Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Najazd Dżungli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Druga księga dżungli
Wydawca Wydawnictwo „Mewa”
Data wyd. 1947
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Jungle Book Two
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAJAZD DŻUNGLI

Zaduśmy ich, skrępujmy w bujnych łodyg pęta,
o kwiaty i chwasty i zioła!
Niech głos ludzki, ich widok i woń ich przeklęta
w pamięci nam zatrą się zgoła!
Na ołtarzach leżący popiół gęsty, czarny
niech w świecie wichura rozproszy;
na polach niezasianych niech się lęgną sarny
i nikt już ich odtąd nie spłoszy —
I niech nikt już nie mieszka wśród gruzów i zwalisk
w tej głuchej, zapadłej pustoszy!


Kto czytał opowiadania, zawarte w pierwszej Księdze Dżungli, przypomni sobie niezawodnie, jak to Mowgli, przytwierdziwszy skórę Shere Khana do Skały Narady, oznajmił niedobitkom wilczej gromady seeoneńskiej, że odtąd będzie polował w kniei samopas — i jak cztery szczenięta Ojca-Wilka i Matki-Wilczycy oświadczyły, że będą wiernie towarzyszyły mu w łowach. Ale niełatwo to przychodzi zmienić od razu tryb życia — szczególnie w puszczy. Przeto Mowgli, gdy mu się powiodło rozpędzić niesforną gromadę, przede wszystkim udał się do ojczystej jaskini i przespał tam całą dobę.
Wyspawszy się, jął opowiadać Ojcu Wilkowi i Matce Wilczycy wszystkie przygody, jakich zaznał pomiędzy ludźmi. Słuchali go oboje bardzo uważnie, starając się wszystko zrozumieć. Gdy zaś począł w blaskach wschodzącego słońca migotać klingą myśliwskiego noża — tego samego, którym wypatroszył Shere Khana — przyznali mu, że nauczył się przecie czegoś pożytecznego. Następnie przyszła kolej na Szarego Brata i Akelę, by opowiedzieli o swym pościgu za bawołami w wąwozie. Baloo wygramolił się na sam szczyt góry, by posłuchać całej opowieści, a Bagheera gładziła się po puszystej sierści, uradowana sprawnością, jaką okazał Mowgli w owej walce.
Słońce już dawno wstało, atoli nikt nie zabierał się do spania. Matka Wilczyca raz po raz wznosiła łeb w górę i z rozkoszą wciągała w nozdrza cuch skóry tygrysiej, nadlatujący z wiatrem od Skały Narad.
— Ale gdyby nie Akela i obecny tu Szary Brat, nie dokazałbym niczego! — rzekł Mowgli na zakończenie swej opowieści. — Ach, matko, matko! Gdybyś ty widziała jak siwe buhaje gnały przez wąwóz... i jak gracko wpadły przez wrota do wsi wówczas, gdy ludzka gromada obrzuciła mnie kamieniami!
— Cieszę się, żem tego nie widziała — odpowiedziała chłodno Wilczyca. — Nie mam zwyczaju pozwalać, by moje dzieci odpędzano precz, niby bandę szakalów! Ja bym nie omieszkała odpłacić się należycie za to ludzkiej gromadzie; oszczędziłabym tylko tę kobietę, która karmiła cię mlekiem. Tak! tylko ją jedną pozostawiłabym przy życiu!
— Cicho, cicho, Raksha! — odezwał się Ojciec Wilk tonem niedbałym — nasz żabuś powrócił do nas... tak mądry, że własny jego ojciec musi lizać jego stopy! Cóż wobec tego znaczy parę sińców na głowie? Dałabyś spokój ludziom!
A Baloo i Bagheera zawtórzyli:
— Dałabyś ludziom spokój!
Mowgli, przytuliwszy głowę do boku Matki-Wilczycy, uśmiechnął się z zadowoleniem i oświadczył, że nie chce odtąd widzieć ludzi, słyszeć o nich, ani czuć ich zapachu.
— Ale co będzie, Braciszku, jeżeli ludzie nie zechcą zostawić cię w spokoju? — zagadnął Akela, nadstawiając jedno ucho.
— Nas jest pięciu! — warknął Szary Brat, rozglądając się po towarzyszach, po czym kłapnął głośno zębami.
— My też możemy przyłączyć się do łowów! — rzekła pantera Bagheera i śmignęła z lekka ogonem, patrząc porozumiewawczo na Baloo. — Ale czemuż mamy sobie teraz zaprzątać głowy człowiekiem, Akelo?
— Owszem, jest powód — odpowiedział Wilk-Samotnik. — Gdy rozwiesiliśmy na skale skórę tego żółtego rozbójnika, pobiegłem przebytym już szlakiem w stronę wsi, zacierając kierunek śladów, zbaczając to w prawo, to w lewo, to wreszcie tarzając się po ziemi, by zbić ludzi z tropu, w razie, gdyby zamierzali nas ścigać. Gdy już tak splątałem tor naszego biegu, że sam nie potrafiłbym go rozeznać, nagle spośród drzew cichym lotem wyfrunął nietoperz Mang i zawisłszy tuż nad mą głową, oznajmił: „W wiosce, ludzkiej, skąd wygnano Szczenię Ludzkie, słychać pobrzęk i gwar donośny, niby w gnieździe szerszeni!“
— Widać, że wrzuciłem spory kamień do tego gniazda! — zaśmiał się Mowgli, który nieraz zabawiał się wrzucaniem dojrzałych owoców papawy do gniazd szerszeni, po czym, ma się rozumieć, drałował zawsze, co sił w nogach w stronę najbliższego jeziorka, gdzie żądliste owady nie mogły mu już nic zrobić.
— Zapytałem Manga, czy co widział. Odpowiedział mi, że Czerwone Kwiecie zakwitło u wrót wioski, a wokół niego zasiedli ludzie ze strzelbami. Otóż miałem sposobność przekonać się na własnej skórze — (to mówiąc, Akela przyjrzał się zastarzałym bliznom na bokach i grzbiecie) że strzelby ludziom nie służą do zabawy. A teraz właśnie, gdy z tobą wiodę rozmowę, Braciszku, pewien człowiek szuka naszego tropu, być może nawet, że nań natrafił.
— W jakimże celu? Przecież ludzie wygnali mnie od siebie. Czegóż jeszcze im ode mnie potrzeba? — zapytał Mowgli z gniewem.
— Jesteś przecie człowiekiem, Braciszku! — odparł Akela. — Jakoż my, wolni łowcy, mamy ci tłumaczyć, co czynią twoi bracia i z jakiej przyczyny?
Ledwo starczyło mu czasu, by podnieść łapę i uchronić ją przed ostrzem noża, który, przeciąwszy powietrze, zarył się głęboko w ziemię. Ruch, który wykonał był Mowgli, uszedłby baczności człowieka, atoli Akela nie był człowiekiem, lecz wilkiem; wszak nawet pies, który bardzo się już odrodził od swego pradziada, dzikiego wilka, potrafi zbudzić się z najgłębszego snu, gdy nadjeżdża wóz, i uskoczyć bez szwanku w porę przed mogącymi go stratować kołami.
— Na przyszły raz pamiętaj, że nie wolno jednym tchem mówić o mnie i o ludzkiej hałastrze! — rzekł Mowgli, chowając spokojnie nóż do pochwy.
— Fiu-u! To ci ostry kieł! — rzekł Akela, obwąchując ślad noża w ziemi. — Powiem ci jednak, Braciszku, że pożycie z ludźmi źle wpłynęło na sprawność twego wzroku. Przez ten czas, gdyś ty na mnie się zamierzał, ja bym już dawno zabił kozła!
Bagheera zerwała się na równe nogi, zadarła łeb w górę i jęła węszyć, prężąc się każdą krzywizną swego ciała. Szary Brat poszedł w lot za jej przykładem, stając nieco na lewo od niej celem lepszego rozpoznania wiatru, ciągnącego z prawej strony, jednocześnie zaś Akela pomknął pięćdziesiąt sążni pod wiatr i przypadł do ziemi, również prężąc się na całym ciele. Mowgli patrzył na nich z zazdrością. Umiał węszyć, jak mało kto z ludzi, jednakże nigdy nie udało mu się zdobyć subtelnej wrażliwości węchu, jaką odznaczają się zwierzęta puszczy, zresztą trzy miesiące pobytu w kurnej chacie wiejskiej oddziałały nań pod tym względem nader niekorzystnie. Mimo wszystko poślinił palec, potarł nim koniec nosa i stanął prosto, by chwycić górny cuch, który, choć najsłabszy, jest przecie najpewniejszy.
— Człowiek! — warknął Akela, przysiadając na tylnych łapach.
— Buldeo! — dodał Mowgli, kładąc się na ziemi. — Idzie w trop za nami... Patrz, tam słońce odbłysło od jego strzelby!
Był to zaledwie jeden błysk mosiężnych sworzni starego towerskiego muszkietu — błysk, który trwał bodajże ćwierć sekundy, atoli w dżungli nigdy nic nie błyska się w sposób podobny — chyba, że po niebie pędzą gromowe chmury; wówczas istotnie lada okruch miki, najmniejsza kałuża wody, a nawet co gładsze liście błyskają z dala, jak telegraf świetlny. Atoli ów dzień był bezchmurny i spokojny.
— Wiedziałem, że ludzie puszczą się za nami w pościg! — zawołał Akela z tryumfem. — Nie darmo byłem Hersztem Gromady!
Cztery wilczęta nie odpowiedziały nic na to, tylko na brzuchach czołgały się ze wzgórza i zaszyły się w gąszcz krzaków.
— Dokąd idziecie... tak bez słowa? — zahukał na nich Mowgli.
— Pst! Nim nadejdzie południe, przytaszczymy tu jego czaszkę! — odpowiedział Szary Brat.
— Wracać! — krzyknął Mowgli. — Wracać i czekać! Człowiek nie zjada ludzi!
— A któż to był przed chwilą wilkiem? Kto dobył na mnie noża za to, iżem go uważał za człowieka? — zaśmiał się Akela, gdy czwórka wilcząt zawróciła z drogi, acz z wielką niechęcią, i układła się w ordynku obok Mowgliego.
— Czyż mam się wam tłumaczyć z wszystkiego, co mam ochotę uczynić? — burknął Mowgli z wściekłością w głosie.
— To człowiek! Tak przemawia człowiek! — mruknęła Bagheera pod wąsem. — W ten właśnie sposób rozmawiali ludzie koło klatek zwierzyńca królewskiego w Oodeypore. My, starzy obywatele dżungli, wiemy, że człowiek jest ze wszech istot najmędrszy... choć sądząc z tego, co słyszymy, moglibyśmy go uważać za najgłupszą istotę pod słońcem.
I podniósłszy głos, dodała:
— Tym razem ludzkie szczenię ma słuszność. Ludzie polują gromadnie. Zabijanie jednego, dopóki nie wiemy, co inni zamierzają uczynić, to niedobry sposób polowania. Chodźmy zobaczyć, jakie zamiary ma względem nas ten człowiek.
— Nie pójdziemy! — zawarczał Szary Brat. — Poluj w pojedynkę, Mały Bracie! My wiemy, jakie są nasze zamiary! Teraz można by w sam raz przynieść czaszkę tego nędznika!
Mowgli spoglądał kolejno to na jednego, to na drugiego ze swych przyjaciół; pierś mu falowała, a oczy napełnione były łzami. Postąpił naprzód i przyklęknąwszy na jedno kolano, przemówił:
— Więc ja nie wiem, jakie są moje zamiary? Spójrzcie na mnie!
Zwierzęta z nieukrywaną niechęcią posłuchały rozkazu; ilekroć odwróciły głowy, Mowgli natychmiast przywoływał je ponownie i wpatrywał się w nie uporczywie, aż im się w końcu sierść zjeżyła ze strachu i poczęły drżeć na całym ciele.
— A teraz kto z nas pięciu będzie wodzem? — zapytał Mowgli.
— Ty, ty, Mały Bracie! — odrzekł Szary Brat, liżąc stopy Mowgliego.
— A więc za mną! — zakomenderował Mowgli, a cała czwórka ruszyła za nim potulnie, podkuliwszy ogony.
— To są skutki obcowania z ludzką gromadą! — zauważyła Bagheera, wlokąc się za nimi. — Ej, Baloo, jest-ci w puszczy rzecz niejedna, o jakiej się nie śniło Prawom Dżungli!
Stary miś nie odrzekł nic, ale co myślał, to myślał...
Mowgli przedzierał się bezszelestnie przez knieję, zmierzając boczkiem ku ścieżce, którą szedł Buldeo. Niebawem, rozchyliwszy krzaki, ujrzał starego myśliwca z muszkietem na ramieniu, biegnącego truchcikiem wzdłuż śladu sprzed dwóch dni.
Przypominacie sobie zapewne, że Mowgli uciekł był od wioski, dźwigając na plecach ciężką skórę, zdartą z Shere Khana, a za nim pomknął Szary Brat i Akela; ślady ich, jak łatwo zgadnąć, uwydatniały się na ziemi bardzo wyraziście. Postępując z tropu w trop Buldeo dotarł do miejsca, gdzie, jak wiadomo, Akela, zawróciwszy z drogi, pozacierał poza sobą i poplątał wszystkie ślady. Usiadł tu stary strzelec, chrząknął, burknął coś pod nosem i jął bacznie rozglądać się na wszystkie strony, by rozplątać ową gmatwaninę — a przecie każdej chwili mógł rzutem kamienia dosięgnąć tych, którzy nie spuszczali go z oka. Nikt nie potrafi sprawiać się tak cicho, jak wilk, gdy nie chce, by go posłyszano — a Mowgli, choć wedle zdania wilków poruszał się bardzo niezgrabnie, przecie umiał przemykać się jako cień niepostrzeżenie. Otoczyli starego wygę, jak stadko delfinów opasuje statek, pędzący całą siłą pary — i gawędzili przy tym niefrasobliwie, gdyż mowa wilcza zaczyna się poniżej skali głosów, uchwytnych dla niewprawnego ludzkiego ucha. Przeciwległym punktem tej skali jest gwizd nietoperza Manga, tak wysoki, że większość ludzi nie słyszy go wcale. Od tego tonu w górę rozpoczynają się wszelkie rozmowy ptaków i owadów.
— Hej, tu można się lepiej ubawić, niż na polowaniu! — rzekł Szary Brat, gdy Buldeo schylał się, oglądał bacznie ślady, sapał i mruczał coś gniewnie. — Ten człowiek wygląda jak warchlak, zbłąkany w kniei nad rzeką. Cóż on tak wygaduje pod nosem?
Mowgli jął tłumaczyć słowa ludzkie na język wilczy.
— On mówi, że chyba całe stada wilków hasały koło mnie... Mówi, że takiego śladu jeszcze nie widział nigdy w życiu... Mówi, że już się zmęczył...
— Wypocznie sobie, zanim natrafi na właściwy trop — rzekła chłodnym głosem Bagheera, prześlizgując się koło pnia i przyłączając się do tej gry w ciuciubabkę, w jaką zabawiały się wilczęta. — No, i cóż porabia ta chuda istota?
— Połyka dym, albo go wypuszcza ustami. Ludzie zawsze tak się zabawiają — odpowiedział Mowgli.
Czatownicy poczęli przyglądać się strzelcowi, który tymczasem nabił huqa[1] tytoniem, zapalił i począł z niej pykać. Zapamiętali sobie dobrze zapach tytoniu, by w razie czego móc rozpoznać Buldea nawet w najczarniejszych mrokach nocnych.
Niebawem pojawiła się na ścieżce gromadka węglarzy. Zatrzymali się, rzecz oczywista, by pogawędzić z Buldeo, którego sława myśliwska rozbrzmiewała co najmniej na dwadzieścia mil wokoło. Usiedli i zapalili fajki, zasię Bagheera i towarzysze podeszli bliżej, by przyjrzeć się lepiej Buldeowi, który tymczasem jął opowiadać od samego początku historię o diablątku Mowglim, nie szczędząc przy tym nowych dodatków i upiększeń. Opowiedział więc, jak to w rzeczy samej on, Buldeo, zabił Shere Khana; jak Mowgli zmienił się w wilka i walczył z nim przez całe pół dnia, po czym przybrał z powrotem postać chłopca i zaczarował mu strzelbę myśliwską tak, iż kula poszła w bok i trafiła jednego z bawołów Buldeowych; jak to wreszcie mieszkańcy wioski, wiedząc, iż Buldeo jest najlepszym strzelcem w Seeonee, wysłali go, by zabił owo diablątko, przy czym uwięzili, jako zakładników, Messuę i jej męża, którzy byli niewątpliwie rodzicami tego piekielnika. Zamknięto oboje w ich własnej chałupie i właśnie miano ich poddać męczarniom, by wymusić od nich zeznanie, iż są czarownikami, po czym czekała ich śmierć na stosie.
— Kiedyż to nastąpi? — zapytali węglarze, gdyż mieli wielką ochotę być świadkami tego obrzędu.
Buldeo odpowiedział, że nic nie stanie się przed jego powrotem, gdyż wieśniacy domagali się, by on wpierw zgładził chłopca; dopiero wtedy bowiem będą mogli rozprawić się z Messuą i jej mężem, oraz podzielić między siebie ich grunta i bawoły... a wspomnieć się godzi, że mąż Messui miał niezgorsze stado bydła. Tępienie czarowników, jak mniemał Buldeo, było rzeczą chwalebną, a już chyba nie było gorszych czarowników nad tych, którzy wywołali wilka z lasa — i chowali go u siebie.
— Hm! — rzekli węglarze. — Ale co to będzie, kiej o tym posłyszą Anglikowie? Dyć te Angliki, jak o nich opowiadano, to istne waryjaty, co porządnym ludziskom nie pozwalają w spokoju ducha mordować czarowników.
— Ee! — lekceważąco odpowiedział Buldeo. — Jest na to sposób! Wójt pójdzie do władzy i zrobi doniesienie, że Messua i jej mąż zmarli wskutek ukąszenia żmii. To wszystko już przewidziano... teraz pozostało tylko zabić tego wilkołaka. Widzieliśta może kiedy takie dziwo?
Węglarze rozejrzeli się bojaźliwie wokoło, i dziękowali niebiosom, że nie spotkali się nigdy z wilkołakiem; nie mieli jednak najmniejszej wątpliwości, że jeżeli kto, to Buldeo potrafi go wytropić. Słońce już nachyliło się ku zachodowi, więc węglarze wstali, gdyż mieli ochotę pójść do wioski i obaczyć straszną czarownicę. Słysząc to, Buldeo oświadczył, że choć uważa za swą powinność zabicie diablątka, to jednak nie może pozwolić na to, by garstka ludzi bezbronnych wędrowała bez jego osłony przez puszczę, gdzie każdej chwili może przed nimi pojawić się upiorny wilkołak; zdecydował się przeto im towarzyszyć, a gdyby ów czarci syn zaszedł im drogę — ho! ho! — wówczas on, Buldeo, najlepszy strzelec w Seeonee, będzie wiedział, jak sobie z nim poradzić!... wszak otrzymał od bramina amulet, zabezpieczający go najzupełniej przed mocą złych uroków.
— Co on gada?... co on gada? — dopytywały się wilki co chwilę. Mowgli tłumaczył im słowo za słowem, póki nie doszedł do opowieści o czarownikach; ponieważ nie bardzo ją rozumiał, więc poprzestał na oznajmieniu, że ów mężczyzna i kobieta, którzy byli dla niego tak dobrzy, znajdują się w pułapce.
— Więc ludzie zastawiają pułapki i na ludzi? — zapytał Szary Brat.
— On tak opowiada. Nie mogę się w tym wszystkim połapać. Oni chyba wszyscy poszaleli... Nie wiem, co Messua i jej mąż mają wspólnego ze mną, że ich wtrącono do pułapki... i czemu to oni tyle bają o Czerwonym Kwieciu.[2] Muszę przyjrzeć się temu osobiście. Cokolwiek zamierzają uczynić z Messuą, nie uczynią tego, póki Buldeo nie wróci. A więc...
Tu Mowgli zamyślił się głęboko, przebierając palcami po rękojeści noża. Tymczasem Buldeo i węglarze ustawili się gęsiego i raźnym krokiem ruszyli w stronę wioski.
— Pójdę, co żywo, tam, gdzie mieszka ludzka gromada! — odezwał się na koniec Mowgli.
— A co będzie z nimi? — zapytał Szary Brat, patrząc łapczywym wzrokiem na brunatne plecy węglarzy.
Zaśpiewaj im „czas do domu, czas!“ — zaśmiał się Mowgli. — Nie chciałbym, by stanęli u wrót wioski jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu. Czy potrafisz opóźnić ich przybycie?
Szary Brat pogardliwie wyszczerzył zęby.
— E, wielka mi sztuka! Potrafię wodzić ich w kółko, jak uwiązane kozy! Przecie znam się na ludziach...
— Nie wymagam tego, byś tak z nimi tańczył, jak wilk z kozą. Śpiewaj im tylko, ot tak troszkę, żeby się im nie cniło w drodze — ale, proszę cię, Szary Bracie, nie dobieraj nuty zbyt czułej. Ty, Bagheero, idź też z nimi i wtóruj im w tej pieśni. Gdy się ściemni zupełnie, spotkamy się przy wiosce... Szary Brat będzie wiedział, w którym miejscu...
— Ej, to prawdziwa mordęga takie łowy! Łaźże, bestyjo, z tropu na trop, dla jakiegoś tam ludzkiego szczenięcia! Kiedyż się wyśpię! — mamrotała Bagheera poziewując, ale oczy świadczyły, że jest zachwycona zabawą. — Słyszane rzeczy! Mam przyśpiewywać do marszu golasom, ludziom! Ale nie zawadzi spróbować!
Zniżyła głowę, by głos mógł popłynąć swobodnie i długo, przeciągle, zawyła hasło „Pomyślnych łowów!“ — owo hasło godziny północnej, które brzmi najstraszliwiej, gdy się odezwie w porę przedwieczorną. Mowgli, pomykający chyżo przez dżunglę, śmiał się do rozpuku, słysząc za sobą owo pienie, co rozległo się pogrzmotem echa, spotężniało, potem jęło słabnąć, aż skonało, zamknięte przytłumionym skowytem. Widział, jak węglarze zbili się w gromadkę — jak lufa Buldeowego muszkietu kręciła się na wszystkie strony, niby liść bananu. A oto już Szary Brat zagrał groźną pobudkę myśliwską Ya — la — hi! Ya — la — ha! — używaną w czasie polowania na antylopy, gdy wilcze stado pędzi przed sobą siwą samicę nilghai.[3] Zew ten biegł kędyś z daleka, jakby z samych krańców świata, i coraz to się zbliżał, zbliżał i zbliżał, aż zakończył się przeraźliwym wrzaskiem, urwanym z nagła, jakby zdławionym. Odpowiedziały mu trzy inne głosy — tak donośnie, iż nawet sam Mowgli gotów był przysiąc, że słyszy zespół całej wilczej gromady — a nagle wszystkie wraz zanuciły wspaniały Hejnał Dżungli, nie szczędząc wszelkich wywijasów, fanfar i ozdobników, na jakie tylko zdobyć się może przepastna gardziel stadnego wilczura. Poniżej podajemy nakreślony odręcznie tekst słowny owej pieśni; zamykając oczy na usterki opracowania, wyobraźcie sobie, jak straszliwie brzmieć muszą te zwrotki, gdy zakłócą popołudniową drzemkę kniei:

Jeszcze ot przed godziną, gdyśmy szli tą równiną,
nie majaczył na ziemi cień mgławy;
teraz cieniów gromada w ślad za nami się skrada,
a my do dom wracamy z wyprawy.
W cichym rannym pomroku już widoczne są oku
kępy krzewów, zrąb skał, drzew korony —
więc podnieśmy wołanie: Czas już spocząć każdemu,
kto przestrzega Praw Dżungli zielonej!

Teraz nocni włóczędzy w gąszcz się kryją czym prędzej,
nie chcą skóry narażać i rogów;
teraz chyłkiem i milczkiem lampart z dzikiem i wilczkiem
powracają do jam i barłogów.
Już po roli, po łęgu idą woły w zaprzęgu:
do roboty je ludzie zaprzęgli!
Zorza — blada, nieśmiała — blaskiem krwawym już pała,
jako Kwiecie Czerwone wśród węgli.

Hej, kto żyw! w legowiska! Bo już słońce rozbłyska
ponad trawą szumiącą i bujną;
przez trzcin młodych łan gęsty ciągną szmery i chrzęsty,
jakby straż tam odprawiał ktoś czujną.
Blask nas razi, co dnieje — a więc, biegnąc przez knieję,
mrużym ślepia, by widzieć z daleka;
a na niebie złowieszczo dzikie kaczki gdzieś wrzeszczą:
„Dzień już nastał — czas władzy człowieka!“

Na ścieżynach już do cna wyschła rosa ta nocna,
ode której grzbiet cały nam wilgnął;
a tam, kędyśmy pili, pełno błota w tej chwili —
i do brzegów muł przywarł i przylgnął.
Ciemność, podła zdrajczyni, jawnym każdy ślad czyni,
kędy przeszły pazury lub szpony.
Więc słuchajcie wezwania: Czas już spocząć każdemu,
kto przestrzega Praw Dżungli zielonej!

Jednakowoż żaden przekład nie jest mocen oddać wrażenia, jakie pieśń ta wywiera, ani też przeraźliwie brzmiącej nuty szyderstwa, jaką czwórka wilków przesycała każde słowo, słysząc, jak gałęzie drzew trzeszczały pod ciężarem wdrapujących się na nie ludzi, i jak Buldeo mruczał coraz to inne modły i zaklęcia. Odśpiewawszy pieśń całą, wilczki pokładły się i zasnęły, albowiem — na równi z wszystkimi istotami, żyjącymi własnym przemysłem — miały usposobienie bardzo pedantyczne i wiedziały, że nie pracuje dobrze, kto się dobrze nie wyśpi.
Tymczasem Mowgli mknął przed siebie z szybkością dziewięciu mil na godzinę, radując się, iż po tylu miesiącach gnuśnego życia pomiędzy ludźmi nie utracił przecie gibkości i zwinności ciała. W głowie tętniła mu jedyna myśl — by wyswobodzić z pułapki Messuę i jej męża; do wszelkich bowiem pułapek, jakiekolwiekby one były, czuł wielką niechęć i nieufność. Poza tym obiecywał sobie, że zacznie spłacać z nawiązką wszystkie długi, jakie zaciągnął wobec mieszkańców wioski.
Już się zmierzchało, gdy obaczył pamiętne pastwisko oraz drzewo dhak, gdzie oczekiwał go Szary Brat w ów ranek, gdy urządzano obławę na Shere Khana. Pomimo całej zawziętości, jaką Mowgli żywił w stosunku do społeczności ludzkiej, coś zaczęło dusić go w gardle, gdy spozierał na dachy wioski. Zauważył, że wieśniacy wrócili z pól niezwykle wcześnie i, zamiast wziąć się do wieczerzy, zgromadzili się tłumnie pod figowcem i wiedli z sobą ożywioną rozmowę, często gęsto przerywaną krzykami.
— Ludzie wciąż muszą na siebie wzajem zastawiać pułapki — mówił w duchu Mowgli. — Bez tego żyć nie mogą. Dwie noce temu zastawili ją na Mowgliego... choć wydaje się, jakoby już wiele pór deszczowych minęło od tego czasu. W dzisiejszą zaś noc podobny los ma spotkać Messuę i jej męża. Jutro... a może w jedną z nocy późniejszych... przyjdzie znów kolej na Mowgliego.
Jął skradać się wzdłuż wału, póki nie doszedł do znajomej sobie chaty. Zajrzawszy przez okno w głąb izby, obaczył Messuę. Leżała na ziemi, mając pęta na rękach i nogach, a w ustach knebel; nie mogąc krzyczeć, jęczała i dyszała ciężko. Mąż jej był przywiązany do jaskrawo malowanego łoża. Drzwi chałupy, wychodzące na ulicę, były na moc zamknięte, tuż zaś siedziało kilku mężczyzn, opierając się o nie plecami.
Mowgli znał doskonale obyczaje i nałogi wieśniaków. Miał nieraz sposobność przekonać się, że póki jedzą, gawędzą i palą fajki, póty są nieszkodliwi; ale gdy się najedzą, to już nie pokazuj się im na oczy! Lada chwila mógł powrócić Buldeo, a jeżeli wilczki wywiążą się należycie ze swego zadania, to stary łgarz będzie miał wątek do nader zajmującego opowiadania! Wziąwszy to wszystko pod uwagę, Mowgli przelazł szybko przez okno, pochylił się nad więźniami, przeciął im więzy, wyjął z ust kneble i rozejrzał się po izbie, by znaleźć choć odrobinę mleka.
Messua, którą bito i kamienowano przez dzień cały, była bliską szaleństwa, przeto Mowgli w samą porę zatkał jej usta dłonią, by zapobiec krzykom. Jej mąż, choć gniewny i oszołomiony, usiadł spokojnie i zaczął wygarniać kurz i śmieci z rozwichrzonej brody.
— Wiedziałam... wiedziałam, że on przyjdzie — zaszlochała Messua. — Teraz już wiem na pewno, że to mój syneczek!
To rzekłszy, chwyciła Mowgliego i przycisnęła go do serca.
Do tej chwili Mowgli doskonale panował nad sobą, teraz jednak — ku niezmiernemu swemu zdumieniu — zaczął drżeć na całym ciele.
— Do czego służą te pęta? Czemu cię związano? — zapytał po chwili milczenia.
— A czemużby, jak nie dlatego, żeśmy cię przyjęli za syna? — odrzekł posępnie mężczyzna. — Skazano nas za to na śmierć. Patrz! ze mnie krew ciecze.
Messua nic nie mówiła, ale Mowgli przyjrzał się uważniej jej ranom... i słychać było, jak zgrzytał zębami na widok krwi płynącej.
— Czyja to sprawka? — zapytał. — Trzeba będzie za to komuś zapłacić.
— To robota całej wsi. Byłem zbyt bogaty... miałem za wiele bydła... Przeto uznano nas za czarowników, iżeśmy cię przytulili w chałupie.
— Nic z tego nie rozumiem. Niech Messua opowie wszystko, jak było.
— To żem ci dała mleka... czy se to przypominasz, Nathoo? — odpowiedziała Messua bojaźliwym głosem. — Boś ty był moim synaczkiem, zabranym mi przez tygrysa, a jam cię kochała tak gorąco. A oni powiadają, że ja, twoja matka, jestem matką diabła, a więc zasługuję na śmierć.
— A cóż to diabeł? — zapytał Mowgli. — Śmierć to już widywałem, ale diabła nie...
Mężczyzna spojrzał spod brwi posępnie, Messua zaś roześmiała się.
— Widzisz! — rzekła do męża. — Wiedziałam i powiadałam ci, że on nie jest nijakim czarownikiem. To mój syn!... mój syn!
— Cicho — mruknął mąż. — Syn czy czarownik, jedno licho! Wiele nam z tego nie przyjdzie, kiej już wnetki wyciągniemy kopyta!
— Droga przez puszczę stoi przed wami otworem — odrzekł Mowgli, wskazując palcem okno. — Zdjąłem wam pęta z rąk i nóg. Jesteście wolni. Uciekajcie!
— Dyć nie znamy puszczy... tak, jak... ty ją znasz, mój synaczku! — jęła mówić Messua. — Widzi mi się, że pewnikiem nie polezę daleko!
— A chłopi i baby wejdą nam na kark i sprowadzą nas tutaj z powrotem — dodał mąż.
— Hm! — mruknął Mowgli i poskrobał się w dłoń ostrzem noża. — Na razie nie pragnę wyrządzać szkody żadnemu z mieszkańców wioski. Ale sądzę, że oni nie będą cię zatrzymywali. Oho! — zadziwił się, podnosząc głowę i zaczął przysłuchiwać się wrzawie głosów i kroków ludzkich we wsi. — A więc nareszcie udało się Buldeowi wrócić do domu?
— On wyprawił się dziś rano, żeby cię sprzątnąć ze świata! — zawołała Messua. — Czy spotkałeś się z nim?
— Tak! spotkaliśmy... to jest spotkałem się z nim! Teraz on musi opowiedzieć ludziom nader ciekawą historię... a przez ten czas, gdy ją będzie opowiadał, można dokonać niejednej rzeczy. Ale wpierw muszę się dowiedzieć, jakie oni knują zamiary. Namyślcie się, dokąd macie powędrować, a gdy wrócę, opowiecie, coście postanowili.
Wyskoczył przez okno i jął biec znów wzdłuż muru wioski, póki nie dotarł do miejsca, skąd było widać tłum, zgromadzony pod figowcem. Buldeo leżał na ziemi, kaszląc i wzdychając, a obecni zasypywali go pytaniami. Włosy rozsypały mu się w nieładzie po ramionach; ręce i nogi miał odrapane wskutek łażenia po drzewach, a słowa więzgły mu w gardle — mimo to czuł się osobą ważną, niejako władcą w tym ludzkim gronie. Od czasu do czasu mruknął coś o diabłach, diablich śpiewach i czarodziejskich zaklęciach... ot, żeby zaostrzyć ciekawość na to, co miało nastąpić. Niebawem zażądał wody.
— No, no! — mruknął Mowgli. — Baj, baju! Pleć, plecięgo, byle długo! Ludzie są bliskimi krewniakami bandar-logu. Teraz on sobie będzie płukał gębę wodą... potem sobie zakurzy fajkę... a gdy już odprawi te wszystkie obrządki, zacznie opowiadać duby smalone! To-ci mądrale z tych ludzi! Nikt nie będzie pilnował Messui, póki sobie nie nabiją uszu Buldeowymi bajędami. A ja... ja staję się tak leniwy, jak oni!
Otrząsnął się i wymknął się z powrotem do chaty. Właśnie dochodził do okna, gdy poczuł jakieś lepkie dotknięcie w nogę.
— Matko! — odezwał się, bo dobrze mu było znane ciepło języka wilczycy. — Co ty tu porabiasz?
— Posłyszałam, jak synowie moi śpiewają w lesie, i poszłam w ślad za tym, którego miłuję nad życie. Chciałabym bardzo, Mała Żabko, zobaczyć tę kobietę, która karmiła cię mlekiem — mówiła Matka-Wilczyca, cała nasiąkła od rosy.
— Ludzie ją związali i chcieli zabić. Przeciąłem jej pęta, a teraz ona ujdzie w puszczę wraz ze swym mężem.
— Pójdę i ja za nimi. Jestem stara, ale jeszcze nie straciłam zębów.
To rzekłszy, Matka-Wilczyca wspięła się w górę i zajrzała przez okno w mrok chałupy. Po chwili zsunęła się cicho na ziemię i rzekła krótko:
— Ja pierwsza karmiłam cię mlekiem, ale prawdę mówi Bagheera, że człowiek w końcu wraca do ludzi.
— Być może — odparł Mowgli z wyrazem niezadowolenia na twarzy — ale w noc dzisiejszą nie myślę iść tą drogą. Zaczekaj tutaj, ale staraj się, by cię nie dostrzeżono.
— Ty nigdy nie bałeś się mnie, Żabusiu — rzekła Matka-Wilczyca, chowając się w wysoką trawę, co czynić umiała wybornie.
— Teraz oni, jak muchy, obsiedli Buldeo, który im opowiada niestworzone historie. Gdy się skończą te koszałki-opałki, ludzie (jakom słyszał) przyjdą tu z Czerwonym Kwieciem... chciałem powiedzieć — z ogniem... i spalą was oboje. A więc...?
— Jużem rozmawiała z mym chłopem — rzekła Messua. — Prawda-ć, że Kanhiwara jest aże o trzydzieści mil stąd, ale w Kanhiwarze znajdziewa Anglików...
— Cóż to za plemię? — zapytał Mowgli.
— A dyć sama nie wiem. To tacy dziwni biali ludkowie, co podobno rządzą całym krajem i nie pozwalają palić ludzi, a nawet bić ich, gdy nie ma dowodu winy. Jeżeli się tam dostaniesz dziś nocą, to życie nasze uratowane. Jeżeli się nie uda, to trza uświerknąć!
— A więc ratujcie życie. Dziś nocą nikt nie wyjrzy z chałupy. Ale cóż to on tam wyrabia?
Mąż Messui ukląkł w kącie chałupy i obiema rękami rozgrzebywał ziemię.
— To trochę pieniędzy, jakie on sobie uśparował — wyjaśniła Messua. — Nic innego nie możemy z sobą zabrać.
— Pieniędzy? — rzekł Mowgli. — Aha! To takie coś, co wędruje z ręki do ręki i nigdy się nie zagrzeje. Czy poza tą wsią ludzie też się tym posługują?
Mąż Messui spojrzał gniewnie.
— To nie diabeł, ale głupiec! — zamruczał. — Dyć za pieniądze mogę se kupić konia. Jesteśwa tak potłuczeni, że trudno nam będzie wlec się prędzej, a za godzinę cała wioska pewnikiem puści się w pogoń za nami.
— Ręczę ci, że nikt was nie będzie ścigał! Już moja w tym głowa! W każdym razie przydałby ci się konik, bo Messua jest zmęczona setnie.
Chłop wstał i zawiązał resztę rupij w połę kaftana. Messua z pomocą Mowgliego przelazła przez okno. Orzeźwił ją chłodny dech nocy, ale dżungla na tle gwiaździstego nieba wydała się kobiecinie nader ciemną i straszną.
— Czy znacie drogę do Kanhiwary? — szepnął Mowgli.
Skinęła głową.
— To dobrze... A teraz pamiętajcie, że nie macie czego się lękać. Nie potrzebujecie też przyśpieszać kroku... Tylko... tylko chciałem was uprzedzić, że od czasu do czasu posłyszycie w dżungli za sobą lub przed sobą, jakieś niewinne pośpiewywania.
— To ty se myślisz, że odważylibyśmy się spędzić noc w puszczy, gdyby nam nie było straszno umierać w ogniu? Dyć lepiej uświerknąć od zębisków wilczych, niż z rąk ludzi! — zamruczał mąż Messui, ale Messua spojrzała na Mowgliego i uśmiechnęła się.
— Powiadam wam — mówił dalej Mowgli tym tonem, jakim przemawiał Baloo, gdy pakował odwieczne Prawo Dżungli w głowę jakiegoś roztargnionego wilczęcia — powiadam wam, że ani jeden kieł w całej dżungli nie wyszczerzy się przeciw wam i ani jedna łapa przeciw wam się nie podniesie. Żaden człowiek ani zwierzę nie poważy się stanąć wam na przeszkodzie, póki nie dojdziecie do samej Kanhiwary. Będziecie mieli straż przy sobie.
Tu zwrócił się szybko w stronę Messui i dodał:
— On nie dowierza mym słowom... Ale ty chyba mi ufasz?
— Juści, juści, synaczku, że ci wierzę. Już ta o to nie stoję, kto będzie szedł z nami: czy człowiek, czy duch, czy wilczysko.
— On się przestraszy, gdy posłyszy śpiew mego plemienia, ale ty będziesz wiedziała, co to się dzieje. No idźcie już, idźcie, ale powoli, bo nie ma co się śpieszyć. Wrota są pozamykane.
Messua rzuciła się z szlochaniem do stóp Mowgliego. Chłopak drgnął i podniósł ją z ziemi. Wówczas ona zawisła mu na szyi i poczęła go obsypywać błogosławieństwami. Natomiast mąż wodził zawistnym wzrokiem po swoich niwach.
— Jeżeli uda się nam dotrzeć do Kanhiwary i uzyskam posłuchanie u Anglików, to wytoczę braminowi, staremu Buldeowi, i ich kamratom taki proces, że z całej wsi ledwo szczątki zostaną! Muszą mi oni w dwójnasób zapłacić za moje niezżęte zasiewy i niewypasione bydło. Sprawiedliwość być musi!
Mowgli roześmiał się.
— Nie wiem, co to sprawiedliwość, ale... przyjdźcie tu w najbliższej porze deszczowej, to zobaczycie, co tu się jeszcze ostanie z całej wioski.
Oni ruszyli w stronę dżungli, a Matka-Wilczyca wyskoczyła ze swej kryjówki.
— Idź za nimi, matko, i pilnuj, by cała dżungla wiedziała, że nie wolno krzywdzić tych dwojga. Odzywaj się co czas pewien. Ja tymczasem przywołam Bagheerę.
Przeciągłe, ponure wycie zabrzmiało i umilkło. Mowgli spostrzegł, że mąż Messui zawraca z drogi i już namyśla się, czyby nie pobiec z powrotem do chałupy.
— Idźcie bez trwogi! — krzyknął Mowgli głosem zachęcającym. — Wszak mówiłem, że nie obejdzie się bez śpiewu. To wołanie towarzyszyć wam będzie aż do Kainhiwary. Jest to znak, że dżungla darzy was swą życzliwością.
Messua popchnęła męża. Ruszyli naprzód — wraz z Matką-Wilczycą, idącą w ślad za nimi. Niebawem wszyscy troje zniknęli za nieprzebitą ścianą ciemności. W tejże chwili cień jakiś zjawił się u stóp Mowgliego. Była to Bagheera. Drżała na całym ciele, upojona czarem nocy, oszołomiającym wszelkie leśne zwierzęta.
— Wstydzę się twoich braci — miauknęła z cicha.
— Czemuż to? Czyż nieładnie przyśpiewywali Buldeowi? — zdziwił się Mowgli.
— Aż za pięknie! Za pięknie! Tak mnie oczarowali, że nie bacząc na własną godność (klnę się na kratę przeze mnie wyłamaną!) szłam za nimi przez puszczę, śpiewając, jak gdybym się wybierała na marcowe miaukoty! Słyszałeś nasz śpiew?
— Jam przez ten czas inną tropił zwierzynę. Zapytaj Buldea, czy mu się podobały wasze śpiewy. Ale gdzież jest czwórka mych braci? Chcę, by dziś nocą nikt z ludzi nie wychodził poza wrota.
— Po co ci aż czterech do tego? — odburknęła Bagheera, po czym jęła przestępywać z nogi na nogę, mrucząc głośniej, niż zazwyczaj, i sypiąc skry z oczu. — Ja sama dam sobie radę z ludźmi. Czy już nareszcie rozpoczęły się łowy? Owo śpiewanie oraz widok ludzi, wdrapujących się na drzewa, obudziły we mnie żyłkę myśliwską. Czemuż to mamy bawić się w takie ceregiele, z człowiekiem... tym brunatnym golasem... bezwłosym i bezzębnym oraczem i zjadaczem ziemi? Ścigałam ich przez dzień cały... przy jarkim blasku słonecznym. Gnałam go, jak wilki ganiają kozła. Jam-ci jest Bagheera! Bagheera! Bagheera! Jak teraz tańczę z tym oto moim cieniem, tak tańczyłam z ludźmi...
Rzekłszy to, olbrzymia pantera podskoczyła w górę, jak skacze młode kociątko na widok zeschłego listka, trzęsącego mu się nad głową — jęła bić łapami powietrze, co świszczało głośno za każdym uderzeniem, i opadła bez szelestu na ziemię. Powtórzyła to wszystko jeszcze raz jeden, drugi, trzeci — i wydając przez cały ten czas ni to jęk, ni to głuche warczenie, podobne do świstu pary, ulatniającej się z bulgocącego imbryka.
— Jam jest Bagheera! Bagheera! Jest noc, a jam jest w puszczy i siła moja jest we mnie! Któż oprze się memu ciosowi? Ej, człowieczku! Jednym machnięciem łapy mogłabym główkę twą zmiażdżyć, jak zdechłą żabę w lecie!
— Spróbuj uderzyć! — zawołał Mowgli, posługując się nie mową dżungli, lecz narzeczem wioski.
Na dźwięk ludzkiego głosu Bagheera cofnęła się nagle, zatrzęsła się, przysiadła na tylnych łapach, a łeb jej znalazł się na jednym poziomie z głową Mowgliego. Chłopak wpatrzył się w nią wzrokiem karcącym, jakim zwykł był nieraz wpatrywać się w ślepia niesfornych wilcząt. Czerwony żar, płonący poza zieloną jak beryl tęczówką źrenic pantery, począł mętnieć i przygasać, niby blask latarni morskiej, oddzielonej od okrętu dwudziestoma milami topieli — niebawem zaś same ślepia zniżyły się ku ziemi, a wraz z nimi sam potężny łeb zaczął pochylać się coraz niżej i niżej — aż w końcu czerwony płat jęzora otarł się o stopy Mowgliego.
— Bracie! Bracie! Bracie! — wyszeptał chłopiec, głaszcząc olbrzymiego zwierza z lekka, ale nieprzerwanie po szyi i kołyszącym się grzbiecie. — Uspokój się! Uspokój się! To wina nocy, nie twoja!
— Tak, wszystkiemu winne te nocne zapachy — odrzekła Bagheera ze skruchą. — To powietrze tak na mnie podziałało... ono wprost jakby krzyczy na mnie! Ale skąd ty wiesz o tym wszystkim?
Powietrze dokoła wsi indyjskiej jest w rzeczy samej przesycone wszelakimi zapachami, a dla stworzeń, które nieomal wszystkie swe spostrzeżenia zawdzięczają powonieniu, zapach bywa czymś tak oszołomiającym, jak muzyka lub wyskokowe napoje. Mowgli jeszcze przez chwilę gładził puszystą sierść Bagheery, aż w końcu wielka pantera ułożyła się na ziemi, jak kot, grzejący się przed kominkiem — przymrużywszy oczy i podkuliwszy nogi pod siebie.
— Tyś jest z kniei i nie z kniei! Cóż ja znaczę przy tobie... ot zwykła czarna pantera! Ale ja ciebie kocham, Braciszku!
— Coś tam oni długo gawędzą pod figowcem — mruknął Mowgli, nie zwracając uwagi na zdanie ostatnie. — Pewno im tam Buldeo naplótł niestworzonych dziwów. Ale wkrótce pewno tu nadciągną, by wywlec z pułapki kobietę i jej męża i wrzucić ich między Czerwone Kwiecie. Ho! ho! Będą się mieli z pyszna, gdy nie znajdą nic w pułapce!
— O nie! Posłuchaj! — miauknęła Bagheera. — Już krew we mnie ostygła, więc pozwól, że ja tam pójdę! Niewielu będzie śmiałków, którzy będą mieli ochotę wydalać się z domów, gdy mnie zobaczą! Toż mi nie pierwszyzna siedzieć w klatce... a nie przypuszczam, by chciano krępować mnie powrozami.
— No, urządź wszystko sprytnie! — roześmiał się Mowgli, bo i jemu przyszła ochota na podobne figle. Tymczasem pantera już wśliznęła się do izby.
— Brr! — rozległo się jej mruczenie. — To miejsce przesiąkło wonią człowieka, ale barłóg jest taki sam, na jakim wylegiwałam się w królewskim zwierzyńcu oodeyporskim. Trzeba się trochę wyciągnąć! — (Do uszu Mowgliego doszedł chrzęst sznurów wiszącego łoża, prężących się pod ciężarem cielska pantery.) — Na wyłamaną kratę, która mnie wyzwoliła! Ludzie gotowi pomyśleć, że schwytali zdobycz nie lada! Chodź tu i usiądź przy mnie, Braciszku! Zaśpiewamy im we dwójkę nasze hasło: pomyślnych łowów!
— Nie! Powziąłem zgoła inną myśl. Ludzka gawiedź nie powinna wiedzieć, że maczam palce w tej całej sprawie. Poluj na własną rękę. Ja nie pragnę ich oglądać!
— Niechże tak będzie — rzekła Bagheera. — Oto oni nadchodzą.
Pogwarka pod drzewem figowym stawała się coraz głośniejsza — już z końca wsi poczęły dobiegać jej urywki. Naraz rozległy się ludzkie — choć raczej nieludzkie wrzaski oraz tętent kroków gromady. Pod wodzą strzelca Buldeo i bramina ciągnęła tłuszcza mężczyzn i kobiet, zbrojnych w pałki, kije bambusowe, sierpy i noże, wrzeszcząc w niebogłosy:
— Czarownik i czarownica! Zaraz się przekonamy czy rozpalone żelazo nie zmusi ich do wyznania winy. Spalić im dach nad głową! Niech mają naukę za to, że udzielali schroniska wilkołakom! Nie! Nie! Nie! Wprzód trzeba ich wygrzmocić kijami! Hej, przynieś żagwi! Więcej żagwi! A huknij-no ze swej strzelby na rozgrzewkę!
Wyłamanie drzwi okazało się przedsięwzięciem dosyć trudnym, były bowiem mocno zaryglowane. W końcu jednak tłum dał sobie z nimi radę, wyrywając je wraz z zawiasami. Światło pochodni wpłynęło jaskrawą smugą w mroczną głąb izby — i oczom napastników przedstawił się widok groźny:
Rozciągnąwszy się całą długością ciała na wieśniaczym łożu, skrzyżowawszy straszliwe łapska ponad jedną z jego krawędzi — czaiła się, czarna jak smoła — straszna, jak wcielenie diabła — olbrzymia groźna Bagheera.
Pierwsze szeregi przybyłych jęły się cofać od progu. Nastała chwila rozpaczliwego milczenia. W tąż chwilę Bagheera podniosła w górę drapieżną paszczę — i ziewnęła — przeciągle, z namysłem, wyniośle i okazale — jak ziewała zawsze, ilekroć zamierzała wydrwić kogoś z równych sobie. Nastrzępiona wąsami warga górna uniosła się i odgięła wstecz; czerwony jęzor wywinął się w trąbkę, dolna szczęka jęła opadać i opadać coraz niżej, odsłaniając niemal do połowy przepastną czeluść gorejącej gardzieli, a wielgaśne psie zębce wychylały się zwolna na samą krawędź dziąseł — aż znienacka zwarły się z sobą wśród głośnego łoskotu, przypominającego nagłe zatrzaśnięcie rygli kasy ogniotrwałej. W chwilę później ulica była pusta — jakby wymarła. Bagheera jednym susem przesadziła okno i stanęła obok Mowgliego, wsłuchując się w piekielną wrzawę ludzkiego motłochu, gnającego w trwodze na łeb na szyję ku zagrodom.
— Teraz już do białego ranka nie ruszą się z domów! — stwierdziła Bagheera spokojnie. — A my czym się zabawimy?
Nad wioską — zdawać by się mogło — zaległa trupia cisza, z jaką równać się może jedynie cisza poobiednej drzemki. Atoli, wytężywszy słuch, posłyszałbyś w każdej chacie głuchy łoskot skrzyń ze zbożem, które, celem zatarasowania drzwi, przesuwano po gliniastym klepisku. Słuszność miała Bagheera, mówiąc, że wieśniacy nie opuszczą domów do samego rana.
Mowgli siedział cicho, w zamyśleniu, a twarz posępniała mu coraz bardziej.
— No, i jakże się spisałam? — zagadnęła go Bagheera, łasząc mu się do kolan.
— Owszem, bardzo pięknie! Pilnuj ich teraz aż do rana, a ja zdrzemnę się trochę.
To rzekłszy, pobiegł w las, legł za skałą i zasnął. Przespał całą dobę — i jeszcze jedną nockę na przyczynek. Gdy się obudził, ujrzał przy sobie Bagheerę — tuż obok zaś, u nóg jego, leżał sarniuk, upolowany przed chwilą. Chłopak wydobył nóż myśliwski, wypatroszył i odarł ze skóry zwierzynę, najadł się, popił wodą — i ułożył się na brzuszku, podparłszy rękami podbródek. Bagheera wpatrywała się weń pytająco, po czym oznajmiła:
— Człowiek i jego żona doszli bez szwanku pod samą Kanhiwarę. Wieść o nich przysłała nam twoja matka za pośrednictwem Chila. Jeszcze przed połową owej nocy, gdyśmy ich wyswobodzili, udało się im dostać konia, więc pomknęli szybko. Nieźleśmy się sprawili, hę?
— Owszem, bardzo pięknie! — przyznał Mowgli.
— Ludzka zgraja dopiero dzisiaj w południe odważyła się wyjść ze swych nor wiejskich. Podjedli sobie, a potem co tchu umknęli z powrotem.
— Czy przypadkiem nie spostrzegli ciebie?
— Bardzo możliwe. O świcie tarzałam się w piasku przed bramą, a zdaje mi się, żem sobie przy tym coś nuciła pod nosem. A teraz, Braciszku, już nam nic nie pozostało do roboty. Chodź polować ze mną i z niedźwiedziem Baloo. On właśnie odkrył gdzieś jakieś ule i chce ci je pokazać, a my wszyscy bardzo pragniemy bawić się znów z tobą, jak za dawnych czasów. Przestań spoglądać tym wzrokiem, który nawet mnie przejmuje trwogą. Twoja kobieta i jej mąż nie będą oddani na pastwę Czerwonego Kwiecia, a w puszczy wszystko układa się jak najlepiej. Może to nieprawda? Zapomnijmy już o ludziach... puśćmy ich w trąbę!
— O tak! Wkrótce... wkrótce zapomną o nich w puszczy... Tak! Puśćmy ich w trąbę! Czy nie wiesz, gdzie popasa Hathi w noc dzisiejszą?
— To już jego rzecz! Któż może mieć jaką pewność co do Milczącego? Ale na cóż ci Hathi? Czy masz jaki zamiar, którego nie moglibyśmy spełnić bez jego pomocy?
— Oznajmij jemu i jego trzem synom, że mają przyjść do mnie!
— Ależ, Braciszku!... Wyznam ci szczerze i rzetelnie, iż nie godzi się mówić do Hathiego: „Przyjdź!“ lub „Odejdź!“ Pomnij, że on jest władcą kniei i zanim współżycie z ludźmi odmieniło wyraz twej twarzy, on ciebie nauczył pewnego czarnoksięskiego zaklęcia.
— Wszystko mi jedno! Teraz ja znam pewne zaklęcie, któremu on oprzeć, się nie zdoła. Przykaż mu, by przyszedł do Mowgliego, który jest Żabą. Jeśli zaś prośby nie posłucha, tedy każ mu przyjść w imię spustoszonych pól w Bhurtpore.
— Spustoszonych pól w Bhurtpore — powtórzyła Bagheera kilkakrotnie, by lepiej zapamiętać. — Pójdę! Hathi pewnie z początku bardzo mi się rozgniewa, ja zaś chętnie poświęciłabym całomiesięczną zdobycz, byle posłyszeć czarnoksięskie zaklęcie, które Milczącego Władcę Kniei zniewala do posłuszeństwa.
To rzekłszy, oddaliła się. Mowgli, pozostawszy sam, jął dźgać zaciekle nożem w ziemię. Jako żyw, nigdy dotąd nie zdarzyło mu się widzieć krwi ludzkiej; pierwszy raz ujrzał ją — a co ważniejsza, poczuł jej zapach — na więzach, które krępowały kobietę. Messua była dlań zawsze dobrą, przeto — o ile u niego można było mówić o uczuciach — darzył ją uczuciem miłości tak gorącej, jak gorąco nienawidził innych ludzi. Jednakowoż, choć żywił wstręt i nienawiść do ludzi, do ich języka, okrucieństwa i tchórzostwa, za żadne skarby dżungli nie wymógłby tego na sobie, by targnąć się na życie ludzkie i znów chłonąć nozdrzami straszliwy cuch krwi człowieczej. Powziął zamiar prostszy, lecz skuteczniejszy — i uśmiechnął się na wspomnienie, że pomysł tego przedsięwzięcia poddała mu jedna z baśni, opowiadanych przez starego Buldea o szarej godzinie pod figowcem.
— Tak! To było istotnie czarodziejskie zaklęcie! — posłyszał w tej chwili szept Bagheery. — Zdybałam ich pasących się nad rzeką. Poszli za mną potulnie, jak cielęta. Patrz, już nadchodzą!
Jakoż nadchodził Hathi wraz z trójką swych synów — nie czyniąc jak zwykle, najmniejszego szmeru swym stąpaniem. Ich podbrzusza i kłęby były utytłane nieobeschłym jeszcze rzecznym namułem, a Hathi żuł w zamyśleniu zieloną łodygę młodego drzewka pandanowego, które wyszarpnął potężnymi kielcami. Atoli Bagheera, obdarzona wzrokiem bystrym a przenikliwym, zmiarkowała z całej postawy olbrzyma, że nie jest to już Władca Dżungli, przemawiający do ludzkiego szczenięcia, lecz lękliwe gruboskórne zwierzę, stające przed obliczem istoty nieulękłej. Trzej synale-drągale toczyli się, ramię przy ramieniu, tuż za swym tatą.
Na rzucone przez Hathiego pozdrowienie „szczęśliwych lowów“ Mowgli ledwie raczył podnieść głowę i nie odpowiedział nic, pozwalając olbrzymowi przez dłuższą chwilę kołysać się nieśmiało i przestępować z nogi na nogę. Kiedy na koniec przemówił, słowa jego zwracały się nie ku słoniom, lecz w stronę Bagheery:
— Opowiem ci historię, jaką usłyszałem z ust myśliwca, na którego urządziliście dziś obławę. Mówi ona o pewnym starym i mądrym słoniu, który wpadł w pastkę i natknąwszy się na ukryty w niej ostry kół, rozdarł sobie skórę od kostki w nodze aż niemal po sam obojczyk; śladem tej rany pozostała wielka biała blizna.
To rzekłszy, Mowgli skinął ręką, a gdy się Hathi odwrócił, na jego szarym boku ukazała się widoczna w księżycowym świetle długa, biała blizna, jakby wypalona rozżarzonym do czerwoności prętem żelaznym.
— Nadeszli ludzie, by wyciągnąć go z pułapki — ciągnął dalej Mowgli — on jednakże zerwał pęta (taki był z niego osiłek!) i zaszył się w knieję. Siedział tam, póki nie wylizał się z zadanej mu rany. Wówczas — w noc jedną — powrócił z nagła i z wściekłością wtargnął na pola, należące do obławników. A miał z sobą (jak sobie przypominam) trzech synów-olbrzymów. Wszystko to zdarzyło się przed wieloma, wieloma porami deszczowymi... hen, daleko stąd... wśród pól Bhurtpore’u. I jak to było, o Hathi, z tymi polami podczas następnych żniw?
— Ja wraz z trójką mych synów zabawiliśmy się w żeńców! — odparł Hathi.
— A jak to było z orką po tych żniwach? — spytał Mowgli.
— Orki już nie było! — odpowiedział Hathi.
— A co się stało z ludźmi, którzy żywili się plonem zielonych zbóż? — spytał znów Mowgli.
— Poszli sobie precz.
— A z chatami, w których sypiali?
— Poszarpaliśmy w drobne strzępki ich strzechy, a puszcza porosła wokoło i przeżarła ściany ich mieszkań — odparł Hathi.
— I cóż dalej? — dopytywał się Mowgli.
— Puszcza pochłonęła obszar żyznej ziemi tak znaczny, iż trzeba by dwóch nocy, bym mógł go przebyć od wschodu na zachód, a trzech nocy, bym mógł przejść go z północy na południe. Pięć wsi stało się pastwą dżungli... a w tych wsiach i w przyległych włościach, zarówno na niwach, jak i pastwiskach, nie ma dziś ani jednego człowieka, który by z ziemi ciągnął pożywienie. W taki to sposób ja i trzej moi synowie dokonaliśmy Spustoszenia Pól Bhurtpore‘u. Teraz zaś zapytam ciebie, o Dziecię Człowiecze, jaką drogą dotarła do ciebie wieść o tym?
— Opowiadał mi o tym jeden z ludzi. Teraz widzę, że nawet i Buldeo umie czasem mówić prawdę. Dobrze się spisałeś, Hathi o białym znamieniu, ale tym razem spiszesz się jeszcze lepiej, ponieważ krokami twoimi pokieruje człowiek. Czy znasz wieś, z której mnie wygnano? Jej mieszkańcy są niedołężni, bezmyślni i okrutni; zabawiają się puszczaniem pary z ust, a polują nie z potrzeby, lecz dla rozrywki. Najadłszy się do sytości, rzucają własne potomstwo do Czerwonego Kwiecia. Widziałem to na własne oczy. Oni nie powinni tu już żyć dłużej. Ja ich nienawidzę!
— A więc urządź łowy! — odezwał się najmłodszy z trzech synów Hathiego, po czym wyrwał z ziemi pęk trawy, otrząsnął go z kurzu uderzeniem o łapy przednie i odrzucił precz, a małe czerwone ślepki spoglądały ukradkiem to w jedną, to w drugą stronę.
— I cóż mi przyjdzie z białych kości? — odburknął gniewnie Mowgli. — Czy jestem wilczęciem, bym bawił się w słońcu gołą czaszką? Jam zabił Shere Khana, a jego skóra butwieje na Skale Narady... ale... ale... nie wiem, dokąd poszedł Shere Khan... a mój żołądek jest jeszcze próżny. Teraz zabiorę coś takiego, co mogę dostrzec, czego mógłbym — dotknąć. Hathi, porusz dżunglę przeciw tej wiosce!
Bagheera drgnęła i przypadła do ziemi. W razie, gdyby doszło do ostateczności, umiałaby wpadać szybko w ulicę wioski, wymierzać na prawo i lewo ciosy w tłuszczę lub podstępnie zabijać ludzi, orzących o świcie, ale ten zamiar obmyślonego z góry doszczętnego starcia wioski sprzed oczu ludzkich i zwierzęcych przeraził nawet panterę. Teraz już pojęła, czemu Mowgli przywołał Hathiego. Nikt, oprócz długowiecznego słonia, nie porwałby się na rozpoczęcie i stoczenie tak straszliwej wojny.
— Spraw, niechaj uciekną, jak uciekali wieśniacy z pól Bhurtpore‘u... A odtąd niech deszcz będzie jedynym pługiem tych rozłogów, a szmer deszczu, siekącego gęstwę liści, niech rozbrzmiewa zamiast warczenia kołowrotka... Wówczas ja z Bagheerą obiorę sobie siedlisko w domu bramina, a jelenie pić będą z cysterny za świątynią. Porusz dżunglę, o Hathi!
— Ależ ja... ależ my nie mamy z nimi żadnych zatargów... a wszak potrzeba niemałego bólu, niezmiernej wprost wściekłości, byśmy wyruszyli pustoszyć ludzkie siedziby — odrzekł Hathi, kołysząc się na znak wahania.
— Czy jesteście jedynymi roślinożercami w puszczy? Przygnajcie wszystkich swych pobratymców. Niech się tym zajmą jelenie, dziki i nilghai! Wy nie potrzebujecie nadstawiać skóry, póki pola nie będą do cna ogołocone. Porusz dżunglę, o Hathi!
— Czy nie będzie rozlewu krwi? Przy Spustoszeniu Pól w Bhurtpore okrwawiły się kły moje. Nie chciałbym wznawiać wspomnienia onego zapachu...
— Ja też. Nie chcę, by nawet ich kości spoczywały na naszej nieskalanej ziemi. Niech sobie ludzie poszukają nowych legowisk. Tu już nie wolno im pozostawać! Widziałem i czułem w nozdrzach krew kobiety — tej kobiety, która mnie karmiła — kobiety, którą oni by zabili, gdybym nie przyszedł jej z pomocą. Woń ta piecze me usta! Zagłuszyć ją zdoła jedynie zapach świeżej trawy, wyrosłej na progach ich domów. Porusz dżunglę, o Hathi!
— Rozumiem cię! — odrzekł Hathi. — Tak piekła mnie rana, zadana drągiem... i zasklepiła się dopiero wtedy, gdym ujrzał, że ich wioski zamierają pod narostem wiosennej zieleni. Tak jest! Widzę to, że twoja sprawa jest i naszą sprawą. A zatem Dżungla wystąpi do boju!
Mowgliemu czasu nie stało, by nabrać tchu; trząsł się cały od gniewu i nienawiści. Słonie oddaliły się cichcem — i na placu została tylko Bagheera, spoglądająca nań w niemym przerażeniu.
— Na Wyłamaną Kratę, dzięki której odzyskałam wolność! — wykrztusiła z siebie na koniec Czarna Pantera. — Czy to ty jesteś owym naguskiem, za którym w latach młodszych ujęłam się wobec wilczego stada? Gdy utracę siły, o Władco Dżungli, ujmij się za mną... ujmij się za nami wszystkimi! Wobec ciebie jesteśmy szczeniakami... nikłymi gałązkami pod twoją stopą... jelonkami, które utraciły matkę!
Na samą myśl o tym, iż Bagheera miałaby być zbłąkanym w puszczy jelonkiem, Mowgli rozchmurzył się zupełnie i zaczął śmiać się do rozpuku. Śmiał się i śmiał — i dopiero wtedy ochłonął, gdy dał nurka w jakąś pobliską kałużę. Pływał w niej przez dłuższy czas w kółko, raz po raz wymijając nurkiem szranki miesięcznego blasku, niby żaba, od której wziął przezwisko.
Tymczasem Hathi i jego trzej synowie rozeszli się w cztery strony świata i w milczeniu kroczyli przez wądoły, roztaczające się o milę od wioski. Całe dwa dni szli przez puszczę — inaczej mówiąc, zrobili bite sześćdziesiąt mil drogi. Każdy ich krok, każde poruszenie trąbą były przedmiotem uwagi, spostrzeżeń i obgadywań ze strony nietoperza Manga, ścierwnika Chila, plemienia małpiego i rzeszy ptasiej. Po dwóch dniach słonie stanęły i zaczęły się pożywiać. Pasły się tak może przez tydzień — może i dłużej. Hathi i jego synowie w tym są podobni do skalnego węża Kaa, iż nigdy nie śpieszą się bez powodu.
Pod koniec tego czasu rozeszła się po puszczy nie wiedzieć przez kogo puszczona pogłoska, że w takiej a takiej dolinie można znaleźć lepsze jadło i wodę. Dziki — które, ma się rozumieć, poszłyby na sam koniec świata, byle zdobyć obfite jadło — pierwsze ruszyły tłumnie, tarmosząc się wzajem po skałach; za nimi poszły jelenie wraz z małymi dzikimi liskami, które żywią się padliną i mięsem zdychających zwierząt; boczną drogą posuwały się szeroko-barczyste nilghai, a za nimi dzikie bawoły z trzęsawisk. Lada drobnostka zdolna była zawrócić z drogi te rozsypane, rozhasane stada, które, popasłszy się w jednym miejscu, wlokły się bezładną kupą naprzód, piły wodę i znów się pasły; ilekroć jednak wszczął się popłoch, zawsze w porę pojawiał się ktoś taki, kto zdołał go uśmierzyć. Czasem był to jeżozwierz Ikki, który przynosił nowiny o wybornej paszy w pobliżu; innym razem nadlatywał Mang, pokrzykując radośnie i zapadając w jakąś polanę leśną, na dowód, że stamtąd nie grozi żadne niebezpieczeństwo; to znowu Baloo z gębą, nabitą korzonkami leśnymi, tarabanił się niezdarnie przed płochliwą rzeszą uciekinierów i bądź groźbą, bądź żartem zmuszał ją do podążenia we właściwym kierunku. Wiele zwierząt zawróciło z drogi, uciekło lub straciło ochotę do dalszego pochodu, ale wiele innych posuwało się wciąż jeszcze naprzód. I oto po upływie co najwyżej dziewięciu dni sytuacja przedstawiała się następująco:
Jelenie, dziki i nilghaje szły wielkim, zgiełkliwym kręgiem, podobnym do olbrzymiego koła młyńskiego o promieniu ośmiu czy dziesięciu mil. Na obwodzie tego koła harcowały zwierzęta drapieżne; jego zaś środek stanowiła wioska, uwieńczona łanami dojrzewających zbóż. Wśród tych łanów znajdowały się tak zwane maczany, czyli niewielkie, do gołębników podobne budki z drewnianych drążków, wsparte na czterech słupach. W wieżyczkach tych siedzieli strażnicy, mający płoszyć ptactwo i inne szkodniki.
Odtąd już nie bawiono się w ceregiele z jeleniami. Mięsożercy następowali im na pięty, zmuszając nieboraków do coraz dalszego posuwania się ku środkowi koła.
Ciemna noc panowała wszędzie, gdy Hathi i trzej jego synowie wychynęli cichcem z kniei, podkradli się niepostrzeżenie pod maczany i wyrwali trąbami wszystkie słupy. Upadły — jak upadają podcięte łodygi kwitnącego szaleju, a ludzie, którzy stoczyli się z nich na ziemię, posłyszeli nad sobą bełkotliwe chrapanie słoni. Wówczas straże przednie ogłupiałych hord jelenich porwały się z miejsca i popłynęły ławą na pastwiska wiejskie i uprawne pola; za nimi poszły ostrokopytne, ryjaste dziki, rozgrzebując i ryjąc wszystko, co ocalało po najściu jeleni. Od czasu do czasu rozlegała się wilcza pobudka, a dreszczem przejęte stada biegały z rozpaczą na wszystkie strony, tratując młody jęczmień i zadeptując brzegi kanałów nawadniających. Nim nastał świt, pierścień zwierząt drapieżnych, naciskających od zewnątrz, już tylko w jednym miejscu nie był zamknięty; przez tę furtkę, otwartą od południowej strony, jęły wymykać się jedne po drugich gromady jeleni. Inne, bardziej odważne, pokładły się w zaroślach, by w noc następną dokończyć uczty.
Ale dzieło było w rzeczy samej już dokonane. Gdy rankiem wieśniacy wyjrzeli ze swych chat, obaczyli, że plony przepadły ze szczętem. Groziło im to śmiercią, o ile by nie przenieśli się na inne miejsce, bo i tak już od lat całych byli równie bliscy głodu, jak dżungli. Gdy wyprawiono bawoły na paszę, zgłodniałe zwierzęta przekonały się niebawem, iż jelenie już do cna ogołociły wszystkie pastwiska. Nie pozostało im przeto nic innego, jak powędrować w dżunglę i pokumać się z dzikimi współplemieńcami. Z zapadnięciem zmierzchu cztery kucyki, należące do gminy, padły z roztrzaskanymi łbami w swych stajniach. Jedynie Bagheera umiała zadawać takie ciosy i tylko Bagheera mogła sobie pozwolić na taką bezczelność, by powyciągać wszystkie do jednego trupy na ulicę.
W ową noc wieśniacy nie odważyli się rozpalać ognisk po polach, przeto Hathi wraz z trzema synami poszedł zbierać pokłosie po wczorajszym żniwie; gdzie zaś Hathi urządzi pożniwne, tam już nikt nie znajdzie ni źdźbła na polu. Ludzie postanowili żywić się zapasami siewnego zboża, póki nie spadną deszcze, a potem najmować się gdzieś do służby, póki nie odrobią straty całorocznego plonu. Ale gdy handlarz zboża rozmyślał o swych koszach, napełnionych po brzegi ziarnem, i o cenach, jakie uzyska przy sprzedaży, ostre kły Hathiego już naderwały węgieł jego lepianki, wyrzucając w górę i rozbijając w kawałki wielką, gnojem bydlęcym obłożoną kobiałkę, w której spoczywał drogocenny towar.
Gdy dowiedziano się o tej klęsce, zabrał głos bramin. Ponieważ modły, zanoszone przezeń do własnych jego bogów, nie odniosły skutku, więc zawyrokował, że mieszkańcy wioski widocznie obrazili któregoś z bogów dżungli; nie ulega bowiem wątpliwości, że bóstwa dżungli są im przeciwne.
Wezwano przeto naczelnika sąsiedniego plemienia Gondów — małych, mądrych, a wielce czarnych łowców-koczowników, żyjących w głębi puszczy, którzy są potomkami najdawniejszej ludności Indyj i od prawieków mieszkają w tym kraju. Ugoszczono Gonda wszystkim, czym chata bogata, on zaś stanął na jednej nodze, dzierżąc w ręce łuk, a we włosach kilka strzał zatrutych, i spoglądał pół z trwogą, pół ze wzgardą na zalękłych wieśniaków oraz ich spustoszone łany. Oni zaczęli się pytać, czy to jego bóstwa — najstarsze bogi w Indiach — gniewają się na nich i jakimi ofiarami można by je przebłagać. Gond nic nie odpowiedział, tylko podniósł z ziemi długą łodygę kareli — pnącej rośliny, rodzącej dzikie dynie — i oplótł nią w różne esy-floresy drzwi świątyni na wprost wybałuszonej, czerwonej gęby hinduskiego bożyszcza. Następnie machnął w powietrzu ręką w kierunku drogi, wiodącej do Kanhiwary, i poszedł z powrotem w dżunglę, przyglądając się fali plemion puszczańskich, ciągnącej do głębi ostępów. Wiedział, że jedynie biali ludzie byliby zdolni powstrzymać tę nawałę.
Zbytecznym było by pytać, jaką wróżbę niosły ukazane przezeń znaki. Oto dzika dynia miała rozplenić się tam, gdzie dotąd oddawano cześć ich bóstwu, przeto im wcześniej wieśniacy wezmą nogi za pas, tym lepiej dla nich.
Ale nie tak to łatwo oderwać całą wioskę od miejsca, w którym zapuściła korzenie. Chłopi mitrężyli czas i ociągali się, póki im jeszcze została resztka łońskich zapasów; wyprawiali się też do boru na orzechy, ale tu raz po raz ukazywały się jakoweś cienie, które bądź wpatrywały się w nich skrzącymi ślepiami, bądź przemykały się w biały dzień tuż przed nimi; gdy zasię w przerażeniu uciekali ku murom wioski, widzieli, że kora drzew, koło których przechodzili przed chwilą, była już zdrapana i porysowana ostrzem jakichś potężnych, dłutkowatych pazurów. Im z większym uporem trzymali się swego osiedla, tym zuchwalsze stawały się dzikie zwierzęta, które teraz już zaczęły w najlepsze hasać i porykiwać na pastwiskach koło Waingungi. Wieśniacy nie mieli nawet tyle odwagi, by umacniać i zalepiać tylne ściany pustych obórek, zwrócone w stronę puszczy; przeto najpierw dziki zryły je doszczętnie — po nich wtargnęły tu łykowate i kłączaste powojniki i rozparły się niejako łokciami po świeżo zdobytym obszarze — w ślad za nimi zasię zjeżyły się badyle ostrej trawy. Wieś zaczęła pustoszeć. Uciekali z niej zrazu tylko mężczyźni nieżonaci, roznosząc szeroko wieść, iż wioska jest już skazana na niechybną zagładę.
— Któż wydoła — mówili — opierać się puszczy i bogom puszczańskim, skoro nawet miejscowy wąż-kobra wyniósł się ze swej nory pod figowcem?
W ten sposób zerwały się ich stosunki z zewnętrznym światem, a udeptane ścieżki w leśnych przesieczach stawały się coraz węższe i mniej widoczne. Trąbienie Hathiego i jego trzech synów przestało już niepokoić ludzi: nie mieli też po co wydalać się z domów. Zarówno młoda ruń, jak i dostałe plony uległy doszczętnemu zniszczeniu, a dalej położone pola zgoła już nie miały wyglądu ziemi uprawnej. Nie pozostało nic innego, jak zakołatać o pomoc do Anglików w Kanhiwarze.
Atoli wieśniacy — obyczajem krajowców — mitrężyli dzień po dniu, ociągając się z wyjazdem, póki nie przyłapały ich pierwsze deszcze. Dopiero wówczas, gdy nieposzyte strzechy zaczęły przeciekać, gdy na pastwisku woda sięgała do kostek i gdy po przejściu letniego skwaru bujnie zachwaściła się zieloność — wówczas dopiero gromady mężczyzn, kobiet i dzieci zaczęły opuszczać wieś i ruszyły w świat, brnąc przez ćmiącą i parną słotę, wśród mgły i rozkisłej trzęsawicy; zawracały jednakże od czasu do czasu, by po raz ostatni rzucić okiem na ojczyste zagrody — pożegnać je na zawsze.
Gdy ostatnia już rodzina, obarczona mnóstwem tobołków, jęła długim szeregiem przesuwać się przez bramę, posłyszano za murami trzask walących się belek i krokwi, po czym ujrzano wzniesioną wzwyż, błyszczącą, giętką jak wąż, trąbę słoniową, rozrywającą przegniłe strzechy. Trąba zniżyła się, znikła — i znów rozległ się huk, w ślad za nim jęk jakiś. To Hathi, zrywając dachy domów z taką łatwością, z jaką dziecko zrywa lilie wodne, zadrasnął się jedną ze spadających belek. Tylko tego było potrzeba do rozpętania całej mocy i wściekłości, bo ze wszystkich istot, jakie żyją w puszczy, najstraszliwszym, najbardziej wyuzdanym i w pomysłach swoich niewyczerpanym niszczycielem bywa słoń, pobudzony do gniewu. Grzmocił twardymi stopami w gliniany nasyp, który kruszył się za każdym uderzeniem i obsypując się kawałkami, zmieniał się pod wpływem ulewy w żółtą, grząską papkę. Rozwaliwszy ogrodzenie, olbrzym jął wśród przeraźliwego pisku uganiać na wszystkie strony po wąskich uliczkach, rozpierając się na prawo i lewo pomiędzy ścianami chałup, wysadzając nadwątlałe dźwierza i druzgocąc okapy domów. Trzej synowie szli za nim, siejąc spustoszenie, jak to czynili ongi na polach Bhurtpore’u.
— Dżungla sama strawi te wszystkie łupinki — odezwał się jakiś spokojny głos pośród gruzów. — Runąć przede wszystkim powinny ściany zewnętrzne!
I spoza ściany, która ciężko, niby znużony bawół, kładła się na ziemi, wyskoczył Mowgli, spluskany deszczem, sączącym się strugami z jego nagich ramion i pleców.
— Na wszystko przyjdzie czas! — odsapnął Hathi. — Tak... tak... ale w Bhurtpore kły moje broczyły krwią!... Pod ścianę, dzieci! Przebijemy mur głową! Walić razem! Heej — rób! Bęc!
Tryknęli łbami w ścianę — razem — jak jeden słoń. Zewnętrzna ściana domu wybuliła się, pękła wpół — i runęła w gruzy — a w zębatym wyłomie obaczyli ogłuszeni i oniemiali z trwogi wieśniacy potworne, gliną opaćkane łby napastników. Wówczas, rzuciwszy i siedliska swoje i przygotowane na drogę zapasy, pierzchli co tchu w dolinę, dążąc na tułaczkę i nędzę. A tymczasem wioska — ćwiartowana, rozszarpywana i tratowana na miazgę — ginęła z oczu coraz bardziej...
W miesiąc później widniał w tym miejscu jeno niewysoki, pokarbowany bruzdami wzgórek, okryty miękką młodzizną zielonej trawy. Zasię pod koniec pory deszczowej leżące odłogiem pola już od sześciu miesięcy zarastała szumiąca, bujna puszcza...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Fajkę z chłodnicą.
  2. Ogień.
  3. Rodzaj antylopy. Przezwisko to nosi jeden z przyjaciół Dicka Hektara w powieści Kiplinga „Światło, które zagasło”. (P. tł.).