieść najłatwowierniejszych nieuków.
Tych ciemności nieprzyjemnych, niepokojących, błyski dyamentu nawet rozjaśnić nie mogły.
A! jak teraz stokroćby była wolała tego powolnego, łagodnego, choć tak przy swej czci i słowie upartego Stacha! Morimera nawet z jego fantazyami poetycznemi — wreszcie kogokolwiekbądź byle nie tę twarz groźną, jakąś obcą, z oczyma dzikiemi, która zdawała się z innego świata przychodzić!
Śmiech jego, w którym zgrzyt jakiś zębów dawał się słyszeć — gdy go przypomniała, dreszczem ją przejmował.
Oburzał ją wreszcie wymaganiami zuchwałemu, śmiał żądać od niej ofiary, na którą duma jej nigdy się zgodzić nie mogła. Nigdy!...
Badając się sama czuła, że słowu Stacha zawierzyłaby może, że nawet kapryśny Morimer wzbudziłby w niej wiarę — don Estebanowi zaufać!! — nie mogła.
Samo przypuszczenie że będzie zmuszoną oddać mu rękę — siebie — przerażała ją i wstręt budziła. Śniło się jej kiedyś, że w uścisku chciał śmierć jej zadać i jak ludożerca ją pożreć. Sen ten śmieszny ciągle się snuł przed jej oczyma.
Któż policzy myśli jakie się jej snuły po głowie, wywoływane pierścieniem i rozpaczą. Przez cały dzień dręczyła się niemi.
Nazajutrz spodziewany był powtórnie dr. Hollender, którego zrana dnia tego przyjąć nie mogła.
Prawnik należał także do czcicieli, prawił jej słodycze, lubił jej towarzystwo, ale należał do tej kategoryi podrzędnej, na którą dumna pułkownikówna nie liczyła wcale. Miała ich tylu!
Teraz jednak potrzebując życzliwej pomocy jego, uśmiechać mu się i bardzo uprzejmą być musiała.
Dr. Hollender stawił się o godzinie naznaczonej.
Był to człowiek młody, przystojny, twarzy trochę pospolitej, ale życia pełen i bystrego umysłu. Rolina wiedziała że z nim otwartą być musiała, bo fałsz żadenby go nie uwiódł.
Prawnik, który czasu miał mało, jak wszyscy ludzie powołaniu swemu oddani szczerze — przyszedłszy, natychmiast zażądał papierów i wyjaśnień stanu interesów.
Rolina znajdowała się w dosyć przykrem położeniu. Nie wiedziała o niczem. Ojciec nie wtajemniczał ją nigdy, nie wiedziała nawet gdzie czego szukać było potrzeba; musiała więc odwołać się do Boehmowej, która była powiernicą nieboszczyka.
Bolało to ją i upokarzało, ale starała się wytłómaczyć adwokatowi, że ojciec stosował się w tem do jej życzenia, gdyż ona nie cierpiała interesów — a miała tyle zajęć innych. Poproszono pani Balbiny, Rolina miejsca jej ustępując, wyszła.
Zupełną tajemnicą były dla niej interesa ojcowskie. Pułkownik dla niej był tylko kasyerem, od którego ona wymagała jaknajwięcej, której on piszcząc tłómaczył się ubóstwem, opierał się potroszę, w końcu zahukany, dawał co chciała. Wnosząc z tego ciągłego o oszczędność nalegania, użaleń na ciężkie czasy — z wydatków na starożytności — Rolina wyobrażała sobie że po ojcu nic pozostać nie mogło, oprócz tych skorup i rupieci, które nie wiele warte być musiały i pensyjki jaka się jej należała.
Chciała co najrychlej wyjść z tego stanu oczekiwania i niepewności — a przez zamążpójście z niedostatku, którego się obawiała. Wstydziła się ubóstwa, brzydziła niem, było dla niej nieznośne. Fałszywe wyobrażenia przedstawiały jej stan ten, nietylko męczeństwem ale upokorzeniem. Czuła się stworzoną, przeznaczoną do innego świata.
Całą swą młodość spędziła w walce aby okazać się nie taką jaką była w istocie, ale jaką pragnęła; nieraz okupując elegancyę wygodami, blask fałszywy rzeczywistym niedostatkiem, rękawiczki śniadaniem, a wstążki podwieczorkiem. Życie jej było pasmem udawań i kłamstw, dręczącą maskaradą. I teraz też gotową była szczęście poświęcić mrzonce świetnego losu.
Nie życząc sobie być świadkiem rozmowy Boehmowej z doktorem Hollendrem — tego inwentarza upokarzającego swego ubóstwa — wyszła do swego pokoju okręcając na palcu brylantowy pierścień amerykanina, którym bawiła się jak dziecię.
Czasami przeląkłszy się chowała go... i po chwili odwracała aby mu się przypatrzeć.
Dobre pół godziny trwała rozmowa prawnika z p. Balbiną, poczem dr. Hollender, wedle umowy, do drzwi jej zastukał.
Otworzywszy je Rolina znalazła go z wiązką papierów w ręku, z piórem za uchem, a twarzą zamyśloną.
Usiedli przy stoliku w salonie.
— Rzeczy się nieco wyjaśniły — rzekł prawnik — choć nie wiem czy pani będziesz ze wszystkiego kontenta. Naprzód, okazuje się iż mamy w sądzie złożony testament nieboszczyka, którego kopię tu znaleźliśmy.
Rolina drgnęła niespokojnie; zapowiadało się coś niespodziewanego.
— Cóż w nim jest? — spytała cicho.
Prawnik spuścił głowę i patrząc w papiery mówił dalej.
— Majątek nieboszczyka składa się z ruchomości (obejrzał się po salce i jej ścianach, ręką je ukazując). Ocenione one są dość wysoko! Oprócz tego mamy dwadzieścia tysięcy guldenów papierowej renty...
Rolina nie mogła się wstrzymać od wykrzyku zdziwienia, bo się wcale tego nie spodziewała.
Dr. Hollender czytał dalej.
— Kapitału tego połowa, należy, wedle rozporządzenia testamentu, przyznanej urzędownie za córkę, pannie Józefie...
Załamując ręce, z gniewem porwała się i okrzykiem pułkownikówna.
— Tego upokorzenia, tego wstydu... nie spodziewałam się — poczęła. — Za grobem mu tego nie daruję... To okropne... Ona... moją siostrą!
Dr. Hollender spojrzał na nią ze współczuciem.
— Niema sposobu sprzeciwienia się temu — rzekł łagodnie. — Rzecz jest dokonana. Pułkownik za życia o to czynił starania i adoptował ją prawnie... Pani pozostawił cały spadek ruchomy...
— A! wolałabym była wyrzec się wszystkiego, a nie być tak upokorzoną — zakrzyknęło dumne dziewczę, rzucając się na krześle.
Dr. Hollender z zimną krwią przeczekał w milczeniu, pókiby pierwsze, najgwałtowniejsze nie przeszło wrażenie. Sama ona wkrótce opamiętała się, iż nie powinna była zdradzać się ze zbytnią boleścią i po chwili spytała głosem słabym, czy prawnik nie mógłby się podjąć spieniężenia ruchomości.
Chciała sprzedać wszystko, zabrać co jej pozostawało — uciekać!!! Sama nie wiedziała co zrobi.
Dr. Hollender gotów był ułatwić licytacyę starożytności, znał taksatorów, nie obce mu były formalności, lecz z mowy jego widać było że się nie wiele ze sprzedaży spodziewał. Nie ochłonąwszy jeszcze z gniewu Rolina, co prędzej wyswobodzić się, oddzielić chciała... pozbyć tej siostry jakiejś i Boehmowej, której czarną wyrzucała zdradę.
Oszukiwano ją, uwiedziono. Sam ojciec należał do spisku. Nic nie dawano poznać, bo nie byłaby się pozwoliła pokrzywdzić. Potokiem narzekań wybuchnęła przed prawnikiem żaląc się na krzywdę wyrządzoną. Dr. Hollender uspokajał ją i milczał.
— Wszystko to po czasie — powtarzał — co nieuchronne, do tego zastosować się potrzeba...
Po wyjściu prawnika, Rolina dnia tego nie widziała nikogo. Zamknęła się od Boehmowej i Pepi, rojąc co zrobi z sobą...
Z jej pięknością, wychowaniem, trochą pieniędzy — nie możnaż się było ważyć na stawkę nową w grze z losem?!
Mogła się przenieść gdzieindziej — stworzyć sobie stosunki; poważną dobrać towarzyszkę — i nie potrzebować nienawistnego amerykanina, nie patrzeć na nieznośną Pepi, nie ocierać się o wroga — Boehmowę.
Na to potrzeba było wiele energii, taktu, umiejętności, wytrwania, ale czyż jej na nich zbywało?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.