<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Don Esteban Corcero-Prolados, od kilku już miesięcy zajmował apartament wspaniały w Hôtel Imperial, i żył na stopie dostępnej tylko milionerom...
Przed przyjazdem jego mieszkanie było telegrafem zamówione. Z nim razem przybył sekretarz jego, młody, milczący, blady anglik i bardzo poważnie wyglądający kamerdyner — amerykanin, który łączył w sobie szczęśliwie angielską sztywność z grubijaństwem nowego świata.
Służba hotelowa, nawykła do poznawania się na ludziach i odgadywania ich z powierzchowności — choć się jej czasem omylić zdarzy, ma instynkt doświadczeniem nabyty oceniania ludzi, najczęściej trafny i nieomylny.
Przyjmujący w przedsieniu rządca hotelu, zwolna badawczem okiem mierzy podróżnego; dosyć mu jakiegoś dla profanów niedostrzeżonego znaku, ruchu, wymówionego tak lub inaczej słowa, aby umiał uklasyfikować gościa i wiedział czy on społecznie i finansowo stoi na wierzchu, w środku lub u dołu drabiny.
W Hotelu Imperial ówczesny oberkelner pan Stephen, który oprócz innych kwalifikacyj, wysokiej swej pozycyi właściwych, był znakomitym lingwistą i mówił bardzo znośnie pięciu językami, nie licząc trzech które kaleczył śmiało: — pan Stephen przyjmując u drzwi Don Estebana przybywającego z sekretarzem, z kamerdynerem i kuframi przepysznie pookuwanemi, nieznacznie ramionami poruszył.
Odprowadziwszy go do apartamentu dlań przeznaczonego, poddawszy jeszcze raz bacznej analizie pakunek, sposób zagospodarowania się, i t. p. wyraził się potem w biurze hotelu w sposób wcale niespodziewany a oryginalny o amerykaninie — wręcz oświadczywszy że to jest wcale nie osobliwsza figura.
Wyrok ten jednak później jeśli nie odwołać, to zasuspendować był zmuszony. Don Esteban w oczach służby okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem.
Miał, jak się przekonano, list otwarty na jednego z najznaczniejszych bankierów stolicy, na sumę bardzo znaczną; żył co się zowie po pańsku, rachunki płacił jaknajregularniej, długów nie robił, i służącym dawał wspaniałe tryngeldy.
A chociaż tygodniowo opłacane wydatki hotelowe były wcale nie małe, nigdy się nie skarżył na nie, i nie kontrolował małych dopisków.
Nie szczędzono wcale; sekretarz i kamerdyner jedli i pili po pańsku. Sam Don Esteban nie wyjeżdżał nigdy inaczej jak powozem hotelowym, a używał go często. Woźnica dostawał na piwo.
Kupowano drobnych a niepotrzebnych rzeczy wiele, drogo i po największych magazynach, gdzie one są dwa razy droższe. Codzień się coś przywoziło od Kleina.
Ciekawość, nawet po hotelach, gdzie ten rodzaj świerzbu codziennie bywa łagodzony coraz nowem łechtaniem — ciekawość jest tak dalece w ludzkiej naturze, że jej nawet zmęczony pan Stephen ulegał.
Don Esteban obudzał ją w najwyższym stopniu w nim, i w zarządzie hotelu. Kto on był? co tu robił?
Spodziewano się o tem nieznacznie dowiedzieć od sekretarza, sztywnego anglika, lub od kamerdynera, który piwa pijał dużo i namiętnie.
Tymczasem ani jeden, ani drugi o panu swym, nie dali nic dobyć z siebie, oprócz że był niezmiernie bogaty i wysoko w hierarchii społecznej położony...
Kamerdyner w ostatku raz po wielkiem nadużyciu piwa, gdy go naciśnięto, stuknął w stół pięścią i zaprzysiągł się że tyle go zna i o nim wie, co i pytający, chociaż od kilku miesięcy mu służy.
Stosunki jakie mógł mieć w stolicy amerykanin, w początkach nie wiele rokowały. Potem, zwolna, zaczęli przybywać goście. Była to po większej części młodzież wesoła, lubiąca żyć, arystokracya in spe, dyplomacya początkująca, świat niedojrzały, mało ludzi poważnych.
Później i parę figur wydatniejszych, wyżej położonych się zjawiło. Ale pan Stephen czynił tę dowcipną uwagę, że to były nie te brzoskwinie bez plamy, które się po pięć franków płacą u Cheveta, ale równie duże na oko, tylko z jakąś skazą, zniżającą cenę ich do pięciu susów. Dystyngowane osoby bywające u Don Estebana wszystkie miały tę plamkę, która ich wartość zmniejszała. Były to brzoskwinie, — nawet duże, lecz przypatrzywszy się im.... można było znaleźć czarne znamię.
Panowie ci znani byli albo jako namiętni gracze, lub weseli próżniacy, kobieciarze niepoprawni, odłużeni panicze... na ostatek po dwukrotnem bankructwie zbogaceni cudownie... Największa liczba tych przyjaciół don Estebana słynęła z marnotrawstwa.
Pan Stephen notował to sobie iż dobór towarzystwa dawał do myślenia, a jako mąż logiki bardzo ścisłej, wnosił z otoczenia, iż ten co je dobierał sobie, musiał albo z niego korzystać lub sympatyzować z niem.
Dowiadywał się zawsze troskliwie w biurze jak tam stały rachunki, ale odpowiadano mu karcąc go śmiechem i wyrzucając podejrzliwość, iż te płacone były najregularniej. Według niego i to miało znaczenie wątpliwe. Pan Stephen nie chciał się uznać zwyciężonym, i kończył rozprawę ręce kładąc w kieszenie, z groźnem: Zobaczycie!! Nie uchodziło i to uwagi jego, że życie prowadził amerykanin nie po europejsku, z desinwolturą innego świata.
Pan z sekretarzem, według niego byli w zbyt poufałych stosunkach. Gdy ktoś obcy wchodził, anglik stawał się przyzwoitszym i wracał do skromniejszej roli — kamerdyner też lekceważył Don Estebana i posługiwał mu jakby z łaski, a zaczepiony odpowiadał grubo.
Gospodarstwo całe było jakieś oryginalne.
Przy gościach wszystko przybierało formę uroczystszą, po odejściu ich, rozprzęgało się.
Wieczorami zwykle tu grywano. Zaczynało się to od milczącego wistha, a później stopniowo przechodziło w inne kombinacye, które znaczne bardzo sumy na stół ściągały.
Trwały te zabawy czasem do białego dnia, przerywano tylko kosztowną wieczerzą, przekąskami i oblewane winami.
Grywano hałaśliwie, ale nigdy żadna kłótnia i skandal nie dały powodu do skargi i niepokoju w hotelu.
W miarę jak amerykanin dłużej tu zamieszkiwał, krąg jego znajomości coraz się rozszerzał i podnosił ku górze. Dyplomacya wyrzucała tu bilety, kilku wysokich urzędników odwiedziło amerykanina.
Wszystko to zawstydzając p. Stephena, w biurze hotelu wywoływało żarty z niego, bo się chlubił swem trafnem okiem.
— A co? — śmiał się kasyer. — Cóż ten twój podejrzany amerykanin? Wczoraj mu bilet wyrzucił książę... dziś przyszło zaproszenie na wieczór do ministra.
Pan Stephen poruszał ramionami, i dumnie ręce wkładał w kieszenie.
— Mówcie sobie co chcecie — odpowiadał niby upokorzony — zobaczymy!! zobaczymy! Dla mnie to zawsze zagadka. Człowiek jego stanu u którego jednej książki niema na stoliku, który gazety czyta tylko na dole zrana, i to pobieżnie, — trzyma sekretarza, a prawie żadnych listów nie odbiera i nie pisze — nie widzi mi się bardzo dystyngowanym. Zobaczycie!!
Tryb życia don Estebana dosyć był jednostajny. Wstawał późno, program dnia zależał od tego co się w mieście zapowiadało.
Żadnego głośnego koncertu, widowiska, balu, przejażdżki po Praterze, wystawy nie opuszczał nigdy. Musiał być i pokazać się wszędzie gdzie się cisnęli ludzie, wśliznąć się gdzie się zbierał świat większy.
Niekiedy dawał u siebie obiady, o późnej godzinie, francuską i angielską modą. Naówczas menu musiało być wyszukane, wina co najprzedniejsze, a po obiedzie grywano.
W czasie tych wieczorów najczynniejszym bywał kamerdyner, a sekretarz szedł na miasto i nie pokazywał się wcale.
Pan Stephen, którego oka nic nie uchodziło, bo się już naposiadł na amerykanina, uważał że niekiedy przybywały i bardzo wystrojone panie, które nie należały do żadnego świata stolicy, a widywane bywały tylko czasem wieczornemi godzinami na Grabenie. Wśród nich trafiały się też mniej znane artystki, mało znanych teatrzyków i aspirantki do dramatycznego powołania.
Głównym przymiotem amerykanina było, że — płacił.
Pod tym względem był bez zarzutu.
Zkad zaś pieniądze brał, o to się ani pan Stephen, ani kasyer nie troszczył.
Po śmierci pułkownika Maholicha, która uwagę na pozostałą po nim bez opieki córkę, zwróciła, w pewnych sferach rozpowiadano, iż amerykanin należał do najzapaleńszych wielbicieli pięknej Roliny. On się z tem też nie ukrywał. Domyślano się iż zamierzał się żenić. Ubolewali jedni nad tem, drudzy zazdrościli.
Hrabia Bongi, którego dziewczę naprzód zajęło plastycznym swym wdziękiem greckiej bogini, potem obudziło współczucie, gdy się bliżej o stosunkach domowych dowiedział — postrzegł także starania amerykanina i mocno go one zaniepokoiły.
Rolina, którą się po ojcowsku zajmował, a rad był jej przyjść w pomoc, żywo go obchodziła. Nie miał innego zajęcia nad studyowanie obrazów, rzeźb i artystycznych nowości, łatwo mu więc było przedsięwziąć i bliższe zbadanie człowieka, któremu arcydzieło — jak je zwał — dostać się miało.
Staruszek wielce był oryginalny, — dobroczynny, roztargniony, zajęty zawsze takiemi rzeczami, które jego osobiście wcale się nie tyczyły, a innym były zupełnie obojętne. Rolina mu się podobała, wiedział iż była sierotą i ubogą, że się koło niej mnóstwo młodzieży i dojrzałych ludzi kręciło — począł więc dochodzić, zabiegać aby się biedaczce nie stało co... Rad był się nią zaopiekować, ostrzedz.
— Amerykanin? chilijczyk? ale cóż za jeden? Właściciel kopalni? hm? miljoner? Cóż on tu robi nie robiąc nic? Na miljonera mi nie wygląda... Zagadkowy — podejrzany...
Począł śledzić go pilnie.
Na pierwszym kroku spotkał się, jak oberkelner hotelu, z wątpliwościami co do gatunku człowieka. Był niby wykształcony a zdawał się nieukiem, niby nawykłym do świata, a nie bardzo się w nim swobodnie i zręcznie obracał. Mogło coś iść na karb amerykańskiego pochodzenia, ale były rzeczy też zawikłane i ciemne.
Bongi czuł że się tam coś kryło, a wielkie tajemnice dają do myślenia że niema się z czem chwalić.
— Byłaby to rzecz okropna, gdyby to śliczne dziewczę miało paść ofiarą jakiego awanturnika... a człowiek ten na niego wygląda... Ale, pozory zwodzą. Hrabia zaczął śledzić i rozpytywać. Powiedziano mu o jakiejś misyi dyplomatycznej, o której głuche wieści chodziły.
Bongi poszedł na zwiady po kancelaryach poselstw, w których miał najlepsze stosunki; dostał się do ministerstwa spraw zagranicznych, w którem sam dawniej służył; — wszędzie ramionami ruszano gdy się odezwał o jakimś dyplomatycznym charakterze amerykanina. Naczelnik wydziału rozśmiał się klepiąc po ramieniu starego przyjaciela.
— Mój hrabio! — rzekł — żebyżeś ty mógł w taką niedorzeczność uwierzyć! Niema w tem sensu...
Hrabia odrazu miał toż samo przekonanie, lecz chciał dotrzeć do źródła i nie mieć sobie do wyrzucenia płochego sądu.
Zostawało pytanie: jeżeli nie był agentem dyplomatycznym, czem mógł być u licha? Każdy człowiek ma i przyznaje się do jakiegoś powołania, a miljonerem będąc, czuje się przynajmniej obowiązanym pochodzenie miljonów wytłumaczyć.
Jednego wieczora, znalazłszy Don Estebana w znajomym domu, Bongi, który nie przestawał z kim innym oprócz artystów, literatów, uczonych i swych dawnych kolegów dyplomatów, — mocno się nim zajął i przylgnął do niego. Amerykanin zdawał się tym uczynionym mu honorem nadzwyczaj zmięszany, więcej przestraszony niż uradowany.
Na rozmowę dłuższą trudno go było wyciągnąć; mówił niewiele, ograniczał się frazesami oklepanemi, nie okazywał głębszych wiadomości i gustu do niczego oprócz dobrego życia, jadła i napoju... Bongi zagadujący o poważniejsze rzeczy, męczył go okrutnie. Don Esteban napróżno mu się usiłował grzecznie wyśliznąć.
Hrabia od pierwszych słów poznał, że miał do czynienia z człowiekiem tępej głowy, małego wykształcenia, ale bardzo zręcznym i przebiegłym. Chcąc się mocniej utwierdzić w swem przekonaniu, sam prawie narzucił mu się tak, że go zaprosić musiał, bo Bongi najprzód na obiad go do siebie wezwał. Nie było sposobu nie zawdzięczyć, wedle zwyczaju, wzajemnem zaproszeniem.
To uprzejme nadskakiwanie starego hrabiego, niepokoiło Don Estebana, bo go sobie wytłumaczyć nie umiał. Bongi nie lubił jeść i nie grał w karty.
Tak tedy jednego wieczoru hrabia zjawił się w Hotel Imperial, obiecując sobie pilno śledzić sposób życia zagadkowego człowieka, jego otoczenie i t. p. Don Esteban aby uniknąć towarzystwa we dwu, zaprosił na ten dzień barona St. Foix i kilka innych osób z wyższego świata, które przyjęły wezwanie dowiadując się iż Bongi być przyobiecał.
Lecz, były to po większej części owe brzoskwinie duże z plamkami, jeden wielkiego imienia stary namiętny gracz, który już parę sukcesyj puścił na zielonych stolikach; jeden magnat węgierski młody, sławny koniarz i hulaka, gorącej krwi, ekscentryk, zawsze gotowy do najszaleńszych zakładów i niemożliwych wybryków, którym świat się musiał dziwić a gazety pisać o nich; stary ex-bankier, zajęty teraz więcej grą za kulisami niż giełdową i t. p.
Włoch, który spodziewał się dnia tego nauczyć czegoś zbliżając poufalej do amerykanina, mocno się zawiódł. Znalazł go zapiętym, milczącym, może mniej jeszcze zrozumiałym, niż gdy go widywał zdaleka. Z rozmowy domyślał się tylko, że czasami grubo tu grywano, do późna. Była to pewna wskazówka — lecz z gry tej nigdy nic na świat nie wyszło, nie skarżył się nikt, nie słychać było o wielkich przegranych.
Umyślnie czy przypadkiem rozmowa przy końcu obiadu potrąciła jakoś o różne piękności znane w Wiedniu, wspomniano o pannie Maholich, a Bongi wyraził się o niej z wielkiem uwielbieniem i współczuciem.
Wtórował mu baron St. Foix, wyrażając ubolewanie nad jej losem i wątpliwość czy osierocona, sama jedna potrafi pokierować sobą, zapewnić przyszłość.
Parę osób przytomnych, potwierdziło domysł, że pułkownik córce mało co albo nic nie mógł zostawić.
Ex-bankier, który widywał Rolinę w teatrze i unosił się nad jej pięknością, dodał śmiejąc się — że taka twarzyczka sama stała za miljony, a panna z nią majątku nie potrzebowała... Dawał do zrozumienia że przyszłość ubogiej a tak zachwycającej sieroty łatwo przewidzieć było... Ton jakim to mówił, dotknął przykro starego włocha, wziął obronę Roliny.
— Panienka ta — rzekł — mocno mnie interesuje. Starałem się ją poznać bliżej; znalazłem w niej energii wiele i rozumu. Zdaje mi się, że nawet w opłakanem swem sieroctwie potrafi sobie radzić. Kobiety mają instynkt, a pozbawionym opieki Opatrzność daje jasnowidzenie ludzi i niebezpieczeństwa...
Baron St. Foix przerwał z równem zajęciem.
— Liczę się także do przyjaciół i wielbicieli panny Maholich; przyznaję jej też same przymioty co hrabia, wierzę także w Opatrzność czuwającą nad ostrzyżonemi owieczkami, niemniej jednak obawiam się o nią wielce.
Młody magnat węgierski, który na wieczorze u księżnej Matyldy widział Rolinę i był nią zachwycony jak wszyscy — odezwał się z zapałem.
— Piękność jakiej nawet u nas w Peszcie znaleźć nie łatwo, a nasza stolica nie ubogą jest w piękne twarzyczki. Zaprawdę, szkodaby było gdyby ją miał spotkać los innych niemniej zachwycających bogini, które prawie zawsze kończą smutnie.
W czasie tego chóru kondolencyj i pochwał, gospodarz, którego Bongi nie spuszczał z oka, siedział milczący, nie mięszając się do rozmowy. Nierychło dopiero, uczuwszy że milczenie zdradzić go mogło, rzekł półgębkiem:
— Piękność zachwycająca!
— Ja — dodał ex-bankier, który chluby z tego szukał że wszystkie wiedeńskie piękności znał najlepiej i każdej z niej biografię mógł opowiedzieć — ja oddawna śledzę zdaleka tę panienkę. Nie ujmuję jej wdziękom, brylant to pierwszej wody; świeża jeszcze jakby dwudziestu lat nie miała, ale ma ich więcej trochę. Za życia ojca mogła się spodziewać wydać za mąż i, zdaje mi się że nad tem pracowała zręcznie... teraz trudniej będzie.
— Jakto, zręcznie? — podchwycił Bongi niemal urażony, ujmując się.
— Tak jest, zręcznie — powtórzył uparcie ex-bankier — obstaję przy tem. Mój przyjaciel Salomon Morimer, en sait quelque chose. Gdyby on od niej zręczniejszym jeszcze nie był, ten półgłówek Adam jużby się może był z nią ożenił, bo szalenie się rozkochał.
— A cóżby w tem ożenieniu tak nierozsądnego było? — zapytał Bongi. — Pannie nic zarzucić nie można.
Pardon! — zawołał stary. — Kochać się w tak pięknej kobiecie, jest rzeczą bardzo naturalną i rozumną, ale żenić się... szaleństwem. Niema na świecie cięższego brzemienia nad bardzo piękną żonę.
Amerykanin siedział jak na żarzących węglach... Bankier, któremu szło o to aby dowiódł iż był ze wszystkich najlepiej informowanym, począł oprócz Morimera, wymieniać innych, którym piękność Roliny zawracała głowy. Twierdził ciągle, że była nadzwyczaj zręczną i ostrożną.
— Jest to największa pochwała dla niej — przerwał Bongi. — Ostrożną być powinna, nadto ostrożną być nie może.
— Bezwątpienia — rozśmiał się głowę pochylając bankier — elle vise au solide. Życzę najmocniej aby celu dopięła.
Mówił to z takiem szyderstwem i lekceważeniem iż włoch już zniecierpliwiony, oburzył się w końcu.
— Szanowny panie — zawołał — nie pojmuję jak można tak bezlitośnie przewidywać los przyszły jednej z istot, które na największą zasługują sympatyę. Natura dała jej oblicze idealne, kształty posągowe, rozum, który sam pan jej przyznajesz; wierzę więc że i piękną duszę i umysł wielki zamknęła w tem arcydziele. Będzie to, spodziewam się, niewiasta która płci swej honor uczyni!
Ex-bankier począł się śmiać pokazując cały szereg bardzo brzydkich zębów; amerykanin spoglądał niespokojnie do koła, ale twarz mu się wypogodziła.
Wtem magnat węgier, który miewał fantazye różne i szukał tylko zręczności, aby się popisać z niemi, wtrącił nagle, iż słyszał jakoby ów śmieszny zbiór ladajakich starożytności, którym się pułkownik chlubił a ludzie z niego szydzili, sprzedawać miano z licytacyi, jako jedyną spuściznę po nim.
— Wiecie panowie, co? — zawołał — wszyscy ile nas tu jest, mamy żywe dla sieroty współczucie, interesuje nas jej los... Ten zbiór po ojcu jest całym jej majątkiem. Ja wnoszę ażebyśmy sobie dali słowo do upadłego licytować te rupiecie?
Rozśmiał się i potoczył oczyma do koła.
— Będzie to dobry uczynek, zabawka, przytem i antykwarzów łotrów zbijemy z tropu, — będą myśleli że albo się sami nie znają na rzeczy, albośmy poszaleli. A że nas może być spora gromadka... antykwarze y perdront leur latin — ou leur hebreu...
Hrabia Bongi pierwszy wykrzyknął:
Bravo — bravissimo!
Baron St. Foix nieco chłodniej (bo francuz gdy idzie o pieniądze zawsze stygnie i rozmyśla) przyklasnął także. Amerykanin podniósł kielich szampana i zawołał głośno:
— Piję zdrowie wnioskodawcy!
Myśl jest szlachetna, piękna, najlepiej w ten sposób dowiedziem sympatyi dla pięknej pułkownikównej, której po ojcu pewnie mało albo nic nie pozostało. Zdrowie hrabiego!
Wszyscy pili, myśl magnata przyjmując; a ten co ją podał, obowiązywał się le ban et l’arrière ban swoich znajomych, na licytacyę napędzać.
Tak bytność hrabiego Bongi u amerykanina, choć niewiele nauczyła włocha, przyczyniła się niespodzianie do zwiększenia szczupłego spadku Roliny.
Biesiadnicy wszyscy wzięli sobie za punkt honoru nietylko stawić się sami, ale postanowili, równie jak węgier ściągnąć przyjaciół, zrobić z tego rzecz mody. Obiecywano nawet, że księżna Matylda namówić się da do tego miłosiernego uczynku i zjawi się także ze swojem kołem.
Ponieważ Rolina o pośpiech nalegała a dr. Hollender starał się życzeniu jej zadość uczynić, oznaczono więc termin licytacyi bardzo blizki. W początku dla zmniejszenia kosztów wnoszono, aby sprzedaż odbyła się na miejscu, w domu na Wallnerstrasse, lecz pułkownikówna zgodzić się na to nie chciała. Nazbytby to obnażyło jej położenie i ubóstwo — obawiała się oczów ciekawych, języków złośliwych.
Spisano więc inwentarz naprędce, przeniesiono wszystko do najętej pustej sali, którą nastręczył dr. Hollender, ustawiono tak aby się to jaknajkorzystniej wydawać mogło.
Plakaty i dzienniki ogłosiły zawczasu dzień i godzinę.
Antykwaryusz i taksator, który spisując przedmioty ramionami ruszał, przewidując że sprzedaż może kosztów nie pokryć, bo nadzwyczaj mała ilość starożytności tych pewną wartość miała, a reszta była lub podejrzanej autentyczności albo źle zachowaną — czynił wszakże co mógł, aby zapobiedz stracie...
Jakież było zdumienie jego i licytującego, gdy o naznaczonej godzinie zaczęły się zjeżdżać powozy, wysiadać z nich ludzie gorąco się interesujący, a w końcu tłok się w sali zrobił, bo gdzie się ciekawi skupiają, tam i gawiedź płynąć musi. Najrozumniejsi nawet ludzie oprzeć się nie mogą tej sile przyciągającej którą wywiera tłum. Człowiek naówczas nie rozumując, ulega jakiemuś magnetycznemu prądowi, sile atrakcyi niezrozumiałej.
Im bardziej przeciągała się licytacya, poczęta od najbłachszych przedmiotów, osiągających ceny bajeczne, tem i licytujący się mnożyli i zapał wzrastał coraz gorętszy.
Nie oglądając nawet wystawionych na sprzedaż rzeczy, wywoływano podwójną i potrójną cenę; sprzeczano się zajadle o skorupki, o stare sprzążki, o rzeczy śmiesznie ponazywane — i samozwańczo pochrzczone. Co dziwniejsza — zapał ten dotrwał do końca, powtórzył się nazajutrz i nie ostygł dnia trzeciego. Prześcigano się w przepłacaniu. Sprzedaż nad wszelkie spodziewanie, przeciw zdrowemu rozumowi — jak powiedział taksator — uczyniła stosunkowo sumę zdumiewającą.
Płacono po tysiąc guldenów, to co kilka centów było warte. Obok innych amerykanin się też odznaczał, magnat dokazywał szaleństw, inni przyjaciele pułkownikównej nie dali się prześcignąć.
Taksatorowi oczy otworzyło i dało w końcu wiele do myślenia, to — że połowy tych drogocennych starożytności nikt nie brał i nie zgłaszał się o nie zapłaciwszy.
Dr Hollender który pilno śledził przebieg, cały sprzedaży, natychmiast ją zlikwidował, uradowany i zdumiony wypadkiem. Ostatniego dnia pośpieszył wieczorem do Roliny, która właśnie dawny salon, dziwacznie przez ojca przybrany, ogołocony teraz, na nowo starała się urządzić i znajdowała go strasznie pustym!
— Przychodzę, choć późno — odezwał się Hollender — ale przynoszę pani dosyć dobrą nowinę i to mnie tłumaczy. Sprzedaż zbioru po ś. p. pułkowniku, poszła nam nad wszelkie przewidywanie szczęśliwie. Mamy z niej po strąceniu kosztów, czysto 20,543 guldenów...
Rolina krzyknęła z radości klaskając w ręce.
— A! zawołała w uniesieniu — nieboszczyk ojciec więc nie mylił się, znaczną wartość przypisując zbiorom swoim!..
Twarzyczka jej płonęła, oczy się śmiały. Liczyła już że z tem co dla niej pozostało w rencie, miała 30,000.
A w jej rozumieniu — byłto, majątek!
Mogła czekać — oddychała!!!
Radość tę ostudził nieco prawnik dowodząc, że kapitał ten nie mógł przynieść wiele, a procentując zaledwie jej zapewniał skromne pierwszych potrzeb zaspokojenie.
Nie widując się teraz tylko z konieczności z Boehmową, która z córką razem po całych dniach w pokoju swoim siedziała zamknięta — Rolina nie śpieszyła się wyspowiadać przed nią ze szczęścia jakie ją spotkało, bo spadek ten cały do niej jednej należał. Ale Balbina miała swych przyjaciół i donosicieli, bacznie śledziła wszystko i wkrótce po odejściu dr. Hollendra przyszła powinszować Rolinie.
— Lękam się tylko — dodała — żebyś sobie nie wyobraziła że z temi 30,000, a twojemi gustami i nawyknieniami, możesz już niczego sobie nie skąpić. Pensyjka, jeżeli ją dostaniesz, będzie bardzo mała, a te pieniądze... czy ty potrafisz utrzymać!!!
— To moja rzecz! — odparła dumnie Rolina.
— Tak jest, lecz życzę ci pamiętać o jutrze.
Nazajutrz rano pułkownikówna już uczuła konieczną potrzebę sprawienia sobie żałoby, która trwać miała rok cały, bo ją czyniła interesującą i nadzwyczaj była do twarzy.
To co miała, nie świeże, nie dosyć wytworne — nie starczyło jej. Zdawało się jej że przy tak szczęśliwym składzie okoliczności, mogła sobie pozwolić odświeżyć garderobę, która jej była nieodzownie potrzebną.
Miała zawsze wielką słabość do wytwornego ubioru i gust, który jej wszyscy przyznawali. W tym smutku i sieroctwie, skazana na osamotnienie, czuła się zupełnie usprawiedliwioną, ulegając słabości... Być jeszcze piękniejszą! — sama myśl ją radowała.
Wszystkie swe toaletowe sprawunki zwykle robiła pułkownikówna na Grabenie, w sklepie dobrego swego znajomego p. Maksa Gerlacha.
Właściciel magazynu, bardzo przyzwoity średnich lat człowiek, przystojny, uprzejmy, grzeczny (co do jego fachu należało) był dla pięknej pułkownikówny ze szczególnemi atencyami.
Rolina najpewniejszą była że się w niej kochał: z nim więc łatwiej jej było i przyjemniej targować się, wybierać i kaprysić.
Ten pan Maks Gerlach, wiadomo to było powszechnie, dorobił się dość znacznej fortuny z małego... Człowiek był niezmiernej punktualności, nieposzlakowanej uczciwości, słynąc z tego że w handlu niedopuszczał się najmniejszego, nawet ussanami sankcyonowanego szalbierstwa. Dla tego kupujący płynęli do niego z zaufaniem. Surowy dla siebie i podwładnych, w obcowaniu z gośćmi był uprzejmym i miłym.
Nie myliła się Rolina, w istocie Gerlach się trochę w niej kochał, ale to była miłość cicha i milcząca; chociaż tak dojrzała że gdy się dowiedział o śmierci pułkownika, o położeniu sieroty — przyszło mu na myśl, że — gdyby chciała pójść za niego, gotówby się był z nią ożenić.
Zjawienie się więc tego ideału w sklepie, powitał kupiec bardzo gorąco i począł od wyrażenia jej całego swego współczucia; przyjmując ją jak najpożądańszego z gości.
Rolinie wcale na myśl nie przychodziło, aby — mógł roić coś tak zuchwałego. Kochać się wszystkim było wolno, ale sięgać tak wysoko!
Ocierając łzy, których na powiekach nie było, pułkownikówna weszła, przeprowadzona przez niego z uszanowaniem do salonu za magazynem...
Tu zwykle próbowano tak zwanych konfekcyj, probir-mamsel ze starym romansem w ręku, oczekiwała na klientki. Kupiec skinął na nią, aby się oddaliła. Rolina siadła w podanym jej fotelu, a pan Gerlach rozpoczął rozmowę.
Pułkownikówna podniosła woalik, aby pięknemi oczyma oczarować gospodarza, poczęła ubolewać nad swem sieroctwem, opuszczeniem, przyszłością... Nie przypuszczała jednak wcale, aby skargi te mogły ośmielić i poddać myśl, która się jej zdawała niemożliwą. Gdyby nawet kupiec był najbogatszym — zostać żoną kupca, kupcową — ona! — co marzyła przyszłość swą na wysokościach!!
Gospodarz starał się ją pocieszać. Po chwili jednak, pułkownikówna rzucała już oczyma na półki, zwróciła rozmowę na żałobę i to czego do niej potrzebować mogła.
P. Gerlach słuchał z uwagą, ale nie spieszył jakoś ze spełnieniem jej żądania. Dziwne myśli plątały mu się po głowie. Zapytał ją czy w Wiedniu ma pozostać i jak przyszłością rozporządzi.
— A! przyszłość! — odpowiedziała Rolina — któż jest jej panem, i kto ją przewidzieć może. Nie mówmy o niej, napełnia mnie trwogą...
Jakiś czas patrząc na nią, kupiec milczał.
— Nie możesz się jej pani obawiać — rzekł powoli. — Ilużby to ludzi miało się za szczęśliwych, gdybyś im pani pozwoliła tą przyszłością się z nią podzielić!
Wielkie, zdumione oczy wlepiła w niego Rolina. Milczenie jej zdawało się go ośmielać. Pół żartobliwie, pół seryo — kupiec dodał pochylając się grzecznie.
— Niepodobna pani widywać i nie zająć się żywo, nie uczuć dla niej sympatyi. Skazaną pani jesteś na obudzanie w ludziach marzeń, a któżby nie pragnął ich urzeczywistnienia!!
Rolina uśmiechała się dziwnie, gryząc usta i poruszając główką.
— Zdaje mi się, że pan przynajmniej do tych wszystkich się nie liczysz — szepnęła ironicznie.
— Niestety — śmiejąc się z otwartością mimowolną odparł Gerlach — ja właśnie mówię to z własnego doświadczenia...
Zarumieniła się Rolina, lecz nie okazała ani zdumienia ani oburzenia, które uczuła. Poruszyła głową i nie odpowiedziała nic. Gerlach poczuł że się zadaleko posunął.
— Niestety! — rzekł — wielkie to zuchwalstwo z mojej strony, że się do tego przyznaję. Pani patrzysz wyżej i masz prawo żądać więcej niż spokojnego, mieszczańskiego życia, a ja — wzdycham do tego, abym, zwinąwszy handel, osiadł gdzieś w ładnym domku, otoczonym zielenią, daleko od zgiełku i wrzawy, która mi się już naprzykrzyła...
Tego rodzaju szczęście w kątku, w istocie wcale się nie uśmiechało Rolinie. Ideał p. Gerlacha był grobem dla niej. Namyślała się trochę z odpowiedzią.
— Żartujesz pan sobie ze mnie — odezwała się po przestanku. — Mówmy o mojej żałobie.
Gerlach poprowadził ją do stolika, na który rzucił żądane tkaniny. Rolina zaczęła je przeglądać i wznowiła przerwaną rozmowę.
— Pan tak spragniony jesteś spokoju? — rzekła. — Żądać go tylko może kto go nie miał nadto, kogo cisza, nuda, samotność nie znużyły śmiertelnie. Pan który miałeś sposobność życia użyć i zmęczyć się niem, — możesz westchnąć do odpoczynku — ale... ja naprzykład? właśnie przeciwnie, potrzebuję ruchu, wrzawy i tego życia... które go zmęczyło...
Gerlach słuchał i spoglądał na nią już uspokojony z pewną czułością i politowaniem.
— Lękam się abyś pani nie doznała zawodu — odpowiedział — gdy otrzymasz to czego pragniesz... Wrzawa, ruch, chwilowe upojenie, szczęścia nie dają... oklaski i uwielbienia zostawiają po sobie czczość tylko... Szczęście, jeżeli gdzie jest, to chyba w cichym kątku i rodzinie... wierz mi pani.
Zarumieniona i dotknięta tą nauką moralną, Rolina niespokojnie przeglądała pokazywane jej coraz nowe żałobne tkaniny. Nie chciała być niegrzeczną, a była obrażoną zuchwalstwem tego kupczyka. Co najprędzej starała się wybór zrobić, aby się od natrętnego wielbiciela uwolnić.
Gerlach spadł już do właściwego swemu powołaniu zajęcia, i z wielką uprzejmością, chłodno, umiejętnie wskazywał co mogło być najwłaściwszem, najtrwalszem, a najmniej kosztownem.
Ten ostatni wzgląd, o którym wspomnienie przykre jej było, nie przyczynił się do przejednania obrażonej panny. Naprędce dokończyła przeglądu i z pośpiechem żegnając Gerlacha, magazyn opuściła. W ulicy dopiero odetchnęła.
Są w życiu momenta i wypadki małego na pozór znaczenia, wielki i stanowczy wpływ wywierające na człowieka. Takiem było owe wpół osłonięte oświadczenie się kupca pięknej Rolinie, które miłość własną jej zadrasnęło, i wywołało dumę.
Jakto? — myślała wyszedłszy w ulicę. — Sądzono więc iż ona tak nisko już upadła, tak była bez nadziei, na rozdrożu — ona! — bez przyjaciół i stosunków, bez przyszłości, że lada dorobkowicz, kupiec, mógł jej się oświadczać, a może wyobrażał sobie iż sierocie ubogiej łaskę czyni!
Z tego okropnego upadku potrzeba się było podźwignąć!
— A! nie, stokroć, nie! — mówiła idąc śpiesznie ku domowi. — Ja, miałabym być zmuszoną zamknąć się gdzieś w kącie — wyrzec świata, zaprzeć życia — siedzieć nad kołyską krzykliwych dzieci, pilnować kuchni — i spędzać dni sam na sam z panem Gerlachem... Nie — to być nie może.
Lepiej ginąć dobijając się wyżej, niż takiego szczęścia kosztować!
Choćby krótko — żyć muszę! Wzbić się tam, do góry, do tych sfer niedostępnych dla tłumu, odetchnąć powietrzem, którem one żyją.
Samo przypuszczenie takiej samotności we dwoje, za światem, bez widzów, bez blasku — wprawiało ją w rozpacz. Czuła się dosyć silną by zdobyć to co zawsze uważała za cel życia jedyny.
Z dwojga wolała wstrętliwego amerykanina z jego milijonami, kogokolwiekbądź, byle ją w świat prowadził i dał to czego pragnęła...
I myśl powróciła ku temu na wpół narzeczonemu, którego pierścionek miała na palcu. Więcej niż kiedy widziała konieczność korzystania z jego namiętności, wyzyskania tego szału, którym oczy jego pałały.
Z amerykaninem, kierując nim, mogła zająć świetne stanowisko w Paryżu, Londynie, gdzie chciała, bo złoto wszystkie drzwi otwiera, wszystkie drogi uścieła...
Niemiłym był jej — lecz mogła do niego nawyknąć i trzymać go zdala od siebie...
— Kogokolwiekbądź! — powtarzała, — byle nie mieszczański ten byt, który jest wegetowaniem nie życiem.
Z tem usposobieniem, z gorączką tą powróciła do domu.
Czekała na amerykanina...
Jeżeliby on stał się niemożliwym, miała spadek po ojcu, mogła z nim przenieść się gdzie chciała, gdzie przeszłości jej nie znano — i tam stanąć na innej stopie, życie rozpocząć nowe...
Trzydzieści tysięcy w jej przekonaniu na lat kilka wystawniejszego życia starczyć mogły — a w ciągu nich, z jej pięknością, rozumem, zręcznością, czegoż zdobyć nie mogła!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.