Eli Makower/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Kiedy Porycki udawał się do pani Malwiny, Eli opuścił także swoje mieszkanie i długo szedł ulicami większemi, w kierunku który wiódł do dzielnicy specyalnie przez Izraelitów zamieszkiwanéj, a nawet noszącej miano żydowskiéj.
Była-to dzielnica szczególna, taka, któréj podobne w niewielu już znajdują się miastach. Był-to ślad pozostawiony przez upłynione wieki, a niwelującą stopą cywilizacyi jeszcze niestarty; było-to żyjące przypomnienie dawno zmarłych ustaw i rozgraniczeń, wstrętów i krzywd, wynoszeń się i upodleń.
Miejscowość ta stanowiła niegdyś jednę z tych średniowiecznych gehenn, w których srogiemi zakazami zamknięci wyznawcy talmudu, wiedli długo upośledzony, dręczony, podziemny niby żywot. Rzecz dziwna! strzegące je bramy murowane skruszyły się i runęły dawno, skruszyły się i zniknęły opasujące je żelazne łańcuchy, a miejsce to, jakiém było podówczas, takiém pozostało dotąd.
Dzielnica żydowska w N., na dość obszernéj przestrzeni rozłożona, z jednéj strony spuszczała się po stoku góry ku rzece, z innéj łączyła się z dalszemi częściami miasta mnóstwem zaułków wązkich, krętych i ciemnych. Tu i owdzie, u wejścia do zaułków tych, szczątki bram wysokich a sklepistych szeptały do ucha miejscowych mieszkańców stare, mroczne legendy. Ktokolwiek dość ciekawym był i odważnym, aby przebyć w całéj długości jeden z zaułków, jednę raczéj z ponurych tych szczelin, których środkiem biegły wody cuchnących ścieków, ten u wyjścia z pomiędzy dwóch ścian, utworzonych z murów wysokich, zczerniałych i wilgoć sączących, popadał w dziwaczny, kręty labirynt uliczek i placyków, domków i chałup, podwórek i ogródków. Najbieglejsze oko nie zdołałoby tu odkryć żadnéj linii prostéj i pewnéj, żadnego rysunku, zwiastującego plan jakikolwiek. Niezliczone zda się uliczki, brukowane i niebrukowane, gęste ścieżyny biegły tu w kierunkach przerozmaitych, krzyżowały się ze sobą, dosięgały ciasnych nieforemnych placyków, urywały się, znikały i kędyś za płotem jakimś lub podwórkiem odradzały się, aby w nowych skrętach zbiegać po stoku góry i zniknąć nad piaszczystym brzegiem rzeki, w cienistéj głębi wąwozu, lub za spróchniałą ścianą domostwa.
Z obu stron przejść tych błędnych widać było po przez płoty przegniłe i nawpół rozwalone podwórka podługowatego kształtu, chropawym brukiem opatrzone, śmieciem i kałużami okryte, z nadpróchniałemi stajenkami i spichrzami w głębi, z jękliwie a wiecznie skrzypiącemi bramami, z wieczną téż, napełniającą je mgłą wilgotnych, ciężkich, duszących wyziewów. Budynki podwórka te okalające drewniane były, szare aż do zczerniałości; dachy miały wklęsłe, wysokie a dziurawe, okienka mętne, z drobnych, zielonkawych szybek złożone. Tu i owdzie leżały pomiędzy niemi szmaty gruntu, pod uprawę warzywa w zagony zoranego, a wyglądające zdala jak nierówno zarysowana czarna warcabnica; gdzieindziéj domostwa, nieprzedzielone niczém, cisnęły się ku sobie, stykały się ze ścianami, zasłaniały sobie wzajem okna, a rozstępowały się i szerszą dokoła pozostawiały przestrzeń tam dopiéro, kędy stały budowle murowane, wysokie, o wielkich, jasnych oknach i gontowych, malowanych dachach. Budowlami temi, których w dzielnicy owéj znajdowało się kilka, a które śród ogólnéj szaréj barwy jaśniejąc białością starannie utrzymywaną, wznosiły się ciężko lecz wysoko — były bożnice.
W dzielnicy téj zdumiony i rozciekawiony przechodzień spotykał na każdym kroku widoki i odgłosy, którychby nadaremnie szukał gdzieindziéj. Tu w dnie słoneczne, na podziurawionych schodkach lub progach spróchniałych, siadywały niewiasty z pomarszczoném od starości licem, z głową owiniętą olbrzymim zawojem ze spłowiałéj, bo staréj jak one same materyi, z wyżółkłą szyją, obwieszoną mnogiemi rzędami kanciastych pereł i złocistych medali, z kwiecistym, długim fartuchem u pasa. Wkoło nich, nakształt gromady południowych cyganiąt, w podskokach i z wrzaskiem rozdziérającym uszy, w błotnistych pluskał się kałużach rój dziatwy półnagiéj, ogorzałéj, świecącéj zdala ognistym, rozczochranym włosem. Tu, w godzinach zapadającego zmroku, z okien bożnicy buchało rzęsiste światło, a z głębi jéj wypływał i roztrącał się o ściany ciasnego placyku donośny, przeciągły, straszliwą skargą jakąś nabrzmiały głos wyśpiéwującego psalmy kantora. W odpowiedzi głosowi temu odzywały się niekiedy chóry potężne, z których tła basowego ognistemi niby snopami wytryskiwały ostre krzyki i jęki, to podnosząc się ku najwyższéj skali głosu ludzkiego, to spadające i w jedno olbrzymie spływające westchnienie. Tu ciasną uliczką sunął czasem po nierównym bruku wóz w jednego konia zaprzężony, a na nim spoczywała długa drewniana skrzynia, zawiérająca w sobie zwłoki świéżo zmarłego człowieka. Za wozem i skrzynią postępowało kilkudziesięciu, niekiedy kilkuset mężów, w długich ubiorach, z ogromnemi, pierś całą przysłaniającemi brodami, z twarzami, których nigdzie już więcej, prócz w tem miejscu, widzieć nie można było.
Tak; dziesiątki, setki, tysiące może ludzi żyło tu takich, którzy prócz dzielnicy téj swojéj rodzinnéj, żadnego innego miejsca na świecie nie znali. Śród nich niejeden żadnéj innéj mowy, prócz ojczystego szwargotu, nie poznał nigdy i nie rozumiał żadnego słowa z języków dokoła miejsca tego używanych. Tu na rynkach i placykach siadywały izraelskie przekupki, z rybą, warzywem, ciastem i piernikami; tu były izraelskie rzeźnie, traktyernie, zajazdy i kramiki; tu Izraelitom wyłącznie służący zamieszkiwali rzemieślnicy różni, od cieśli i kowalów, do krawców i modniarek, od wyrabiaczy najprostszych sprzętów napełniających szare chałupy, do tych, którzy ciała mężów przyoblekali w odświętne świecące chałaty, a głowy niewiast zaopatrywali w peruki o rudych uplotach i w odświętne téż czepce o żółtych kokardach i czerwonych różach. Mieszkaniec dzielnicy téj mógł, nie wychodząc nigdy po za jéj granice, zaopatrzyć się we wszystko, czegokolwiek potrzebował biédny, skąpy, brudny wszelkiego piękna pozbawiony byt jego.
To téż roiła się tu ludność różnych płci i wieków, w sposób zdumienie i przerażenie niemal sprawiający. Każdą z tych chałup nizkich i ciasnych zamieszkiwało rodzin kilka, osób kilkadziesiąt; każdą z tych drobnych szmat gruntu w warcabnicę ułożonych uprawiało rąk mnóstwo; jeden zagon żywił tu ziemniakami i cébulą ust mnogość wielką: każdy kąt zapełniony był gwarem głosów przerozmaitych. Żaden spis urzędowy określić napewno nie zdołał nigdy ilości ciał i dusz, które grzęsły tu w śmieciach, w błocie, w bezdennych zda się, na poły brudnych i odrażających, na poły tajemniczych i dziką poezyą jakąś tchnących ciemnościach. Wszystko tu zresztą, obyczaj i mowa, wierzenia i dążenia, uczucia i zamiary — mrokiem było, tajemnicą, odosobnieniem, niechęcią głuchą, upartém a namiętném pamiętaniem o przeszłości. Przyszłość — słodka i jasna przyszłość, z oświatą, zgodą, miłością, z uraz zapomnieniem, z braterską jednością, nie świéciła tu promykiem najmniejszym.... Lud-sfinks, lud-gość a wróg, lud-męczennik a mściciel, objawiał się tu w całéj jeszcze posępności nędz swych, brudów, tajemnic, zabobonów, pamiątek bolesnych i — wydzielanych z siebie cuchnących wyziewów.
W téj-to części miasta, niedaleko białéj i wysokiéj bożnicy, w domostwie nizkiém, lecz z pomiędzy wszystkich otaczających je najporządniejszy pozór mającém, mieszkał ojciec Elego, Judel, niegdyś krawiec z miasteczka Orchowa, ojciec piętnaściorga dzieci sypiających na półkach do ścian przymocowanych, teraz starzec chory, zgrzybiały i spoczywający. Ku temu domostwu, po przez labirynt uliczek i placyków, wśród zupełnéj prawie ciemności, którą zrzadka tylko rozświécały smugi światła z okien bożnic wypływające, śpiesznie, coraz śpieszniejsze kroki swe zwracał Eli.
Przez nawpół przymknięte drzwi dotarł do sionki ciemnéj zupełnie, potknął się parę razy o gospodarskie rupiecie, które ją zapełniały, a omackiem znalazłszy drzwi, znajdujące się po prawéj stronie sionki, wszedł do izby dość obszernéj, oświetlonéj żółtawém światłem palącéj się łojówki. Świéca paliła się na małym stole, dźwigającym kilka ksiąg wielkich, w pergaminowéj odwiecznéj oprawie. Przy stole, w głębokim, bardzo wygodnym fotelu, z nogami wspartemi o drewniany stołek, leżał nieruchomo starzec z długiemi siwemi włosy, w śnieżnych pasmach z pod czarnéj jarmułki spływającemi na ramiona, z długą brodą siwą o srébrnych i złotawych połyskach. Był-to Judel. Ciężki astmatyczny oddech wydobywał się ze wklęsłéj piersi starca chrapliwie i przeciągle; w leżącéj postawie jego malowała się bezwładność cielesna, ale w blado-błękitnych, széroko roztwartych oczach ten sam co dawniéj tkwił wizerunek duszy słodkiéj, cierpliwéj i zadumanéj, ten sam co dawniéj uśmiech mistycznéj radości na wybladłych spoczywał ustach; nad twarzą wznosiło się to samo czoło wysokie w tysiące zmarszczek zbrużdżone troską, cierpieniami, pracą, tajemną może, długoletnią tęsknotą myśli, rwącéj się z oków niewiadomości i znękania ku światłu i życiu.
Nikogo więcéj prócz starca tego w izbie nie było; to też panowało tu milczenie zupełne, przerywane tylko czasem niewyraźnie dochodzącemi głosami osób, w innéj stronie domu rozmawiających.
Otwiérające się drzwi skrzypnęły, stary Judel zwrócił ku nim głowę, a widok wchodzącego syna rzucił na całą twarz jego blask cichéj radości, połączonéj z czułością niewymowną.
— Guten Abend, Tate, rzekł Eli, zbliżając się i otrząsając z czapki osiadłe na niéj krople deszczu.
Schylił się przed starcem i chudą, przezroczystą rękę jego do ust swych przyłożywszy, wycisnął na niéj głośny pocałunek.
— Was ist das? rzekł, oglądając się po izbie z miną niezadowolenia pełną. Dlaczego przy tobie nikogo niéma? ty możesz potrzebować czego, tobie może źle zrobić się, a tu niéma żywego ducha! Czy Sura z kramu jeszcze nie wróciła? Co robią wnuczki jéj i córki Mendela? Czy ja im piéniędzy nie daję i sukien nie kupuję za to, żeby one przy tobie siedziały?
Starzec zrobił ręką gest łagodny, lecz zarazem nakazujący trochę.
— Nie gniéwaj się na nich, Eli, rzekł; ja ich sam z izby wyprawił, bo rabbi Baruch był u mnie, a jak rabbi Baruch do mnie przychodzi, to ja nie chcę żeby tu był kto inny....
Eli skinął głową, na znak zrozumienia, i usiadł na stołku, tuż przy fotelu ojca?
— Dobrze tobie tu, tate? zapytał. Może tu zimno? może te dziéwczęta zamało w piecu palą? A herbatę czy tobie zawsze dają jak potrzeba? a łokszyna i ryba czy codzień dla ciebie na obiad jest? Ty mi tate prawdę mów, bo jeżeli ci tu źle służą, albo tobie brakuje czego, to ja już na to poradzę.... Ja chcę żeby ty wszystkie wygody miał, i żeby ty odpoczywał, i żeby twoich oczów nic nie obrażało, i żeby twego serca żaden smutek nie dotknął.... Ja, chwalić Boga, pracuję i zarabiam i mam sposoby, żeby ciebie szczęśliwym i spokojnym uczynić....
— Niczego mi nie brakuje, Eli, odparł stary Judel; mam izbę ciepłą i herbatę, i łokszynę codzień, i to krzesło wygodne, co ty mi jego kupił i na którém dobrze jest leżéć choremu ciału memu.... Ale ja mam więcéj jeszcze niż to wszystko, bo do mnie rabbi Baruch przychodzi.... a ja i rabbi Barucha od ciebie Eli mam, bo żebyś ty mnie tu nie przywiózł i nie posadził, tobym ja jego nie znał....
— Żebym ja ciebie tu nie przywiózł tate? A jak ja miał ciebie tam zostawić samego, bez dopatrzenia i wygody, kiedy tu mieszka pięcioro dzieci twoich: Sura i Mendel, Icko i Ruchla i ja — Eli?
Stary Judel podniósł w górę rękę swą wychudłą i drżącą.
— Niech wielki, mądry, straszny Jehowa błogosławi ciebie i dzieci twoje, i wnuki twoje, za wszystko co ty zrobił dla mnie, i dla braci i sióstr twoich, i dla wszystkich naszych!...
Pod wpływem błogosławieństwa tego, wyrzeczonego szeptem gorącym, Eli wyprostował się: duma i głębokie zadowolenie na twarzy jego zajaśniały.
Z dłońmi złożonemi na obu kolanach, z głową schyloną nieco, lecz z promieniejącemi oczami, utkwionemi w twarz ojca, mówić zaczął zwolna i z wyraźném rozradowaniem:
— On mnie już pobłogosławił tate! Czém ja był, a czém zrobił się? Czém była cała familia nasza, a czém ona teraz jest? Czy ty tate myślisz, że ja nie pamiętam tego czasu, kiedy u nas taka wielka biéda była, kiedy ty pracował jak wół w zaprzęgu po nocach i po dniach, a nas jeszcze wykarmić nie mógł? kiedy u ciebie roboty brakowało i ty siedział nad stołem, głowę na rękach opiérając, i śpiéwał do Pana Boga skargę wielką, a my słuchali twojego śpiéwania i jęczeli, i płakali, bo smutek chodził koło serc naszych, a w żołądkach naszych był głód?!.... My wtedy jedne przy drugich na półkach spali przy ścianie a nasza mame nie spała nigdy, tylko z choroby i boleści płakała i stękała, a ty tate nie spał także, tylko obracał się na swojém łóżku i wzdychał, i ciemnéj nocy pytał się: dlaczego ja taki nieszczęśliwy i dlaczego moje dzieci takie nieszczęśliwe, że dla nich na świecie ani miejsca, ani chleba niéma?
Gdy Eli tak mówił, stary Judel głową kiwał i powieki przymknął, a z pod ich żółtéj, pomarszczonéj osłony spłynęły na zapadłe policzki dwie grube łzy. Podniósł ręce ruchem powolnym i całą postać swą na obie strony przechylając, zawołał przeciągle:
— Oj! oj! jaki ja wtedy biédny był i jakie wy wtedy wszystkie biédne byli, i mizerne, i głodne i smutne! Oj! oj! jaki to ciężki czas zsyłał wtedy na mnie Pan Bóg, a choć on minął już, mnie od niego jeszcze i teraz na duszy ciężko.
— Niech tobie tate na duszy ciężko nie będzie! wyrzekł Eli. Czas smutku minął, a czas wesołości nastąpił. Ja z tych półek, na których my kiedyś spali, zlazł i w świat poszedł.... i ot co teraz ze mnie zrobiło się! Żyję sobie jak król, i u ludzi w uważaniu jestem, i największe panowie przychodzą do mnie, i podają mi ręce, i kłaniają się, i proszą. Jeden mówi: Eli! poratuj mię! a drugi mówi: Eli, bądź dla mnie dobry! a trzeci mówi: Eli! nie zapominaj o mnie! A ja ich wszystkich w garści mojéj trzymam i robię z nimi co tylko chcę!..
— A co ty Eli robisz dla swoich? zawołał starzec, powiédz co ty robił i co ty robisz dla swoich? Choć ja o tém wiem, ale niech cieszą się uszy moje gadaniem twojém, niech raduje się oko moje tą światłością, co z twarzy twojéj bije, kiedy ty rozpowiadasz o tém co ty zrobił dla swoich!
— Co ja zrobił dla swoich? powtórzył Eli, prostując się coraz dumniéj i coraz radośniéj twarz rozjaśniając. Czy ty, tate, myślisz, że ja nie pamiętam jak bywało brałeś nas na kolana swoje i całowałeś, a łzy lały się z twoich oczów, a usta twoje powtarzały: Biédne my Żydy! Jeżeli my jeden drugiego lubić nie będziemy, to któż nas będzie lubił? jeżeli my jeden drugiemu nie dopomożemy, to któż nam dopomoże? I ty całował mnie wtedy tak słodko jak matka a palec do góry podnosił tak srogo jak sędzia, i mówił: „Elieczkie! Elieczkie! jak ty wyrośniesz i będzie z ciebie człowiek, to kochaj ty swoich tak jak własną swoję duszę, i serce własne wyjm sobie z piersi i im oddaj, jeżeli tego potrzeba będzie.” Ot jak ty mnie uczył, tate! A kiedy ja wyrósł i człowiekiem zrobił się, mnie ta nauka z głowy nie wyszła..... ja z mojéj piersi wyjmował wszystko co w niéj było najlepszego i najsłodszego, i z moich kieszeni wyjmował dużo brzęczących i błyszczących piéniądzów i oddawaj je naszym.... Ilu ja naszych Żydków w świat wyprowadził i od biédy wyratował, ilu pogodził, nakarmił i do góry dźwignął! I moich braci i moje siostry ja zrobił szczęśliwemi. Ja owdowiałéj Surze kram tu założył i na piérwszy rok w tym domu mieszkanie najął, żeby jéj małe wnuczki głodu nie cierpiały. Ja Mendela na wielkiego faktora wykierował. Ja Lejbę i Małkę w orchowskim młynie posadził. Ja Ruchlę kupcową, a Chaima posesorem i dobrym gospodarzem zrobił. Ja Lejzoru dał piéniądzów, żeby on na Wołyń pojechał i tam bogato ożenił się. Ja Icka krawiectwa wyuczyć kazał, a Efroimu Ręczyn nastręczył i w posesyą dał. Ot co ja zrobił dla nich, a oni wszyscy kontenci i szczęśliwi, i ja kontent był zawsze i szczęśliwy.... Tylko mnie teraz jedno wielkie zmartwienie duszę przyciska, i ja dziś tu przyszedł, tate, żeby ciebie zapytać co na to robić, żeby z tego zmartwienia nieszczęście nie wyrosło.
Judel, który przez cały czas mowy Elego siedział z przymkniętemi powiekami, a każdemu z okresów mowy téj odpowiadał kiwaniem głowy i rosnącym wciąż na ustach uśmiéchem, teraz oczy otworzył i szybko twarz swą ku synowi zwrócił.
— Nieszczęście? — zawołał i ręce drżące podniósł, nieszczęście dla ciebie, Eli?
— Nu, nu, tate, niech ciebie taki wielki strach nie przejmuje! miarkował przerażenie ojcowskie Eli. Nieszczęścia jeszcze niéma, ale tylko zmartwienie wielkie. Ja tu przyszedł prosić ciebie, żebyś ty o moim Abramku swoją doświadczoną głową pomyślał.
— O Abramku? powtórzył stary; już ja o nim nieraz sam myślał.
Eli uważnemi bardzo i nagle rozpalonemi oczami w twarz ojca patrzył.
— On nie taki jest jak być powinien, he? wymówił zwolna, słowom swym nadając dźwięk zapytania.
— Nie taki, Eli, nie taki! potwierdził starzec głosem smutnym i z przymkniętemi znowu powiekami.
— On nikogo nie lubi i nic nie szanuje, mówił znowu Eli, oczu z twarzy ojcowskiéj nie spuszczając; on z Żydów naśmiéwa się, jakby sam Żydem nie był, a w głowie u niego tylko zabawa, jak u jakiego panicza, albo interesa jak u jakiego faktora. On rodzonéj matce każe, żeby jego nie nazywała Abramem, ale Gottliebem, a wszystkim mówi zawsze, że on Niemiec. A kiedy on mnie zobaczy, to do mnie żadnego takiego słowa nie powié jak syn do ojca, ale zaraz mówi: daj mi tate piéniędzy, żebym ja interesa na swoją rękę mógł prowadzić.
Im dłużéj Eli mówił, tém szybciéj wyrazy wychodziły z ust jego. Po ostatnich słowach umilkł na chwilę, lecz potém z nagłém wezbraniem głosu i coraz większą szybkością prawić znów zaczął.
— A na co jemu interesa na swoję rękę prowadzić? Czy ja go dlatego do szkół posyłał i wszystkich języków i muzyki i tańczenia uczyć kazał, żeby on potém faktorem albo kupcem był? Ja jego uczył i na jego edukacyą wielkiemi garściami piéniądze sypał dlatego, żeby on mnie, jak wyrośnie, honor zrobił, żeby on urzędnikiem jakim wielkim był, żeby z niego oczy moje pociechę miały, a głowa moja przy nim odpoczęła sobie i podniosła się wysoko. Ja chciał żeby on bardzo edukowanym był i wielkim panem, a Żydem nie przestał być. A on tymczasem wygląda jak szubrawiec, do rubla rwie się jak faktor, hulanki lubi jak głupiec, a ze wszystkiego co ja w duszę i w serce moje schował, wyśmiéwa się jak.... łotr!
Zarumienił się Eli od wielkiego wzruszenia z jakiém mówił, a po chwilowém milczeniu zapytał znowu:
— A dlaczego on taki?
Z postawy jego pochylonéj, z oczu széroko rozwartych z niespokojnego, nerwowego ruchu rąk poznać było, że łamał się on z zagadką jakąś niepodobną dlań do rozwikłania i że na dnie téj zagadki leżały i groziły mu zawód straszny, boleść ogromna.
Judel nie odpowiadał długo. Powieki jego wciąż były przymknięte; ale uśmiéch słodyczy i błogości pełen zniknął z ust jego bez śladu. Po chwili głowa starca zakołysała się znowu powolnym, miarowym ruchem, a wargi poruszyły się i wydawać poczęły ciche, żałosne wykrzyki:
— On wyśmiéwa się z Żydów.... on nikogo nie lubi, ani ojca rodzonego, ani matki co jego wynosiła i wykarmiła.... u niego edukacya wielka i ubranie pańskie, a twarz u niego jak lustro gładka, ale on nietaki jak ty Eli, on nie taki jak trzeba!... Och! och! On tobie kiedyś wielkiego nieszczęścia narobi, on tobie oczy łzami wygryzie i na twoję głowę wielką plamę położy!
Eli drżeć zaczął.
— Tate! tate! krzyknął, nie mów ty do mnie tak! nie przepowiadaj takich strasznych rzeczy o moim Abramku! Ja jego kocham! och, jak ja jego kocham! Ja wszystkie sześcioro dzieci moje kocham, ale jego najwięcéj ze wszystkich! Jak on bywało przyjedzie do nas na wakacye w swoim szkolnym mundurku, a zacznie różne słowa po francuzku gadać, to ja na niego patrzę jak na brylant, jak na koronę, jak na obraz! Dlaczego on taki zrobił się? Albo ja jemu w czém przewinił? albo ja dla niego nie starał się zebrać wszystkich honorów, jakie tylko są na świecie? Dlaczego mi Pan Bóg w czém inném dopomagał, a w tém nie dopomógł, żeby mój Abramek był i edukowany puryc i dobry Żyd, i wielki urzędnik?
Umilkł zziajany, drżący cały i wydobywszy z kieszeni chustkę, otarł nią sobie czoło spocone.
Stary Judel nie z przymkniętemi już siedział powiekami, lecz owszem oczy jego széroko rozwarte, z zamyśleniem, zdradzającém wytężenie umysłu wielkie, tkwiły w przeciwległéj ścianie.
— Dlaczego on taki? zaczął po chwili zcicha przeciągle. Albo ty co przeciw niemu przewinił? Eli! Eli! ja nie wiem, ja tobie tego moim własnym rozumem wytłumaczyć nie mogę. Ja tylko widzę.... tam daleko... daleko widzę, że ty wielką jakąś omyłkę zrobił....
— Omyłkę? porwał się Eli, jaką omyłkę, tate?
— Ja tę omyłkę daleko.... daleko widzę i dlatego nic nie mogę tobie gadać jak ona wygląda.... wiem tylko, że tam jakaś omyłka była.... Wart, Sohn! ja o tém wszystkiém z rabbi Baruchem pogadam i zapytam się jego, jaka to omyłka i jak ją można naprawić?
— Dlaczego rabbi Baruch o naszych familijnych interesach ma się dowiadywać? z niezadowoleniem rzekł syn.
— Dlaczego? powtórzył ojciec, dlatego że rabbi Baruch mądry człowiek i dobry człowiek, dlatego że on wszystko może czuć co ludzie czują, a wszystko rozumiéć, czego ludzie nie rozumieją. Ty, Eli, nie znasz dobrze rabbi Barucha, ty nigdy nie miał czasu z nim rozmawiać; ale ja o nim dużo słyszał i zawsze znać go pragnął i teraz.... znam..
Siedział przez chwilę zadumany, w głębokiem znowu zachwyceniu pogrążony, a potém mówił daléj:
— Słuchaj, Eli! Jak ja był młody, to ja był biédny, bardzo biédny i nieuczony krawiec. Pracować mnie trzeba było dniami i nocami i siedzieć zgarbionemu nad kawałkami materyi, z igłą w ręku. A kiedy ja tak siedział zgarbiony i szył, i na nic nie patrzył, tylko na swoje ściegi, i niczego nie słuchał, tylko jak materya pod moją ręką szeleściała, to ja wtedy myślał... ja ciągle myślał... a o czém ja myślał? Ot były moje myśli jak te liście, co je wiatr z drzewa strąca, a one lecą każdy osobno, nie wiedząc dokąd zalecą... I były moje myśli jak te ptaki ślepe, co chciałyby lecieć w różne strony i wszystko widzieć, wszystko poznać, a nie mogą, bo im w oczach ciemno i tłuką się o każde drzewo, o każdą chałupę... I była dusza moja jak ten więzień, co przez małą szybę widzi kawałek świata i drapie się po ścianie, żeby do szyby dostać się i przez nią na wolność wyleźć, ale nie może, bo ma łańcuchy na rękach i na nogach... Kiedy ja głowę moję w obie ręce kładł i śpiewał do Pana Boga, to ja skarżył się przed Nim nietylko na głód mój i na wasze płakanie, ale i na moje myśli, co mnie spokojności nie dawały. A jak ja nie miał roboty i musiał przez cały dzień patrzyć w okno i czekać, czy kto zarobku do mojéj chaty nie przyniesie, to ja myślał: zkąd biorą się obłoki co tam w górze płyną? co z niemi wypycha trawę zieloną? jak wyglądają kraje od których przelatuje ten wiatr co szumi i jakie ludzie w krajach tych mieszkają i czy dobre? Ot jakie były moje myśli i jaka była moja dusza. A ta moja dusza, co była jak niewolnik, i jak ptak ślepy, i jak liść po świecie latający, spotkała się teraz z duszą rabbi Barucha. On dobry, on mądry, on dużo wie! Jak ja z nim zaczął rozmawiać, to mnie w oczach zrobiło się jasno i ja dowiedział się wielu rzeczy, o które dawniéj moja dusza pytała się daremnie. Ale ona długo była w niewoli, i długo była ślepa, to wszystkiego odrazu ogarnąć i zobaczyć nie mogła. Ona widzi wiele zdaleka.... zdaleka.... ale jej niełatwo zobaczyć zblizka. Ja o twoim Abramku myśleć będę, a o twoję omyłkę zapytam się rabbi Barucha....
Starzec nie domówił jeszcze słów ostatnich, gdy przez drzwi od sieni wsunęła się do izby głowa Sury, o rudéj peruce i tiulowym czépcu.
— Ty tu, Eli? zawołała Żydówka. Kim geszwind, tam wszyscy czekają na ciebie, a Lejbie i Mendlowi w drogę już czas.
Eli, który słów ojca słuchał w zamyśleniu wielkiém, niczém jednak nie zdradzając, czy sens ich wyrozumiał dobrze, na głos Sury powstał i jak przy powitaniu, głośny pocałunek złożywszy na ręku starca, udał się za siostrą, na drugą stronę domostwa.
Drugą tę stronę zamieszkiwali siostra i brat Elego: Sura i Mendel. Sura miała w środku miasta sklep bławatny i w nim, wraz ze starszemi wnuczkami, dnie przepędzała. Gdy sklep zamykał się, wracała na noc tu, gdzie gospodarowały i zkąd nie oddalały się ani na chwilę inne dzieci jéj i wnuki. Mendel, wielki faktor, miéwał tysiące interesów w mieście i po wsiach. Nie bywało go tygodniami całemi w domu, w którym przebywała i szyciem trudniła się żona jego, otoczona kilkorgiem dorosłéj, dorastającéj i drobnéj dziatwy.
Jedna izba i dwie izdebki, składające mieszkanie dwu tych rodzin, napełnione były łóżkami z piętrzącą się na nich puchową pościelą i trochą innych, niewykwintnych sprzętów. Wieczoru tego w bocznéj małéj izbie palił się na kominie ogień, przy którym Mendlowa gotowała wieczerzę, a Sura, siedząc na stołku, robiła błękitną pończochę. Dziewczęta, zebrane w kącie, szeptały i chichotały; dzieci jedne spały na ławach, inne poobsiadały ognisko, młodziutki zaś, bezwąsy Żydek pobrzękiwał na skrzypcach, i cichém nuceniem zawodził jakąś pieśń sabatową.
W piérwszéj izbie, przy świetle dwóch świéc łojowych, zapalonych w mosiężnym świéczniku u sufitu wiszącym, siedziało dokoła długiego, wązkiego stołu kilku brodatych mężczyzn, w długich chałatach, z jarmułkami na głowach. Na stole stała butelka z miodem i talérz z czarnym chlebem, z pokrajaną cébulą i czosnkiem. Wieczoru tego, w skutek wyraźnych zleceń Elego, Mendel był w domu. Szczupły, nizki i ognisto ryży, siedział on z brodą na dłoni opartą i głośnym szwargotem żywą wiódł rozmowę z Efroimem. Obok Efroima, stroskany widocznie i niespokojny, gestykulował Lejba, młynarz z Orchowa; daléj jeszcze, milczący, krył się w cieniu Josiel, ów dawny dzierżawca Ręczyna, który od lat kilku rzuciwszy gospodarstwo rolne, trudnił się teraz dzierżawą gorzelń po szlacheckich dworach.
Gdy Eli wszedł do izby, wszyscy obecni z miejsc swych nawpół się popodnosili i ręce do powitalnego uścisku wyciągnęli.
— Wie gehts? Wie gehts? zabrzmiało chóralne zapytanie.
Z czoła Elego zniknęła chmura, która osiadła była na niém, gdy rozmawiał z ojcem o Abramku.
— Dobrze idzie! dlaczego ma źle iść? zwykłą swą w podobnych razach odpowiedź powtórzył Eli.
— Szczupaki wpadają do stawu? zaśmiał się Mendel, błyskając ku bratu szaremi, przebiegłemi oczami i ukazując w uśmiechu białe zęby.
— Dlaczego nie mają wpadać? uśmiéchnął się Eli i z rękami w kieszenie ubrania włożonemi, stanął przy stole. Na atłasowéj kamizelce jego błyszczał złoty łańcuch od zégarka, na białą i cienką koszulę opuszczały się z pod uczesanéj bródki końce jedwabnego krawatu. O ile téż ubranie Elego odznaczało się, pomiędzy otaczającymi go, wyższym stopniem smaku, zamożności i staranności, o tyle w całym układzie jego, spokojnym a poważnym, przebijała wyższość rozwagi, inteligencyi i pewności siebie.
Po piérwszych zamienionych słowach powitalnych przystąpiono do interesów.
— Co będzie? zapytał Lejba. Jak ty był Eli latem w Orchowie, to ty mnie powiedział, że może ja wezmę młyn od Orchowskiego i zapłacę jemu za trzy lata z góry, a może nie wezmę i nie zapłacę. On mnie drugi raz już mówił, żebym ja brał i płacił. Co ja mam robić?
— Nie brać i nie płacić, odpowiedział Eli.
— Ny, a co ze mną będzie? wykrzyknął Lejba.
— Już ty o to nie lękaj się, ja z białowolskim ekonomem gadał. Ty jedź zaraz do Białowoli i proś żeby tobie młyn puścili, a ja tak już zrobił, że oni tobie jego za połowę ceny puszczą.
— Git! z zadowoleniem zupełném zawołał Lejba. A kogo ty w orchowskim młynie posadzisz?
— Ja teraz nikogo tam nie posadzę i nikomu z naszych nie pozwolę, żeby tam siadł dopóty, dopóki Orchowski swego majątku nie sprzeda... a jak on jego sprzeda, to ja tak zrobię, że ty Lejbele znowu ten młyn będziesz miał i taniéj jak od Orchowskiego.
— Orchowski majątku swego nie sprzeda, ozwał się twierdzącym tonem Mendel faktor.
— Dlaczego? zapytał Eli.
— Dlatego, że on długów już tak jak nie ma, a co jego do sprzedania przymusić może, kiedy nie długi?
— On jeden jeszcze wielki dług ma, wymówił Eli.
— Ny, jaki?
— Siostry.
— Albo to siostra będzie u niego dopominać się?
— Może i będzie.
— Ny, a jak ona u niego dopomni się, to co to wielkiego? On las swój sprzeda i jéj zapłaci. On do tego czasu nie chciał sprzedawać, bo myślał że jak zbierze piéniądzów, to sam wyrąbie i do Gdańska poszle; ale jak jego przycisną, to on sprzeda i siostrze zapłaci.
— A komu on las ten sprzeda? zwolna wymówił Eli.
— Mało komu może on sprzedać? Bogatych kupców u nas, dziękować Bogu, jest dosyć.
— A kto kupcom las jego do kupienia nastręczy? A kto starać się będzie o to, żeby oni z sobą na cenę zeszli się?
— Jakto kto? ja nastręczę i ja postaram się. Tam borysz dla faktora wielki będzie.
— A ja tobie mówię, Mendele, że ty kupca jemu stręczyć nie będziesz i tym małym faktorom, co ty ich znasz i co oni łaski twojéj potrzebują, zakażesz, żeby tego nie śmieli robić.
Wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, Mendel, zamiast sprzeczać się i protestować, głową na znak zrozumienia kiwał, a oczami przebiegłemi błyskał, jak któś przed kim otwiéra się miła bardzo perspektywa. Gdy Eli mówić przestał, Mendel obrócił się ku Josielowi i zawołał:
— Hast du gehört? on wielki jakiś interes w głowie swojéj obraca i dlatego z nami tu wszystkimi dziś gadać chciał. My jego powinni słuchać, bo z tego wielkiego interesu wypadną wielkich korzyściów i dla niego i dla nas.
Josiel wysunął się z cienia.
— Eli! zaczął swoim powolnym, łagodnym tonem, jak ty latem u nas w miasteczku był, to ty mnie prosił, żebym ja gorzelni u Orchowskiego w septembrze nie brał. Ale teraz już oktober i pora wielka ją wziąć. On do mnie dwa razy przysyłał, pytając się czemu ja nie przyjeżdżam i gorzelni nie biorę, bo sam nie ma jéj za co pędzić...
— Na co tobie gorzelnia orchowska? zapytał Eli, albo ja nie mówił Mendelowi, żeby tobie w tym roku dwie inne gorzelnie nastręczył?
— Ny, ja jemu też nastręczył i on ich wziął, zawołał faktor.
— Ale ja mam za co i trzecią jeszcze wziąć, rzekł Josiel. Ja u Orchowskiego siedem lat gorzelnię trzymał; on dobry bardzo człowiek i nigdy mnie nie skrzywdził, to mnie jego szkoda... Jak moja mała Surka przeszłéj zimy zachorowała, to jego żona przynosiła jéj sama lekarstwa, a jak mnie raz trzeba było akcyzę płacić i ja w wielkich kłopotach był, bo mnie dwustu rublów zabrakło, to on mi pożyczył. On mnie nigdy złego słowa nie powiedział, a jak spotkał kiedy na dziedzińcu, to zawsze ukłonił się i powitał: dzień dobry, panie Josiel! Oni oboje dobre ludzie, Eli, grzeczne, akuratne i staranne. Dlaczego ja nie mam z nimi po staremu w przyjaźni żyć i gorzelni u nich trzymać?
Mowy téj spokojnego i uczciwego Żyda Eli wysłuchał ze spuszczonemi oczami i schmurzonym czołem. Widoczném było, że obraz jakiś, widziany przezeń niegdyś a zapomniany, stanął przed jego pamięcią, że wątpliwość jakaś czy skrupuł ozwały się w nim znowu. Trwało to jednak krótko. Usiadł na ławie i rozpoczął z Josielem rozmowę, która cicho zrazu prowadzona, stawała się coraz głośniejszą i żwawszą, a skończyła się na tém, że Josiel przyjęte na chwilę oporne stanowisko swe opuścił i przyrzekł nie dzierżawić już gorzelni orchowskiéj.
Urządziwszy w ten sposób interesa, mające styczność z przyszłemi losy Orchowa i jego mieszkańców, Eli toczył jeszcze z Efroimem długą a cichą rozmowę, w któréj powtarzały się często nazwiska Ręczyna i Poryckiego. Gdy na-koniec, spojrzawszy w swój złoty zegarek i pożegnawszy krewnych a sprzymierzeńców swych, znalazł się przy drzwiach od sieni, Mendel zastąpił mu u progu.
— Eli! szepnął, czy ty z tego orchowskiego interesu wielkich korzyściów miéć będziesz?
— Żebym ja z niego wielkich korzyściów nie miał miéć, to jabym jego nie dotknął się, odparł Eli.
— A kto kupi Orchów? zagadnął Mendel.
— Kto jego kupi? jego kupi wielki magnat, co zawsze w stolicy siedzi, a do swego majątku tylko latem na trzy miesiące przyjeżdżać będzie. On za ten majątek zapłaci tyle ile my zechcemy, a potém on będzie w stolicy siedział, a my będziem u niego kupować i sprzedawać i w posesye puszczać...
— Jak zechcemy i komu zechcemy... dokończył Mendel. Git, Eli, git! to wielki interes!
— Tylko ty, Mendele, o tém nie gadaj: bo interes zawczasu rozgadany, to jak garść piasku na wiatr rzucona... ludzie rozniosą go na językach i zniknie jak piasek!
Gdy Eli w głębi żydowskiéj dzielnicy z ojcem swym i krewnymi wieczór przepędzał, Ildefons Porycki, po kilku godzinach u pani Malwiny spędzonych, wrócił do hotelowego mieszkania swego. Zaledwie usiadłszy przy stole, położył przed sobą przyrządy do pisania, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł młody, zgrabny chłopak, z bladawą twarzą i grzecznym uśmiéchem. Porycki powstał i patrząc na nieznajomego, oczekiwał go przy stole w pytającéj postawie. Nieznajomy zbliżył się. Ruchy jego były śmiałe i zręczne, jakkolwiek cechowało je silenie się na wytworność dość złego smaku.
— Przepraszam pana bardzo, ozwał się przybyły, że przychodzę tak późno. Niech pan nie myśli żebym ja nie wiedział, że ta pora nie jest stosowną do wizyt. Ja o tém wiem; ale ja słyszał że pan przez cały dzień bardzo zajęty i że teraz tylko można pana w domu zastać.
Słowa te wymówione były dość poprawną polszczyzną, sposób jednak wymawiania litery r i pewne właściwości składni zdradzały pochodzenie izraelskie młodego człowieka.
— Z kimże mam przyjemność?.. zaczął Porycki.
Przybyły pochwycił:
— Jestem Gottlieb Makower. Przyszedłem do pana z interesem... to jest... z prośbą raczéj...
Porycki wskazał krzesło nieoczekiwanemu gościowi swemu i patrzył nań pytającym wzrokiem.
— Ja słyszał, zaczął gość, siadając i nie wypuszczając z ręki czapeczki swéj ze srebrnym galonikiem, ja słyszał że pan wielkiemi interesami zajmuje się i wiele bardzo pięknych stosunków ma. Otóż przyszedłem prosić pana, czy nie mógłby pan przyjąć mię do pomocy...
Porycki słuchał uważnie i spoglądał na czapkę z galonkiem.
— Jak widzę, rzekł po chwili, pan zajmować musisz urzędowe miejsce jakieś.
— Jestem telegrafistą, odparł syn Elego, pogardliwie usta składając. To mój ojciec, widzi pan, chciał tego żebym ja telegrafistą był... On myślał że to dla mnie i dla niego wielki honor będzie; ale ja w tém honoru żadnego nie widzę. I co to, proszę pana, za miejsce, na którém człowiek niczego dorobić się nie może?
— Czegóż pan mianowicie żąda? zapytał agent główny.
Abramek uśmiéchnął się i namyślał przez chwilę. Potém zaczął:
— U nas Niemców, proszę pana, to już taka natura, że nic nie powinno marnować się, ani zdolności ludzkie, ani piéniądze, tylko ze wszystkiego powinien być zrobiony użytek taki, żeby korzyść jakaś była. Mnie się zdaje że ja mam zdolności do interesów... Piéniędzy to ja także trochę mam...
— Czy pan robiłeś już kiedy jakie obroty?
— Bardzo małe, ale robiłem. Moi rodzice bogaci i piéniędzy dają mi zawsze dość.... oni wiedzą że młodemu człowiekowi, takiemu jak ja, piéniędzy zawsze trzeba.... Ja téż dla siebie niczego nie żałuję i dobrze sobie żyję; ale zawsze, jak mi zostaje trochę piéniędzy, to je na procent pożyczam.... takim sposobem one u mnie rosną....
— Widzę że w istocie masz pan do interesów zdolności i chęci. I wielkie pan od kapitałów swych pobiérałeś procenta?
Abramek spuścił na chwilę oczy. Prędko jednak podniósł je na twarz swego interlokutora i rzekł śmiało:
— Ja nie będę przed panem kłamał, bo wiem że pan jesteś człowiekiem rozumnym. Brałem takie procenta, jakie mogłem wziąść.... Wszak im większe korzyści człowiek ma, tém lepiéj. N’est-ce pas, monsieur?
Wymawiając francuzkie wyrazy, wydął nieco usta, ale zarazem i mrugnął figlarnie. Porycki wiódł rozmowę tę całą z obojętnością, która w podobnych razach wcale mu zwyczajną nie była.
— A jakież pan zebrać już zdołałeś kapitały? zapytał.
— No, niewiele.... blizko tysiąc rubli....
Mówiąc to, Abramek zarumienił się, ze wstydu zapewne, że tak mało posiadał.
— I cóż pan chcesz, żebym ja z pańskiemi piéniędzmi i z pańskiemi zdolnościami zrobił? zapytał Porycki.
— Jabym prosił żeby pan piéniądze moje przyłączył do téj summy, którą Dom pośrednictwa obraca. One tam pewne będą i większe korzyści przyniosą. A zdolności moje niech pan weźmie i niech one panu w każdéj robocie pomagają.... Ja mogę wszędzie pojechać i dowiedziéć się, i nastręczyć, i wyliczenie każde zrobić.... a pan mi za to pomoże coraz wyżéj iść.
— A cóż będzie z miejscem przez pana zajmowaném?
— Ja to miejsce porzucę! To głupie miejsce, nudne i nic nie daje. Biorę sześćset rubli pensyi na rok, ale co to znaczy? Jeżeli pan nie spełni mojéj prośby, to i tak ja to miejsce porzucę i do Niemiec wyjadę. U nas w Niemczech, o interesa i o karyerę łatwiéj.
Porycki powstał z krzesła, co zmusiło i Abramka powstać także.
— Wszak, jeżeli nie mylę się, pan jesteś synem Elego Makowera?
Abramek zarumienił się znowu i szkarłatniéj jeszcze niż wprzódy. Wstydził się znać pochodzenia swego i miał nadzieję że Porycki, tego wieczoru przynajmniéj, zostanie pod tym względem w miłéj dlań niewiadomości.
— Otóż, zaczął znowu agent główny, przykro mi to, ale ja żądania pańskiego spełnić nie mogę. Gdyby ojciec pański życzył sobie tego, żebyś pan do interesów naszych należał i na téj drodze karyery dla siebie szukał, niechybnie wspomniałby mi o tém cóśkolwiek. Skoro zaś nic mi o tém nie mówił i, jak pan sam powiadasz, umieścił pana w biurze telegraficzném, to ja wbrew życzeniom jego postępować nie mogę.
— Przepraszam pana, przerwał Abramek, rozrumieniony cały i z błyszczącemi oczami, mnie to bardzo dziwi że pan tak mówi. Pan jesteś człowiekiem, rozumnym. Nie może być żeby pan wierzył w to, co starzy ludzie gadają. My dobrze wiemy, że dla młodzieńca dorosłego i edukowanego ojciec jest takim samym człowiekiem, jak każdy inny człowiek. Na co ja koniecznie mam słuchać tego, co mnie jakiś tam człowiek mówi.
W głębi duszy Porycki był takiego samego jak Abramek o stosunkach rodzinnych przekonania, ale z jednéj strony nie obiecywał on sobie ważnych pożytków z usługi i zdolności Abramka, z innéj zaś za nic w świecie nie chciał poróżnić się z Elim, wielce mu pomocnym i bardzo, w pewnych względach, groźnym: to téż bez namysłu najlżejszego odrzekł:
— Pozwól pan, abym nie wypowiadał mu przekonań swoich. Jeżeli ojciec pana objawi mi życzenia zgodne z pańskiemi, gotów jestem uczynić co tylko będzie w mojéj możności; w przeciwnym jednak razie nie mogę służyć panu w niczém.
— Czy to ostatnie pańskie słowo? zapytał izraelski młodzieniec, drżący z upokorzenia i tłumionego gniewu.
— Ostatnie, kłaniając się lekko i tonem bardzo stanowczym wyrzekł agent główny.
Syn Elego oddał mu szybki ukłon i wyszedł. Z gorącemi rumieńcami na policzkach, z oczami żarzącemi się jak głownie, zbiegł ze wschodów, u dołu których oczekiwał na niego Klemens Szyłło.
— I cóż? zapytał śpiesznie człowiek bez kondycyi.
Dwaj młodzi ludzie, ściśle, jak się zdawało, sprzyjaźnieni ze sobą, wyszli na chodnik ulicy. Abramek miał w dłoni rękawiczkę.
— Cóż? powtórzył Klemens, może jutro pojedziem razem do stolicy?
— Gdzie tam! ani słuchać o niczém nie chciał! Ojciec wszędzie w drodze mi staje! ten głupi, ciemny Żyd!
Cienie nocne pokryły uśmiéch szyderski i złośliwy, który przesunął się po ustach Klemensa. Po chwili syn Augustyna Szyłły zlekka towarzysza po ramieniu uderzył i rzekł:
— Ot wiesz co, Abram.... Gottliebie! żebym ja był na twojém miejscu, tobym już ze starym dał sobie rady.
— Kto z nim da sobie rady? On twardy jak kamień! On tylko o honorach dla mnie myśli, a sam to worami piéniądze zbiéra.
— Otóż ja wydusiłbym z niego część tych pieniędzy.
— Nie daje! sarknął Abramek.
— Wziąłbym sam! po chwili namysłu i bardzo cicho szepnął człowiek bez kondycyi.
— Zamyka!
Odpowiedzi nie było. Kiedyś, kiedyś znaleść się ona miała może we własnéj głowie Abramka. Tym jednak razem zawołał on z uniesieniem:
— Ot wezmę to co mam i pojadę do Niemiec! Już mi to małe miasteczko, i ten telegraf, i ci ciemni Żydzi ze swemi łokszynami i szabasami nadojedli! Mnie trzeba świata użyć i karyerę zrobić! Ja tu nie wytrzymam!
— Jak będziesz wyjeżdżał do Niemiec, czy weźmiesz mię ze sobą? żartobliwie rzekł Klemens.
— Ot, kiedy to jeszcze będzie! głęboko westchnął syn Elego. Tymczasem trzeba mi do biura na nocny dyżur iść! Tausend Teufel!... Słuchaj, Klemensie! przywieź mi ze stolicy pół tuzina rękawiczek nowych, tylko żeby kolory były piękne.. A może ty tam dla mnie i jaki interes znajdziesz?