Bez serca/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez serca |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1884 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiedeń od Berlina na karcie Europy nie tak wielka przestrzeń dzieli — lecz charakter kraju, krajobrazu, obyczaju i ludzi jest tak różny, jakby na dwu przeciwnych biegunach leżały.
W Saksonii jeszcze się coś cechy południowej pozostało, choć i tu już chłodem powiewa, krew powolniej płynie, twarze zastygłe patrzą obojętniej — dalej! — przez piasczyste rozłogi, przez smętne sosnowe lasy, coraz się czuje silniej dolatujący zimny powiew północy.
Język ten sam, niemiecki, brzmi jakoś i akcentuje się odmiennie, zabarwia klimatem, dźwięczy obcemi intonacyami.
Swobodna twarz wiedeńczyka, czarne oczy wiedenki, budowa jej silna a kształtna, mienią się i znikają... rozpływają w formy inne.
W Saksonii wszystko suche, sztywne, a płaskie. Oko zagasło, pierś zapadła, plecy się zgięły — jeszcze dalej trochę, a człowiek jakby zdziczały wygląda; jeśli nie łaje, usta ma zamknięte, jeżeli spojrzy to groźno. Śmiać mu się nie chce. Czoło pomarszczone troską o chleb powszedni.
Ludność rzadka... Zamiast wesołej gałęzi winnej macicy, za Röderau ledwie dzikiego chmielu chudy wypustek.
W tych wydmach i lasach człowiek urósł duży i silny, ale pozbył rysów szlachetniejszych, twarz się pogięła dziko. Musi walczyć całe życie, więc żołnierzem jest, żołniersko się trzyma i klnie po żołniersku. Natura była dlań macochą, on się gniewa na nią, a potrosze i na tych co tu z uśmiechem na ustach z południa płyną.
Uprzejmość ludzi, którym żyć dobrze i łatwo na świecie, znikła zupełnie. Coś szorstkiego piętnuje wszystko począwszy od dziecka zziębłego na krzywych nóżkach, do starości zgiętej i zreumatyzmowanej. We wszystkich stanach widzisz tu toż samo nachmurzenie, jakby w każdym obcym zbliżającym się przeczuwano nieprzyjaciela, i gotowano się z nim do walki.
Kto zasnąwszy w Wiedniu obudziłby się w Berlinie, mógłby się ulęknąć oglądając dokoła, tak zupełnie świat tu inny...
Świat inny. W starym Wiedniu jest żywota długiego znamię, — znużenie może i wyżycie, zmiękczenie jakieś i zdziecinnienie, ale tu na każdym aż do wyrobnika leży niezmazane piętno przeszłości, spadkobierstwo wieków. Wszystko co spotykasz ma w sobie coś arystokratycznego, coś pańskiego aż do przekupki. Dużo znamion upadku ale wiele godności wiekami nabytej.
Od dorożkarza towarzyskiego, grzecznego, żartobliwego, który dla konceptu gotów parę krajcarów poświęcić, aż do — wojskowych, tak szlachecko i pańsko wyglądających — wszystko tu ma przeszłość i jest nią trochę dumne; a czuje się w domu, na własnych śmieciskach. Trochę to czuć osłabieniem, zapuszczeniem, ruiną, ale te melancholiczne cechy upadku, nie są bez wdzięku.
W Berlinie ludzie, jakby spędzeni nagle i zaciągnięci gwałtem, obcy sobie, nowi, przybysze i zdobywcy, nie poczuwają się jeszcze w domu. Tu wszystko nowe, tylko co zyskane, osadzone, wrosnąć w ziemię czasu jeszcze nie miało, naprędce się skleiło. Czuć że ta stolica dopiero od lat stu wyrosła, nie ma wspomnień i przeszłości, nie dba jeszcze o żaden wdzięk i — siłę tylko swą okazać rada.
Jest tu może przyszłość, jest potęga wielka, jest karność — ale czułości nie szukaj, na dobroć i uprzejmość nie rachuj, bo by słabości dowiodła.
Wszystko tu wyrachowane skrzętnie, litość, dobroczynność, śmiech, zabawa. Nad pewną godzinę nie wolno się weselić, a w ulicy śmiech iść musi ordynkiem i czapkę zdejmować. Wojskowy w Wiedniu czuć że wyszedł z rodziny i do niej powraca, mundur go nie tak ściska, głos mu w gardle nie zamiera, idzie lekko i podskakuje; tu żołnierz mierzonym krokiem posuwa się naprzód, przerobiony na machinę. Żołnierza naśladuje ulicznik, dorożkarz, stróż kamienicy, żebrak nawet.
Miasto zawsze jest jakby w stanie oblężenia i na stopie wojennej.
Jeżeli po weissbier napadnie wesołość ludzi, do niej nienawykłych — wpadają zaraz w szał i burzą kamienice. Naówczas trzeba ich jak słonie wściekłe rozpraszać bagnetami i siekać pałaszami.
Świat to, zaprawdę, inny, jakby czarodziejską różczką stworzony między narodzinami Fryderyka II-go a jego zgonem. Starożytności ślady i pamiątki nad wiek nie sięgają.
Za to jest tu może — przyszłość! gdy w wesołym, dobrym Wiedniu mało kto w nią wierzy. Wiedeń jest sobie wielkim panem zrujnowanym a pysznym i — na przyszłość po pańsku obojętnym; Berlin dorobkowiczem, chłopem, który wie że to co zdobył i przysporzył utrzyma. Nie szukaj u niego form towarzyskich i grzeczności, gardzi niemi jak każdy gbur, czujący kieszeń pełną a dłoń mocną.
Wszystko tu odmienne. Rysy jak siekierą wyciosane, ramiona szerokie, nogi ogromne, ręce namulane i wielkie. Nóżki wiedeńskiej niema tu w co obuć; kobieta ubrać się nie umie — stroi się. Smaku nie nabyła jeszcze, wie że potrzeba aby się rysy wyszlachetniły i kształty uposągowały.
Mowa śpiewna i słodka nad Dunajem, tu brzmi tak szorstko jak słowa któremi się odzywają autochtoni. Na pieściwie i delikatnie wyglądającego człowieka, na wątłą kobietę, prusak patrzy z pogardą. Nie rozumie tych istot do walki życia nieuzbrojonych i na wymarcie skazanych.
Po nad miastem nie strzela zdaleka ku niebu wieżyca kościoła i myśl się ztąd w górę nie porywa. Panu Bogu pobudowano szopy, w których się ludzie czasem modlą — ale ich Pan Bóg nie potrzebuje dzieł kunsztu, ani modlitwa czerpać natchnienia z misternie ułożonych kamieni.
W mieście kościołów wyszukać trudno, tak jak i duchownych nie widać. Świątynie najwspanialsze wyglądają na kamienice, a pastorowie w ulicy na komisantów z magazynu.
To co się tu liczy do arystokracyi nie ma wcale wydelikaconych rysów pańskich, ale żołnierską budowę i plecy. Nikt grzecznym nie jest, mówiliśmy już dlaczego, boć grzeczność jest pewnego rodzaju słabostką a po części tchórzostwem — a tu nikt się nie może bać ani nawet być posądzonym o to że się zlęknie. Wyzywająco, butnie, wojskowo posługuje ci kelner i buty przynosi Hausknecht. Dorożkarz mierzy cię chmurnem wejrzeniem i w rozmowę nie wdaje się żadną.
Jeżeli spotkasz uprzejmego człowieka, strzeż się, będzie to Bauernfänger, który ci się kłania aby cię spoił i odarł.
Smutkiem wieje i pustką po ulicach nowych i tych co się starszemi wydają bo są nędzniejsze. Jeżeli usłyszysz muzykę, marsza ci grają...
Wojna! wojna! Tak! Życie jest bojem. O temby złagodniały i pieszczony wiedeńczyk rad zapomnieć; on jeszcze wierzy w ideały, on marzy, radby pośmiać się i użyć chwili, a tu nie wolno ani minuty zmarnować.
Tam jest dawna wielkość z całym majestatem wieków, tu siła co przyszłość zdobywa; zdobywca nie myśli o niczem tylko o tem by zagarnął i utrzymał. Następne pokolenia odpoczną.
Smutno tu dla starych, dla zmiękłych, straszno dla słabych, ale o jutro obawy niema. Wydane hasło, rozstawione straże, czuwa każdy — biada temu co zaczepi!
Na pół drogi do celu życie być musi obozowiskiem.
Podróżne nasze nie mogły wszystkich tych wrażeń doznać, ani dojrzeć zmian i odcieni, które zbyt szybko następowały po sobie.
Czuły tylko jakby powiew jakiegoś chłodu, jakby mniej pożywne powietrze — i jakąś trwogę na widok pustych przestrzeni, smutnych lasów, żółtych wydm, szeroko rozpostartych moczarów.
Nawet złote słońce, po nad krajobrazem skazanym na smutek, obwijało się zasłoną ciemną, niby łzawym obłokiem.
Podróż szła jakoś w milczeniu, w myślach, w trwodze przyszłości może. Jedna Pepi miała w sobie tyle młodego życia, że je z siebie wlewała w to na co patrzała i krajobrazowi żałobnemu oddziaływać nie dała.
Nawykła siedzieć w mieście, otoczona murami, bawiła się niezmiernie wszystkiem dla niej nowem: szachownicą pól różnobarwną, dziwnemi drzew kształtami, ptastwem co się unosiło nad błotami; każdym przechodniem, którego cień mignął przez okno, nowemi mundurami na kolei, saską wymową, pruskimi żołnierzami w hełmach świecących; altankami i ogródkami chudemi przy stacyach.
O wszystko zapytywała matkę, która jej nic wytłómaczyć nie umiała... lada co uśmiech wywoływało na usta. Rolina siedziała wciśnięta w głąb, cała w sobie zamyślona, zdając się nic nie widzieć.
Kuryerski pociąg leciał jak strzała, nie dając spocząć, wysiąść, ani odetchnąć. — Dwie minuty... pięć minut... Zaledwie otworzono drzwiczki i podróżni mieli czas wyskoczyć z wagonów, gdy już nazad wsiadać było potrzeba.
Drezno przemknęło się jak sen, w zielonym wianku swych drzew, parków, ogródków i alei, nad srebrną wstęgą Elby, dalej coraz było pustynniej, a w Röderau stacya do więzienia podobna zwiastowała kraj nowy...
Tu już nawet Pepi patrzeć na co nie miała, jej nawet zrobiło się smutno, ludzie i ślady pracy ludzkiej zniknęli... Stacye migały osamotnione, wioski zdala zdawały się w ziemię wklęsłe, droga, pomimo pośpiechu zaczęła być długą i nużącą.
Roliny z jej zadumy nic nie mogło rozbudzić. Cała w myślach o swojej przyszłości, w przeczuciach tego co ją tu oczekiwało, zaledwie spojrzała na kraj który uciekał.
Czekała Berlina wyobrażając go sobie czemś jak Wiedeń ożywionym, chociażby na inny sposób. Teraz gdy się tu kongres miał zbierać i dyplomaci z całego świata i ciekawi ze wszech stron, zdawało jej się że Berlin musiał wrzeń życiem.
Tymczasem nic go jeszcze nie zwiastowało.
Lichterfeld — stolica blisko, ale ów gród z milionem mieszkańców czuć się nie daje... W pustyni, na wydmie, wśród chudych i poschłych krzaków, które dobrego wzrostu człowiekowi do kolan sięgają, rozpierzchłe wznoszą się budynki pokończone, pozaczynane — najdziwaczniejszych kształtów i niepojętego smaku, niezamieszkałe i nieogrodzone.
Ruina jakaś, która nigdy nie żyła, coś zmarłego w kolebce...
Mury stanęły, a ludzie do nich nie przyszli; prawda że okolica pociągnąć ich swym urokiem nie mogła.
I znowu pustynia...
Na ostatek widać wysokie fabryk kominy, czuć swąd węgla — mury poczerniałe sterczą dokoła...
Dworzec kolei na którym wysadzono podróżnych — stał prawie pusty, niepozorny, ubogi, tak że Rolina spodziewająca się wspaniałości, oburzoną została. Nie chciała wierzyć że przybyli do stolicy; pojąć nie mogła tego zaniedbania i prostoty obyczaju. Wszystko, począwszy od posługaczy do powozów, wydawało się jej tak biednem, a ruch dokoła tak powolny i bez energii?
Po Wiedniu, na jego skalę, nie do wiary małe wszystko było i biedne.
Miasto zdala wyglądało ściskiem murów bez charakteru, rzeka która tędy przepływała, tak smutna jak jej brzegi.
Szczęściem na tej stacyi tak zabrukanej czekał na pannę pułkownikównę, nie amerykanin wprawdzie, ale wysłaniec jego, młody anglik, długi, suchy — chustką białą trzymaną w ręku dający się poznać.
Był to tymczasowy rządca najętego domu, sekretarz umocowany przez don Estebana — jako prawy anglik małomówny, zimny, — pełniący swój obowiązek seryo, ale nad to nic więcej.
Miał on zlecenie przewieźć te panie i umieścić w willi Agnese.
Ażeby się ztąd dostać do niej, część miasta przebywać było potrzeba. Rolina zawsze się jeszcze spodziewała, że to co widziała było rodzajem przedmieścia, a charakter i fizyognomia samego miasta odmienne być muszą.
Tymczasem przejeżdżała ciągle takie same szerokie i puste ulice, domy bez wdzięku, rynki bez pomników, monotonne mury szare; a ludność jakąś tak ostygłą, tak powolnie kroczącą, tak odmienną od wiedeńskiej, jakby wcale tamtej pokrewną nie była.
Gdzieniegdzie widać było coś nakształt pałacu zamkniętego i jakby pustego, ze strażą powoli przechadzającą się przed wrotami. W cieniu pożółkłych kasztanów pomnik jakiś wojskowy, z orężem w dłoni, także szyldwach honorowy u wrót przeszłości.
Militarne wszystko, od domów do koszar podobnych aż do tych pomników zbrojnych. Jakby w zdobytym dopiero kraju — czuwanie.
Chłód zaczynał ogarniać Rolinę — która stolicy takiej smutnej, nieżywej, pojąć nie mogła — przerażało ją to surowe oblicze. Nic na pokaz, nic dla oczów; wzgarda jakaś świata, każąca się domyślać potęgi we wnętrzu skupionej, nie dbającej o świat i ludzi.
Nawet na ulicach więcej ożywionych, ruch po wiedeńskim wydawał się mały — nie świąteczny, bez elegancyi, zaniedbanie we wszystkiem.
Pepi tylko dla której to było nowem i ciekawem cieszyła się, wyglądała, dziwiła — była wesołą i niekiedy zmuszała matkę do podzielania jej uniesień.
Pułkownikówna nie mogła się rozchmurzyć, przewidywała już z twarzy świat do którego nastroić się jej będzie trudno.
Żadna z nich nie rozumiała tego, że główna różnica charakteru dwu stolic leżała w tem, iż jedna z nich była odwiecznie katolicką, a druga nim wyszła z pieluch protestancką została, miastem ludzi co się wyrzekli wszelkich ideałów, od religijnych począwszy. Ani Rolina, ani Boehmowa nie umiały określić, czego im tu brakło. Fantazyi średniowiecznej katolicyzmu, która w murach, na ścianach, w wieżycach się wcieliła i wyrzeźbiła jak w pieśni kamiennej — tu nie było wcale.
Artystyczna fantazya zastąpić jej czy nie umiała czy nie mogła.
Hasłem od wieków była — oszczędność. Zbytek też dopiero w najnowszych wytryskał budowach, ale niesmaczny, pośpieszny, przeładowany ozdobami, dorobkowiczowski...
Willa Agnese znajdowała się w Thiergartenie, ale od miasta i bramy brandeburskiej niedaleko.
Po smutnem widowisku ulic wydała się bardzo ładną. Była nią w istocie. Architekt wystawił ją prawidłowo, podług najlepszego wzoru, znalezionego gdzieś w książce.
Było tu wszystko co w przyzwoitej willi bogatego człowieka być powinno. Nie brakło nic oprócz fantazyi coby ją ożywiła, prócz czegoś obmyślonego wedle własnego smaku. Piękność jej podobna była do zmarłej dzieweczki w trumnie ślicznej ale bez życia.
Wśród drzew i niewielkiego ogródka, ubranego starannie w egzotyczne krzewy i rośliny ozdobne, wznosił się jakby pałacyk wdzięczny, lekki, z balkonem kamiennym, z werandą, z murkiem oddzielającym go od parteru kwiatów, wśród których, kształtów oklepanych, ale ładna, srebrnemi kroplami skąpemi mruczała fontanna.
Ona, dom, balkony, wschodki, ogrodzenie były wytworne, harmonijnie dobrane; składało się to na całość wdzięczną — przecież mimo zieleni, kwiatów i gipsowych posążków w niszach, płaskorzeźb nad oknami i drzwiami, mimo zbytku i elegancyi, tęskno i pusto tu było.
Tylko nie dla Pepi.
Rolina mimowolnie przypomniała sobie daleko mniej wytworne, mniej prawidłowo stawiane wille w okolicach Wiednia, które się jednak uśmiechać umiały. Tu, nawet ten pałacyk był jakby w mundur zaszyty, a wieżyczka z jednej strony, jak karabin nad nim sterczała.
Wrażenie jakieś przykre i rozczarowujące, którego kobiety doznały na widok miasta, rozproszyło się i zatarło gdy anglik do willi je wprowadził. Wewnątrz była pańsko i dosyć smakownie umeblowaną, wedle wszelkich prawideł i przyjętego obyczaju. Dla Roliny sam pozór państwa i dostatku tak był miłym, że mógł brak smaku i fantazyi zastąpić. Willa była tak obszerną iż bardzo wygodnie mogła je pomieścić. Na dole tylko anglik dozorca zatrzymał dla siebie parę pokojów, reszta oddaną była do dyspozycyi pułkownikównej.
Salon na górze, w którym miała przyjmować gości był obszerny, okna jego wychodziły na balkon, i z nich ładny widok odkrywał się na Thiergarten. Ozdobiony kwiatami, przybrany wedle myśli Roliny mógł najwykwintniejsze wymagania zaspokoić.
Na dole znajdował się salon jadalny wygodny, z bufetem rzeźbionym i wszelkiemi przyborami stołowemi. Rolina znalazła go bardzo ładnym. Na górze miała dla siebie gabinet jak gniazdko wysłany i ozdobiony wdzięcznie — choć poznać było można że już komuś służyć musiał i był tylko odświeżony.
Boehmowa i Pepi miały też ładne pokoje obok, z widokiem na część ogródka wewnętrzną, które im się zdawały aż nadto pańskiemi.
Kuchnie, śpiżarnie, kredensy, wszystko było opatrzone, bo willę najęto z całem umeblowaniem i zasobem. Miała nawet na górze fortepian Bechsteina, który po próbie Pepi okazał się nietylko strojny, ale głos miał bardzo piękny. Anglik, p. Stone, pamiętał nawet o kucharce i służącej, które natychmiast, bardzo strojne przyszły się „Gnädige Fraülein“ zaprezentować a właściwie obejrzeć ją.
Rodzaj hausmana i ogrodnika razem, ociężały i powolny Schmidt stawił się także gładząc czuprynę, ale na wszystkie zapytania Roliny odpowiadał stereotypowem:
— „Deet wees ik net“.
Za to kucharka, osoba w średnim wieku, bardzo wyfiokowana, w sukni jedwabnej i rękawiczkach, ochoczą była do rozmowy i łatwiejszą do zrozumienia.
Dnia tego nie można było myśleć o czem innem oprócz rozpakowywania, rozpatrywania się, wypoczęcia, oswajania się z miejscowością, która co chwila czemś niespodziewanem zdumiewała.
Rolina była naprzemiany to rozpromienioną, to bardzo chmurną. Amerykanin niewiadomo kiedy mógł przybyć; zostawiona sama sobie, lękała się straty czasu i nudów. Wprawdzie teatr, przejażdżki, przechadzki, mogły stanowić pewną rozrywkę, ale ona żądną była świata, do którego przebojem sama dostać się nie mogła.
Zakopać się w tej willi, bez stosunków, znajomości — było dla niej męczarnią Tantala, bo tuż szła spacerowa aleja, którą ciągle prawie świetne ekwipaże się przesuwały.
Boehmowa zajęła się zaraz czynnie gospodarstwem, a Pepi ogródkiem który ją oczarował, kwiatkami, fontanną i wyglądaniem ku ulicy, która po za żelazną kratą wiodła w gąszcze zielone ogrodu... Wszystko to z dodatkiem ptaszków świergocących w drzewach — jej doskonale starczyło, aby się czuć szczęśliwą... Rolinie wydawało się to więzieniem. Ona, co nigdy za niczem tęsknić nie umiała, teraz niemal czuła coś do tęsknoty podobnego. Żal jej było Wiednia, który tak dobrze znała, gdzie się czuła panią, umiała obracać — a tu... znajdowała się obcą i bała uczynić kroku. Szczęściem trwać to nie powinno było długo i nie mogło.
Nazajutrz, razem z Pepi wyjechały na przejażdżkę, ulicą pod Lipami, aby zobaczyć zamek, galerye, główne gmachy i ów pałac, w którym kongres miał zasiadać.
Pułkownikówna roiła zawsze że ten zjazd powinien był niezmiernie ożywić stolicę, a nie mogła pojąć gdzie się ten ruch ukrywał, bo miasto normalnem swem życiem powolnem wegetowało. Przepychu, smaku, tej cechy arystokratycznej, którą wszystko w Wiedniu nosi na sobie, tu znaleźć nie mogła.
Fizyognomię miasta znamionowała surowość, ład, powaga, karność i wyraz siły, która się nie myśli wdzięczyć do nikogo. Zimno się jej robiło pomimo dnia ciepłego. Pepi zdumiona, ciekawa, mniej nawet była wesołą i tak swobodnie jak niegdyś roztrzpiotać się nie umiała.
Powracając Rołina stanowczo sobie powiedziała, trwożliwie oglądając się dokoła, że ona do tego kraju stworzoną nie była i żyćby tu nie mogła.
Obiecywała sobie jednak zawsze, że kongres zapowiedziany musiał to zmienić, ożywić, poruszyć... Kilka dni dosyć nudnych tak upłynęło.
Jedyną pociechą pięknej panny było, że na tej willi wszechwładnie panowała i rozkazywała. Podnosiło ją to znacznie wyżej niż stała w Wiedniu, mieszcząc się w skromnych pokoikach na trzeciem piętrze. Brakło tylko aby była widzianą, wielbioną, otoczoną, a czułaby się prawie szczęśliwą.
Tymczasem amerykanin się ociągał z przybyciem, a anglik zastępujący go tu, oszczędny w słowach, nie umiał oznaczyć czasu, kiedy się go napewno spodziewać było można.
Dnia jednego, gdy Rolina siedząc na balkonie przypatrywała się przejeżdżającym powozom i pięknym paniom siedzącym w nich i leżącym, a jeźdźcom towarzyszącym im konno — u furtki od alei zadzwoniono. Młody jeszcze, bardzo elegancko ubrany mężczyzna, nadchodzącego wolnym krokiem Schmidta począł głośno rozpytywać o pana de Mauriène. Schmidt, wedle zwyczaju swego, zbywał go kwaśno, swem, Det wees ik net.
Przybyły gość wcisnął się za ogrodnikiem na ścieżkę, i zobaczywszy na balkonie siedzącą Rolinę, pięknością jej widocznie uderzony, przedłużać się zdawał badanie nadaremne Schmidta, aby się mógł lepiej przypatrzeć czarodziejce.
Pułkownikówna z balkonu słyszała bardzo wyraźnie, że się mianował przyjacielem pana de Mauriène, a potrzebował dowiedzieć się z pewnością, kiedy się go było można spodziewać.
Schmidt niewiedzący nigdy o niczem, wywołał dla dania informacyi p. Stone.
Rozmawiając z nim nieznajomy spoglądał ciągle na Rolinę, a ona nie widziała potrzeby od tych wejrzeń uciekać.
Nudziła się bardzo, a gość tak miał przyzwoitą powierzchowność — i był przyjacielem jej... narzeczonego!
Gdy naostatek wszystkie odpowiedzi i objaśnienia nie zdawały się starczyć natrętnemu panu, Rolina pochyliła się z balkonu i — sama go wyzwała do rozmowy.
Przybyły pan zdawał się już uwiadomiony o tem że piękność, którą miał przed sobą, była narzeczoną jego przyjaciela, i pełen uszanowania wyjednał sobie chwilkę posłuchania.
Rolinie, na pierwszy raz, zdawało się przyzwoitem wezwać do towarzystwa Boehmowę, która musiała coprędzej opiąć się wielką chustką, gdyż niezbyt była, chodząc około kuchni, ubraną starannie. Trzewiki stare spodziewała się umiejętnie okryć siadając, aby ich nie spostrzeżono.
Gość stanąwszy na górze przedstawił się jako hrabia von Stilstein, niegdyś wojskowy attaché przy kilku poselstwach, kapitan jakiegoś regimentu i t. p., który miał przyjemność zapoznać się i zaprzyjaźnić z panem de Mauriène w Brukselli, Paryżu i Londynie.
Chwalił się tem że był z nim na jaknajpoufalszej stopie, że na niego oczekiwał z niecierpliwością, i że miał honor ułatwić mu wybór i najęcie tej willi...
Blondyn, słusznego wzrostu, bardzo przystojny, choć trochę wyżyty i zawcześnie przywiędły, hrabia von Stilstein miał wojskową postawę i ruchy, trochę pruskiej sztywności w obejściu się, ale był miły, wesół i zdawał się dobrze wychowany... un homme du monde.
Z zachwyceniem przypatrywał się Rolinie, która dnia tego, mimo półżałoby, bardzo była do twarzy ubraną i jaśniała tą pięknością arystokratyczną, która ją cechowała.
Hołd obcego człowieka wcale się jej nie przykrzył. Rozmowa, która miała trwać krótką chwilę, dla dowiedzenia się o p. de Mauriène (tak ciągle nazywał amerykanina) — nieznacznie, mimowolnie się przedłużyła. Rolina była znudzoną, gość ciekawy...
Hr. von Stilstein znał Wiedeń i mówił o nim z wielkiem uniesieniem, przenosił go nawet pod wielu względami nad Paryż, a z Londynem ani pozwalał porównywać.
— Jakże pani nasz Berlin znajdujesz? — zapytał.
— Dotąd — odpowiedziała pułkownikówna — nie śmiem nic o nim wyrzec. Nie poznałam go bliżej jeszcze. Dotąd mi w nim jakoś chłodno.
— A! — zawołał śmiejąc się kapitan — niech pani swych wrażeń nie ukrywa przez grzeczność. Berlin, my to sami wiemy, po innych stolicach europejskich podobać się nie może.
Jest to miasto pracy, karności, przyszłości. Nie idzie nam wcale o pokazanie się, o połysk. Nie mamy wdzięku, nie staramy się o to, ale mamy — siłę.
— Być może — odpowiedziała Rolina krzywiąc trochę usta — ale to jest strona o której my sądzić ani ocenić jej nie możemy...
Powtarzam panu, mnie tu... zimno...
Pan von Stilstein śmiał się.
— Pojmuję to wrażenie po Wiedniu — rzekł. — Jednakże dłużej tu mieszkając znajduje się towarzystwo, rozrywki, i jak w każdej stolicy, sferę w której cieplejszem odetchnąć można powietrzem.
— Kongres — przerwała Rolina — powinienby przynieść tu życie?
Kapitan lekko poruszył ramionami.
— Nie wiem — rzekł. — Wątpię aby to był kongres bawiący się i zabawny. My zupełnie inaczej pojmujemy jego zadanie... W Radziwiłłowskim pałacu urządzą salę posiedzeń dla niego, ze wszelką możliwą oszczędnością, tak że podobno nawet na stole pożyczonym u handlującego meblami stolarza, będzie swe protokóły podpisywał, a chodził po wynajętych dywanach. Damy mu parę oficyalnych obiadów i odprawim go nie grając żadnych komedyj, nie wysilając się na popisy żadne, ani na przepych, ani na gust wykwintny, ani na marnotrawną gościnność. Jesteśmy ludzie pozytywni, a nasz żelazny kanclerz pije z największym smakiem piwo niemieckie, pali staroświecką fajkę — a strojenia się i przymusu towarzyskiego cierpieć nie może.
Z pewną ostentacyą nawet będzie przyjmując dyplomatów europejskich — oszczędnym i trochę rubasznym. Uwłaczałoby mu, gdyby się do nich elegantował. Stary mundur dragonów starczy.
Rolina słuchała zdumiona.
— Czyż to być może? — zapytała.
— Stanie się słowo w słowo jak pani mówię — dodał Stilstein. — Oszczędność jest w tradycyach naszych, bo wojsko, którem zdobyliśmy co mamy, zawsze nas nad możność wiele kosztowało. Dla niego trzeba sobie było od ust odrywać. Nie pysznimy się bogactwem, bo kraj nasz jest ubogi, nie popisujemy się z siłą nawet — starczy nam że ją czujemy w sobie.
Stilstein wymówił to z pewną dumą.
— Tak, pani — ciągnął dalej uśmiechając się. — Świat nasz urzędowy jest surowym, oszczędnym, a o sławę u ludzi nie stoi.
Jednakże, mimo to wszystko, starzy i młodzi dyplomaci przybywający na kongres, potrzebujący po pracach jego rozrywki, znajdą je i u nas.
Za kulisami dobrze się i wesoło bawić spodziewamy; stary książę któremu piękne twarzyczki tak są do życia potrzebne jak powietrze, znajdzie ich tu podostatkiem; młodsi dyplomaci także narzekać nie powinni.
Rolina zamyślona słuchała i milczała.
— Niepodobieństwem jest przecież — odezwała się w końcu — aby zjazd taki, nie zmienił coś w fizyognomii i życiu stolicy.
— Nasza fizyognomia tak jest marmurową, albo raczej militarnie stężałą, że się niczem nie da zmienić — odpowiedział kapitan.
Boehmowa przebąknęła coś o teatrach, chcąc się także do rozmowy przyczynić.
— O! na tych nam nie zbywa — rzekł Stilstein — mamy bardzo dobrych artystów i znakomitego dramatycznego pisarza w jednym z książąt krwi, któremu do sławy i uznania tego tylko brak ażeby książęciem nie był. Lubimy sztukę wogóle, a jedna z księżn naszych jest artystką, uczennicą słynnego d’Angeli...
Wszystko to dla przybyłych wiedenek było równie nowem jak dziwnem.
Stilstein zaczął im wyliczać imiona pisarzy, uczonych, znakomitości artystycznych, o których nigdy nie słyszały.
Rolina czytająca dużo ale niedbale, wstydziła się niemal swej nieświadomości.
— My — mówił kapitan — chociaż pomnik Schillera mamy od niedawna, a Goethemu dopiero myślimy go postawić, jesteśmy miastem dość czytającem, oczytanem i zajmującem się żywo literaturą. Sztuka i piśmiennictwo więcej nas obchodzą niż zabawy i rozrywki.
Jesteśmy bardzo seryo.
Ale, niech się pani nie obawia, gdy raz się bawimy to do upadłego...
Stilstein byłby może dłużej im o Berlinie rozpowiadał, gdy Rolina poruszyła się nieco niespokojnie, czując iż zatrzymywanie dłuższe nieznajomego mogłoby go nadto spoufalić, a nie zgadzało się ze światowemi konwenansami.
Hrabia, ruch ten postrzegłszy, wstał natychmiast i pożegnał ją, pocieszając się, jak mówił, nadzieją że wkrótce razem z p. de Mauriène, złoży swe uszanowanie.
To ciągle powtarzające się imię przybrane, de Mauriène, w miejscu prawdziwego, pod jakiem poznała w Wiedniu amerykanina, mocno zaczynało niepokoić Rolinę.
Chwilowy pseudonim, do pewnego stopnia dawał się wytłómaczyć wymaganiami tajemnej misyi, która zmuszała kryć się z sobą i miejscem pobytu — ale dlaczegóż tak go dawny przyjaciel nazywał? i w końcu które z dwóch nazwisk było prawdziwem?
hiszpańskie czy francuskie?
Tak ją to w końcu niepokoić zaczęło, że troski w sobie dłużej ukryć nie mogąc, pocichu zwierzyła się z nią Boehmowej.
Waśniły się z nią teraz daleko mniej, złagodniały obie, a choć nie przybyło im w sercach życzliwości, umiały wzajem czynić ustępstwa dla zgody i pokoju. Osierocenie zbliżało je do siebie.
Balbina długo milczała, wahając głową.
— Moja Rolko — odezwała się po namyśle — nie mam prawa ani ci radzić ni odradzać, nie nawykłam ci się narzucać ze swojem doświadczeniem i rozumem. W istocie masz go więcej odemnie.
Tak, ale Bóg obdarzył mnie — dodała ze śmiechem smutnym — jakimś instynktem psim, który niemal z zapachu na niewidziane sądzi o zbliżającym się człowieku. Otóż, powiem ci, że amerykanin twój, francuz, czy, licho go wie kto on jest, zawsze we mnie budził wstręt i obawę...
Dreszcz mnie przechodził ile razy spojrzał, a Pepi, dziecko, gdy go pierwszy raz zobaczyła, długo potem uspokoić się nie mogła, tak się jej wydał strasznym, tak się jej zdaje niemożliwem aby piękna Rolina poślubiła tego...
Nie dokończyła i umilkła.
Pułkownikówna była nadto dumną, ażeby się przyznała, iż tego samego uczucia doznawała na widok narzeczonego — westchnęła tylko.
— Bądź bardzo, bardzo z nim ostrożna! — dokończyła Boehmowa — wszystkie te tajemnice, które go otaczają, nic dobrego nie wróżą.
— Moja Balbino, ale miliony!
— I te są jeszcze... tajemnicą — cicho szepnęła Boehmowa.