Czarna Perełka/Część I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarna Perełka |
Wydawca | M. Arct, Zakł. Wyd. S. A. |
Data wyd. | 1939 |
Druk | M. Arct, Zakł. Wyd. S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Doktór zapisawszy sobie numer domu, w którym wdowa mieszkała, nazajutrz około południa nie zapomniał wstąpić na Dziekankę. Oswojony z wewnętrzną ekonomiką starych domów Warszawy, z łatwością trafił do tego mieszkania, które się znajdowało w dziedzińcu i należało do najbiedniejszych. Wdowa zajmowała dwie izdebki ciemne, z małą sionką przepierzoną we dwoje, tak że w połowie jej ciasna jeszcze mieściła się kuchenka.
Z imienia syna jej, Zbigniewa, już by baczny postrzegacz obyczajów domyślić się mógł charakteru matki, która tę szumno brzmiącą i romantyczną nazwę narzuciła dziecięciu, na ubóstwo i walki niegłośne przeznaczonemu. I nie omyliłby się.
Matka Zbigniewa, niegdyś wychowanica i garderobiana możnego domu, nosząca nazwisko szlacheckie, piękna za młodu, wyuczona przy panienkach trochę francuszczyzny, wypieszczona przez męża, była jedną z tych nieszczęśliwych istot, którym się zdaje przez całe życie, że los je najniesłuszniej pokrzywdził, że Opatrzność była im dłużna wiele, że nie są na swym miejscu.
Taką była istotnie nieszczęśliwa, dobra, zacna, ale ostatecznie śmieszna pani Amelia Matuska.
Za życia męża mieszkając na folwarku, gdy on ekonomował, zamiast kur pilnować, ubierała swoje izdebki, siebie, dziecko, czytała romanse francuskie, unosiła się nad naturą, zajmowała polityką i grała rolę wielkiej pani, którą wypadki nieszczęśliwe na stan nieznośny skazały.
Życie jej całe było zwichnięte, nędzy broniła się nie pracą, ale łzami i lamentem; z losem pogodzić się nie mogła nigdy, z utratą wdzięków oswoić. Trzymała na loterii w przekonaniu, że Pan Bóg tylko czekał zręczności, żeby jej wynagrodzić chwilowe zapomnienie, marzyła o sukcesji jakiejś, o cudach, a pół dnia kładąc kabałę, często zapominała, że trzeba było dopilnować obiadu.
Wychowanie syna nieco tych nieszczęśliwych usposobień było wynikiem. Zbigniew pieszczony stracił energię zawczasu, więcej umiał rzeczy miłych niż potrzebnych i byłby może stał się tak nieszczęśliwą jak matka istotą, gdyby nie wpływ Lenory, która go wzięła w opiekę, w której się on zakochał namiętnie... a ona, inne mu zadań życia dając pojęcie, podniosła go i pokierowała nim, wlewając nowego ducha.
Pani Amelia ubóstwiając syna taki los mu gotowała jak sobie. Szczęściem, w porę jeszcze chłopak posłyszał z ust wdzięcznych prawdy, które do jego przekonania trafiły. Zostało w nim coś z matki, ale nowa nauczycielka pchnęła go na lepszą drogę.
Z takim usposobieniem, jak matka Zbigniewa, rzuconą być w życie nędzy, pracy i w cień a kąt społeczeństwa, jest niewypowiedzianą męczarnią. Biedna kobieta trawiła dnie we łzach, noce na westchnieniach. Mieszkanie jej zdradzało najlepiej charakter, przy największym niedostatku bezsilne staranie o jakąś niemożliwą, nieszczęśliwą elegancję, okruchy lepszych nieco czasów... wszystkie zmyślenia, na jakie zdobyć się może ubóstwo, które ukryć się i zamaskować pragnie.
Coś bardziej tragicznego, a razem więcej do smutnego uśmiechu pobudzającego wymyślić trudno.
Pierwszy pokój, do którego wszedł doktór, miał widoczną pretensję być salonikiem. Stół okrywała kolorowa niegdyś serweta, stał na nim jakiś otłuczony wazonik ze zwiędłym bukietem; na kulawej szafeczce ponastawiano umiejętnie nieco obłamanej porcelany, tak aby jej kalectwo zamaskować dla patrzącego.
W oknach były firanki perkalowe, ale pąsowe z frędzlami, trochę kwiatów w wazonach.
Wśród tego biednego, ciemnego saloniku siedziała wdowa, blada, z twarzą wyniszczoną, w odzieży starej i zużytej, ale skrojonej i przybieranej tak, aby robiła złudzenie modnego kroju i formy, w chustce wyszarzanej, w rękawiczkach, bez których się ruszyć nie mogła.
Na widok nieznajomego przybrała ton i postawę teatralną wielkiej pani, zesznurowała usta i posunęła się ku doktorowi, cała w ruchach wymuszonych, a dla patrzącego bolesnych.
Jeden rzut oka starczył staremu do objęcia sytuacji, do zrozumienia tej niedoli nad wszelki wyraz boleśniejszej. Jak strój, tak mowa pani Matuskiej chciały dowodzić i lepszego niegdyś bytu, i staranniejszego wychowania.
— Jestem doktór S. — rzekł przybyły. — Miałem przyjemność poznać syna pani, a że i o nim chciałem się z panią rozmówić, i spytać o jej zdrowie, zaszedłem sam się zaprezentować.
— Nieskończone dzięki winnam konsyliarzowi — odparła wskazując krzesło kobieta, sama zajmując pompatycznie na kanapie miejsce. — W istocie moje zdrowie, tylu przeciwnych losów razami skołatane, w najopłakańszym jest stanie. Widzisz nas pan w smutnym nader położeniu, które litość serc szlachetnych obudzać powinno. Nie byłam zrodzona do tej doli, którą mi ręka zawistnych przeznaczeń zgotowała... ale umiem cierpieć. Jestem z domu Zamierzychowska.
Doktór niewiele zrozumiał, co rodzina Zamierzychowskich mogła mieć za znaczenie, ale głowę skłonił z uszanowaniem.
— Tak jest, jestem z domu Zamierzychowska, odebrałam wychowanie u mych krewnych, bogatych...
— Pani dobrodziejko — z przestrachem spoglądając na zegarek odezwał się doktór w obawie szczegółowej biografii — czy nie mógłbym wiedzieć, na co pani cierpi?
— A! panie! — załamując ręce rzekła Matuska — co ja cierpię, to się w słowa ująć nie daje. Cierpię duchowo i cierpię cieleśnie... palpitacje serca... nerwowe okropne boleści, bezsenność... osłabienie, kurcze... śmiech serdeczny często.
Doktór wziął za puls. Wycieńczenie i osłabienie było wielkie, stan chorej istotnie dość groźny, ale nań, niestety, nie lekarstwo, tylko spokój i szczęście mogły być ratunkiem. Po kilku zapytaniach wiedział konsyliarz, że chcąc ją dźwignąć, trzeba było naprzód los lepszy zapewnić.
— Powiedz mi pani, czym syn się jej zajmuje?
— Mój anioł! Zbigniewek, ach! panie — łamiąc ręce krzyknęła z bolesnym wyrazem — zdaje się, że odziedziczył po mnie mą rolę. Jest to najpiękniejszych zdolności młodzian, pełen talentów, uczuć wzniosłych, mogę powiedzieć śmiało — geniusz, a jednak zapoznany! Nie pozostało mu nic, tylko bakalarstwo, nędzne bakalarstwo... a teraz nawet pokutuje za to, iż zdrowymi patriotycznymi zasadami chciał karmić powierzone mu młode pokolenie... i nie ma zajęcia. Ci arystokraci wypowiedzieli mu wśród roku! Tyrani!
Doktór się zamyślił.
— Jest to w istocie zawód, — rzekł — w którym trudno dogodzić i sumieniu własnemu, i wymaganiom często zaślepionych rodziców... ale przy zdolnościach pana Zbigniewa, czyby on nie mógł jeszcze rozpocząć nowej nauki i usposobić się do nowego zawodu?
— Do jakiego? — spytała wdowa.
— Jako doktór naturalnie pierwszą myśl mam, iżby się mógł na medyka wykształcić...
— Panie! to dziecię pełne uczucia... czyżby on wytrzymał... trupy... rany... okropne widowisko znikomości ludzkiej...
Konsyliarz się uśmiechnął.
— Wytrzymałby — odpowiedział — powinien mieć na to dosyć charakteru, jeśli jest usposobiony, radzę i życzę. Pomogę mu może do uzyskaniu stypendium. Powiedz mu pani, że ja myśl tę przyniosłem i że pragnąc przyjść im w pomoc, mocno ją popieram.
— Ale serce macierzyńskie!
— Właśnie ono powinno dla jego własnej i dla przyszłości pani skłonić go do uchwycenia się tego projektu.
Wdowa zakryła oczy chustką.
— Niestety! — wyjęknęła — losy są okrutne. Powiem mu to, ale pozwolisz, szlachetny nasz dobroczyńco, aby mój anioł sam przyszedł jeszcze rady twej zasięgnąć.
— Owszem, proszę o to, bardzo mi będzie miło. Co do pani — dodał konsyliarz — jeśli można zmienić mieszkanie na suche i cieplejsze, a pokarmy starać się, by były posilne, nade wszystko zaś uspokoić się na duszy, nabrać męstwa... otuchy...
— Jestże słaba niewiasta do pokonania gromów losu zdolna? — odparła pani Matuska.
W ten sposób ciągnęła się rozmowa wykrzyknikami, gdy szczęściem anioł Zbigniew nadszedł, a ujrzawszy doktora, nieco zmieszany rzucił się mu za dobroć jego dziękować.
— Zbisiu mój złoty! — biorąc go w objęcia odezwała się pani Matuska — ten mąż, pełen dobroci i wzniosłych uczuć, przyniósł nam promień pociechy, dziękuj mu... i mów z nim, gdyż mnie głębokie wzruszenie nie dozwala; i przebaczy mi konsyliarz, iż ukryć muszę łzy moje przed dnia natrętnego światłem.
To mówiąc i skłoniwszy się nieco, wysunęła się biedna kobieta do drugiego pokoiku. Zbigniew, z synowską czułością całując ją po rękach, odprowadził do drzwi i śpiesznie do doktora powrócił.
— Daruj pan — zawołał — biedna matka moja podrażniona jest, słaba i trudno jej o czymkolwiek mówić bez zbytniego wzruszenia. Jesteśmy biedni — dodał cicho — bardzo biedni. — Załamał ręce.
— I dlatego heroicznego trzeba szukać lekarstwa, aby wyjść z tego położenia — rzekł doktór. — Moją radą jest, abyś waćpan wziął się do medycyny, ja dla pana uzyskam stypendium, pięć lat gorliwej pracy da ci niezależność.
Zbigniew uścisnął go wzruszony.
— A! panie! a cóż przez pięć lat nauki stanie się z nią? — Pokazał na drzwi. — Ja muszę na chleb zarabiać.
— Na to wszystko po trosze da się poradzić; przyjdź do mnie, pomówimy. Nie rozpaczaj, nie trwóż się i staraj się matkę ukoić. Jesteś poczciwym synem... ludzie i Opatrzność ci pomogą.
— A teraz — szepnął doktór — mam ci zwiastować dobrą nowinę, za którą ci się też nagroda należy, boś się przyczynił do spełnienia gorących życzeń panny Lenory. Hrabina obydwa fortepiany zwróciła właścicielce... było z tym trochę kłopotu. Pleyela dziś odkupił Hermann, najęto drugi pokój i w nim stanął Erard. Przyszedłszy więc do swej dawnej protektorki usłyszysz muzykę.
Zaczerwieniony z radości, rozczulony do łez, zapomniawszy o winnym uszanowaniu, Zbigniew począł doktora ściskać i całować.
— A! pan jesteś nieocenionym dobroczyńcą ludzkości! pan jesteś...
— Dajże mi pokój... ja jestem doktór i nie mam czasu, zatem muszę śpieszyć. Bądźcie państwo zdrowi i dobrej myśli. Pożegnaj matkę ode mnie.
Na te słowa teatralnie otwarły się drzwi drugiej izdebki, pani Matuska wyszła wlokąc za sobą ogon sukni i drżącą dłoń podała doktorowi, drugą kładąc mi sercu.
— Wdzięczność ku tobie, panie, nigdy w nim nie wygaśnie! Żegnaj mi, dobroczyńco ludzkości i jej chlubo!
Nie będziemy malować tej chwili, gdy niespodzianie dwa fortepiany przywieziono przed pałac i Lenora struchlała na ich widok, nie wiedząc, co pocznie z nimi. Szczęściem, doktór czatował poczciwy, aby ją wywieść z kłopotu, i energicznie się zajął pomieszczeniem. Lenora Erarda sprzedać nie mogła, bo to był dar tej matki przybranej, którą kochała teraz jak ubóstwioną istotę, mieszkającą w niebiesiech, po której każda pamiątka była relikwią. Pleyela pozbyła się chętnie i łatwo, a doktór ułatwił przynajęcie drugiego pokoju, w którym go postawiono.
Ten, dla kogo muzyka stała się nałogiem, potrzebą, pokarmem ducha, pojmie pierwszą chwilę rozkoszy, jaką zbliżenie do Erarda napoiło Lenorę. Ale ten śliczny, śpiewny fortepian, niestety, przypomniał jej czasy, których wspomnienie łzami oblać musiała. Z trwogą i poszanowaniem zbliżyła się do niego, nie śmiała dotknąć.. potem uderzyła w klawisze, rozpłakała się, uciekła. Każda z tych melodii, wyuczonych niegdyś, których staruszka z rozrzewnieniem słuchała, uprzytomniała stracone szczęście, żywo przywracała czasy niepowrotne... i rozdzierała serce... trzeba było walczyć z sobą, aby zwyciężyć żałobę przypomnień, a odżyć ich pokarmem. Niejeden dzień upłynął na próbach, łzach i gorączkowych porywach, aż wieczorem nareszcie, przemógłszy się Lenora dała pochwycić potędze muzyki, której była spragniona; płacząc rozogniła się dźwiękami, które dla niej nowy urok miały teraz, po długim odłączeniu, i zapomniawszy o świecie całym poczęła grać namiętnie, szalenie, aż do takiego znużenia, że gdy na ostatek dłoniom drżącym sił zabrakło, rzuciła się złamana na łóżko i nie mogąc sukni zrzucić, przetrwała na nim do rana w marzeniach i gorączkowej ekstazie.
Są organizacje, dla których muzyka, wedle dowcipnego wyrażenia francuskiego pisarza, jest najkosztowniejszym z hałasów, ale są inne, posiadające szósty zmysł harmonii, dla których ona pokarmem, ciałem myśli nie mogących się inaczej uprzytomnić, światem całym niedostępnym mowie, nie dającym się odtworzyć barwą ni linią, ni słowem, ni światłem, ni żadnym z języków, którymi mówi stworzenie o niestworzonym... o nieśmiertelnym... Dla tych istot jest równie ona niezbędna do życia w pełni jak słońce, powietrze, jak pieśń, jak chleb, jak idea Boga, jak wiara w nieśmiertelność.
Można ubolewać nad nieczującymi muzyki i pozbawionymi jej zmysłu, można równie boleć nad tymi, co mają jedną więcej potrzebę duszy, jeden więcej serca nałóg... ale się nie godzi szydersko uśmiechać ani z kalectwa jednych, ani z drugich egzaltacji.
Lenora należała do tych nieszczęśliwych, co słuchając pieśni mogą zapomnieć o chlebie. I w pierwszych dniach, mimo walki z ideą obowiązków, mimo planów pracy... robota została zapomniana, igła odrzucona, potrafiła nawet o jutrze nie myśleć...
Grała zapamiętale. Każdy z tych zeszytów znanych, kochanych, był nieprzezwyciężoną pokusą. W chwili takiego upajania się, drugiego, czy trzeciego dnia zapukano tak silnie do drzwi, iż wreszcie pobiegła, usłyszawszy, otworzyć.
Ledwie się one odemknęły, wpadająca jak piorun mała osóbka rzuciła się jej na szyję.
— Lenorka! Droga Lenorka! Moja droga sierotka!
Tak pani Laura witała tę, której największą życia dała osłodę.
— Cóż się z tobą dzieje? Mój Boże... nie mogłam dotąd dopytać schronienia twojego? Czemuś się kryła? Dlaczego nie dałaś mi znać? Nie chciałaś uwierzyć w serce moje! A! za to bym cię połajać powinna.
— Pani droga — odpowiedziała zmieszana Perełka — tysiąc się przyczyn składało na to, bym musiała zamknąć się w ciszy i samotności. Smutek, którym się dzielić z nikim nie miałam prawa, zwątpienie o sercach ludzi, moje ubóstwo i duma... i pewien rodzaj rozpaczy.
— A! rozumiem przez połowę — zawołała Laura, już poczynając rozglądać się po pokoju — ta niegodna Pyza, ten Alfredek! ta cała familijka... ich nieprzebaczone postępowanie. Wierz mi jednak, miałaś za sobą wszystkich... oburzeni byliśmy... wszyscy ci życzą dobrze, gotowi podać ręce.
— A ja chciałam własnym tylko przyszłość być winna.
— Tak! tak! ale nie igiełce! ja wszystko wiem — przerwała Laura — co za dziwactwo, tobie zostać szwaczką, kiedy masz w tych rączkach skarby, które dotknięciem palca stworzyć ci łatwo.
— A pani! nadtoś łaskawa.
— Nie! nie! zobaczysz! teraz ja cię nie puszczam, nie dam żyć w kątku! Będziesz, jak byłaś, heroiną naszych salonów, choćby w perkalowej sukience. Ja ci nie pozwolę żywą się zagrzebać... a Pyza pęknie ze złości.
Trudno w istocie zgadnąć, czy zacna pani Laura pomagać chciała sierocie przez miłość dla niej, czy przez nienawiść dla hrabiny. Ona sama analizy tego uczucia zmieszanego z dwóch dokonać by nie potrafiła. To tylko pewna, że najmocniejsze miała postanowienie swymi wpływami naprawić losu omyłkę i przywrócić Lenorze jej stanowisko w towarzystwie.
Wpadła, rozpatrując się ciekawie po kątach, do drugiego pokoiku, zobaczyła roboty porozpoczynane, izdebkę ubogą, ślady życia samotnego i pustelniczego, dzbanek z wodą, bułkę chleba i garnuszek od mleka, i fajerkę, na której grzała je sobie Lenora.
— O! tego nie ścierpimy — poczęła wołać gorąco — ty byś się tu głodem zamorzyła, gdy twoje talenta, twoja główka, twoja piękność, twoje wychowanie dają ci wszelką łatwość zdobyć sobie pozycję niezależną i świetną.
— Jak? — spytała Lenora.
— To moja rzecz! Jutro mieć będziesz uczennic, ile zechcesz, staniesz się lwicą... będą się dobijać o ciebie. Ja ci ręczę, ale musisz mnie słuchać.
— Siądź, kochana pani — odezwała się na to Lenora — i posłuchaj mnie z trochą cierpliwości. Ten świat, na który mnie ciągniesz, znam, bom na nim była, bom się wśród niego wychowała. Wiele na nim serc poczciwych, ale zepsutych więcej jeszcze. Co ja zyskam wpraszając się tam, gdzie właściwie prawa nie mam się znajdować? Pozostanę zawsze tam cudzą, zawsze gościem i czuć będę, żem z łaski przyjęta.
— Dlaczego — pośpiesznie zaprzeczyła Laura — w towarzystwie lepszym wychowanie jest wszystkim. Nikt ci pochodzenia za złe mieć nie będzie. Czasy nie po temu. Zresztą wszędzie potrafisz być sobą i na miejscu. Schodząc w te sfery, w których cię jeszcze mniej zrozumieją niż my, na dobrowolne narażasz się męczarnie; z nami możesz być narażona na walkę, ale któraż z nas żyje bez niej? I co znaczy walka, gdzie zwycięstwo pewne.
— Zostaw mnie pani w mojej izdebce — błagała Lenora.
— Zawsze, kiedy zechcesz wrócić do niej i pozostać w niej będziesz mogła — ofuknęła Laura — a dla fantazji ginąć z głodu byłoby niedarowanym samobójstwem. Bądź co bądź, jesteś u mnie dziś wieczorem na herbacie.
Lenora zadrżała i pobladła.
— A! pani! nie wymagaj!
— Co za tchórzostwo! nie pozwolę na to! nie mogę, nie powinnam. Musisz... i musisz grać, i będziesz wesoła, ażeby tym ludziom pokazać, że się bez nich doskonale obejść potrafisz.
— Tak mi już było spokojnie — dodała Lenora — po cóż?
— Po to, ażeby pokazać, że nie opłakujesz utraty położenia, bo je sobie sama wyrobić potrafisz.
Spojrzała na nią bystro, potem zaczęła ściskać, całować, szeptać, śmiać się, nie dozwoliła mówić, nie słuchała zarzutów i... zwyciężyła. Lenora zgodziła się ukazać u niej, chociaż nie łudziła się tym wcale, iż teraz na nowo wchodząc w świat, z którego pogardliwie wypchnięta została, wiele mieć może do zniesienia.
Zaledwie to przyrzeczenie od niej otrzymała Laura, wyściskawszy ją na nowo, już poprawiała szal i ubierała się, bo pilno jej było swoją herbatkę tak urządzić, aby jak najwięcej miała rozgłosu. Znano zręczność pani Laury w poprowadzeniu podobnych interesów; teraz już ściskając i umawiając się ostatecznie o godzinę, o strój (bo wszystko chciała sama rozporządzić), myślą była gdzie indziej i program swój wykończała.
Drzwi się zamknęły. Zara została sama i usiadła zamyślona, z bijącym sercem. Nie bez wpływu była na nią żywość Laury, jej męstwo i wymowa, mówiła sobie, że powinna walczyć i nie dać łatwego nieprzyjaciołom zwycięstwa; czerpała odwagę w poniżeniu chwilowym. Nie tyle pragnęła triumfu nad ludźmi, którzy ją pragnęli widzieć zabitą i odrzuconą, jak raczej usprawiedliwić swą przybraną matkę, na której pamięć spadało podejrzenie słabości śmiesznej lub dziwactwa.
— Stanie się wola Boża — rzekła w duchu — ale dla szczęścia mojego nie będzie żadną zdobyczą powrót do ludzi, między którymi a mną istnieje nieprzebyta nigdy granica. Sierota, Cyganka, lwicą będę dla nich, rodzajem ciekawego zwierzątka, które jak Munito, pomimo że zwierzę, umie rachować i zgaduje dni miesiąca.
Na te rozmysły smętne wszedł Zbigniew, z trwogą młodzieńca, który ubóstwianej istoty próg przestępuje. Biedny chłopak blady był, zmęczony, smutny także. Lenora spojrzała nań ze współczuciem, podała mu rękę i usiłowała przybrać weselszą twarz, aby go wywieść z tego wiekuistego kwilenia, do jakiego był nawykły przy matce.
— Byłeś pan zwiastunem nowej ery dla mnie — zawołała — pan mi dobrym sercem wyprorokowałeś powrót straconego fortepianu, a teraz nawet zwiastuję mu, że dziś jestem wieczorem na świetnej herbacie i... z pustelnicy na wietrznicę się przerabiam.
Zbigniew zbladł, nie uszło to jej oka.
— Dokądże? Kto...
Ale wśród rozpoczętego pytania zamilkł, pomiarkowawszy, iż się wydać może z uczuciem pewnej zazdrości, którego doznał, słysząc o zmianie życia i wyjściu z samotności. Zakochany nie wątpił, iż wszyscy w Lenorze kochać się muszą; gryzł się już tym, że uleci mu w strefy, do których on nie będzie miał przystępu.
Dom pani Laury był dobrze znany w Warszawie, nawet tym, co jak Zbigniew, ani do niego, ani do żadnego nie mieli przystępu. Wiedział on, że się tam najróżnorodniejsze, ale świetne i wybrane gromadziło towarzystwo, że obok arystokracji rodu, grosza, miała zaszczytne w nim miejsce arystokracja nauki, talentu i pracy. Obok tych świetnych gwiazd biedny Zygmunt sam sobie wydawał się pyłem i nicością.
Spojrzał słuchając tłumaczenia Lenory z tak błagającym o litość wejrzeniem, iż go zrozumiała.
W sercu jej było dlań wiele współczucia, przyjaźni, ale czy się zrodziło coś więcej nad nie do tej chwili, ani ona nie wiedziała, ani my odgadnąć możemy. Był to jej protegowany, jak druh i sługa... ale, jak Zbigniew nie śmiał nawet myślą sięgnąć do serca, tak ona nie spytała się nigdy siebie, czy mu je oddała. Coś braterskiego było w tym związku na pozór chłodnym, a silniejszym od wielu wybuchów płomiennych.
Po krótkiej rozmowie Zbigniewowi tak się smutno zrobiło, iż musiał ją pożegnać, aby pójść tę boleść w samotności przecierpieć.
Laura tymczasem biegała po znajomych, a że jej kalibru gosposiom zwykło się szczęścić, bo one fortunę za czuprynę chwytać umieją, spotykała tego dnia właśnie tych, których znaleźć pragnęła; nawijali się jej pożądani; zastała w domu swe znajome panie z obozu przeciwnego hrabiny i podintrygowała tak, że któraś z przyjaciółek podjęła się namówić hrabinę samą, by na herbatę (był to dzień zwykły przyjęcia pani Laury) przybyła.
Wcześnie uśmiechała się temu spotkaniu pani Laura. Wprawdzie miało ono zdecydować otwartą wojnę między Pyzą a nią, ale tę prędzej czy później rozpocząć i prowadzić stawało się koniecznym. Szło jej o to, aby męskiej młodzieży miała dosyć; trafiła na pana Zygmunta Haraburdę na wystawie obrazu jakiegoś, w ulicy zaprosiła pana Romana Junoszę Zarybskiego, jakiemuś kuzynkowi dalekiemu, który służył do szczególnych poleceń, kazała zwerbować jeszcze kilka gwiazd tegorocznego zodiaku. Zacierała ręce, śmiała się, biegała, dysponowała ciastka, słała po owoce, Stefcię pędzała po domu, aby nic do herbaty nie zabrakło, wcześnie nawet przysposobiła cygara dla mężczyzn, bo sama paliła, i u niej obok salonu był fumoir każdego wieczoru.
Wedle umowy Lenora przybyła wcześnie bardzo, aby uniknąć zbyt widocznego i kłopotliwego wchodzenia na salon. Pani Laura jeszcze się przystrajała i perfumowała przed zwierciadłem, gdyż niezmiernie była staranna około siebie i bardzo racjonalnie, tym troskliwsza się stawała, im okropniej brzydła. Słysząc nadchodzącą odwróciła się i krzyknęła z radości.
Lenora w istocie tego wieczoru była do oczarowania piękna, a urok, który ją otaczał, tym silniej działał, że cała postać, twarz, wyraz uderzały oryginalnym czymś, niewidzianym, odrębnym. Wśród stu można ją było wyróżnić, jakby innego świata dziecię... Rysy, oko, wejrzenie, płeć ciemna, włosy czarnosine, kibić giętka i sprężysta, odznaczały ją wśród północnych niezabudek. Malarz myślał o Judycie patrząc na nią... śniły się Włochy w jej oku... wschód z podaniami o boginiach nadgangesowych otaczał aureolą jej czoło... trudno było odgadnąć, kto ona, skąd, ale każdy czuł, że to gość z innego jakiegoś świata.
Mimo sieroctwa, mimo teraźniejszego odrzucenia energia i duma stanowiły wyraz tego oblicza brązowego. Chód miała królowej, wejrzenie nieulęknione. Ubrana w czarną suknię aksamitną, bez żadnych ozdób i błyskotek, wyglądała zachwycająco, jak diament w czarnej emalii oprawie.
— Poszaleją! wszystkim głowy pozawraca — zakrzyknęła Laura — a jakżeś się filozoficznie ubrała... bo filozofią to naszą strój do położenia i wypadku zastosować. Jesteś imponująca! Jesteś czarną perełką... prawdziwie...
Laura lubiła ściskać, uścisnęła więc gościa, potem poczęła szukać kluczów, chustki zgubionej, zawołała Stefcię, połajała służącego, rozlała wódkę kolońską, wywróciła krzesło — i wyszły do pustego salonu.
Ale razem prawie z ukazaniem się ich poczęli napływać goście: panie, panowie wchodzili jedni za drugimi, każdy stawał i każdego ta postać nowa, lub dawno niewidziana, uderzała. Gospodyni polityką było udawać, że Lenora jest tu jak w domu, i niby na nią nie zważać. Wiele z pań i wielu z panów przyszło z Perłą odnowić znajomość wcale grzecznie. Lenora siliła się, aby pozostać i okazać chłodną, niezmieszaną, naturalną, choć serce zrazu biło mocno.
Jakie było zdziwienie pana Zygmunta, gdy swą Rebekę czy Rachelę ujrzał niespodzianie w salonie i aksamicie, on, co ją widział raz pierwszy z dzbankiem wody w ręku? Jakie było zdumienie pana Romana Junoszy Zarybskiego, gdy ujrzał tu sąsiadkę z drugiego piętra i dawną znajomą?
Na ucho opowiadano sobie jej historię, a choć postać na młodzieńcu czyniła wrażenie, ostudziło go to, co usłyszał. Pan Roman nie mógł ani się zbliżyć, ani okazać zajęcia osobie, która herbu nie miała, a co gorzej, na którą padało podejrzenie, iż mogła być Żydówką lub Cyganką. W tym względzie bowiem różniły się zdania, oparte na charakterystyce fizjonomii, którą inni znawcy typów porównywali do najpiękniejszego ze sfinksów starożytnych.
Piękna Lenora, o której historii wiele osób wiedziało, a nieświadomych pośpiesznie z nią na ucho obeznawała gospodyni, robiła ogromne wrażenie... uwielbienia, politowania, współczucia, ciekawości. Artysta nie mógł się napatrzyć, ludzie, mierzący wartość człowieka jego salonową formą, nie mogli się wydziwić jej dystynkcji, obejściu się, francuszczyźnie i arystokratycznej rączce i nóżce. Pani Laura płomień tych uwielbień podsycała jak mogła i umiała, a posiadała w tych sprawach niepoślednią zręczność. W miarę zajęcia piękną Lenorą niechęć do hrabiny i jej rodziny rosła i potężniała. Ci nawet, co możeby z sierotą postąpili tak samo jak ona, oburzali się na nieludzkie obejście i krzywdę.
Wszystko to razem odbiło się w duszy wygnanki i otoczyło ją cieplejszą atmosferą, odżywiło. Choć nie słyszała nic, a oznaki sympatii były pełne umiarkowania i przyzwoitości, nie mogła nie odgadnąć usposobień ogólnych dla siebie. Jest coś w każdym z nas, co mu oznajmia mimo woli, czy go życzliwość lub niechęć otacza.
Proszono ją grać, usiadła natchniona, a że miała znakomity talent improwizatorski, poprzedziła jedną z pieśni bez słów Mendelssohna przegrywką, w której ukształcenie jej muzykalne powszechne wywołało podziwienie.
Grała potem Chopina, grała Schumanna i wszyscy słuchali przejęci i zdumieni.
— To znakomita artystka! — wołano w tłumie.
— Artystka to nic — szeptała pani Laura z kolei po uszach przyjaciółek i przyjaciół — ale ona jest poetką jak Deotyma, maluje jak Jericho Baumann, deklamuje jak Palińska i szyje jak najlepsza szwaczka, a pilnuje chorych jak siostra miłosierdzia. Nie dziwię się, że wojewodzina przepadała za nią, bo to istotnie istota fenomenalna.
— Jednakże właściwie — spytał z przyciskiem pan Roman Junosza Zarybski, który dla dystynkcji włożył sobie pince nez na nos — właściwie kto ona jest?
— Pan nie znasz tej historii?
— Owszem, pani, słyszałem koniec, ale dla wszystkich nas jest tajemnicą początek.
— Zdaje mi się — odparła wzdychając Laura — że ten i dla niej nawet jest zagadką... Nigdy od wojewodziny nic pewnego się o tym dowiedzieć nie było można, wiadomo tylko, że małym dzieckiem wzięta została na wychowanie.
— Rysy wschodnie! — zadecydował pan Roman.
— Tak! — przerwał Zygmunt Haraburda — ale wschód szeroki i typy obfite a różnorodne... a prawdziwie trudno powiedzieć, do jakiego ona należy.
— A! niech sobie będzie, czym chce — przerwała gospodyni — wiem, że to fenomen ze wszech względów.
Zapał dla sieroty był najmocniej podniecony, Lenora stała jeszcze otoczona wielbicielami płci obu przy fortepianie, gdy drzwi otworzyły się szeroko (i nie bez przyczyny), a przez nie wtoczyła się w kanarkowej atłasowej sukni hrabina.
Laura pośpieszyła uśmiechnięta z oznakami najżywszej radości naprzeciw niej. Triumfatorsko wsuwała się do salonu wielka pani, za nią syn w ubraniu nieposzlakowanej świeżości; ale o mało nie odrętwieli oboje, gdy wzrokiem zatoczywszy, postrzegli Lenorę, która się nawet nie zwróciła ku nim, koło osób wieńcem ją otaczających i postawę sieroty tak dumną, swobodną, wesołą, jak gdyby jeszcze żyła wojewodzina, a ona... spodziewała się być panią Alfredową!
Hrabina Pyza chwilę, mgnienie oka, zdawała się namyślać, spojrzeli na siebie z synem, zarumienili się oboje, ale cofnąć się, było to skompromitować się, potępić, okazać grubiaństwo... Wzrokiem nie bazyliszka, ale rozgniewanej gęsi rzuciła hrabina na Laurę, chociaż czuła, że jej nic wymawiać nie mogła, bo przyszła nieproszona, a potem zwolna posunęła się ku kanapie. Hrabina dla rozmiarów swych zwykle miejsce to zajmowała zawsze, które i dumie jej dogadzało, tym razem wszakże nie wiem, przypadkiem czy umyślnie, kanapa była zajęta i wąski fotel niski pozostał dla hrabiny, co ją samo już w najgorszy w świecie humor wprawić mogło. Im bardziej hrabina się zaperzała, tym Laura stawała się natarczywiej grzeczna, nadskakująca i udawała, że nic nie rozumie.
Alfred nakrochmalony, z zaciętymi ustami, całą strategię swą zasadził na tym, ażeby nie widzieć nic i nie słyszeć tego, co niemiłe być mogło. W tejże prawie chwili, jak na złość, ktoś z gości (bo Laura dworowała przy Pyzie, domęczając ją grzecznościami) poprosił o mazurek Chopina, fortepian się odezwał i mimo woli oczy na grającą zwrócić się musiały.
— Niech sobie hrabina wystawi moje zdziwienie — szepnęła okrutna Laura na ucho — gdy mi dziś na herbatę, bo to mój dzień, przybyła niespodzianie Lenorka! Tak to miło gospodyni domu mieć gościa, co muzyką i talentem wszystkich zajmuje.
Hrabina chrząknęła patrząc w drugą stronę.
— Ona jest nieoszacowana — kończyła gosposia — i nie dziwię się wojewodzinie, że do niej taką miała słabość. Moje towarzystwo, od czasu jak weszła, całe nią zajęte... otaczają, pytają... szczęśliwa, bo ma współczucie wszystkich.
Hrabinie zasychało w ustach, roztargniona, ledwie ostatnie dosłyszała wyrazy. A tu namówione panie z kolei przychodziły jej ciągle mówić o piękności Lenory, o jej talentach, o ułożeniu.
Że tego dnia nie dostała hrabina żółtaczki, winna to wątrobie, która za to jedno do muzeum się kwalifikowała.
Alfred był zimno zły, ale nauczony wytrzymywać przyzwoicie afronty doznane, udawał niedobrze wesołego, uśmiechał się i mówił o czym innym.
Roman, który miał zaszczyt być mu znany, a dobijał się honoru spoufalenia, zbliżył się, niedobrze świadomy okoliczności wszystkich, niezręcznie chwaląc przed nim Lenorę.
Hrabia ogłuchł zupełnie.
— Proszę hrabiego, my tu zakłady robimy o pochodzenie panny Zary. Czybyś hrabia nie mógł rozwiązać zagadki i objaśnić nas?
Alfred piorunująco popatrzył na pytającego i rzekł szydersko:
— Zdaje mi się, że Pan Bóg jeden wie słowo tej zagadki.
— Cudnie piękna! — wołano zewsząd.
— Ale jakże gra Chopina!
Rozumie się, że umiejętna gosposia chórem pochwał kierowała tak, by żadna z nich dla uszów hrabiny i jej syna stracona nie była.
Mama i on byliby natychmiast mieli się do odwrotu, przyzwoitość wszakże placu nieprzyjacielowi oddać nie pozwalała. Skinieniem ręki tak tłuściuchnej, że skinienie wydawało się, z dala patrzącym, groźbą podniesionego kułaka, hrabina powołała syna; ten schylił się jej do ucha, a ona szepnęła mu:
— Nous restons aussi longtemps que possible.
Alfred zrozumiał to.
W istocie postanowienie było rozpaczliwe, gdyż hrabina miała do wycierpienia tyle, iż nazajutrz prawie myślano o krwi puszczeniu, ale honor wychodzić nie dozwalał. Trzeba było wśród saloniku niezbyt wielkiego, wśród osób w większej części będących w spisku manewrować tak, ażeby się nie widziało, nie słuchało, nie zważało na świszczące nad uchem wystrzały.
Lice hrabiny mieniło się w najrozmaitsze kameleońskie tony, białe, żółte, różowe, sine, oczy chwilami zdawały się krwią nabiegać, ręce z wachlarzem trzęsły konwulsyjnie, ale dobry żołnierz dotrwać musi na stanowisku. Alfred dosyć zręcznie zakrywał matkę i grał obojętnego, ale jedną rękawiczkę podarł i butem na posadzce wyświdrował znak niezgluzowany.
Lenora nie widziała niby hrabiny i jej syna, a przynajmniej jakby ich nie znała wcale, postępowała sobie bez przesady, ze swobodą zupełną. Mówiła, śmiała się, siadała do fortepianu i wstawała, nie spoglądała na tych państwa... i jedyną może oznaką nieuniknionego wzruszenia było nieco gorączkowe ożywienie, nieco podniecona żywość.
Oczy wszystkich widzów tej sceny niemej, która niby niedostrzeżona być miała dla świadków, zwracały się z niewysłowionym zajęciem to na heroinę, to na jej prześladowców, stojących pod pręgierzem. Hrabina chciała się śmiać, a mało nie płakała; w duchu powtarzała sobie ciągle jak litanię:
— Jeśli jej daruję, niech zginę... to był spisek... ja jej dam! Ja jej dam!
Ale jak było dowieść spisku tam, gdzie zaproszenia nie było?
Pani Laura rolę swoją zupełnie niewinnej gospodyni odegrała ze zdolnością nadzwyczajną, zdawała się dziecięcej naiwności i dobroci. Z polityki jej wypadało jak najmniej znów zbliżać się do Lenory... przemówiła do niej zaledwie... za to około hrabiny kręciła się, pod stos, na którym płonęła, podrzucając głownie.
Były na tym wieczorze osoby, którym się on wydał krótki jak mgnienie oka, i inne, dla których był wiekowo długi... ale nareszcie najgoręcej zajmujący się tym widowiskiem, spojrzawszy na zegarki zrozumieli, że godzina odwrotu się zbliża. Nikt nie chciał wychodzić pierwszy, spektatorowie czekali jakiegoś końca, nie chcieli stracić nic z dramatu, który jutro mógł być opowiadany po stolicy.
Hrabina dosiadywała uparcie, Lenora nie myślała o wyjściu, wdawszy się w bardzo ożywioną rozmowę, panie to brały za chustki, to zwolna je rzucały, w nadziei, że ktoś je wyprzedzi. Niektórzy z mężczyzn, oczarowani przez Lenorę, zapomnieli o czasu rozmiarach.
W liczbie tych, na których rzuciła mimowolnie urok, był i Roman, i Zygmunt... to nic jeszcze, ale co najdziwniej był prawdziwy hrabia, jeden z najmajętniejszych panów i jeden z najświetniej wychowanych ludzi, hrabia Henryk, pospolicie lordem zwany. Młodość, spędzona w Londynie, fizjonomia a l‘anglaise, cześć dla instytucyj w Brytanii, pewna sztywność, właściwa dzieciom Albionu, słusznie mu ten przydomek zjednały.
Lord Henryk był pięknym bardzo, choć nieco na pozór za pedancko zimnym młodzieńcem; miał wszystkie wady prototypu, wiele jego przymiotów, a z polskich tradycji wielką tylko charakteru szlachetność i głębokie przekonanie, że należał z łaski Bożej do naznaczonych narodowi wodzów i mistrzów.
Widać w nim było, że się czuł uciosany z tego materiału, z którego królów dawniej robiono.
Znany z tej wyłączności swej lord, że rzadko do... nieurodzonych mówić nawet raczył, zdziwił wszystkich swym zajęciem się sierotą. Naprzód przez pół wieczoru stał w kole otaczającym ją, z palcem w kieszeni od kamizelki, z oczyma wlepionymi w boginię, nie mówiąc ani słóweczka. Słuchał. Ci, co go znali, dziwili się wytrwałości na stanowisku, nie milczeniu, bo lord rzadko mówił i ożywiał się, ale rzadziej jeszcze przedmiot jaki uznawał godnym tak długiego i wytrwałego badania; kilka razy ktoś do niego coś zagadał, potrząsał tylko głową, nie odpowiadając nic — słuchał. Trwało to dobrą godzinę. Jeśli grupa, w której była Lenora, przesunęła się nieco na inne miejsce, jeśli ona się przeszła, lord posuwał się za nią, stawał z palcem w kamizelce i jak posąg nieruchomy — słuchał. Po niejakim czasie krokiem statuy komandora w Don Juanie posunął się do Laury i pochylił się nieco ku niej.
— Pani mnie zechce zaprezentować pannie Lenorze Zara.
— O! z największą przyjemnością.
Sierota mówiła z dwiema panienkami o czymś obojętnym, gdy wobec wszystkich nader uroczyście został jej przedstawiony lord. Obyczajem swym, nie kłaniając się, schylił tylko głowę, podniósł ją i jako urzędownie już znajomy, rozpoczął rozmowę od zapytania, czy umie po angielsku.
Lenora, która miała guwernantkę Angielkę, mówiła tym językiem z łatwością; lord rozpoczął więc z wielką przyjemnością najczystszą angielszczyzną rozmowę swobodną i poważną. Poczęli chodzić po salonie wobec świadków i mówili tak z sobą dobrą godzinę. Wywarło to wrażenie niezmierne, bo lord rzadko z paniami mówić raczył, a długiej z jedną z nich pogadanki nie przypominano sobie. Przy tym na twarzy jego malowało się takie rozpromienienie i zadowolenie, jakby dopiero teraz znalazł to, czego całe życie szukał.
Ta scena dobiła hrabinę i Alfreda. Alfred miał cześć wielką dla lorda, hrabina, nienawidząc jego rodziny, zmuszona była ją szanować... słabo się jej zrobiło... wstała. Alfred chwycił kapelusz. Laura odprowadziła ich do progu sieni, śmiejąc się, żartując, dziękując, trzpiocąc, choć pochód ten był prawdziwym konduktem. Szanowna Pyza wyszła tak straszliwie zmęczona odbytym męczeństwem, że w powozie syn zrazu o nią był niespokojny... słowa przemówić nie mogła.
W salonie rozmowa z lordem przedłużała się.
— Dlaczego pani tak mało bywasz w towarzystwach? Ja ją tu pierwszy raz spotykam — rzekł Anglik.
— Czy hrabia wiesz, kto ja jestem? — spytała śmiało Lenora. — Powiedziano moje nazwisko, ale ono nic nie mówi. Mój los mnie tłumaczy. Należę do tych istot declassées, które powierzchownie należą do świata waszego, a w istocie są wydziedziczone i obce wszystkim. Jestem sierotą, pochodzenie moje nieznane. Wśród towarzystwa, jak dzisiejsze, goszczę przypadkiem, jak ptak burzą zagnany... jutro odlecieć potrzeba.
— To szkoda — westchnął lord — nie ma arystokratyczniejszego narodu nad angielski... w nim arystokracja jest, można rzec, instytucją narodową, a przecież tam wyjątkowe istoty, jak pani, mają prawo do największych dystynkcji.
— Dziękuję hrabiemu, ale ja się nie czuję wyjątkiem, raczej bardzo pospolitym stworzeniem, któremu nieszczęście dało siły. Opatrzność zsyła je odrzuconym, aby się czym bronić mieli.
Lord westchnął, popatrzył.
— Wiesz pani — rzekł — ja jestem śmiesznie otwarty, proszę to policzyć na karb ekscentryczności narodu, którego jestem wychowańcem; z tą otwartością nieco dziwną muszę jej wyznać, że od pobytu w Anglii nie spotkałem tu nikogo, czyja by rozmowa większą mi sprawiła przyjemność; przepraszam, jeślim znudził... ale gdzież panią spotkać można?
Lenora pobladła, stanęła.
— Rzadko gdzie — rzekła — nie bywam prawie nigdzie. Od śmierci wojewodziny jestem pustelnicą.
Lord się skłonił, tym samym krokiem, którym chodził po salonie, poszedł do gospodyni i siadł przy niej.
— Skądże pani ten fenomen wydobyła? — rzekł bawiąc się rzemykiem, który mu służył za dewizkę od zegarka.
— A prawda, że fenomen! — uszczęśliwiona zawołała Laura. — To moja najdroższa sierotka. A prawda, że śliczna, że miła, że utalentowana?
— Co za takt! Co za przedziwna maniera... jaka powaga — rzekł lord. — Ale godziż się, by osoba tak znakomita, zakopana marniała?
Laura popatrzyła nań z uśmiechem.
— Wystawże sobie, hrabio, że z tą znakomitą, jak ją słusznie zowiesz, osobą hrabina i jej syn obeszli się jak najnielitościwiej po śmierci opiekunki, że ją pozbawili legatu... wypchnęli z domu, choć staruszka ją była zaręczyła z Alfredem. Teraz żyje z pracy rąk...
Lord ruszył ramionami. Wyrwało mu się:
— Shocking.
— Żeby nie ja... ale nie chcę się chwalić — dokończyła Laura. — Dowiedziałam się o mieszkaniu, wyrwałam ją gwałtem z niego, przyznam się, żem bardzo rada, iż los sprowadził tu za karę hrabinę, aby była świadkiem jej triumfu.
— Bardzo znakomita osoba! — powtarzał lord — bardzo dystyngowana, mogłaby śmiało na salonach królowej Wiktorii figurować. Dziwne są losy ludzi... a tyle naszych panien... No...
Wstał, podał rękę gospodyni i zwolna, skłoniwszy się po drodze z wielkim uszanowaniem Lenorze, która mu dosyć chłodno ukłon oddała, odszedł.
Laura poleciała do swojej Perełki.
— Kochanie! podbiłaś prowincję, która jeszcze nigdy podbita nie była... triumfuj... ale mnie podziękuj. Hrabina dostanie febry lub żółtaczki... a ty! ha? któż wie...
I uścisnęła ją najczulej.