<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Cyganie i przemytnicy
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
POHON UPAS.

Gasparino Cortejo udał się do Barcelony.
W porcie tego miasta stał śród innych statków trójmasztowiec imieniem „La Péndola“, co znaczy — piórko, albo — wahadło. Człowiekowi nieobeznanemu z żeglugą mogłaby się ta nazwa wielkiego, ciężkiego trójmasztowca wydać dziwną, ale marynarz zrozumiałby odrazu, dlaczego statek tak właśnie ochrzczono. Miał bowiem konstrukcję tego typu, że mógł osiągnąć szybkość niezwykłą, że jak piórko płynął po falach. Statki takie ulegają łatwo hawarji, albo, jak się to mówi w języku marynarskim — łatwo łamią kręgosłup; trzeba szczególnej zręczności, aby statkiem takim kierować.
Landola zamknął się z notarjuszem w kajucie statku. Cortejo siedział nad pliką papierów i rachunków, które tylko co sprawdził. Odłożywszy pióro, rzekł:
— Jestem z pana zadowolony. Na moją część przypada trzydzieści tysięcy duros. Nie spodziewałem się tym razem takiego zarobku.
Kapitan zapytał z zimnym spokojem:
— Czy mam wypłacić pieniądze zaraz, czy też zostawi je sennor w interesie?
— Zostawię.
— Doskonale. Czy jest jeszcze jaka sprawa?
— Czy nie potrzebuje pan marynarza?
— Przydałby się. A cóż to za człowiek?
— Człowiek, którego mógłby pan zgubić po drodze.
— Aha, zgubić w wodzie, nieprawdaż? — rzekł Landola ze znaczącym uśmiechem.
— Wszystko jedno gdzie; może pan go zostawić nawet na lądzie. Człowiek ten w żadnym wypadku nie powinien jednak wrócić do Hiszpanji.
— Podobnie jak wtedy don Fernando de Rodriganda?
— Ciszej... — zasyczał notarjusz przerażony. — Gotów nas kto podsłuchać. Proszę nie wymieniać tego nazwiska. Przecież don Fernando — umarł...
— Tak, zginął. Na to mogę przysiąc. Kimże jest ten nowy marynarz?
— Udaje oficera, a jest właściwie awanturnikiem.
— Świetnie, takich to ludzi najbardziej sobie chwalę. Gdzież jest ten człowiek?
— Na zamku Rodriganda.
— Aha. Jakże go pan tutaj dostarczy?
— Będzie go sennor musiał sam sprowadzić.
— Dobrze. Czy silny?
— Bardzo.
— I dzielny?
— Jeszcze bardziej.
— Czy będzie się bronił?
— Jestem tego pewien.
— No, jakoś dam sobie radę. Ile za to dostanę?
— A ile pan żąda?
— Trzysta duros za potajemne wykradzenie bez hałasu i bez możliwości powrotu.
— Zgadzam się, choć wiem, że przy sprzedaży otrzyma pan za niego ogromną sumę. Proszę wykreślić te trzysta duros z moich należności. A dokąd go pan zawiezie?
— Tego jeszcze nie wiem; może na Borneo, a może na Celebes. Malajczycy dają tam dużo pieniędzy i drogich kamieni za białych, których zabijają na ofiarę bogom i przodkom.
— Dobry z pana ptaszek, kapitanie.
Kapitan uśmiechnął się jadowicie:
— No, panu również na cnocie nie zbywa. Mniejsza jednak o to. Kiedy mam zabrać swego marynarza?
— Czy może pan przybyć na zamek jutro wieczorem?
— Dobrze, przyjadę w pięknym powozie. Gdzie się mam zatrzymać?
— Wyjdę na spotkanie. Niech się sennor postara być punktualnie o dziesiątej na granicy wsi i zamku.
— Dobrze. Wstępne przygotowania oczywiście zostawiam panu. Musi to być niezwykły człowiek, jeżeli pan się tak zajął tą sprawą. Ale czy nie uważa sennor, że kropelka trucizny podziałałaby skuteczniej?
— Nienawidzę trucizny. Środek niepewny i zdradziecki.
— Niepewny? Hahaha. Znalazłem nowy rodzaj trucizny, wspaniały; pokażę go panu.
Po tych słowach kapitan otworzył szafkę umieszczoną w ścianie kajuty, odsunął na bok masę ciężkich rulonów złota i wyciągnął zeszyt, którego pismo świadczyło, że pochodzi z przed wielu, wielu lat. Okładki, ani tytułu zeszyt nie miał. Położył go przed sobą i rozchylił.
— Bezcenna książka — rzekł. — Odkupiłem ją od pewnego starego marynarza niemieckiego; są w niej wszystkie możliwe recepty i trucizny.
Po tych słowach wskazał następujące miejsce w zeszycie, drukowane zawitym gotykiem:

Przepis uczony na śmierć i szaleństwo.

Wziąć garnczek soku antiaris toxicaria, ano pół garnczka strychnos tieute, jako że tak sie zwie orzech orzech jawajski, zaczem ćwierć garnczka soku alpinia galanga, ano tyleż zingiber cassamumar, imbirem trującym zwanego.
Ono wszystko wraz zawarzyć a wlać do flaszeczki. Pięć kropli ty mikstury śmierć na człowieka naprowadza niechybną, dwie zasie mieszają zmysły, tudzież pamięć odbirają.
Z szałów owych uzdrawiać godzi sie jako następuje: Bierze się garnczek capsium, białymi porzyczkami zwanego, a przydaje do nich pół dzbanuszka śliny człowieka, którego łaskotano a świrzbiono póty, aże mu piana z ust poszła. Owo zmieszane społem przez dni siedm stać musi w słoju, zaczem dolewa sie łyżkę octu ostrego. Dwie krople owego remedium zmysły w cięgu dni trzech przywracają.
Wszystko, co wyłożone, przygotować można tylko w Azyji, gdzie doświadczane bywało od niektórych z czarnego ludu Nigerów, ano żółtego Malaiczyków, ano innych dzikich narodów. —

— Pan rozumie to pismo? — zapytał notarjusz.
— Tak — odparł kapitan. — Znam się trochę na starej pisowni.
— Niechże mi to sennor dokładnie wyłoży.
Kapitan spełnił prośbę notarjusza. Gdy skończył tłumaczenie, Cortejo zapytał:
— Ma pan tę miksturę? Czy mogę dostać parę kropel?
— Dla kogo? Przecież chyba nie dla tego człowieka, którego miałem zabrać na statek?
— Nie.
— Ale to sprawa djablo droga. Kropla kosztuje pięć duros.
— Do djaska! A czy mogę być pewny skutków?
— Zaręczam słowem honoru.
— Proszę o dziesięć kropel.
— Dobrze. Czyni to razem pięćdziesiąt duros.
— Niech pan odpisze je z mego rachunku.
Kapitan podszedł do szafki i, spędziwszy do flaszeczki dziesięć kropel, wręczył ją notarjuszowi ze słowami:
— To wystarczy, aby zabić dwóch ludzi, a pięciu przyprawić o obłęd. Mam nadzieję, że będzie pan ze mnie zadowolony. — —
Rozmowa ta toczyła się na drugi dzień po odjeździe notarjusza do Barcelony.
Trzeciego dnia, w którym hrabia przejrzał i który uroczysty był dla zamku, Cortejo wrócił. Jadąc przez wieś, dziwił się niemało, że wszyscy ubrani odświętnie. Usłyszawszy o przyczynie powszechnej radości, udał się natychmiast do Klaryssy, aby od niej zasięgnąć języka.
Późnem popołudniem Sternau i Roseta siedzieli w pokoju hrabiego. Hrabia nalegał, aby przywołano do niego syna. Sternau, chcąc nie chcąc, postanowił spełnić jego wolę.
— Poślę po niego — rzekł, wychodząc do przedpokoju.
W przedpokoju polecił służącemu:
— Niechaj tu przyjdą hrabia Alfonso i porucznik de Lautreville. Ale niech wejdą do pokoju jednocześnie.
Mariano nie miał pojęcia o planie doktora. Nie był dziś odziany w mundur, nosił szykowne ubranie cywilne. W przedpokoju spotkał się z Alfonsem, który udał, że go nie widzi. Hrabia Manuel zdjął z oczu opaskę i niecierpliwie czekał na syna.
Gdy Alfonso i porucznik weszli do pokoju, wzrok hrabiego Manuela padł najpierw na Alfonsa; po chwili jednak skierował oczy na porucznika i, podchodząc do niego, zawołał:
— Synu mój, widzę cię nareszcie! Pójdź w moje objęcia!
Porucznikowi krew uderzyła do głowy, opanował się jednak. Jakże chętnie padłby w objęcia tego starca! Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ubiegł go Alfonso:
— To pomyłka, ojcze! To ja jestem hrabią Alfonsem.
Hrabia Manuel popatrzył nań ostro i rzekł:
— Kto tu śmie stroić żarty ze mnie? Pan nie jest moim synem.
— Ależ ojcze, czy nie poznajesz mego głosu?
— Znam ten głos, — rzekł hrabia — ale już wtedy, gdy go usłyszałem po raz pierwszy, nie chciałem wierzyć, że to głos mego syna. Kimże ma być ten drugi młodzieniec?
— To porucznik de Lautreville — odrzekł Sternau.
— Poruczniku de Lautreville, czy to prawda?
W duszy Mariana toczyła się walka. Odparł jednak:
— Tak jest, ekscelencjo.
Hrabia wydał głębokie westchnienie, podobne raczej do jęku. Odwróciwszy się do Alfonsa i porucznika, osunął się w fotel.
— Roseto, powiedz obydwu panom, że mogą odejść. Niechaj tylko doktór Sternau pozostanie przy mnie.
Alfonso i Mariano odeszli.
Alfonso udał się do pokoju Klaryssy, w którym oczekiwał go również Cortejo. Notarjusz zapytał niecierpliwie:
— No i co?
— Nie chce mnie znać. Pragnął uściskać porucznika.
— Porucznik był razem z tobą?
— Tak.
— Do kroćset! Czyżby to było uplanowane? Jakże się hrabia zachował wobec niego?
— Jak wobec własnego syna.
— A skoro go wyprowadziłeś z błędu?
— Wtedy kazał nam obydwu oddalić się z pokoju. Sternau został przy nim.
— Czyżby ten doktór przeklęty coś przeczuwał, coś może wiedział? Chwała Bogu, że się to dziś zmieni, jutro byłoby może za późno.
— Cóż się ma stać dzisiaj? — zapytała Klaryssa.
— Dowiecie się o tem później. Idźcie wcześnie na spoczynek i nie troszczcie się o nic. —
Przed dziesiątą Cortejo opuścił zamek i przybył na miejsce umówione, gdzie go już oczekiwał Landola. Obok kapitana stał powóz, przy nim zaś sześciu krzepkich marynarzy. Jeden z nich pozostał przy koniach, reszta zaś udała się za kapitanem w kierunku zamku.
— Jakżeż weźmiemy się do rzeczy? — zapytał Landola.
— Bardzo prosto — odparł notarjusz. — Cała służba zabawia się we wsi. Porucznik jest tam również; widziałem, jak poszedł. Przejdziecie przez tylne drzwi do jego pokojów, które stoją otworem. Ukryjecie się w sypialni, a skoro wróci, trzeba go będzie skrępować.
— Łatwo powiedzieć! Ale w jaki sposób stamtąd wyjdziemy?
— Tą samą drogą. Zaczekacie, aż przyjdę do was.
Stało się, jak Cortejo polecił. Mieszkanie porucznika tonęło w ciemnościach. Dostali się tam i ukryli. —
Sternau i Roseta byli u hrabiego, a lady Amy zaproponowała porucznikowi spacer po wsi. Tam zaszli do gospody miejscowej, zwanej ventą, gdzie przy dźwiękach fletu i cyfry ochoczo tańczyły pary wieśniaków, poczem wrócili na zamek. Przed pożegnaniem się Angielka zapytała:
— Pan ugina się pod brzemieniem jakiejś tajemnicy, poruczniku?
— Tak, pani, — odparł Lautreville po chwili milczenia.
— Czy nie mogę się dowiedzieć o tej tajemnicy?
— Nie teraz.
— Nie ma pan do mnie zaufania?
— Ależ przeciwnie. Są jednak sprawy, które trudno wyznać nawet samemu sobie.
— Ale później dowiem się tajemnicy?
— Tak, dowie się pani, jeżeli... — tu urwał.
— Jeżeli?
— Jeżeli wolno mi będzie zobaczyć panią jeszcze.
— Dobrze. Będę na pana czekała.
— Jak długo, miss Amy?
Kładąc mu główkę na piersi, wyszeptała:
— Dopóki żyć będę.
Utonęli w długim uścisku. Wyrwawszy się z niego, Amy poprosiła porucznika, by ją odprowadził do jej pokojów. Pożegnawszy się z miss Dryden, Mariano wolnym krokiem powracał do siebie.
Zatopiony w marzeniach o swem ogromnem szczęściu, wszedł do mieszkania. Zapaliwszy światło, zaryglował drzwi, prowadzące na korytarz, i udał się do sypialni. Zaledwie zdążył ujść w ciemności parę kroków, gdy otrzymał dwa tak potężne uderzenia pięścią w skroń, że padł zemdlony, nie wydawszy nawet jęku.
— Światła! — rzekł kapitan do swoich ludzi. — Obejrzymy sobie chłopaczka.
Barczysty marynarz zapalił światło.
— O, to chłopak elegancki i delikatny, a przytem podobny do kogoś, kogo znam dobrze, tylko nie mogę sobie narazie przypomnieć do kogo właściwie. Zakneblujcie usta, zawińcie go w płótno żaglowe i dobrze zawiążcie węzeł, aby pakuneczek był piękny, a nie sprawiał nam kłopotu.
Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Kapitan otworzył. Do pokoju wszedł notarjusz.
— Macie go? Czy się bronił?
— Tego tylko brakowało. My, wilki morskie, mamy twarde łapy.
— Nie odzyskał jeszcze przytomności?
— Przekonamy się później. — Czy możemy stąd odejść? Na dworze będzie swobodniej.
— Chodźcie.
Wyszli temi samemi tylnemi schodami i dotarli do powozu, nie spotkawszy nikogo. Dwaj ludzie, którzy nieśli porwanego, teraz złożyli go na ziemi. Notarjusz wyciągnął latarkę, nie mógł bowiem odmówić sobie rozkoszy ujrzenia ofiary i rzucenia jej przy rozstaniu kilku słów szyderczych.
Światło latarki padało na twarz jeńca, który oczy miał otwarte szeroko.
— Nie śpisz, kochanie? — zapytał notarjusz szyderczo. — Rachunek nasz zamknięty. Teraz nie będziesz mógł nikomu szkodzić. Bądź zdrów i pamiętaj o mnie!
Po tych słowach uderzył bezbronnego pięścią w twarz, dając polecenie, aby przeniesiono go do powozu. Podczas gdy marynarze wykonywali rozkaz, kapitan pytał notarjusza na uboczu
— Czy ma zginąć?
— Tak; to będzie najodpowiedniejsze.
— W takim razie utracę część zysku.
— Niech pan sobie potrąci jeszcze dwieście duros.
— No, to co innego. Za taką cenę można rzecz załatwić. Hola, chłopcy! Dobranoc; czy zobaczę pana jeszcze przed odjazdem?
— Tak. A więc dowidzenia.
Po odjeździe powozu notarjusz wrócił do zamku, przekonany, że stawki przegrać nie może. Innego byłby zdania, gdyby usłyszał słowa Landoli, który po jego odejściu rzekł do siebie, zacierając ręce:
— Z obydwóch was wycisnę zyski; z ciebie, mój Cortejo, i z ciebie, chłopaczku. — —
Następnego dnia miss Amy wstała wczesnym rankiem. Poczucie szczęścia, wywołane wczorajszą rozmową z porucznikiem, spędzało sen z jej powiek. Coś ją wołało, aby odetchnąć powietrzem chłodnego poranku. Wyszedłszy ze swego pokoju, Amy spotkała Elwirę z koszykiem w ręku. Rządczyni powitała ją głębokim ukłonem, na który Amy uprzejmie odpowiedziała.
— Już tak wcześnie do pracy? — zapytała Angielka.
— Tak, droga miss lady, — tytuły te stosowała Elwira za przykładem poczciwego Alimpo, który mieszał je stale. — Muszę naprawić wielki błąd: wczoraj mieliśmy kwiaty i wieńce dla wszystkich, a tylko temu, który był twórcą całego święta, nie dostał się ani jeden kwiatek. To dowód niewdzięczności, jak powiedział mój Alimpo.
— Mówi pani o doktorze?
— Tak; condesa kazała mi dziś zanieść mu róże, idę więc po nie do parku.
— Czy dotychczas był ciągle przy hrabi?
— Tak. Mam wrażenie, że nie czuje zaufania do pewnych ludzi na zamku; boi się, że mu przeszkodzą w kuracji hrabiego. To człowiek dzielny i czynny, to samo twierdzi mój Alimpo. Nawet noc dzisiejszą spędził lekarz przy hrabi. Teraz udał się do parku.
— Idę z panią. Pomogę pani ścinać róże.
— Będzie to dla mnie wielkie szczęście i zaszczyt nielada.
Niezadługo spotkały Sternaua. Lekarz życzliwie powitał Amy, a ta, podszedłszy do niego, spytała:
— Czy mogę pospacerować z panem, doktorze? A może pragnie sennor być sam?
— Rad jestem ogromnie, że spotykam panią. Właśnie o pani myślałem.
— O mnie? — zapytała nie bez zdziwienia.
— Tak. I myśl o pani przeniosła mię do dalekiego kraju, który ma się stać sennory ojczyzną.
— Mówi pan o Meksyku? Czy go pan zna?
— Doskonale. Przemierzyłem na koniu Texas i Nowy Meksyk. Przez pustynię Mapimi przybyłem do stolicy kraju; bawiłem tam kilka dni, potem spędziłem czas jakiś w Kalifornji, gdzie przyjrzałem się zbliska życiu poławiaczy złota.
— Musi mi pan coś o tym Meksyku opowiedzieć. Przyznam się sennorowi, że odczuwam pewien strach przed tym krajem okrucieństw i gwałtownych namiętności. Gdy sobie przypomnę jego dzieje...
— Tak, historja tego kraju pisana jest krwią, a stosunki w nim i dziś są jeszcze niepewne. Ale tak rozpaczliwie, jak się pani z pewnością wydaje, nie jest. Meksyk to przedewszystkiem jeden z najpiękniejszych krajów świata; stolica jego da pani dużo ciekawych i przyjemnych przeżyć.
— Ale życie prowincji meksykańskiej, doktorze? Podobno grasują po całym kraju bandy zbójów i morderców?
— Możnaby powiedzieć, że niemal każdy Meksykańczyk ma w sobie coś z rozbójnika, ale łatwo się do tego przyzwyczaić, — rzekł Sternau z uśmiechem.
— Jakże się przyzwyczaić do obcowania ze zbójami?
— Bardzo łatwo, bo ci rozbójnicy są równocześnie najwytworniejszymi kawalerami. Pozna pani dzielnego oficera, który ją oczaruje, sędziego, którego sprawiedliwe wyroki budzą podziw, uczonego, którego wiedza buduje wszystkich dokoła. A pewnego dnia nagle napadają na panią rozbójnicy i poznaje pani wśród napastników owego oficera, sędziego lub nawet uczonego. Ludzie ci zażądają od pani okupu i na tem koniec. Poza tem będą niezwykle uprzejmi, a gdyby ich pani miała spotkać znowu w towarzystwie, każdy z nich, z najgłębszym dla pani szacunkiem, poda jej ramię, prosząc tylko delikatnie o nieprzypominanie drobnej awanturki.
— To niezwykle romantyczne. A więc chodzi przeważnie o kiesę, nie o życie ludzkie?
— Przeważnie. W głębokiej prowincji bywa jednak nieco gorzej pod tym względem, dlatego trzeba tam podróżować z wojskową eskortą. Ale te drobiazgi są niczem wobec niebezpieczeństw dzikiej sawany. Tam każdy jest wrogiem, śmierć czyha na każdym kroku. Kto nie jest doskonałym jeźdźcem i strzelcem, kto nie ma wielkiej siły fizycznej, komu brak doświadczenia, ten nie powinien zapuszczać się w te okolice.
— Czytałam o tem. Czy to prawda, że ludzie, mieszkający w tym dzikim kraju, potrafią odkryć po śladach każdego człowieka, każde zwierzę?
— Tak. Mają w tym kierunku instynkt wrodzony. Każde ziarnko piasku, każde źdźbło trawki, każda gałązka jest dla tych ludzi drogowskazem.
— Czy pan orjentował się również z tych śladów?
— Byłem do tego zmuszony — odparł Sternau.
— Więc był pan sławnym poszukiwaczem ścieżek, pędził pan żywot romantyczny?
Ukłoniwszy się, odparł z uśmiechem:
— Do usług.
— Chciałabym mieć sposobność podziwiania takiego strzelca prerji.
— Przypuszczam, że spotka pani takiego człowieka w Meksyku, chociaż i tutaj, w tej chwili, widzę coś, co mogłoby się stać punktem wyjścia pewnych poszukiwań.
Podczas ożywionej rozmowy, którą prowadzili, doszli do miejsca, w którem zamek graniczył ze wsią. Oko przeciętnego śmiertelnika nie odkryłoby w piasku śladu stóp, ale wyćwiczony wzrok Sternaua pozwolił mu stwierdzić, że przechodziła tędy gromada ludzi.
— Nie widzę nic — rzekła Angielka, pochylając się ku ziemi.
— Wierzę, panno Amy. Trzeba wzroku dzikiego Indjanina, albo wprawnego strzelca prerji, aby odkryć, że po tej dróżce chodzili dziś w nocy ludzie.
— W nocy? To wygląda na awanturniczą przygodę.
— Dlaczegóż myśleć zaraz o przygodzie? — to mówiąc Sternau ujął Amy za rękę. — Niech pani nie rusza się, mogłaby pani zatrzeć ślady. — Po tych słowach schylił się i dodał: — Niech pani spojrzy. Czy widzi sennorita odciski palców?
Nachyliła się również i po dłuższej chwili rzekła:
— Prawda. Widzę ślady. Więc pan uważa, że to ślady nóg?
— Z pewnością. Tu jest ślad wielkiego buta o szerokim, niskim obcasie, tak zwanego buta wodnego, używanego przez rybaków i żeglarzy. A tu drugi ślad, taki sam. Tu zaś, na prawo, większa ilość śladów, z czego wynika, że przechodziła tędy większa ilość ludzi. Widzę z rodzaju śladów, że ludzie, którzy je wycisnęli, przechodzili tędy około północy.
— Ale takich butów nikt w zamku nie nosi — rzekła Angielka, coraz bardziej zaciekawiona.
— Tak, to byli ludzie obcy. Budzą się we mnie jakoweś podejrzenia...
— Naprawdę? — zapytała z lękiem.
— Ludzie ci szli tędy, z zamku. Trzeba zobaczyć, skąd ślady prowadzą.
Idąc tropami, dotarli do tylnego wejścia zamkowego, przez które napastnicy opuścili pokoje porucznika.
— Aha — zawołał Sternau. — Inną drogą przyszli, inną zaś odeszli. Wydostali się z tych krzaków, na lewo, później podążyli przez park. Śpieszmy się; musimy zbadać tę sprawę.
Poszli za śladami do parku. Amy była niezwykle podniecona.
W miejscu, gdzie drożyna się rozszerzała, Sternau przeszukał teren dokładnie i rzekł:
— To dziwne. Ktoś z mieszkańców zamku był razem z obcymi. Oto tu widzę ślad delikatnego trzewika męskiego. Trzeba go odrysować.
Po tych słowach wyciągnął z kieszeni gazetę i ołówkiem odrysował dokładnie ślad stopy.
— Tak, to jedna sprawa. A teraz druga, ciekawsza. Tędy przechodzili dwaj ludzie, jeden po drugim. Czy pani widzi, że obcasy ich nóg pozostawiły głębsze ślady, aniżeli stopy?
— Tak, widzę.
— Ci dwaj stąpali więc mocniej i ciężej, aniżeli reszta; mieli zapewne jakiś wielki ciężar. Pójdźmy dalej.
Podążał wciąż śladami, po chwili jednak przystanął i rzekł ze zdumieniem:
— Aha, tutaj zatrzymał się jakiś powóz.
— Czy być może? Cóżby tutaj w zaroślach robił powóz?
— Tu jest granica parku. Czy pani widzi ślady kopyt? Powóz zaprzężony był w parę koni. Obok niego położono ciężar, który nieśli ci dwaj ludzie.
Sternau się schylił, aby dokładnie przypatrzeć się odciskom ciężaru. Trudno było w mchu znaleźć jakieś ślady. Nagle wzrok jego padł na rosnącą obok tarninę; wyrwał jedną z darni i, podniósłszy ją do góry, zbladł jak trup. Po chwili zawołał:
— Czy pani wie, co to za ciężar zniesiono z zamku i umieszczono w powozie?
— Przeraża mnie pan — szepnęła Amy. — Cóż to takiego?
— To był człowiek. Niech pani popatrzy na kolor włosów, które znalazłem w tarninie. Długie są i czarne, przypominają włosy porucznika de Lautreville. To z pewnością włosy mężczyzny.
Teraz twarz Angielki powlokła się bladością.
— Włosy porucznika? — zawołała. — Stało się z pewnością nieszczęście, popełniono jakąś zbrodnię! Musimy zobaczyć, co się dzieje na zamku.
— To w każdym razie dziwna historja — rzekł Sternau. — Nie przypuszczam jednak, aby popełniono jakąś zbrodnię. Nie mieszkamy przecież w amerykańskich preriach, a w kraju cywilizowanym. Może tylko nasza rozmowa poprzednia dodała skrzydeł mojej fantazji.
— Więc to mają być stosunki cywilizowane, jeżeli pana chciano tu w parku zamordować, a na Rosetę urządzono napad?
— Ma pani słuszność. Chodźmy do zamku.
W drodze na zamek Sternau poprosił towarzyszkę:
— Niech pani z nikim nie mówi o tej sprawie. Ja się nią sam zajmę. Przedewszystkiem trzeba oszczędzać hrabiego Manuela; jest jeszcze niezdrów, nie należy szarpać jego nerwów. Niech pani wraca teraz do siebie; spotkamy się później.
Amy poszła na górę, Sternau zaś udał się do mieszkania służącego, który właśnie czyścił obuwie wszystkich mieszkańców zamku. Sternau, nie mówiąc ani słowa, wyciągnął swój skrawek gazety. Po chwili znalazł trzewik męski, który w zupełności odpowiadał odrysowanej formie.
— Czyj to trzewik? — zapytał służącego, niesłychanie zdumionego zajęciem doktora.
— To trzewik sennora Gasparina Cortejo.
Sternau udał się teraz do rządcy, od którego dowiedział się, że wszyscy mieszkańcy zamku wstali, z wyjątkiem porucznika; Lautreville’a Alimpo nie widział jeszcze.
— Chodźmy, panie Alimpo, zbudzimy porucznika.
— Gotów się jeszcze rozgniewać.
— Niech się pan tego nie obawia.
Mieszkanie porucznika było otwarte. Łóżko w sypialni stało nietknięte; drobne szczegóły zdawały się wskazywać, że rozegrało się tu coś niezwykłego. Na ziemi leżał kawałek grubego sznura; sznur ten wyglądał na linę okrętową. Kapelusz porucznika, który Lautreville nosił poprzedniego dnia, leżał na podłodze.
Sternau był teraz pewny, że porucznikowi przytrafiło się coś złego. Niezwłocznie udał się do mieszkania notariusza. Zapukawszy, wszedł. Cortejo był niezwykle zdumiony tak wczesną wizytą i zapytał:
— Czy być może, to pan doktór we własnej osobie? Czemże mogę służyć?
— Pewną informacją, o którą bardzo proszę.
— Słucham. Ale proszę mówić krótko; nie lubię bowiem, by mi przeszkadzano o tak wczesnej godzinie.
Cortejo wyrzekł te słowa surowo i ponuro. Nic sobie z tego nie robiąc, Sternau podszedł do notarjusza, wziął go ostro za ramię i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— Z pewnością będę mówić mało, jeżeli odpowiedź pana będzie równie krótka i szczera, jak moje pytanie: — Gdzie jest porucznik de Lautreville?
Tego pytania nie spodziewał się notarjusz. Zbladł jak chusta. Minęło kilka chwil, zanim zdołał przyjść siebie. Wreszcie odpowiedział ozięble:
— Mam wrażenie, że sennor trafił do nieodpowiedniego pokoju. Cóż mnie obchodzi ten pan de Lautreville?
— W każdym razie powinien pana obchodzić przynajmniej tyle, co każdy inny mieszkaniec zamku. Porucznik zginął i nie można go odszukać.
— Niech go pan więc szuka. Nic dziwnego, że uciekł. Uważałem go od pierwszej chwili za awanturnika.
— Są gorsi awanturnicy od porucznika — odpowiedział Sternau. — Cóż to za ludzie, z którymi pan napadł na porucznika i uprowadził go w powozie, czekającym na granicy wsi i parku?
Cortejo zadrżał na całem ciele. Był przekonany, że wszystko przeszło niepostrzeżenie, tymczasem pytanie doktora świadczyło, że ktoś go podpatrzył. W tej samej jednak chwili zorjentował się, że gdyby ktoś widział całe zajście nocne, z pewnością starałby się przeszkodzić porwaniu porucznika. A więc, pytanie doktora opiera się tylko na przypuszczeniu, którego źródło trzeba będzie zbadać.
Odzyskał znowu swój spokój i zapytał zimno:
— Czyś pan oszalał, doktorze?! Proszę wyjść, bo inaczej będę musiał panu w tem pomóc!
Sternau uśmiechnął się na tę groźbę i rzekł:
— Sennor Cortejo, bądźmy szczerzy. Od pierwszej chwili, jakieśmy się poznali, polubiłem pana bezgranicznie. Dla tej niezwykłej sympatji obserwowałem pana ukradkiem i stąd wyniosłem przekonanie, że pan wzupełności zasługuje na tę miłość. Ale zwracam sennorowi uwagę, że gotów jestem udusić pana w swych ramionach, gdyby miłość ta wzrosła jeszcze bardziej. Adios, drogi panie!
Po tych słowach Sternau wyszedł.
Notarjusz został z miną niepyszną i niemądrą. Po chwili rzekł do siebie:
— Co za ironja. Ten człowiek przejrzał mnie nawskroś. Trzeba go będzie unieszkodliwić. Skąd ten djabeł wie, że jacyś ludzie wywlekli porucznika i że ja maczałem w tem rękę? Muszę, muszę usunąć go z drogi. Wogóle horyzont staje się coraz ciemniejszy, ale rozjaśnię go przecież. Hrabiemu przyda się również kilka kropel trucizny. Najlepiej byłoby otruć go, ale chcę się przekonać, czy trucizna moja istotnie prowadzi do obłędu, który zresztą jest może gorszy od śmierci. Obłąkany musi pójść pod kuratelę, a wtedy Alfonso obejmie olbrzymie dziedzictwo, zupełnie, jakby hrabia umarł. Muszę zwyciężyć, choć tyle szkopułów piętrzy się na drodze. —
Sternau zwołał wszystkich mieszkańców zamku i oświadczył im, w tajemnicy przed hrabią Manuelem, że porucznik de Lautreville zginął bez śladu. Wiadomość ta wywołała nieopisane wzburzenie, zwłaszcza, gdy Sternau objaśnił, że ślady, znalezione w parku, wskazują na porwanie. Podejrzenia dotyczące notarjusza Sternau chwilowo przemilczał.
Najbardziej zrozpaczona była Amy. Błagała Sternaua, aby wszelkiemi siłami starał się wyświetlić tajemnicę. Po długich naradach postanowiono przeczekać dzień, gdyż ślady w parku mogły nie mieć żadnego związku ze zniknięciem porucznika, który może poprostu wyjechał na dłuższy spacer. Gdyby w przeciągu dnia porucznik nie dał znaku życia, miano zwrócić się do Paryża, gdzie, według słów de Lautreville’a, stacjonował jego pułk.
Sternau przyjął tę decyzję, ale postanowił sobie równocześnie prowadzić nadal dochodzenie. Pod pozorem, że ma pilną sprawę w Barcelonie, wyjednał urlop u hrabiego i, wsiadłszy na koń, opuścił zamek.
Notarjusz, Alfonso i Klaryssa brali również udział w naradzie na zamku. Cortejo zorjentował się podczas niej, na jakiej podstawie właśnie na niego padło podejrzenie i tem solenniej postanowił zgładzić Sternaua. Skoro się dowiedział, że lekarz kazał osiodłać konia i wyjechał, zmiejsca przejrzał, że wyjazd ten ma związek ze zniknięciem porucznika. Dlatego opuścił również zamek i udał się drogą okrężną na miejsce, gdzie w nocy zatrzymał się powóz. Nie ubiegło wiele czasu, a zobaczył swego przeciwnika.
Sternau, spodziewając się, iż będzie śledzony, udał, że jedzie do wsi. Po drodze zboczył i przybył na miejsce, na którem rano odkrył ślady. Tu nie zauważył wcale notarjusza, który po jakimś czasie wrócił na zamek.
— A więc sprawy stoją istotnie tak, jak przypuszczałem, — mruknął Cortejo. — Będzie szedł za śladami, ale zgubi je na pewno po drodze. Mimo to trzeba działać szybko.
Na zamku Cortejo spotkał służącego, który niósł filiżankę czekolady dla hrabiego. Po jakimś czasie zobaczył condesę, zdążającą do mieszkania Elwiry.
— Aha — rzekł do siebie — hrabia jest sam. A więc: teraz, albo nigdy!
Pobiegł do swego mieszkania, aby wziąć flaszeczkę, otrzymaną od kapitana. Zabrawszy również tekę z papierami, udał się do swego pana.
Hrabia Manuel siedział sam przy stole; jedno nakrycie wskazywało, że nie należało spodziewać się prędkiego powrotu hrabianki. Hrabia miał wprawdzie coś w rodzaju daszka nad oczyma, ale wyglądał dobrze i był nastrojony pogodnie.
— Dzieńdobry, Cortejo; przychodzi pan w samą porę, bo miałem po śniadaniu posłać po pana.
— Jestem na usługi pana hrabiego — rzekł Cortejo czołobitnie.
— Wiem o tem. Od lat służy mi pan wiernie i uczciwie; mam nadzieję, że niezadługo przyjdzie czas, kiedy będę mógł odwdzięczyć się panu za wszystko. Jeżeli okazałem się kiedy niecierpliwy, porywczy, trzeba to położyć na karb mojej choroby. Dziś, gdy wzrok odzyskałem, czuję się szczęśliwy i spokojny. Czy ma sennor może jaką prośbę do mnie?
— Tak, ekscelencjo.
— Niechże pan powie, jaką. Postaram się ją spełnić.
— Ekscelencjo, nigdy nie proszę o rzeczy, które mnie dotyczą, — odparł z dumą notarjusz. — Moja prośba ma więc charakter wyłącznie służbowy; czy mogę odczytać projekt nowej umowy z dzierżawcą Antonio Firenza?
— Przeczytać? Spróbuję go sam odcyfrować. Doktora Sternaua niema, pojechał do Barcelony, nie przyłapie mnie więc na nieposłuszeństwie. Proszę mi pokazać ten kontrakt.
Cortejo podał kontrakt hrabiemu. Ręka mu przy tem drżała, zaniepokoiła go bowiem wzmianka hrabiego, że Sternau udał się do Barcelony.
Hrabia wziął kontrakt i podszedł z nim do biurka. Spoczął przy nim, zapraszając notarjusza ruchem ręki, aby usiadł naprzeciw. Okna były jeszcze zasłonięte z powodu choroby hrabiego. W pokoju panował półmrok. Mimo to hrabia odczytywał na głos tekst kontraktu, rozkoszując się odzyskanym wzrokiem.
Cortejo usiadł niedaleko stołu, na którym stała czekolada. Mógł dosięgnąć filiżanki ręką. Podczas gdy hrabia czytał, wyciągnął flaszeczkę i wlał do filiżanki dwie krople. W tej samej chwili hrabia przerwał czytanie i odwrócił głowę, jakby chcąc się przekonać, czy Cortejo słucha. Widząc rękę Corteja nad filiżanką, zapytał, zdziwiony:
— Cóż to sennor robi?
— Ekscelencjo, musiałem odpędzić muchę.
Hrabia nie dostrzegł flaszeczki, ukrytej w dłoni notarjusza, i czytał dalej. Skończywszy, rzekł:
— Kontrakt odpowiada mi zupełnie. Podpiszę go. Niech również podpisze dzierżawca.
Po tych słowach hrabia podszedł do stołu i wziął do rąk filiżankę z czekoladą. Cortejo przypatrywał się badawczo i niecierpliwie. W oczach jego nie było cienia litości, ani skruchy — była w nich zimna, pozbawiona wszelkiego uczucia człowieczego, drapieżność zwierza. Hrabia wypił całą zawartość filiżanki. Cortejo odetchnął z uczuciem ulgi, poczem zapytał, czy hrabia ma dla niego jakie jeszcze zlecenia.
— Jeszcze jedno — odpowiedział hrabia. — Chciałbym, aby doktór Sternau pozostał u mnie przez czas dłuższy. Proszę przygotować umowę, w rodzaju tej, jaką miał doktór Cielli. Daję doktorowi Sternauowi wikt, mieszkanie i trzy tysiące duros rocznie.
— Zajmę się dziś jeszcze tą sprawą, ekscelencjo.
— To wszystko. Dowidzenia, mój przyjacielu.
Notarjusz wyszedł, składając czołobitny ukłon. Wróciwszy do pokoju, rzucił na stół przygotowany kontrakt i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Trzy tysiące duros! Ten łotr mógłby żyć za tę sumę jak król. Ale nie dopuszczę do tego. Ani mi się śni spisywać umowę. Jadę za nim do Barcelony. Trucizna zacznie działać pod moją nieobecność, więc uniknę podejrzeń.
W jakie pół godziny później Cortejo udał się w tą samą drogę, co Sternau. — —
Tego samego ranka, już po odjeździe Corteja, Alimpo wszedł do pokoju hrabiego Manuela, aby, jak codnia, wysłuchać poleceń swego pana. Zastał hrabiego w pozycji, która mu krew w żyłach zmroziła: pan jego, zwinięty w kłębek jak kot, leżał w kącie pokoju, wydając żałosne jęki.
— Czego ode mnie chcecie, nie wiem kim jestem, — jęczał.
Alimpo nie był zbyt odważny, ale przywiązanie do hrabiego powstrzymało go przed ucieczką:
— Ekscelencjo, hrabio Manuelu! Przyszedłem, by się dowiedzieć...
— Nic nie wiem, nic nie wiem — jęczał hrabia.
— Mój Boże! — zawołał Alimpo. — Co się tu stało? Niechże hrabia wstanie. Hrabia pozwoli, że mu pomogę.
Po tych słowach zbliżył się do hrabiego, ten wtulił się jeszcze głębiej w kąt pokoju i, broniąc się rękami, zawołał:
— Precz ode mnie! Nie wiem, nic nie wiem.
— Ekscelencja mnie nie poznaje? Jestem przecież Alimpo.
— Alimpo? A-lim-po? — zapytał hrabia, jakby sobie coś przypominając. Wstał, zrobił kilka kroków i dodał: — Ach tak, Alimpo. Ja jestem Alimpo, teraz wiem: Alimpo to ja!
Błędne oczy hrabiego zaczynały nabierać normalniejszego wyrazu. Chodził po pokoju, nie patrząc na rządcę, i mruczał naprzemian wesoło, naprzemian smutnie:
— Tak, teraz wiem, Alimpo to ja. Imię moje Alimpo.
Przerażenie rządcy dosięgło zenitu. Pobiegł czem prędzej do swojej Elwiry, zajętej prasowaniem bielizny.
— Elwiro! — zawołał, ledwie chwytając oddech.
— Co się stało? — zapytała.
— O, moja Elwiro!
Podniosła oczy i, zobaczywszy przerażoną twarz męża, z wielkim hałasem opuściła na ziemię rozżarzone żelazko.
— Na Boga! — krzyknęła. — Co się stało? Wyglądasz mi okropnie!
— Tak, tak, muszę wyglądać okropnie. Pomyśl sobie: hrabia... oszalał!
Elwira otworzyła szeroko usta, nie mogła jednak wydobyć ze siebie ani słowa.
— Tak, oszalał, kompletnie oszalał — dodał Alimpo.
Elwira odzyskała wkońcu mowę. Rzekła tonem ostrym i niezadowolonym:
— Toś ty oszalał, mój drogi!
— Ja? — zapytał, opanowując gniew. — Wypraszam sobie takie żarty, moja Elwiro. Hrabia oszalał naprawdę.
— Co? Któż ci to powiedział?
— Nikt; widziałem na własne oczy.
— Nie wierzę.
Tego już było za wiele naszemu rządcy. Biorąc pod ramię swą pulchną małżonkę, zaprowadził ją do pokoju hrabiego.
Hrabia chodził jeszcze ciągle po gabinecie, bełkocąc:
— Tak jest, nazywam się Alimpo.
Wyraz twarzy hrabiego nie pozostawiał już teraz żadnych wątpliwości.
Elwira, zobaczywszy go, załamała ręce i zawołała:
— Na Boga, więc to prawda! Postradał zmysły...
Po tych słowach opadła bezwładnie na fotel.
Hrabia, usłyszawszy jej głos, zwrócił na nią swój szklany, niesamowity wzrok.
— Oszalałem? — zapytał. — Ja, ja, Alimpo?
— Biegnij prędko po hrabiankę — zawołała Elwira, zwracając się do męża.
Alimpo znalazł hrabiankę w pokoju Angielki. Po jego twarzy poznała Roseta, że przynosi nieszczególną nowinę.
— Co się stało, mój Alimpo?
— Spokoju, droga hrabianko, — rzekł Alimpo, drżąc na całem ciele.
— Mówże pan, co się stało?
— Coś strasznego, coś okropnego!
Roseta podbiegła do Alimpa i zaczęła szarpać go za ramię.
— Ktoś oszalał — wyjąkał Alimpo.
— Któż taki?
— Droga hrabianko, proszę mi wybaczyć, że jej sprawię ból tak straszliwy. Mówię o hrabi Manuelu.
— O moim ojcu? — zapytała zdumiona Roseta.
— Tak.
Roseta, uśmiechnąwszy się, odparła:
— Drogi Alimpo, mam wrażenie, że jesteś w wielkim błędzie.
— O nie. Don Manuel oszalał naprawdę. Moja Elwira widziała to na własne oczy. Jest jeszcze przy nim.
— Jakże się objawia to szaleństwo? — zapytała Roseta, ciągle jeszcze się uśmiechając.
— Gdy wszedłem do pokoju, hrabia leżał w kącie, skulony jak kot. Oczy miał błędne, przerażone. Płakał i jęczał, prosząc, bym mu nic złego nie robił. Zapomniał kim jest, teraz zaś uważa się za mnie, za rządcę Alimpo.
Roseta chwyciła nagle swą przyjaciółkę za rękę i pociągnęła za sobą. Alimpo poszedł za niemi.
Gdy weszli do pokoju hrabiego, Elwira jeszcze ciągle siedziała nieruchomo w fotelu; hrabia zaś chodził po pokoju i ustawicznie powtarzał te same słowa.
Zobaczywszy ojca, Roseta stanęła jakby rażona piorunem. Pociemniało jej w oczach, zabrakło tchu; padła napół przytomna w objęcia przyjaciółki. Po chwili wyrwała się z nich i podbiegła do ojca.
— Ojcze, na miłość Boską, co tobie? — zawołała.
Hrabia stanął i popatrzył na nią błędnym wzrokiem.
— Co mi jest? — zapytał. — Nie wiem. Wiem tylko, że jestem Alimpo.
Wypowiedział te słowa wolno i bezdźwięcznie.
— Ojcze mój — jęknęła, rzucając mu się na szyję. — Co się stało? Jesteś chory? Nie poznajesz mnie?
— Czy poznaję? Nie. Nie znam nikogo. Jestem Alimpo.
— Nie, tyś nie Alimpo! — zawołała. — Jesteś moim ojcem, opamiętaj się. opamiętaj!
Po tych słowach wybuchnęła ogromnym płaczem i rzuciła się hrabiemu na szyję; zaczęła go głaskać po głowie i włosach, całować jego usta i ręce. Jakiś czas pozwolił się pieścić, po chwili jednak odtrącił hrabiankę i rzekł:
— Nie duś mnie, nie rób mi nic złego; wiem i tak, kim jestem. Nazywam się Alimpo.
Roseta padła we łzach na kanapę. Alimpo i Elwira płakali również. Hrabia patrzył na nich szklanemi oczyma i bełkotał:
— Nie płaczcie. Przecież nie uczyniłem nic złego. Jestem wszak wasz wierny Alimpo.
— Cóż ja nieszczęsna pocznę? — biadała Roseta.
— Czy doktora Sternaua niema?
Roseta skoczyła na równe nogi.
— Sternau! — zawołała. — Jakże mogłam o nim zapomnieć. Tak, tylko on może tu coś poradzić. Ale pojechał do Barcelony. Alimpo, trzeba posłać po niego natychmiast, niech zawróci z drogi.
— Pojechał do Barcelony? Jakżeż go będzie można odnaleźć?
— Nie wiem, nie wiem! Poszlijcie trzech, pięciu gońców, niech jadą, niechaj konie padną pod nimi, byle go znaleźli. Prędko, prędko. Tu każda chwila droga.
Po kilku minutach trzech jeźdźców wyruszyło z zamku na najszybszych koniach. — —
Alfonso stał w oknie pokoju Klaryssy. Na widok gońców rzekł do matki:
— Musiało zajść coś niezwykłego. Hrabia wysłał trzech jeźdźców.
— Dokąd?
— Tego nie mogę określić. Pojechali w kierunku Makaro, lub Barcelony.
— Dowiedz się, mój synu, o powód tej wycieczki. W naszem położeniu wszystko może mieć wielkie znaczenie, a co dopiero wysłanie gońców. Ostrożność nigdy nie zawadzi.
Alfonso otworzył okno i zawołał Alimpa, wracającego ze stajni.
— Kto posłał tych trzech jeźdźców? — zapytał Alfonso.
— Ja, panie, — odparł rządca.
— Dokąd?
— Do Barcelony.
— Z czyjego polecenia?
— Z polecenia condesy.
— Aha. I pocóż to?
— Mają odnaleźć doktora Sternaua.
Alimpo nie miał żadnego poważania dla Alfonsa; odpowiadał krótko i odniechcenia.
— Pocóż potrzebny jest doktór Sternau?
— Ekscelencja hrabia Manuel nagle zachorował. Mam wrażenie, że stracił zmysły.
— Stracił zmysły? Na Boga! — Alfonso udał, że jest przerażony, ale bystry obserwator zauważyłby z pewnością, iż w oczach jego zabłysła radość. Po chwili rzekł do rządcy:
— Zaraz tam przyjdę.
Zaledwie Alimpo drzwi zamknął za sobą, Klaryssa objęła Alfonsa i rzekła z zadowoleniem:
— Wygraliśmy, wygraliśmy! Czy wiesz, kto go zmysłów pozbawił? Twój ojciec!
— Czy to możliwe? Czy można zaszczepić obłęd człowiekowi, który jeszcze przed godziną był przytomny?
— Tak. Ojciec twój nie powiedział szczegółów, ale wczoraj wieczorem oświadczył mi, że się dziś coś stanie z hrabią.
— Do licha, to doskonałe pociągnięcie! Morderstwa niema, a jednak jestem dziedzicem. —
Tymczasem Cortejo pędził na koniu w kierunku Barcelony. W pewnem miejscu skręcił z szosy na ścieżkę, prowadzącą przez wsie i folwarki. Sternau, trzymając się śladów, musiał jechać szosą, którą w nocy mijał powóz. Notarjusz przybył znacznie wcześniej od Sternaua i mógł postarać się, by lekarz nie dowiedział się o niczem.
Powóz był pożyczony od właściciela hotelu El Hombre Grande. Przybywszy do Barcelony, Cortejo udał się do niego i polecił nie dawać żadnych odpowiedzi na pytanie, komu powóz został pożyczony. Załatwiwszy tę sprawę, zaszedł do portu. Kapitana zastał na pokładzie statku.
— Witajcie, sennor Cortejo, — rzekł Landola. — Nie spodziewałem się pana tak prędko, ale cieszy mnie, że pan przybył. Jestem gotów, papiery mam w porządku. Mogę każdej chwili odpłynąć.
— To dobrze, doskonale.
— Doskonale? Nie przypuszczam, aby zaszło coś nieprzyjemnego.
— Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że ktoś widział pański powóz i przeczuwa, kogo porwaliśmy. Za godzinę przybędzie do Barcelony. Jedzie pańskiemi śladami.
— Doskonale. Niech wskoczy do wody i płynie za mną. Czy ma sennor czas do ostatecznego rozrachunku?
— Tak.
— W takim razie za kwadrans odbijam od brzegu.
— Co z naszym jeńcem?
— Czuje się doskonale. Leży na dole, pod pokładem; dotychczas nie pozwoliłem mu ani mówić, ani jeść, ani pić.
— Musi umrzeć, tak brzmi nasza umowa.
— Może pan być spokojny. Chodźmy do kajuty.
Po upływie pół godziny Cortejo został na lądzie, a statek „La Péndola“ podniósł kotwicę i rozwinął żagle. — — —
Opuściwszy zamek, Sternau jechał czas jakiś śladami powozu po szerokiej szosie, prowadzącej z Leridy do Barcelony, dopóki ślad ten nie zaginął. Na szczęście jednak, właśnie w tem miejscu, gdzie Sternau ślady zagubił, doglądał pastuch trzody owiec. Ponieważ miał ze sobą coś w rodzaju taczki, pokrytej daszkiem, należało przypuszczać, że noc spędza w polu. Sternau podjechał do niego i zapytał:
— Czy spałeś tu nocy ubiegłej?
— Tak.
Lekarz wcisnął mu w rękę srebrną monetę i zapytał:
— Czy był w nocy wielki ruch na szosie?
— Nie. Tylko jeden powóz przejeżdżał w kierunku Rodriganda.
— O której godzinie?
— Mniej więcej o północy, a może i wcześniej.
— Czy powrócił tą samą drogą?
— Tak. W jakie dwie godziny później.
— Kto powozem jechał?
— Siedziało w nim kilku mężczyzn.
— Czy znasz którego z nich?
— Nie.
— Czy powóz był zaprzężony w muły?
— Nie; w konie. W jednego kasztana i jednego siwka.
— Czy nie widziałeś, jak byli ubrani ludzie w nim siedzący?
— Mam wrażenie, że mieli bluzy i czapki marynarskie.
— Dziękuję ci. Szczęść Boże.
Sternau ruszył w dalszą drogę. Po drodze zatrzymywał się we wszystkich oberżach i wypytywał o przejeżdżający powóz; nie przydała mu się jednak żadna z tych informacyj, powodowały jedynie zwłokę w podróży. Nareszcie, po jakichś trzech godzinach, przybył do samotnie położonej oberży, przy której stała większa ilość żłobów na znak, że można tu zajeżdżać z końmi. Zsiadł z wierzchowca, przywiązał go, i, wszedłszy do izby, kazał sobie dać szklankę wina. Gospodarz, staruszek uprzejmy i rozmowny, rozpoczął pogawędkę o pogodzie i o tysiącu innych nudnych spraw. Wreszcie zapytał:
— Gdzie pan stąd jedzie?
— Może do Barcelony.
— Interesa, co?
— Szukam powozu, który powinien był tędy przejeżdżać.
— Powóz? Może widziałem ten powóz. Siedzę często przy oknie. Cóż to za powóz?
— Zaprzęgnięty był w kasztana i siwka, siedziało w nim paru mężczyzn, ubranych po marynarsku.
— Aha, kiedyż tędy jechał?
— Powóz przejeżdżał w kierunku zamku na jakieś trzy godziny przed północą; wracał około pierwszej.
— Doskonale. Rozumiem.
— Czy widzieliście ten powóz?
— Nie. Ale ludzie nim jadący jechali na zamek; zatrzymali się u mnie.
— Daję złotego dukata, jeżeli się dowiem, do kogo powóz należy.
Staruszek aż się oblizał na myśl o dukacie.
— Niech go pan da — rzekł, uśmiechając się. — Dowie się sennor daleko więcej, aniżeli żądał. Otóż, powóz należy do pewnego oberżysty w Barcelonie. Mogę na to przysiąc.
— Czy oberżysta jechał nim.
— Ale skądże! Z Landolą niebezpiecznie zaczynać.
— Któż to jest ten Landola?
— Kapitan morski. Statek jego nazywa się „La Péndola“.
— Cóż ten człowiek robił w powozie?
— Siedział na koźle, powoził nim. Jeździł zapewne na zamek do sennora Gasparina Cortejo.
— Ci dwaj się znają?
— Oczywiście. Wspólnie prowadzą interesy, o których ludzie mówią rozmaicie. Ten Landola, który nawiasem mówiąc, ma być Amerykaninem, to podobno człowiek gotowy do wszystkiego. Życie ludzkie nie ma dla niego odrobiny znaczenia. Powiadają, że ten korsarz nie gardzi nawet ładunkiem hebanu[1]
— A Cortejo jest jego wspólnikiem?
— Tak. Wyjaśnię to panu. Czy zna sennor hrabiego de Rodriganda?
— Trochę.
— Otóż ten hrabia Manuel de Rodriganda chorował na oczy, oślepł wkońcu i musiał oddać w ręce Corteja wszystkie swoje interesy.
— Nic dziwnego.
— Aby jednak rudzie nie prawili, że bogaci się na hrabi, Cortejo założył spółkę z Landolą i zajmuje się tak zwanym handlem morskim. Słowem jest to łotr czternastej próby.
— Czy aby jesteście dokładnie poinformowani?
— Tak mówią. A i wczoraj marynarze opowiadali sobie niejedno, co udało mi się podsłuchać.
— Nie słyszeliście, po kogo wczoraj jeździli ci ludzie?
— Nie. Ale że Landola jeździł do Corteja, to pewne.
— Dziękuję. Oto złoto; zasłużyliście na nie uczciwie.
Zapłaciwszy za wino, Sternau już miał opuścić oberżę, gdy nagle usłyszał tętent. Otworzywszy drzwi, zobaczył jednego z ludzi zamkowych, który zatrzymał spienionego konia przed gospodą, poznał bowiem wierzchowca, stojącego u żłobu. Zeskoczywszy z siodła, rzekł do Sternaua:
— Co za szczęście, że sennora znajduję, panie doktorze! Hrabianka posłała mnie po pana.
— Czy coś nagłego?
— Don Manuel ciężko zachorował.
— Czy to możliwe? Na oczy?
— Nie. Tutaj.
Goniec wskazał na głowę, tak, by nie spostrzegł tego właściciel oberży.
— Wypij prędko szklankę wina, wracamy.
Po drodze Sternau dowiedział się, że notarjusz opuścił zamek. Zapytał gońca:
— Czy możesz chwilowo nie wracać do Rodriganda?
— Mogę, sennor.
— Czy chcesz w mojej sprawie pojechać do Barcelony?
— Pojadę chętnie.
— Dowiedz się tam w porcie, którego dnia ma wyruszyć w drogę statek Landoli „La Péndola“.
— Dobrze.
— Niech się jednak za żadną cenę nie dowie Gasparino Cortejo o celu twojej podróży. Pamiętaj o tem, gdybyś go miał spotkać w Barcelonie. Dostaniesz sowitą zapłatę, gdy sprawę załatwisz.
Goniec pogalopował w kierunku Barcelony.
Drogę, do której trzeba normalnie trzech godzin, Sternau odbył w przeciągu jednej godziny. Gdy przybył na zamek, pierwszą osobą, którą spotkał przy bramie, był Alimpo.
— Hrabia zupełnie postradał zmysły — rzekł Alimpo do Sternaua zrozpaczonym głosem.
— To niemożliwe. Gdzież się znajduje?
— W sypialni. Hrabianka jest przy nim. Hrabia Alfonso oświadczył, że teraz on jest panem zamku i chciał sprowadzić specjalistę od chorób umysłowych, ale hrabianka nie zgodziła się na to.
Sternau wszedł do pokoju hrabiego, strzeżonego przez dwóch służących. Hrabia leżał na łóżku z obwiązaną głową. Obok niego siedziały Roseta i Amy. Lekarz podszedł do chorego. Zdjął hrabiemu okład z głowy, zbadał puls, poprosił, by panie opowiedziały przebieg ubiegłych godzin. Hrabia jęczał ustawicznie:
— Nie róbcie mi nic złego. Jestem Alimpo.
Sternau zbadał płuca i źrenice chorego. Potem zapytał, patrząc mu w oczy:
— Kim pan jest?
— Nazywam się Alimpo — odpowiedział hrabia.
— To nieprawda! — rzekł ostro Sternau. — Niechże pan sobie przypomni. Jest pan — jest pan, no?
— Jestem Alimpo — jęknął hrabia.
— Milcz, łotrze! — krzyknął Sternau z całej siły. — Tyś nie Alimpo. Przyznaj się, ktoś ty taki?
Przy tych słowach uderzył gwałtownie w poręcz łóżka. Chory chciał nakryć głowę kołdrą. Sternau wyrwał mu ją i ryknął:
— No, prędzej! Chcę wiedzieć, kim jesteś!
Chory skurczył się jeszcze bardziej i jęknał:
— Nie róbcie mi nic złego. Jestem Alimpo.
Sternau odszedł od łóżka ze słowami:
— Wybaczcie mi, panie, nie mogłem inaczej. Teraz proszę o wodę, ręczniki i naczynia do puszczenia krwi.
— Czy stan niebezpieczny?
Sternau wyszedł bez odpowiedzi.
— Niema ratunku! — zawołała Roseta. — Inaczej Carlos nie krzyczałby tak na ojca, nie wyszedłby, pozostawiając mnie bez odpowiedzi. Każda sekunda mu droga, to dowód, że jest źle.
Dała polecenie, by przyniesiono wszystko, co zalecił Sternau. Gdy po kilku minutach doktór wrócił, przynosząc ze sobą apteczkę domową i opatrunki, w pokoju hrabiego wszystko już było przygotowane.
— Co hrabia pił dziś na śniadanie? — zapytał Sternau.
— Filiżankę czekolady.
— Kto przygotowywał czekoladę?
— Ja — odparła Roseta.
— Kto ją przyniósł hrabiemu?
— Służący.
— Hrabia został zatruty.
Sternau powiedział to głosem tak pewnym, że Roseta bezwładnie opadła w fotel.
— Tak, został zatruty okropną trucizną, która nazywa się Pohon Upas. Ale mam nadzieję, że go uratuję. Niech tu wejdą służący, będą mi potrzebni przy puszczaniu krwi.
Hrabia otrzymał przedewszystkiem środek na wymioty, który zaczął działać natychmiast, ale nawet odrobina choćby czekolady nie pojawiła się.
— Tak, to nic dziwnego, — szepnął Sternau. — Od śniadania upłynęło przecież pięć godzin.
Puściwszy hrabiemu krew, Sternau polecił służbie nałapać kilka much. Włożył je do słoika, napełnionego krwią hrabiego; dotknąwszy tej krwi, muchy zaczęły drżeć, skurczyły się, znieruchomiały.
— A więc nie myliłem się — rzekł Sternau do zdziwionych pań. — To Pohon Upas. Znam tę truciznę z Jawy; trzy jej krople odbierają zmysły, — pięć sprowadza zgon. Hrabia otrzymał dwie.
— Czy sądzi pan, że uda się uratować ojca? — zapytała Roseta w najwyższem przerażeniu.
— Tak — odparł Sternau. — Trucizna ta, stosowana w małych dawkach, odbiera pamięć. Gdy rządca wszedł do pokoju, pamięć hrabiego zaczęła właśnie zamierać. Zapamiętał sobie jednak ostatniego widzianego człowieka i jest przekonany, że się nazywa Alimpo. Krzyczałem na hrabiego tak głośno, gdyż chciałem przekonać się, czy pamięć stracił zupełnie. Okazuje się, że te dwie krople trucizny przeszły w jego mózg i krew. Będę tę truciznę zwalczał odtrutką.
— Co przez to rozumiesz, Carlosie?
— Cudotwórcy i znachorzy jawajscy twierdzą, że skutki Pohon Upasa można usunąć zapomocą piany z ust człowieka, którego się długo łaskocze.
— I pan w to wierzy, pan wierzy, że taka męka ludzka może komuś przynieść zbawienie? — spytała zdziwiona miss Amy.
— Kto to wie? My, Europejczycy, nie znamy takich okropnych eksperymentów, choć należałoby wykonywać je na tych łotrach, którzy innym dają trucizny.
— Cóż sennor uczyni teraz?
— Stwierdziłem rzecz najważniejszą: hrabiego zatruto Pohon Upasem. Składa się ta trucizna z alkaloidów; zawiera w sobie strychninę i brucynę. Muszę walczyć przeciw niej preparatami, zawierającemi taninę. Zastosuję mieszaninę kawy, liści herbacianych, capsicum, opium i jodyny. Ale nie będę mógł tego uczynić ani dziś, ani jutro. Hrabia musi odpocząć po upuście krwi. Zdaje się zresztą, że zasnął. — —





  1. Przenośnia, oznaczająca murzynów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.