<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Wróciwszy dnia tego ze sklepu Gerlacha na Wallnerstrasse, Rolina długo się uspokoić nie mogła. Rozdrażnioną była do najwyższego stopnia. Chodziła po pokojach, ręce przyciskała do rozpalonej głowy, ocierała się wódką kolońską, rzucała się — zamyślała, zrywała z siedzenia, próbowała odpocząć — zmieniała miejsce, chciała czytać i w oczach się jej ćmiło.
Nierychło w myślach poplątanych, rozpierzchłych ład jakiś świtać zaczął. Układały się coraz śmielsze plany, — wszystkie ku jednemu skierowane celowi.
Wzbić się do góry, zająć stanowisko, do którego się czuła stworzoną. Środkiem było — małżeństwo.
Była córką pułkownika, którego ród jeśli nie stary szlachecki, — był jednak uszlachconym. Miała piękność którą uznawali wszyscy, wychowanie jej dozwalało stanąć w salonach obok arystokracyi, miała wolę silną, — instynkt (jak się jej zdawało) niemylny.
Mogła czekać! Lecz jeśli amerykanin odpowiedziałby jej wymaganiom, dlaczegożby nie miała mu oddać ręki! Wstrętliwy, brzydki, był zarazem oryginalnym, a milijony, o których mówił, wiele mogły zagładzić.
Oczekiwała więc na niego, z mocnem postanowieniem nieustępowania ze swych warunków, ale razem zrezygnowana na przyjęcie jego ofiary. Namiętne przywiązanie dawało nadzieję że nim będzie kierować, zdolności umysłowe jeszcze to czyniły prawdopodobniejszem.
W parę dni zjawił się on na Wallnerstrasse.
Rolina rozprawiła się z nim otwarcie.
— Chcecie ręki mojej? — odezwała się — zgadzam się na oddanie jej wam, ale pod pewnemi warunkami. Do Ameryki nie mam jechać najmniejszej ochoty, ani się gdzieś zamknąć na pustyni. Musimy żyć w Wiedniu lub w Paryżu, na stopie waszemu majątkowi a moim upodobaniom odpowiedniej. Chcę podróżować, chcę żyć w świecie, chcę używać... Jestem spragnioną życia...
Amerykanin uśmiechał się wpół ironicznie, na pół dobrodusznie, i niczemu się nie sprzeciwiał.
— Kochana Rolino — powtarzał, chwytając jej ręce i usiłując się zbliżyć — na wszystko a wszystko, zgoda!! Będziesz panią moją i mego majątku! Rozkazy twe zostaną spełnione... Ja sam świata potrzebuję i lubię go...
Oprócz tego wymagała Rolina przedewszystkiem ślubu i świetnego wesela... Stanęło na tem że Don Esteban miał posłać po papiery potrzebne, chociaż, wzdychając dodawał zrozpaczony, że z powodu oddalenia dosyć długo czekać na nie będą musieli...
Po kilkakroć próbował czyby jakie piśmienne zobowiązanie, jakiś ślub cywilny, bodaj w Greetnagren, nie mógł zastąpić kościelnego, ale Rolina marszczyła brwi i groziła zerwaniem.
Byli więc zaręczeni.
Don Esteban przychodził teraz kiedy mu się podobało, przesiadywał godzinami, wciskał się nawet do pokoju Roliny, starał się przyzwyczaić ją do większej poufałości — ale pułkownikówna trzymała go zawsze w przyzwoitej odległości.
Niecierpliwiło go to mocno, ale namiętność wzrastała.
Jednego dnia Don Esteban wpadł do niej w bardzo złym humorze. W takich razach oczy jego indyjskie, zawsze dziko patrzące, nabierały wyrazu groźnego. Czoło się marszczyło, w śmiechu zgrzytał zębami, i usta jakimś kannibalijskim krzywiły się grymasem, jak gdyby kąsać chciał i szarpać.
Wpadłszy do pokoju Roliny, którą zastał nad książką, chociaż oddawna nie wiedziała co oczy jej przebiegały, Don Esteban zdjął kapelusz rzucając go na stół, począł zacierać włosy i stanąwszy przed nią, zawołał głosem poruszonym.
— Mam wielką... nieprzyjemność.
— Cóż to? strata jaka? — zapytała Rolina, której zawsze pieniężne straty pierwsze na myśl przychodziły.
— A? nie — głową potrząsając rzekł amerykanin. — Sprawa osobista, prywatna! o której nie mogę mówić szerzej — ale nudna!
Przeszedł się po pokoju.
— Najprzykrzejszem ze wszystkiego jest — dodał — że mi może nagle ztąd wyjechać przyjdzie. Interesa moje, lub właściwiej mówiąc, powierzone mi, mogą tego wymagać. Nie wiem ani dnia ani godziny...
— Wyjechaćbyś musiał? — podchwyciła marszcząc się Rolina — ale dokądże!
Amerykanin myślał długo.
— W każdym razie — odezwał się ciszej — jestto rzecz jeszcze niepewna i mówić o tem niepotrzeba... Niech to będzie tajemnicą między nami.
— Więc... dokąd? — powtórzyła Rolina.
Don Esteban poruszył ramionami.
— Jak nie wiem kiedy wyjadę, tak nie mogę oznaczyć dokąd!!
Oglądał się niespokojnie — przechadzał się znowu, tarł czoło. Oczy jego których białka wydawały się bielsze niż zwykle, a źrenice czarniejsze, błyskały złowrogo, niespokojnie.
Pułkownikównę strach jakiś ogarniał.
— Jeżeli wyjedziecie ztąd i nie będziecie mogli powrócić rychło... więc?
Dokończyła pytającem wejrzeniem.
Amerykanin odparł szorstko.
— Cóż was tu wiąże do Wiednia? Dla wzięcia ślubu, gdy papiery nadejdą, możecie przyjechać do mnie. Moglibyście i wprzód zamieszkać gdzieindziej, nie jesteśmy przymuszeni do życia w Wiedniu.
Rolina słuchając badała go oczyma, twarzyczka jej stawała się coraz surowszą, brwi się ściągały.
— Tak — dodała z pewnym naciskiem — czekać na papiery mogę i gdzieindziej, lecz jeśli sądzicie że zmiana miejsca wpłynie na moje postanowienie...
Don Esteban ramionami zżymał.
— Dokądże chcielibyście abym się udała? — zapytała panna.
Ciężko jakoś przychodziło się zdobyć na jasne i stanowcze słowo amerykaninowi, gryzł wargi, spoglądał na nią...
— Mówiłem wam już — rzekł ociągając się i wahając — że ludzie mi przyznają tajemną misyę dyplomatyczną... Mogłoby coś podobnego w istocie, skłonić mnie do asystowania w Berlinie kongresowi, o którym słychać że się tam ma zebrać..
Amerykanin nie był pewnym jakie wrażenie wspomnienie Berlina uczyni na Rolinie... Miasto to nie słynęło nigdy z przyjemności życia i świetności, i byłaby się może skrzywiła usłyszawszy o niem, ale czarujący wyraz — kongres — wywołał na lice rumieniec i uśmiech...
Czytała i słyszała wiele o świetności wiedeńskiego kongresu, którego wspomnienie należy do tradycyj naddunajskiej stolicy; o tych balach z tysiąca nocy, zabawach, widowiskach, o parterze monarchów, o znakomitościach jakie on ściągał, o roli jaką piękności grały wśród dyplomatów i głów ukoronowanych.
Fantazya jej według tego wzoru roiła już przyszły kongres berliński — a siebie świecącą gwiazdą pierwszej wielkości na horyzoncie kosmopolitycznych konstellacyj, sławną, ubóstwianą, wielbiona... Serce jej bić zaczęło mocno...
— Do Berlina! — przerwała — mam jechać do Berlina?? Na pewno??
Amerykanin zdziwił się i powolności tej i rozradowaniu — ostygł nieco.
— Tak, byćby to mogło — odparł — lecz...
— A czemużby być nie miało, jeżeli wam to jest dogodnem? Ja — rzekła z powolnością dotąd niebywałą — zastosuję się do waszego życzenia.
Don Esteban podziękował ukłonem zimnym.
— Dotąd, ja sam nie wiem jeszcze, do czego mnie zmuszą interesa — rzekł wahając się — nie wiem nawet kiedy jadę. Spadnie to jak piorun. Telegram może zmusić do wyjazdu w godzin kilka. Zapewne z podróży uwiadomię was, gdzie się spotkać będziemy mogli. Sądzę że w Berlinie, za nic jednak nie ręczę.
— Jestem ciekawa i tego miasta i kongresu — odezwała się Rolina, lecz na te jej słowa zadumany Don Esteban prawie nie zwrócił uwagi.
Po jej rozmarzonej główce snuły się już szeregiem obrazy nowe, które jedno słówko wywołało. Tam, w Berlinie, nikomu nieznana zająć mogła stanowisko jakie chciała! Amerykanin wydawał się jej mniej brzydkim, a przyszłość mniej mglistą...
Don Esteban nie podzielał tego wesołego usposobienia, przybitym był, a przypisywał to temu iż z nią rozłączyć się będzie zmuszony...
— Do Berlina! do Berlina! — szeptała cicho pułkownikówna...
— Być bardzo może iż ja tam was wyprzedzę — począł Don Esteban. — W takim razie najmę dla was willę osobną w Thiergartenie, i dom urządzę tak aby waszemu gustowi odpowiadał...
Tu zaświeciły mu oczy...
— Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, nic rażącego, gdybyś pani zajęła pierwsze piętro, a ja parter... Mieszkalibyśmy pod jednym dachem.
— Po ślubie — sucho a uparcie przerwała Rolina.
Amerykanin starał się niecierpliwość swą pohamować.
— Pani najmniejszej nie masz we mnie ufności...
— Owszem, ufam panu i sobie — odparła Rolina — ale ludziom do posądzań i obmowy pozorów dawać nie myślę...
— A zatem villa ma być dla pani jednej — trochę nadąsany począł amerykanin. — Niech i tak będzie! Ale pani raczysz w niej mnie i moich gości czasem przyjmować. Spodziewam się sprowadzić do jej stóp część przynajmniej kongresowych znakomitości.
Mogłaż się oprzeć takiej pokusie pułkownikówna? Z uśmiechem szepnęła.
— Nic nie mam przeciwko temu.
Roztargniony, śpieszący się amerykanin zabawił chwilkę jeszcze i pożegnał ją czule bardzo. Została sama. Całe znowu pasmo myśli i domysłów wysnuła z tego co jej powiedział. Plan się jej uśmiechał, człowiek obudzał obawę. W tym domu, nawet przy licznej służbie, sama mieszkać nie mogła, a w podróż puścić się bez opieki...
Szukać opiekunki? — trafić na niepewną damę do towarzystwa? Wziąć dla pośpiechu pierwszą lepszą?... W takim razie wolała już nieznośną Boehmową; szło o to czy onaby się na to zgodziła.
Rolina obrachowała że dla pozyskania jej musiała uczynić ofiarę, która ją najwięcej kosztowała.
Pepi była przyznaną córką pułkownika, nosiła imię jego, nazywała się jej siostrą (co ją oburzało), trzeba było zrobić ustępstwo z miłości własnej i tę Pepi przyjąć za to czem była, żyć z nią, pogodzić się z tem stworzeniem, które od najmłodszych lat znienawidziła, jak jakieś plugawstwo.
Rozważyła bacznie wszystkie skutki prawdopodobne tego kroku, aż do wrażenia jakie ta świeża, półdziecinna twarzyczka obok niej robić mogła.
Zdaniem jej ta jakaś mdła, blada piękność, pół słowiańska, pół niemiecka, nie mogła walczyć o lepsze, z jej klasycznemi rysy, greckim profilem i posągowemi kształty!.. Co najwięcej, mogła stanowić kontrast i podnieść jeszcze swą prozą idealność jej rysów, czystość rysunku, styl całej postaci...
A przytem Pepi była dzieckiem nieśmiałem, niezręcznem, zahukanem, i należała do tej kategoryi istot biednych, słabych, które budzą współczucie, ale gwałtownych namiętności zapalić nie są w stanie.
Od śmierci pułkownika nie spotykały się z sobą, Pepi z matką siedziała zamknięta, albo z nią odbywała przechadzki. Jadały osobno.
Rolina pamiętała ją dawniej sierotką bez imienia, pokorną, bojaźliwą, nie sądząc ażeby przyznanie prawa noszenia imienia Maholichów, zmienić ją mogło.
W istocie Pepi czuła się śmielszą i chodziła z dumnie podniesioną główką, czuła się siostrą Roliny.
Ale — było to dobre dziecko: z natury usposobione do kochania, do poświęcania się dla drugich. Gorąca miłość matki dla niej, wcześnie tę czułość rozbudziła. Długo się z nią kryć musiała, i to ją powiększało.
Nieboszczyk pieścił to dziecię ale potajemnie, a tak się obawiał Roliny, iż za życia o przyznaniu jej praw mówić nie śmiał.
Pepi dla uniknienia nieznośnego przez Rolinę prześladowania w domu, oddana była na pensyę. Szczęśliwy traf dał jej w naczelniczce zakładu opiekunkę troskliwą, kochającą, która się do sierotki przywiązała i pieściła ją.
W tej atmosferze ciepłej, wśród uścisków i macierzyńskiego czuwania, wychowała się Pepi, na istotę, która ze zgrozą spoglądała dotąd na Rolinę, jak na wyjątkową, nieszczęśliwą kapryśnicę, która kochać nie umiała.
Urodzenie, wychowanie, pierwsze lata w domu spędzone, pobyt na pensyi, ukradkowe widywanie się z matką i pułkownikiem — uczyniły ją wrażliwą, rozmarzoną, serdeczną i przywiązującą się do tych co jej najmniejsze okazali współczucie.
O ile Rolina była cała fantazyą, i głową, ta cała sercem i uczuciem. Kontrast ich piękności doskonale malował sprzeczność tych dwóch natur, zupełnie różnych. Mogły one pokochać się — lub znienawidzieć.
Są przykłady, że najsprzeczniejsze charaktery, wzajem się dopełniając, pociągają, ale bardzo też często odskakują od siebie te dwie natury, jak dwa prądy przeciwbiegunowe.
Boehmowa siedziała z córką w swoim pokoju i prawie zapomniała o tem że Rolina jest na świecie, tak była zajętą jakiemś Pepi opowiadaniem, gdy z korytarza, wieczorem, dał się słyszeć głos wesoły, jasny, do którego p. Balbina nawykłą nie była.
— Pani Balbino!!
Od bardzo dawna w ten sposób Rolina nie powoływała jej do siebie, zwłaszcza gdy Pepi słyszeć mogła. Sama intonacya zdziwiła powołaną, która siedziała z Pepi na jednej kanapce, obejmując ją za szyję, z rozkoszą słuchając szczebiotania.
To „pani Balbino!“ głosem takim spokojnym wyrzeczone, w tym domu — teraz — było czemś fenomenalnem — Boehmowa zaledwie uszom wierzyć chciała, lecz pocałowawszy córkę, zerwała się i — wbiegła za powracającą już z podedrzwi do pokoju swego Roliną.
Znalazła ją z twarzą uśmiechniętą, z wejrzeniem śmiałem jakiemś, i łagodnem.
Było to cudem, bo w domu nadąsanie pięknej panny było stanem normalnym.
— Jestem — rzekła Boehmowa — ciekawie się jej przypatrując.
— Siadajże, proszę — dodała Rolina — bo, mamy z sobą do pomówienia. Raz musimy otwarcie się porozumieć, położenie nasze określić... i wspólne życie uczynić... choć znośnem.
Rozstać się, i dla was i dla mnie byłoby niedogodnem — sądzę, że opuścić mnie nie zechcecie?
Pytanie zdziwiło Boehmową, popatrzyła na nią!
— Dlaczego mnie o to pytacie?
— Bo, na wszelki wypadek, chcę być pewną przyszłości — mówiła pułkownikówna. — Dałam wam do zrozumienia i — domyślacie się tego sami łatwo — bo wam wiele mówić nie potrzeba, że wychodzę za mąż, za...
— Don Estebana, amerykanina czy hiszpana — dokończyła Boehmowa.
Powinszowałabym wam tego, mimo że mężczyzna nie ładny, gdybyśmy o nim coś więcej wiedzieć mogli nad to, że do europejczyka niepodobny...
— A! a! rozśmiała się pułkownikówna. — Spuśćcie się na mnie. Znasz mnie Balbino. Zakochana nie jestem, ani zaślepiona. Idę za niego bo ma miliony, bądź więc pewna że się obrachuję.
Balbina skrzywiła usta, jakby nie zbyt pewną tego była.
— Jest moim narzeczonym — mówiła dalej Rolina — ale ślub musi być odroczony dla papierów których tutaj wymagają, a te trzeba, nie wiem tam zkąd sprowadzać.
Spojrzawszy na Boehmowę, której twarz wyraz szyderski miała — Rolina dodała prędko.
— Nie bójże się o mnie, amerykanin czekać musi, a ja jestem i będę cierpliwą. Tymczasem zaś, bardzo być może iż jego interesa zmuszą zmienić miejsce pobytu... i on żąda, a ja się na to zgadzam, ażebyśmy bliżej siebie byli. Powiem ci otwarcie, trochę go pilnować trzeba; nie chcę, żeby mi się wymknął. Miliony nie spotykają się tak często...
Wypadnie mi jechać — sama nie mogę.
— Tak; to znaczy że mnie potrzebujesz — odparła zimno Boehmowa — rozumiem.
— Nie rozumiesz — wesoło podchwyciła pułkownikówna, wyciągając do niej rękę — nie rozumiesz.
Potrzebuję nie tylko ciebie, ale siostry mojej Pepi, której nie myślę chować po kątach i ukrywać.
Uśmiechnęła się patrząc na Balbinę, jaki skutek na niej wywrą te wyrazy. Boehmową nie mogła ukryć z początku swojej radości, ale natychmiast na myśl jej przyszło, na co to nowe położenie narazić mogło biedne, wątłe, bojaźliwe dziecię.
Uradowała się i zlękła...
— Nie obawiajcie się niczego! — myśl jej odgadując poczęła Rolina. — Byłam dla Pepi niedobrą, do tego się przyznaję, ale gdy raz wola nieboszczyka ojca wskazuje mi siostry obowiązki, spełnić je potrafię.
— Zdaje mi się — wyjąknęła Boehmowa — że cię to chyba wiele kosztować będzie.
— A! nic! nic! — żywo podchwyciła pułkównikówna. — Znasz mnie dobrze boś mnie wychowała; mówiłaś zawsze że ja nie mam serca. Ja je mam, ale nad niem panuje głowa — wola. Co postanowię tego dokonam.
Podała jej rękę.
— A zatem, zawrzyjmy przymierze wiekuiste, zapomnijmy przeszłości.
Zawahawszy się nieco Boehmowa wyciągnęła rękę i odezwała się głosem wzruszonym.
— A! Rolinko moja! na pamięć ojca, na wszystko cię zaklinam, bądź dobrą dla tego biednego dziecka!
— Będę dla niej siostrą! — rzekła wstając Rolina. — Idź, proszę, przygotuj ją. Przyjdę za chwilę ją uścisnąć, niech się to raz skończy, jak powinno.
Podniosła się drżąca i wzruszona Boehmowa i wyszła tak jeszcze przejęta tem co ją spotkało, że przemówić do Pepi nie umiała. Chwyciła ją w objęcia i łkając ściskać zaczęła. Dziewczę się przestraszyło.
— Pepi moja, Pepi — zaczęła bełkocąc niewyraźnie. — Nadeszła wielka dla nas chwila. Rolinę ruszyło sumienie, chce cię jak siostrę uścisnąć, chce być dla ciebie siostrą!
Dziewczę zdumione nie zrozumiało z początku. Zdawało się jej to prawie niepodobieństwem; ale matka powtórzyła jej to, potwierdziła przyniesioną nowinę.
Rumieniec wystąpił na twarz Pepi, złożyła ręce, podniosła się z okrzykiem, z radością, niewymowną, wyrwała matce, wybiegła z pokoju, i wprost wpadłszy do sypialni Roliny, rzuciła się jej na szyję rozpłakana, potem za kolana ją ściskać zaczęła.
Nawet ostygłej, marmurowej Rolinie, serce uderzyło. Uścisk ten tak gorący przejął ją.
W milczeniu ucałowała dziewczę i przycisnęła do siebie.
— Zapomnijmy przeszłości — szepnęła — będę dla ciebie starszą siostrą, dobrą siostrą. Postaram się, abyś kochać mnie mogła.
Niespokojna Boehmowa, która w ślad za córką podążyła, przyszła aby być świadkiem pojednania.
Wkrótce po tem chwilowem wzruszeniu, całkiem już będąc panią siebie, Rolina umiała w tę pierwszą chwilę wlać ze swej strony tyle czułości — ściśle wymierzonej wedle potrzeby, że Pepi oczarowała.
Była razem poważną i serdeczną.
Z niechęci dla niej dziewczę przeszło w zachwyt i uwielbienie.
Jedynem jej pragnieniem teraz było stać się tak dobrą, potulną, posłuszną, aby starsza siostra nigdy nie pożałowała uczynionej ofiary.
Wieczór zszedł na poznawaniu się wzajemnem, a Pepi poszła dnia tego spać tak rozmarzona i szczęśliwa, jak może nigdy w życiu nie była.
Boehmowa wdzięczna również, rozczulona, była pomimo to smutną i zamyśloną. Znała nadto dobrze swą wychowanicę, aby ten jej heroizm czemu innemu jak własnemu interesowi przypisać mogła. Zawsze jednak i one coś na tem zyskiwały — a zgoda i pokój były rzeczą tak słodką!
Rolina zostawszy sama zadumała się także, ale na nowo rozbierając co uczyniła, oceniła swe postępowanie jako rozumne. Inaczej nie wypadało zrobić.
Nazajutrz przybywający amerykanin, osłupiał niemal znajdując w salonie piękną, młodziutką panienkę, którą mu Rolina zaprezentowała jako swą przyrodnią siostrę. Może niekoniecznie rad jej był, bo świadek ten w salonie, nie dozwalał mu być tak poufałym jak chciał. Ale Pepi zaledwie słów kilka powiedziawszy, a zarumieniwszy się za kaźdem z nich, wyszła wkrótce i samych ich zostawiła... Widywała ona zdaleka amerykanina, teraz zblizka mu się przypatrzywszy, matce szepnęła na ucho.
— A! mamuniu! jakiż on okropny... ten przyszły szwagier!
Boehmowa się rozśmiała tylko...
Don Esteban i tego dnia jeszcze chodził nie swój, zasępiony i jakby ciężarem jakimś zgnieciony.
Półsłówkami potwierdzał prawdopodobieństwo własnego wyjazdu — i wybór Berlina, jako miejsca gdzie się z sobą zjechać mieli.
Rolina, niewiele się rozumiejąca na polityce, spytała go jednak naiwnie, jakie interesa mogła mieć Ameryka na zjeździe sprawom wschodnim poświęconym, do których ona mięszać się nie miała prawa.
Zarzut ten amerykanina prawie rozgniewał, a przynajmniej mocno zniecierpliwił. Stał jakiś czas czerwieniąc się i zżymając.
— Przepraszam cię — rzekł w końcu — na tych sprawach mało kto się rozumie i jest w nie wtajemniczony... Doktryna Monroë, zastosowana absolutnie do nas utrzymać się nie może. Nie chcemy być bezczynnymi spektatorami tego co się dzieje na drugiej półkuli.
Każdy inny nie Rolina, poznałby że amerykanin powtarzał rzecz słyszaną gdzieś i pochwyconą; ona, która w życiu nigdy nie spotkała się z doktryną Monroë — zamilkła.
W ciągu dalszej rozmowy Don Esteban ubolewał że wyjazd jego może bardzo niespodziewanie i śpiesznie nastąpić.
Już miał odchodzić, dając dziwne oznaki niespokojności, gdy od drzwi zwrócił się jeszcze po namyśle do Roliny.
— Mam papiery ważne i różne kosztowności — rzekł — którychbym z sobą w pośpieszną podróż zabierać nie życzył. Wszakże mógłbym je tu zostawić bezpiecznie... a odebrałbym je gdy się spotkamy... w Berlinie lub...
— W Berlinie, w Berlinie — podchwyciła pułkownikówna, która życzyła sobie być na kongresie. — Będę strzegła powierzonych mi skarbów, jak smok w bajce.
Amerykanin widocznie dławił się tem co mówił, ale musiał dokończyć i poufnie szepnął.
— Są to takie okoliczności, których ja teraz wytłumaczyć nie mogę, ale proszę aby nikt o depozycie nie wiedział... Nawet gdyby — czego się nie spodziewam, miał ktoś dopytywać... powinien zostać tajemnicą.
Wszystko to dziwiło trochę Rolinę — ale uspokajająco odpowiedziała.
— Depozyt jako moją własność złożę u dra Hollendra... Tam będzie bezpiecznym, aż do wyjazdu mojego.
Gdy po wyjściu amerykanina została samą i rozważać poczęła każde słowo swego narzeczonego, zachmurzyła się nieco.
Tajemnice te, ostrożności, skrywania, nie podobały się jej. Don Esteban w jej oczach nabierał podejrzanego charakteru. W tym świecie do którego ona się wzbić pragnęła, tajemnic nie było...
Amerykanin znowu obawę w niej budził — jego posłannictwo, potrzeba nagłego wyjazdu, ukrywanie kosztowności i papierów, dawały do myślenia.
A! jakże jej żal teraz było Bronisza, do którego zawsze trochę słabości miała! Człowieka z sercem tak otwartem, z taką miłością prawdy... Pomimo sceny przy rozstaniu myśl wracała do niego, szczególniej gdy ich obu porównywała.
Wszystkich przebiegała po kolei. Nawet poeta Adam, nie obudzał w niej tego co Bronisz uczucia, choć czasem szata poetyczna, w którą swą miłość ubierał — na chwilę do jej fantazyi przemawiała... Ale z nim zawieszona między niebem a ziemią, w obłokach, długo pozostać nie mogła... Adama przecie, i Stacha i kogokolwiekbądź byłaby wolała nad tajemniczego milionera, który taką obawę i wstręt obudzał... Myśląc o nim, dreszcz ją przejmował.
Lecz z nim tylko i jego milionami dostać się mogła do upragnionych stref jasnych.
Sądziła że nawyknienie znośniejszym go uczyni; przekonała się że przeciwnie, bliżej poznając, coraz większy wstręt dlań czuła...
Ile razy natrętny i namiętny narzeczony zbliżył się do niej, całował jej ręce, dotknął czoła, Rolina nieznacznie ocierała je, umywała, doznając jakiegoś obrzydzenia, jakby od dotknięcia gadu.
Były to symptomata groźne, któreby każdą inną kobietę skłoniły do zerwania z człowiekiem mającym z nią być skutym na wieki. Rolina ofiarę tę uznawała konieczną — cel byt dla niej wszystkiem.
— Los mnie zmusza do tego — mówiła do siebie. — Po ślubie będę panią, nie dam mu się zamordowywać temi czułościami obrzydliwemi.
Im namiętniejszym okazywał się Don Esteban, a był nim do najwyższego stopnia i namiętność jego coś w sobie zwierzęcego miała, tem Rolina wstręt większy czuła.
Usiłowała się przezwyciężyć napróżno.
Dawniej — uścisk ręki Stacha, zbliżenie się do niego, czyniło na niej wrażenie błogie; choć na bardzo krótko, wzruszoną była... Chłód jej roztapiał się w marzeniu jakiemś... Czułość Don Estebana gniew w niej tylko wywoływała i wstręty...
Ażeby zapomnieć o tych udręczeniach, z których się nawet przed Boehmową wyspowiadać nie mogła: Rolina zajmowała się siostrą, wybiegała z nią na przechadzki, szukała rozrywek, ale wszystko to niepokoju, przeczuć, czarnych myśli rozproszyć nie mogło.
Na swój wiek, na położenie swe, pułkownikówna miała wiele energii, instynktu, przebiegłości, rozumu; na jednej władzy zbywało jej — jeżeli władzą nazwać ją można — na cierpliwości.
Myśl każdą usiłowała gwałtownie, szybko, jednym ciągiem doprowadzić do końca, — nie licząc na czas i nie posiłkując się jego współpracownictwem. Po części gorączka młodości, a po troszę bezwiedne przeczucie własnej słabości, pędziło ją tak bez tchu do celu. Tylko bardzo silne organizmy mają potęgę tę — wyczekiwania i zamykania się w sobie, — słabsze zawsze zdradzają się gwałtownością, zbyt pośpiesznym biegiem i porywczością w czynie. Taką była i Rolina, a ludzie powierzchownie sądzący, tak samo jak fantazye jej brali za uczuciowość, żywość też i pośpiech nazywali energią.
Po ostatniej swej bytności parę dni nie ukazał się Don Esteban na Wallnerstrasse; niepokój owładnął Roliną. Chciała już posłać do niego, dowiedzieć się co się z nim stało, i Balbina ledwie jej to odradzić mogła.
Niecierpliwiła się, zżymała.
Ostatniego dnia w wieczór, nie można było jej uspokoić, gdy dosyć późno już, u drzwi zadzwoniono.
Było już po dziesiątej.
Rolina zdziwiła się widząc o tej porze wchodzącego amerykanina, zmięszanego, z twarzą wystraszoną, zmienioną, jaką czasem widywała u niego gdy był bardzo rozdrażniony. Sam ubiór jego mógł uderzać jako niezwyczajny. Odziany był jak do podróży, małej torebki którą miał na sobie, nie zrzucił, wszedł z nią do pokoju.
Pośpiesznym krokiem, jakby się lękał pogoni, nasłuchując, rzucając oczyma do koła, wtargnął do salonu.
W ręku niósł pudełko dosyć spore, ozdobne, okute misternie, które natychmiast postawił na ziemi.
— Stało się com przewidywał — zawołał trąc włosy, głosem zmęczonym i ochrypłym — muszę natychmiast jechać, natychmiast! Składam do rąk jej depozyt, o którym mówiłem — wskazał na pudełko — ale nikt o tem nie ma wiedzieć! Są w niem papiery bardzo ważne i kosztowności.
— Możesz o nie być spokojnym — odezwała się Rolina.
Amerykanin ciągnął dalej.
— Jeżeli pani je zechcesz złożyć u tego notaryusza czy adwokata, o którym wspominałaś, proszę je kazać okryć, obić, aby nie było tak znacznem. Widywano je u mnie, a nie chcę aby wiedziano gdzie złożone zostało. Idzie mi o to.
Mówił prędko, słowy przerywanemi, które go dławiły; schwycił rękę Roliny, zaczął ją całować namiętnie, zbliżył się, przycisnął ją do piersi. Musiała tę napaść nieco pohamować, tak była gwałtowną.
Zdawał się na pół obłąkanym.
Siadł potem na chwilę, ocierając czoło, oddychając ciężko.
W kamienicy zadzwonił ktoś na drągiem piętrze; Don Esteban posłyszawszy dzwonek, zerwał się przerażony.
Rolina spoglądała nań, sama też przelękła i nieprzyjemnie zdziwiona, Mógłże się on obawiać czego?
Była w tem tajemnica, której duma jej nie znosiła.
W tem Don Esteban spojrzawszy na zegarek zaczął się żegnać.
— Polecam pani depozyt — rzekł już w progu. Odprowadziła go do drzwi, zniknął.
Wkrótce potem turkot powozu oznajmił że odjechał.
Powróciwszy do salonu, pomimo nieprzyjemnego wrażenia, jakiego doznała, Rolina ciekawa pobiegła do tajemniczej szkatułki.
Była tak ciężka że zaledwie udźwignąć ją mogła, i oburącz musiała nieść do swego pokoju. Kufereczek, angielskiego wyrobu, skórą okryty, bronzami okuty, był tak misternie zamknięty, iż ani zamka, ani miejsca w którem się on mógł znajdować, nie można było odgadnąć. Wyglądał ozdobnie. Rolina zamknęła go w swej szafie.
Nazajutrz dała miarę, aby jej drewniane na niego zrobiono pudełko, i chciała się co prędzej pozbyć niepokojącego depozytu.
Drugiego dnia z rana z opieczętowaną skrzyneczką pojechała do d-ra Hollendra i złożywszy u niego, dopiero odetchnęła swobodniej.
Zobaczywszy pudełko tak starannie a niezgrabnie, po kobiecemu osznurowane i opieczętowane, adwokat śmiać się począł.
— Widzę — rzekł — żeś pani musiała się przelęknąć tego co pewnie czytałaś w dziennikach?
— Ja? ale od kilku dni nie czytałam gazet. Cóż w nich było? — zapytała Rolina. — Ja zwykle nawet szukam w nich tylko co w teatrach grają, i gdzie można posłyszeć muzykę.
— Sądziłem żeś pani dowiedziała się o wypadku, który cały Wiedeń zajmuje — rzekł Hollender. — Jednego dnia popełniono dwie ogromne i nadzwyczaj zuchwałe kradzieże, możnaby powiedzieć rabunki, ale do nich nie siłą tylko oszustwem się posłużono.
— Gdzie? jakie?
— U bankiera N., na Grabenie, za fałszywym wekslem z Londynu, pochwycił jakiś oszust półtorakroć sto tysięcy guldenów, i tegoż samego dnia u jubilera na Ringu, nadzwyczaj zręcznie wyłudzono kosztowny naszyjnik brylantowy ze szmaragdami, ceniony na kilkadziesiąt tysięcy. Prawdopodobnie obie te sprawki są dziełem jednego człowieka.
Policya, telegrafy, wszystko w ruchu... niema śladu.
— O niczem dotąd nie słyszałam — odpowiedziała spokojnie Rolina — ale my same mieszkamy, ja często wychodzę z Pepi, stara sługa nie bardzo roztropna, a to mój majątek cały...
— Masz pani słuszność — rzekł dr. Hollender — u mnie przynajmniej jest kasa zamczysta... i zawsze któś zostaje w domu na straży.
— Proszę pana — dodała Rolina — o moim depozycie, niech nikt nie wie.
Doktór piszący kwit uśmiechnął się.
— Bądź pani spokojną, adwokat jest jak spowiednik, obowiązany do tajemnicy.
Rolina wróciła do domu, czując, jakby jej wielki ciężar spadł z ramion.
Czekała na list od amerykanina, który przyrzekł jej pisać wprędce, ale tygodni kilka upłynęło, a nie dał o sobie żadnej wiadomości.
Karteczka nakreślona pośpiesznie przyszła wreszcie z Paryża, po niej druga podobna z Londynu, a po nich nastąpiło długie milczenie.
Na obu tych biletach don Esteban Corcero-Prolados, podpisywał się nazwiskiem przybranem jakiegoś pana Etienne de Mauriène. Dlaczego zmienił i ukrywał swoje własne? pułkownikówna nie odgadując przypisywać musiała tej polityce i dyplomatycznym tajemnicom, których nic a nic nie rozumiała.
Po nowej przerwie w korespondencyi, coraz bardziej niepokojącej, pan de Mauriène w dłuższym liście z Hamburga donosił nareszcie, że wkrótce spodziewa się przenieść do Berlina; że naprzód albo sam lub przez przyjaciela wszystko tam każe przygotować na przyjęcie Roliny, którą prosił o gotowość do podróży, gdyż wielce był za nią stęskniony. Wiadomość ta poruszyła mocno pułkownikównę.
Nudziło ją już oczekiwanie i samotność zaledwie przerywana, ojcowskiemi odwiedzinami starego hrabiego Bongi, lub zalotnego a dosyć nudnego barona St. Foix.
Młode książątko widywała tylko zdaleka, jak cień chodzące za nią, a zbliżyć się nie śmiejące i także smutne a nieszczęśliwe! Adama Morimera nie spotykała prawie, nie wiedziała co się z nim działo.
Po odebraniu listu, myślami już była cała w Berlinie.
Mieszkanie zostało wymówione, meble tak jak sprzedane, kufry na pół popakowane czekały tylko hasła, które lada chwila nadejść mogło.
Rolina słyszała z zajęciem i czytała o wkrótce mającym się w Berlinie odbywać kongresie.
Na ostatek list, na który z takiem upragnieniem oczekiwano, nadszedł dnia jednego, oznajmujący że na imię panny Roliny von Maholich, najęta villa Agnese w Thiergartenie czekała.
Amerykanin, którego poprzedzające listy były krótkie, poplątane, niejasne, ostatni pisał wesoło i w daleko lepszem usposobieniu. Mieściły się też w niem czułości dosyć pierwotnym sposobem niebardzo delikatnie wystylizowane, tak, że Rolina odczytawszy je z rumieńcem na twarzy, z Balbiną się niemi podzielić nie mogła.
Pani Boehm, dosyć ciekawa nieznanej stolicy, o której słyszała wiele, Pepi po dziecinnemu ciesząca się podróżą — wszyscy pośpiesznie rzucili się pakować... w drogę! w drogę!
W wigilię wyjazdu Rolina pojechała do d-ra Hollendra dla odebrania depozytu, a nazajutrz kufry, tłomoki, paczki, torby i nieskończona ilość drobnych rzeczy, które zdawały się niezbędnie potrzebnemi, jechały na kolej.
Pułkownikówna inaczej jak pierwszą klasą jechać nie mogła. Osobista interwencya jej czarnych oczów potrafiła u naczelnika stacyi wyrobić osobne coupé, w którem wszystkie trzy spodziewały się, nie wysiadając dojechać aż do Berlina.
W chwili wsiadania na peronie stało zdala książątko — Adam Morimer był tam także ale nie chciał być widzianym.
W jego sercu teraz panowało uczucie którego on sam nie mógł zrozumieć, nie wiedział czy ją więcej kocha czy nienawidzi. Czasami płakał niemal z tęsknicy — niekiedy zabijać ją był gotów. Zapomnieć nie mógł!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.