Fryderyk Chopin Karasowskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Fryderyk Chopin
Podtytuł Fryderyk Chopin, życie, listy, dzieła — przez Maurycego Karnowskiego. Tomów 2. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FRYDERYK CHOPIN.
(Fryderyk Chopin, życie, listy, dzieła — przez Maurycego Karasowskiego. Tomów 2. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa).

Materjał, tyczący się Chopina, nie został całkowicie spożytkowany w dziele p. Karasowskiego. Należało uzupełnić go korespondencją p. George Sand, skorzystać z Pamiętnika, drukowanego przez prof. Tarnowskiego, a następnie z listów, rozproszonych w rękach prywatnych. Część ich zapewne dostarczyć mogła księżna Marcelina Czartoryska. Wiemy także, iż niewszystkie listy do Fontany zostały ogłoszone, gdyż znakomita ich ilość zostaje czasowo w posiadaniu Wieniawskiego, stanowi zaś własność pp. W. w Warszawie; słowem: materjału nader cennego znalazłoby się jeszcze dosyć, bez którego dzieło nie jest tak kompletnem, jakby być mogło. Są to braki ważne. Gdyby nie to, posąg byłby całkowitym i nie mielibyśmy mu nic do zarzucenia. Czy autor nie mógł z owych materjałów skorzystać, czy może wykończył już dzieło, nim np. korespondencja p. Sand zaczęła wychodzić, czy wreszcie jakiekolwiek okoliczności stanęły mu na przeszkodzie w dokonaniu tak niesłychanie pożądanych dopełnień — nie wiemy. Woleliśmy jednak zgóry postawić zarzuty, by z niemi odrazu skończyć. Braki są. Krytyka to stwierdziła, autor przyznać musi. W następnych wydaniach będzie można je uzupełnić. Niemniej dzieło p. Karasowskiego obejmuje ogromną ilość szczegółów, tyczących życia Chopina, a niemniej listów, pisanych do rodziny, nauczycieli i przyjaciół.
Książka zawiera materjału biograficznego i krytycznego tyle, że czytelnik poznaje Chopina, żyje z nim razem i, czytając bezpośrednio w jego duszy, zdaje sobie sprawę zarówno z tej delikatnej artystycznej natury, jak i z jej twórczości. Dzieje się to zwłaszcza dzięki listom. Autor książki mówi o nich, że są jedyną jej zaletą. I niema żadnej kwestji, że są najważniejszą, ale nie jedyną, bo mozolne, lubo niekompletne, zebranie tych listów, układ ich, dopełnienie życiorysu tam, gdzie przerywa się ich wątek, wywody i wnioski z nich, a nakoniec zebranie ustnych świadectw i ogólna synteza tak człowieka, jak i jego dzieł, to także niepospolita zaleta książki, a zarazem zasługa autora.
W ostatnich czasach mało pojawiło się książek tak zajmujących. Czyta się te dwa tomy jak romans, tem bardziej zajmujący, że bohater jego to nie fikcja, ale jedna z chlub narodowych. Z drugiej strony w niejednej powieści niema tyle romantycznego materjału, ile go jest w tem życiu artysty, pełnem wrażeń, uczuć, a jak najczęściej bywa, niedoli i bólu. Życie jednak Chopina nie chmurzy się od dzieciństwa, nie płynie samotnie wśród obojętności ludzkiej, chłodu i nadludzkiej walki o trochę uczucia i marny liść lauru. Dzieje się wprost przeciwnie: zaczyna się ono jak śliczny poranek wiosenny — i długo zapowiada pogodę. Przedewszystkiem otacza artystę od pierwszych dni ciepło rodzinnego życia.
Początek książki pana Karasowskiego poświęcony jest rodzinie Chopina. Ojciec jego, Mikołaj, przybywszy z Nancy do Warszawy przed sejmem czteroletnim, w niezmiernie ważnej epoce narodowego życia, wnet zżył się z krajem i z ludźmi. Poważany dla prawości charakteru i wykształcenia, znalazł w Polsce chleb dostatni i mnóstwo serc życzliwych. Pokochawszy nową ojczyznę, brał udział w wypadkach za czasów kościuszkowskich; następnie, gdy dwukrotnym zamiarom powrotu przeszkodziła choroba, osiadł w Polsce na zawsze.
Z początku zajmował się nauczycielstwem w domach prywatnych. Bawił czas jakiś u Łączyńskich, później u Skarbków, jako nauczyciel Fryderyka, z którym łączyła go całe życie najsilniejsza przyjaźń. Następnie ożenił się z p. Justyną Krzyżanowską i w 1810 roku został profesorem przy Liceum warszawskiem i w innych instytucjach naukowych. Wysłużywszy lata, podał się do emerytury i resztę życia spędzał w spokojnem zaciszu domowem. Był to człowiek nadzwyczaj prawy i sympatyczny. W żonie znalazł godną siebie towarzyszkę. Bóg pobłogosławił ich związek trzema córkami i synem. Rodzina kochała się nadzwyczaj, a mały Fryderyk, przedostatni z dzieci, jako jedynak był pieszczochem całego domu. Od dzieciństwa otaczała go też wysoka atmosfera umysłowa. Chopin-ojciec był człowiekiem niepospolitego wykształcenia, żył tedy przeważnie w świecie literacko-artystycznym. W domu Chopinów bywali, jako przyjaciele, Wacław Aleksander Maciejowski, hr. Skarbek, Kazimierz Brodziński, Juljusz Kolberg, Romuald Hube, Feliks Paweł Jarocki, malarz A. Brodowski i prawie wszyscy znakomitsi muzycy ówcześni, z których dwaj, Żywny i Elsner, byli nauczycielami małego Fryderyka.
Było to towarzystwo i wysoce wykształcone i nader wykwintne. Sami państwo Chopinowie trzymali na stancji uczniów, którzy przeważnie należeli do wyższych albo najwyższych warstw społecznych — byli więc z temi sferami w ustawicznem zetknięciu. Z drugiej strony, przedstawiciele arystokracji ówczesnej poczytywali sobie za zaszczyt bywać w domu Chopinów, w którym spotykali cały świat umysłowy warszawski. Łatwo zrozumieć, że z owego zetknięcia się rozumu i poloru wyrodziła się atmosfera, której wpływ musiał odbić się później na Fryderyku.
Jakoż odbił się nader silnie. Fryderyk przedstawia się nam jako dziecko delikatne, wysoce rozwinięte, o subtelnych myślach i uczuciach. Niemasz w nim nic nieokrzesanego, grubego, brutalnego. Ten genjalny muzyk jest, jak zapewnia nas biograf, jednym z najbardziej wykwintnych i polerowanych ludzi swego czasu. We wszystkich sferach towarzyskich obraca się on ze swobodą i łatwością eleganckiego światowca. Wykwintność ta odbija się w jego listach i w niezmiernie ujmującem obejściu się z ludźmi. Nikogo on nie razi, nie rani, nikt nie odbija się o kanty tej natury, bo natura sama niema kantów. Oczywistem jest, że w takiej kulturze wrodzona czułość i wrażliwość tej duszy musiała się rozwinąć do najsubtelniejszych granic.
Ale do tych stron chopinowskiej natury musimy jeszcze powrócić — obecnie pójdźmy za biografem. Dziecko od pierwszych dni zdradzało niezwykłą wrażliwość na muzykę. Biograf pisze, że, usłyszawszy fortepian, mały Fryderyk wpadał w płacz, niełatwo dojący się ukoić. Niebawem jednak to przeszło. Malec tak wydzierał się do fortepianu, że, zanim skończył lat siedm, wzięto mu nauczyciela — Żywnego. Od tej chwili robił nieprawdopodobne postępy. W ósmym roku już komponował, lubo nie umiał jeszcze pisać nut, a w dziewiątym wystąpił po raz pierwszy publicznie na koncercie dobroczynnym, urządzonym pod opieką Jul. Urs. Niemcewicza. P. Karasowski tak opisuje to pierwsze wystąpienie: „Na parę godzin przed owym popisem, na którym miał wykonać koncert Gyrowetza, postawiono Frycka na krześle i poczęto go ubierać do godnego przed liczną publicznością wystąpienia. Frycek szczególniej zadowolonym był z pięknego szerokiego kołnierzyka, jaki mu na ciemny spencerek włożono. Kiedy po skończonym koncercie matka, nie mogąc być na nim, wziąwszy synka w objęcia, wypytywała go, co się najwięcej publiczności podobało — Frycek bez wahania odpowiedział: „Wie mama — wszyscy tylko na mój kołnierzyk patrzyli“.
Od tej chwili — uznanym został za „cudowne dziecko“. Domy Czartoryskich, Sapiehów, Czetwertyńskich, Lubeckich, Radziwiłłów, Skarbków i t. d. ubiegały się o posiadanie „Szopenka“. Stał się on także częstym gościem na pokojach ks. Łowickiej w Belwederze. Tu biograf znowu robi uwagę, że przez te stosunki malec, który już w domu ojca nawykł do dobrego towarzystwa, „nabrał owego wykwintnego i arystokratycznego obejścia, które go całe życie cechowało“. „Chopin miał zawsze wstręt do ludzi szorstkich, rubasznych, nigdy się z takimi nie przyjaźnił, nigdy do poufałego towarzystwa ich nie przypuszczał“.
Sława jego rosła z dniem każdym. Słynna Catalani, przybywszy do Warszawy, tak dalece zachwyciła się talentem dziecka, że ofiarowała mu na pamiątkę złoty zegarek z napisem: „Donné par Madame Catalani à Frederic Chopin, âgé de dix ans“. W tym czasie wyszło już kilka jego kompozycyj, dar zaś improwizowania rozwijał się coraz bardziej. Fryderyk improwizował wówczas bardzo wiele. Siadłszy do fortepianu, wznosił oczy w górę i nie spuszczał ich przez cały czas gry. Kto wówczas widział tę małą, bladą główkę, o pełnych słodyczy ustach, delikatnym profilu i bujnych włosach; kto widział ekstazę i zapamiętanie się zupełne w tonach, malujące się na tej natchnionej twarzy, ten łatwo mógł w owym chłopcu odgadnąć przyszłego genjusza.
Przytem ten przyszły genjusz pracował z zapamiętałością, by pokonać trudności techniczne. Rezultaty były zdumiewające. W tym czasie począł dawać mu lekcje Elsner. Znakomity nauczyciel wtajemniczał swego ucznia w zasady kontrapunktu. Chopin jednak już wówczas pomiatał niekiedy zasadami i szedł za własną fantazją. Nauczyciel jednak, formalista nie mający prawdziwej miłości sztuki, byłby się tem oburzał, byłby hamował młodociany zapał, a może gasił go formułami, ale szanowny starzec, sam mistrz niepospolity i kompozytor, odgadł, z kim ma do czynienia: „Dajcie mu pokój, — mawiał — to prawda, że nie idzie on drogą zwyczajną, ale i talent jego jest nadzwyczajny. Nie trzyma on się ściśle metody utartej dlatego, że ma swoją — i to, jeśli się nie mylę, stanowi jego oryginalność, jakiej nikt w tak wysokim stopniu nie posiada“.
A jednak kwestja, czy i stary mistrz zdawał sobie sprawę, jak wielkim, jak europejskim muzykiem jest już ukochany jego uczeń. Improwizacje Fryderyka stawały się arcydziełami. Trudności techniczne były już całkowicie pokonane i słuchacze zdumiewali się, słuchając tych niesłychanych dotychczas zwrotów, tych melodyj — niby w każdej polskiej duszy na dnie leżących, a przez nikogo jeszcze niewyśpiewanych. „Były to — pisze biograf — prawdziwe potoki harmonji, najświetniejsze barwy kwiatów, obsypywanych brylantowym deszczem arabesków i arpedżij“. Refleksja, pamięć o metodzie, o technice — ustępowała w takich chwilach w duszy artysty natchnieniu. Grywał jakby nieświadomie, jakby zapomniał o świecie, o sobie — i roztapiał się całkowicie we własnej muzyce. A był to przecie kilkunastoletni dopiero chłopiec. Mówią także ci, co go wówczas słyszeli, że późniejsze jego utwory są w znacznej części echem improwizacyj. Mogłoby się zdawać, że sobie przypomniał, co mu śpiewali aniołowie w dziecięcej duszy — i spisywał.
Ze wszystkiego widzimy, jak szczęśliwie i jaką różaną drogą snuło się początkowo życie artysty. Rodzina zacna i kochająca, rozumny nauczyciel, warunki jak najpomyślniejsze coraz większego rozwoju, uznanie i miłość powszechna — oto co go otaczało. Nic nie zostało w nim zaniedbanem, pominiętem, skrzywionem. Ten delikatny kwiat potrzebował ciepła — kochano go, uznania — uznawano; potrzebował przewodnika, któryby mu nic ze siebie nie narzucał — Elsner nie narzucał. Rzadko który talent powstaje i rozwija się w takich warunkach i wśród takich ułatwień. To też Fryderyk był dzieckiem szczęśliwem w całem znaczeniu tego wyrazu. Nadzwyczajna żywość jego charakteru znajdowała ujście w nadzwyczajnej wesołości. Z biografji widać, że milszego, weselszego, figlarniejszego, a przytem łagodnego i łatwego w obejściu się dziecka nie było w całej Warszawie. Koledzy kochali go narówni z nauczycielami. Nauczyciele wybaczali mu figle. Miał on znakomity talent do rysowania karykatur. Raz Bogumił Linde pochwycił go na uczynku, gdy pod ławką kreślił jego karykaturę — i, zamiast skarcić, pochwalił tylko rysunek. Fryckowi widocznie wszystko było wolno.
Biograf wspomina jeszcze o jednym talencie Chopina. Oto miał dar mimiczny, posunięty do najwyższego stopnia. Mógł ze swoją fizjognomją robić, co chciał — i naśladować, kogo chciał. Występował on często w teatrach amatorskich, a Wojciech Piasecki utrzymywał, że Fryderyk ma wszelkie dane na znakomitego aktora — zapewne komika.
Pisał z równą łatwością, jak grał. W Szafarni, majątku pp. Dziewanowskich, z których synem Dominikiem łączyły go stosunki koleżeństwa i przyjaźni, redagował dla własnej i innych zabawy Kurjera Szafarskiego. W pierwszym numerze tego pisma, którego dwa przechowała rodzina, znajdujemy w rubryce: „Wiadomości krajowe“ wiadomość następującą: „D. 15 lipca r. b. na zgromadzeniu muzycznem w Szafarni, złożonem z kilkunastu osób i półosóbek, popisywał się pan Pichon (tak sam siebie nazywał) i grał koncert Kalkbrennera, który atoli nietyle zrobił wrażenia, szczególniej na małych figurkach, ile Żydek, grany przez tegoż pana Pichon“.
Dowcip, wyborny prawdziwy humor i nadzwyczajna łatwość pisania okazują się jeszcze lepiej z listów, pisanych z Szafarni do kolegów. Oto co np. Fryderyk pisze do Wilhelma Kolberga.

Szafarnia, 19 sierpnia 1824 r.

„Kochany Wilusiu! Dziękuję ci za twoją pamięć o mnie, ale z drugiej strony gniewam się na ciebie, żeś taki brzydki, niedobry, żeś taki et caetera i do mnie tylko półpiórkiem piszesz. Czy ci papieru, czy pióra, czy atramentu szkoda było? Możeś czasu nie miał, żeś się tylko przypisał? Ej, bo, to, to! — na koniu jeździ, bawi się dobrze, o mnie nie myśli. Ale co tam! daj mi buzi i zgoda.
Cieszę się, żeś zdrów, wesół, bo tego na wsi potrzeba. Mnie jest także przyjemnie, że do ciebie pisać mogę. Ja się też wcale nieźle bawię, a nietylko ty jeździsz na koniu, bo i ja umiem na nim siedzieć. Nie pytaj, czy dobrze, ale umiem, przynajmniej tak, że koń powoli, gdzie chce, idzie, a ja, jak małpa na niedźwiedziu, na nim ze strachem siedzę. Dotąd nie miałem przypadku zlecenia, bo koń mnie nie zrzucił, ale... może kiedy zlecę, jeżeli mu się spodoba.
Nie będę ci głowy zawracał mojemi interesami, bo wiem, że ci się to nanic nie przyda. Muchy mi często na wyniosłym nosie siadają, ale to mniejsza, bo to jest prawie zwyczajem tych natrętnych zwierzątek. Komary mnie gryzą, ale i to mniejsza, bo nie w nos. Biegam po ogrodzie, a czasem chodzę. Chodzę do lasu, a czasem jeżdżę, notabene nie na koniu, lecz w bryczce, w koczu lub w karecie. Z takiemi jednak honorami, iż zawsze na tyle siadam, a nigdy na przodku.
Możem cię już znudził, ale cóż robić? Jeżeli zaś nie, napisz na najbliższą pocztę, a ja czem prędzej moje literały kontynuować będę.
Bez żadnych tedy komplementów kończę mój list, ale po przyjacielsku: bądź zdrów, kochany Wilusiu, a proszę cię, pisz do mnie, nietylko przypisuj. Za cztery tygodnie widzieć się będziemy.
Ściska cię serdecznie szczery twój przyjaciel

F. Chopin“.


Przytoczyliśmy ów pierwszy list w całości, aby czytelnik mógł sobie zdać sprawę, ile w nim prócz humoru jest naturalności, swobody i łatwości pisania. Temi przymiotami odznaczają się wszystkie listy Chopina. Smutne następnie, czy wesołe, zawsze są szczere, lotne, bezpretensjonalne, co częstokroć czyni z nich prawdziwe perły literackie. Na tę wartość literacką listów nie zwrócono jeszcze uwagi, a jednak świadczy ona o jednym więcej talencie tej nad miarę bogato uposażonej natury.
Wesołość Chopina przerywały tylko chwile coraz częstsze, gdy komponował coś do druku. Pracował nad temi utworami sumiennie, a nawet ciężko. Niełatwo zadowalniał sam siebie. „Czasami — pisze Karasowski — myśl jakaś tak dalece nim owładnęła, że stawał się milczącym, pogrążonym w sobie; siadał w kąciku, unikając ludzi i rozmów; gdy do niego mówiono, odpowiadał monosylabami jak nieprzytomny“.
Wtedy był muzykiem i niczem więcej. Taka zdolność wytężania sił duszy i ciała w jednej wyłącznie myśli właściwą jest tylko niepospolitym twórczym naturom. Nazywa się to pracą wewnętrzną. Chopin oddawał się jej tak dalece, że po nocach sypiać nie mógł. Częstokroć zrywał się z posłania i biegł do fortepianu. Rodzina umiała szanować w nim takie chwile: służące płakały nad nim, sądząc, że panicz ma bzika. Również w zadumę wprawiały go pieśni i melodje wiejskie, których słuchiwał podczas swych wycieczek za miasto. Wówczas to ziarna przyszłych „mazurków“ padały w jego duszę.
Ale praca i wewnętrzna egzaltacja w chwilach tworzenia podkopały po raz pierwszy jego zdrowie, skutkiem czego wyprawiono go do Reinertz, wraz z siostrą Emilją, dziewczyną nadzwyczajnych zdolności, która później zmarła na suchoty w czternastym roku życia. Następne lato przepędzał Chopin w Poznańskiem u p. Niesiołowskiej, gdzie poznał się ze słynnym melomanem ks. Antonim Radziwiłłem. Liszt w swojej pracy o Chopinie twierdzi, jak wiadomo, że temu magnatowi winien młody Fryderyk swoje wykształcenie umysłowe i muzyczne. Liszt miał tę wiadomość od Franciszka Grzymały, ale nasz biograf jak najmocniej jej zaprzecza. Co do wykształcenia umysłowego, nie potrzebował Fryderyk od nikogo pomocy, gdyż ojciec, profesor liceum, miał większą niż ktokolwiek łatwość kształcenia syna, pod względem zaś muzycznym kształciły wprawdzie Fryderyka w późniejszej karjerze podróże zagraniczne, ale te odbywał własnym kosztem, z pieniędzy, zbieranych na koncertach, lub z pomocą ojca, którego dochody w zupełności na to pozwalały. W listach Chopina tyle jest na to świadectw, że gdyby nawet Jul. Fontana nie występował był z najsilniejszem zaprzeczeniem przeciw Lisztowi, sprawa już dziś byłaby jasną.
Pierwszą podróż odbył Fryderyk do Berlina. Opisuje ją sam w listach, z których jeden pisany jest do Tytusa Wojciechowskiego, trzy inne do rodziców. Czas mu spływał w obcem mieście na zabieraniu znajomości z muzykami, oraz w teatrach, gdzie z chciwością słuchał oper, niewystawianych w Warszawie, — i na koncertach. Z tem wszystkiem Berlin nie uczynił na nim wielkiego wrażenia. Podróż ta była raczej przejażdżką, gdyż i trwała zbyt krótko nato, by Fryderyk mógł się dać słyszeć lub zawrzeć stalsze stosunki artystyczne. Ważniejszą w następstwa była podróż do Wiednia, w którą się wybrał w 1829 r. Streszczenie tych chwil z życia Chopina jest niepomiernie trudne. Listów z tej epoki jest dosyć, ale stanowią one prawdziwy kalejdoskop, w którym ludzie i stosunki zmieniają się co chwila. Młody podróżnik zawiera mnóstwo znajomości, poznaje prawie wszystkich muzyków i, rozglądając się w ich świecie, przekonywa się poniekąd o własnej wartości, o której w Berlinie jeszcze nie miał żadnego wyobrażenia. Dodać należy, że za pierwszego jego pobytu w ojczyźnie Mozarta i Beethovena przyjmują go najuprzejmiej, ułatwiają mu wystąpienia publiczne, witają oklaskami, zdziwieniem, otaczają uznaniem. Być może, że w Wiedniu świat muzyczny zdziwiony był, znalazłszy w nieznanym młodzieńcu prawdziwego mistrza, ale i Chopin był zdziwiony przyjęciem. Listy jego do rodziny i przyjaciół drgają radością — i poczuciem własnej siły. Echo triumfów wiedeńskich odbija się i w Warszawie. Chopin wraca do kraju już z zagranicznym patentem na znakomitość, tak zawsze u nas potrzebnym.
Ci nawet, którzy już poprzednio widzieli w nim genjusz, widzą teraz śmielej, mówią otwarciej. Miejscowe gazety: Kurjer Warszawski pod Dmuszewskim i Dziennik Urzędowy zamieszczają dytyramby na cześć młodego muzyka. W domu zaś myślą o wyprawieniu go do ojczyzny wszystkich sztuk i mistrzów — do Włoch. Karasowski nadzwyczaj zajmująco kreśli stan muzyki w ówczesnych Włoszech. Między (18) 25 a 30 rokiem przypadł tam największy jej rozkwit — zwłaszcza pod względem śpiewu dramatycznego. Życie polityczne nie istniało. Cały zapał narodowy, nie mając ujść obszerniejszych, zwrócił się ku muzykom i śpiewakom. Artyści byli noszeni na ręku. Jedna opera, przedstawiona z powodzeniem, czyniła imię autora głośnem na cały półwysep, a następnie na całą Europę. Tradycja wielkiego stylu muzycznego istniała w ówczesnych Włoszech w całej sile. Był wówczas wielki skrzypek Paganini i tacy śpiewacy, jak Rubini, Tamburini, Pasta, Catalani, Garcia-Malibran etc. — wszystko to razem wpływało na autorów z niesłychaną siłą, rozwijając ich talenty, szczególniej w kierunku dramatycznym, w kierunku tworzenia oper. Prądowi temu nie oparłby się prawdopodobnie i Chopin, gdyby podróż jego przyszła do skutku. Kto wie, — pisze Karasowski — dokądby doszedł taki mistrz, gdyby okoliczności nie popchnęły go w inną stronę.
Tymczasem po powrocie z Wiednia Chopin siedział w Warszawie i czynił przygotowania do podróży. Szły one jakoś powoli. Środków miał dostarczyć koncert — i nie środki były przeszkodą, z powodu której upływał dzień za dniem — a Fryderyk siedział w Warszawie. Wyjaśnienie przyczyny zwłoki znajduje się w listach, pisanych z Warszawy do Tytusa Wojciechowskiego. Oto Fryderyk kochał się. Pierwszym jego ideałem była Konstancja Gładkowska, śpiewaczka, wychowanka konserwatorjum. Gładkowska miała piękny głos i równie piękną twarz. Nie wiemy dokładnie, w jakich okolicznościach przemówiło serce Fryderyka. Pierwszą wzmiankę, dość zresztą lekką i, jeśli się można tak wyrazić, studencką, znajdujemy w liście do Wojciechowskiego, datowanym z 3 października 1829. „Sam zapewne uznasz — pisze Chopin — potrzebę mego powrotu do Wiednia, nie dla panny Blahetki, o której ile mi się zdaje pisałem, bo ja już może na moje nieszczęście mam mój ideał, któremu wiernie, nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni po nocach, na którego pamiątkę skomponowałem Adagio do mojego koncertu (E-moll), — który mi inspirował tego walca“ i t. d.
I nic więcej. Nazwaliśmy wzmiankę lekką, bo istotnie natychmiast po niej przechodzi Fryderyk do innej materji. Wspomniawszy o walcu, mówi zaraz: „Uważaj jedno miejsce, † oznaczone. Jakżeby mi było miło zagrać ci go, najsłodszy mój Tytusie“.
Widocznie myśl ani serce mistrza nie było oddane nietylko wyłącznie, ale nawet w znacznej części, uczuciu. Inne wzmianki są jeszcze obojętniejsze. Czasem wspomina, że Gładkowska śpiewała to a to, dobrze lub mniej dobrze, że ją tak a tak przyjęto, że p. Sontag „powiedział jej i Wołkównie, że mają głosy przekrzyczane... etc.“. Zresztą listy przepełnione są szczegółami muzycznemi. Dopiero przed samą podróżą odzywają się w nich posępne tony, w których prawdopodobnie brzmi i żal rychłego rozłączenia. Dnia 4 września 1830 r. tak pisze: „Powiadam ci, że już mnie szały napadają mocniejsze, jak zwykle. Jeszcze siedzę. Nie mam dość sił do wybrania dnia na wyjazd. Myślę, że opuszczam Warszawę poto, bym nigdy już nie wrócił do domu; myślę, że jadę umrzeć — a jak to przykro musi być umierać gdzie indziej, między obcymi...“
Były to słowa prorocze, — lubo pisane tylko w chwili złego usposobienia, — Chopin nie przypuszczał jeszcze, jakie wypadki oddzielą go od domu i od kraju. Tęsknił, bo widział, co zostawia, a nie wiedział, co go czeka. Może obawiał się tej przyszłości... Wszystko to jednak były powody i smutki dość błahe, wiotkie, kruche. Były to raczej chwilowe złe humory i przeczucia. W następnych listach znowu więcej ożywienia. Zdając sprawę z jakiegoś cudnego kwintetu, odegranego u hr. C., w którym brał udział, tak pisze: „Dziwisz się, żem nie zasnął. Ale kiedy taka ładna panna tam była, co mi mój ideał bardzo przypominała. Wystaw sobie, przesiedziałem do 3-ciej po północy“.
Znowu wzmianka o ideale nader nawiasowa, również jak i wszystkie następne. Chopina tak zajmowała podróż, muzyka i własna przyszłość, że na poważniejsze uczucie nie było miejsca w jego sercu. Nadto był zajęty i rozerwany. Zdawaćby się mogło, iż sam się łudził i sam wmawiał w siebie tę miłość do Gładkowskiej. Nęciły go, jako artystę, formy uczucia, romantyczne strony, efekta rozłączenia, żale z odległości — słowem: była to raczej miłość dla miłości, niż dla osoby. W pewnym wieku znajduje się lubą przyjemność w udręczeniach miłości, w drażnieniu siebie samego, a wówczas pierwsza spotkana na drodze kobieta staje się pozornie ideałem, a w rzeczywistości partnerem, do gry potrzebnym. Że przytem dużo być musi wmawiania w siebie rozmaitych rzeczy i sztucznie wzniecanych egzaltacyj, łatwo zrozumieć, jak również i to, że takie uczucie trwać może dość długo, bo aż do chwili, w której go lepsze, silniejsze, rzeczywistsze nie zastąpi.
Odjeżdżając, dostał Chopin od panny Konstancji pierścionek na pamiątkę — i, gdy później był sam zagranicą, gdy spotkał się z obojętnością, niechęcią, wtedy z pewnem rozczuleniem garnął się myślą do tej, której nie kochał wprawdzie, ale od której szło do niego ciepło serdeczne. W nagłówku listu, pisanego do Jana Matuszyńskiego, czytamy: „Wiedeń. Dzień Bożego Narodzenia. Niedziela rano. Przeszłego roku o tym czasie byłem u bernardynów, dzisiaj w szlafroku sam jeden siedzę, pierścionek gryzę i piszę“.
Oczywiście, że kiedy w taki dzień wspominał, jak rok temu był u panny Konstancji u bernardynów i porównał z tem swoją teraźniejszą samotność, to pierścionek gryzł i zdawało mu się, że kocha. Tem niezadowoleniem z teraźniejszości, monotonnej i smutnej w porównaniu do romantycznej i pełnej wrażeń przeszłości, tłumaczą się i następne słowa, które na pierwszy rzut oka zdają się tchnąć prawdziwem uczuciem: „Uspokój (ją), powiedz, że, póki sił starczy... że do śmierci... że po śmierci jeszcze mój popiół będzie się słał pod nogi. Ale to wszystko mało, cobyś ty mógł powiedzieć... ja napiszę! Jużbym był dawno napisał, nie męczyłbym się tak długo; ale ludzie!... Gdyby to przypadkiem w cudze ręce wpadło, jej sławie szkodzićby mogło... Więc lepiej ty bądź moim tłumaczem...“
Czy napisał — czy nie — niewiadomo. To pewna, że panna Konstancja w dwa lata potem poszła zamąż i że listy nie wspominają, w jaki sposób przyjął o tem wiadomość Fryderyk. Można się jednak domyślać, że gdyby bolał, gdyby rozpaczał, echo tej rozpaczy doszłoby w jakikolwiek sposób do rodziny, do przyjaciół, a przez nich i do nas... Tymczasem pod tym względem cisza, więc godzi się wnioskować, że słowa: „póki sił starczy, że aż do śmierci, że jeszcze po śmierci...“ spłynęły tak w zapomnienie, jak rozmarzone tony jakiego nokturna spływają w ciszę... Jakże prędko pisał potem Fryderyk do Wojciechowskiego: „W tej chwili zabieram się do opisu balu, na którym mnie jedno bóstwo z różą w czarnych włosach zachwyciło“ i t. d.
Dobrze zrobiła panna Konstancja, że poszła zamąż.
W czasie pobytu w Wiedniu, zaskoczyły Fryderyka wielkie wypadki 1830 roku. Wojciechowski, który wówczas bawił z nim razem, udał się natychmiast do kraju. Chopin w pierwszej chwili porwał pocztę — i gonił kilka stacyj za Wojciechowskim, ale nie dogonił go. Wrócił do Wiednia i pisywał rozpaczliwe listy. Liszt miał jednak słuszność, pisząc, że ta genjalna natura miała w sobie coś kobiecego. Potrzeba mu było zawsze jakiegoś dzielnego Wojciechowskiego, na którymby się mógł oprzeć, któryby za niego radził sobie z zewnętrznemi warunkami życia — inaczej nie umiał sobie dać rady, skarżył się i narzekał. Sam on znał siebie pod tym względem. W jednym z listów do Matuszyńskiego pisze: „Wiesz, żem istota najniezdecydowańsza na świecie“. Istotnie tak było. W Wiedniu sam nie wiedział, co ma robić. Do Włoch już nie pojechał — udał się natomiast do Paryża, dokąd przybył niby w przejeździe do Londynu, ale gdzie pozostał, zetknąwszy się z polską emigracją. Z początku jednak czekały go liczne zawody. We Francji czasy były również burzliwe — a on mało znany. Niełatwo mu przyszło wybić się nawierzch. Sam też nie umiał do tego ręki przyłożyć — a tymczasem zniechęcał się. To rozpieszczone dziecko genjalne potrzebowało, jak powietrza do oddychania, sympatycznego otoczenia, uwielbień, uznania. Inaczej żyć nie mógł. Zresztą nie ufał sobie i mimo wiedeńskich triumfów i zachwytów, które budził w Niemczech, mimo uznania, które zyskał u najznakomitszych muzyków niemieckich, jak tylko znalazł się w Paryżu nieznany i nieceniony przez nikogo prócz przez Polaków, którzy, świeżo przybywszy, nie odgrywali jeszcze w świecie paryskim żadnej roli, zaraz zwątpił o sobie. Postanowił jeszcze kształcić się i — co za skromność ze strony najznakomitszego ówczesnego artysty! — brać jeszcze lekcje. Mistrzem jego miał być Kalkbrenner, nader głośny czasu swego fortepianista, który wyznaczył Chopinowi trzy lata dla zupełnego wydoskonalenia się w grze fortepianowej.
Wydaje się to prawie niepodobnem do wiary, a jednak tak było. Kalkbrennerowi chodziło o to, by Chopina mógł nazwać swoim uczniem. Fryderyk prowadził z tego powodu dość ożywioną korespondencję z Elsnerem, dawnym swoim nauczycielem w Warszawie. Rozumny i szlachetny mistrz patrzył niechętnem okiem na ten zamiar. Widocznie w duszy nie uznawał potrzeby lekcyj dla Chopina, a tymczasem pisał do niego, że w każdym razie czas trzyletni wydaje mu się za długim; że pociągnęłoby to za sobą przejęcie się metodą Kalkbrennera i utratę samodzielności. List jest rozumny, życzliwy i pełen frasunku. Widocznie Elsner wiedział, co ma myśleć o Fryderyku i umiał prawdziwie cenić jego genjusz. Fryderykowi jednakże źle się wiodło. Przez jakiś czas nosił się z myślą wyjazdu do Ameryki. Zniechęcał się coraz bardziej i, ponieważ nie był zamieszany w wypadki trzydziestego roku, postanowił wreszcie wracać do Warszawy. Był to krok desperacki, ale zgadzał się na niego i stary Chopin. Tymczasem zaszedł wypadek, który odrazu zmienił postać rzeczy. Na krótko przed wyjazdem spotkał się Fryderyk z księciem Walentym Radziwiłłem, który zaprosił go na wieczór do Rotszyldów. Chopin poszedł. Tu, gdy otoczyło go najświetniejsze towarzystwo paryskie, gdy znalazł się wśród kwiatów, świateł, przepychu i tej rozkosznej atmosfery, której tak potrzebowała ta wykwintna, egzotyczna roślina, odrazu znalazł się w swoim żywiole. Upoił się. Gdy na prośbę gospodyni zasiadł do fortepianu, oczarował tak dalece wszystkich, improwizował tak niezrównanie, że nikt nie wiedział, czy zdumiewać się bardziej, czy podziwiać mistrza, tak wielkiego, a tak mało jeszcze znanego.
„Od tego wieczora, — pisze biograf — jakby za dotknięciem laski magicznej, położenie artysty zmieniło się zupełnie. Los zwrócił ku niemu uśmiechnięte swoje oblicze, uchylając mu cokolwiek zasłonę, przez którą przebijała się pogodniejsza przyszłość, niby zwiastunka świetności nowo wschodzącego słońca. Natychmiast — jeszcze w salonach Rotszyldów — otrzymał kilka zaproszeń do dawania lekcyj na fortepianie w pierwszych domach stolicy; położenie jego materjalne poprawiało się z dnia na dzień“.
Porzucił też raz na zawsze myśl wyjazdu do Stanów Zjednoczonych — zarówno jak i powrotu do Warszawy.
Przyszło uznanie, sława — dostatek — Chopin nie umiał się wprawdzie rachować, ale zarabiał wiele — tyle przynajmniej, że mógł nie myśleć o kłopotach codziennego życia. Nie on ubiegał się o lekcje — ubiegano się o niego. Psuto go, rozpieszczano. Towarzystwa wydzierały go sobie. Niechętni lub zazdrośni musieli milczeć. Polskie pochodzenie Fryderyka, które w czasach dzisiejszych stanowiłoby przeszkodę, wówczas dodawało jeszcze uroku jego osobie. Sława jego rozchodziła się coraz szerzej i jednała mu fanatycznych wielbicieli. Stał się bóstwem kobiet. Ale te powodzenia i triumfy miały jedną złą stronę. Oto podobne życie rozkoszne i gorączkowe podkopywało zwolna jego zdrowie. Fryderyk przerywał je wprawdzie wycieczkami do Niemiec, ale te nie trwały zbyt długo. Z Paryża wybrał się do Akwizgranu, do Karlsbadu, gdzie spotkał się z rodziną, której od trzydziestego roku nie widział, dalej do Marjenbadu, Drezna i Lipska, gdzie nowe pozabierał znajomości z takimi muzykami, jak Mendelsohn, Schuman i t. d. W czasie tego pobytu w Niemczech — został narzeczonym p. Marji W. Biograf nie podaje bliższych szczegółów tego stosunku, wiemy tylko, iż p. W. bawiła z matką zagranicą, że pokochana przez Fryderyka odpłaciła mu wzajemnością i, że gdy oświadczył się o jej rękę, został przez pannę i matkę przyjęty. Następne panie wróciły do domu, by uzyskać pozwolenie ojca — Fryderyk zaś, triumfujący, szczęśliwy i pełen nadziei, — do Paryża. Ale nadzieje jego krótko trwały. Dumny szlachcic W. za nic w świecie nie chciał się zgodzić, by jego córka poszła za muzyka — i stosunek się rozchwiał. Wypadek to podobny do historji Mickiewicza i Henrjety, jak dwie krople wody, ale zdaje się, że Chopin krócej bolał, niedługo bowiem potem spotkał się z kobietą, która na całe jego życie wywarła wpływ trwały a zgubny — z George Sand.
Rozważając stosunek tej kobiety do Musseta i do Chopina, trudno oprzeć się chęci porównania jej z owym, opisywanym przez Wiktora Hugo strasznym polipem, który, zaczajony w otchłaniach, porywa i wysysa tych, których burza mu ześle. Alfred Musset padł już poprzednio i mścił się gryzącemi słowy, które przytaczamy za chopinowskim biografem:

Honte a toi, femme a l’ oeil sombre,
............
C’ est ta jeunesse et tes charmes,
Qui m’ ont fait déséspérer.
Et si je doute des larmes
C’ est que je t’ai vue pleurer.

Chopin nie słuchał tych słów. Spotkanie jego z dziwożoną tak opisuje biograf:
„Podczas jednego dnia dżdżystego Chopin znajdował się w stanie silnego rozdrażnienia nerwów, będącego skutkiem zbyt wilgotnej temperatury, której nigdy nie znosił. Nikt ze znajomych nie odwiedził go przez dzień cały, żadna książka rozerwać go nie mogła, ani jedna myśl muzykalna szczęśliwa nie przyszła mu do głowy.
Nareszcie, kiedy wybiła godzina dziesiąta wieczorem, przypomniał sobie salon hr. C., w tym dniu bowiem zwykła ona była przyjmować towarzystwo, składające się zwykle z osób, odznaczających się pięknością, rozumem, albo artystycznemi zasługami. Kiedy Chopin szedł po schodach, pokrytych dywanami, zdawało mu się, jak gdyby cień jakiś postępował za nim; woń fiołków, ulubionych mu kwiatów, rozchodziła się w powietrzu. I takiego naraz doznał uczucia, jak gdyby go miało coś niezwykłego, coś nadzwyczajnego spotkać. Już chciał nawet zawrócić do siebie, lecz ostatecznie, namyśliwszy się, drzwi otworzył.
Powitawszy panią domu, kiedy się obejrzał po salonie, ujrzał obok znajomych kilka zupełnie obcych osób. Towarzystwo, podzielone na większe lub mniejsze grona, oddawało się rozmowie o teatrze, literaturze, polityce i wypadkach codziennych, prowadzonej z ową lekkością i wdziękiem, właściwym tylko wyższym sferom francuskim. Chopin, nieusposobiony dziś do brania udziału w rozmowie, usiadł w rogu salonu, przypatrując się damom, w towarzystwie hr. C. przesuwającym się przed jego oczami. Kiedy salon począł się już wyludniać, a konwersacja stawała się coraz poufniejszą, wtedy Chopin zasiadł do fortepianu, poczuł bowiem w sobie znienacka chęć do improwizowania. Słuchacze oddech w sobie wstrzymywali. Zatopiony w poetycznych obrazach, przedstawiających się oczom duszy jego, Chopin wyrażał je potokami czarownej muzyki, okres po okresie szybko po sobie ustępującemi. Nagle, spojrzawszy przed siebie, ujrzał wspartą na końcu fortepianu kobietę, nieruchomie, niby kamienny posąg, naprzeciwko stojącą. Czarne jej, płonące żarem oczy, przy oliwkowej prawie cerze twarzy, zdawały się go nawskroś przeszywać. Chopin uczuł, że pod wpływem jej fascynacyjnego wzroku twarz jego się zarumieniła. Ona uśmiechnęła się nieznacznie. A kiedy powstał z krzesła i schronił dla odpoczynku poza grupą kwiatów kameljowych, posłyszał szelest jedwabnej sukni, wydającej woń fiołkową i ujrzał tuż przy sobie ową damę, która go tak wzrokiem przy fortepianie przeszywała, wspartą na ramieniu Liszta... Gdy ją tenże przedstawił, poczęła głosem dźwięcznym mówić o jego grze, o treści, służącej za tło do improwizacji. Chopin słuchał słów jej pochlebnych z pewnym rodzajem niezwykłego wzruszenia; jakaś duchowa siła i nieopisana poetyczność wyrażeń, płynących niby potok z ust tej kobiety, przekonywała go, że potrafi odgadnąć i zrozumieć jego natchnienie, jak nikt jeszcze dotąd“.
Tak odbyło się poznanie. Chopin, jeśli nie mógł oprzeć się pewnemu podziwowi, jeśli był pod urokiem, to ten urok podobny był do wpływu, jaki oczy węża wywierają na ptaka. Ogólne wrażenie było ujemne. W kilka dni potem pisał do rodziców: „Poznałem wielką znakomitość, panią Sand, ale twarz jej niesympatyczna, nie podobała mi się; jest w niej coś odpychającego“.
Istotnie była niepiękna i niemłoda.
Tymczasem chora jej i pożądliwa wyobraźnia zapłonęła. Poczęła okazywać Chopinowi gwałtowną miłość. Z jego strony weszła także w grę miłość — ale własna. Bądź co bądź była to najznakomitsza kobieta Francji. Początek wielu uczuć zaczyna się od pochlebionej miłości własnej. Potem dalej pożar się rozszerza, ogarnia, pali, trawi. Tak stało się i z Chopinem. Był on poprostu porwany. Potem sam zapłonął. Następnie nałóg wzmocnił to chore uczucie — podtrzymywała je i bierność charakteru. Polip opasywał go coraz silniej ramionami.
Początkowo jednak na chwilę tej miłości przypadła najświetniejsza epoka jego życia. Żył, jak gdyby w świecie olimpijskim i sam był w nim nieśmiertelnem bóstwem.
Liszt tak opisuje ten świat ówczesny chopinowski.
„Salonik, któryśmy wtedy, pamiętam, zdobywali, oświetlony był tylko od strony fortepianu... a z trzech stron pogrążony w cieniu — zdawał się wcale nie mieć krańców i przypierać niejako do tajemniczych zaświatowych przestrzeni. Tu i owdzie w półcieniu przebłyskiwał sprzęt jaki, niewyraźnie zarysowany, niby widziadło, przychodzące posłuchać dźwięków, które je z nicości do siebie przyzwały. Światło od fortepianu padało na posadzkę, ślizgając się po niej aż ku przygasającym na kominku błyskom, skąd promyki niekiedy pryskały, niby fale jaskrawe, a krępe, na podobieństwo gromów, zaciekawionych dobrze im znaną mową. Jedyny portret pianisty i serdecznego jego przyjaciela zdawał się tam raz na zawsze zaproszony na tę wspaniałą ucztę przypływu i odpływu dźwięków, to jęczących, to huczących, to wreszcie odbiegających gdzieś daleko, wpośród tej toni instrumentu, ponad którym był zawieszony. Błyszcząca zaś zwierciadła powierzchnia, dziwnie rozumnym w sobie trafem, powtarzała nam raz jeszcze w odbiciu tę twarz piękną, bujnemi otoczoną puklami...“
Mieszkanie to na Chaussée d’Antin pozostanie na zawsze pamiętnem w historji sztuki.
Cóż bo za towarzystwo bywało u naszego artysty! Nie można sobie wyobrazić nic czarowniejszego nad te wieczory księżycowe, w czasie których Chopin przyjmował gości muzyką.
Wówczas, w tajemniczych potokach bladego światła, zlewającego się z różowemi blaskami kominkowego ognia, widać było zadumaną, olimpijską twarz Adama Mickiewicza, który pod wpływem harmonji błąkał się myślą w nadziemskich sferach; obok niego siadywał Henryk Heine; dalej Liszt, Meyerbeer; słynni malarze: Ary Schäffer i Eugenjusz Delacroix; Adolf Nourrit, słynny śpiewak; sędziwy Niemcewicz, Witwicki, a nakoniec la femme á l’ oeil sombre — George Sand.
Wszystko, co było najznakomitszego w Europie, olbrzymi myśli i genjuszu — to towarzystwo, zbierające się na Chaussée d’Antin. Biograf pisze, że w tem poufnem kółku Chopin promieniał radością i wpadał w dawną wesołość swych lat młodzieńczych, posuwając się aż do swawoli i figlów.
W r. 1837 udał się na czas jakiś do Londynu. Z tego czasu jest list o nim Mendelsohna z pierwszą wzmianką o chorobie Fryderyka: „Chopin zjawił się tutaj niespodzianie, — pisze Mendelsohn — lecz nie odwiedzał nikogo. Słyszę, iż ma być cierpiącym“. Jakoż i był cierpiącym. W Paryżu nietylko żył, ale nadużywał życia. Zresztą sam sposób, w jaki się żyje w stolicy Francji, wpływał ujemnie na jego zdrowie. Na wiosnę w r. 1838 udał się do wiejskiego mieszkania pani Sand do Nohant. Z tego czasu jest sporo jego listów do Fontany, z których widać, że komponował tam i wydawał wiele. Poniekąd musiał to czynić, gdyż najobfitsze dochody, jakie przynosiły mu lekcje, zostały zatamowane. Listy zresztą obejmują mnóstwo szczegółów, tyczących się muzyki, wydawców i tysiące drobnych spraw, które zacny Fontana, nie żałując czasu i fatygi, dla Chopina załatwiał. Najgorszem było to, że pobyt na wsi nietylko nie poprawił zdrowia Fryderyka, ale je pogorszył. Więcej może, jak wieś, było Chopinowi potrzebne rozłączenie się z panią Sand, której uczucie poderwało jego zdrowie, a właśnie w Nohant był z nią ciągle. Pojawiły się symptomata suchot. Lekarze doradzali zmianę klimatu, a ponieważ George Sand miała właśnie wyjechać dla zdrowia syna na Majorkę, Chopin zabrał się z nimi razem. Pobyt jednakże na tej wyspie, gdzie życie było jeszcze nadzwyczaj pierwotne, gdzie brakło wszelkich wygód i komfortu, bez którego Chopin nigdy obejść się nie umiał, naraził go na liczne przykrości. Oboje z Sand zajęli stary, opuszczony klasztor kartuzów, zwany Valdemosa. Tam, wśród murów, krużganków i posępnych korytarzy, mieszkali w celach, siedzieli przy łojowych świeczkach, osadzonych w ołowianych lichtarzach, na kulawych krzesłach.
Nadobitkę czas był zły — deszcz ciągle padał. W klasztorze byli oddzieleni od całego świata; żyli jak pustelnicy i Sand musiała dawać rady wszystkiemu. Rozstrój nerwowy Chopina doszedł najwyższego stopnia. — W chwilach, gdy Sand z synem udawała się do miasta po zapasy, a Fryderyk zostawał samotny — cierpienia jego przechodziły wszelkie wyobrażenie. Miewał wizje i halucynacje. Wróciwszy do domu, Sand zastawała go nieprzytomnego, z obłąkanemi oczyma i oblanego zimnym potem.
Chwilami zdawało mu się, że umarł, że zaczęło się dla niego jakieś inne, tajemnicze życie wśród ciemności, wśród strasznych jakichś murów, pokręconych w tajemnicze krużganki. To znów marzył, że otaczają go duchy, — a wówczas zabobonny przestrach podnosił mu włosy na głowie. Dla odpędzenia mar siadał do fortepianu i wówczas wyrywały mu się z pod ręki rozdzierające i tragiczne melodje, które podniecały go jeszcze bardziej.
Tam — pisze biograf — skomponował najpiękniejszy z tych krótkich ustępów muzycznych, znanych pod skromną nazwą Preludjów. Niektóre z nich zdają się wśród odgłosu żałobnych pieśni przywoływać przed oczy słuchaczów cienie pomarłych mnichów z całym pogrzebowym orszakiem.
„Znam szczególniej jedną taką preludję, — pisze George Sand — którą ułożył wieczorem podczas deszczu; ta wprawia duszę w przerażające zwątpienie. Otóż pewnego dnia ja i Maurycy (jej syn) udaliśmy się do Palmy celem zakupienia potrzebnych nam przedmiotów, zostawiwszy Chopina w zdrowiu jak najlepszem. Tymczasem ku wieczorowi drobny deszcz zaczął padać. Strumienie wezbrały, my zaś, wśród powodzi pogubiwszy obuwie, opuszczeni przez naszego furmana i narażeni na niesłychane niebezpieczeństwa, zaledwie zdołaliśmy w przeciągu sześciu godzin odbyć półtorej mili drogi. Nareszcie, koło północy, przybyliśmy do domu. To opóźnienie tem bardziej nas dręczyło, ile że wiedzieliśmy, w jakiej niespokojności nasz chory musi się znajdować. W samej rzeczy niespokojność ta była bardzo wielka, lecz już przeszła była w stan jakiejś apatycznej rozpaczy. Skoro nas spostrzegł wchodzących, powstał z krzykiem, cały zmieszany i dziwnym głosem zawołał: O! wiedziałem, że już nie żyjecie!
Przyszedłszy do siebie i przypatrzywszy się naszym postaciom, tudzież przemokłej a zniszczonej odzieży, rozchorował się na myśl niebezpieczeństw, jakie nam przed chwilą groziły. Wyznał, że czekając na nas, miał niby senne widzenie całej naszej podróży, że nie mogąc odróżnić tego widzenia od rzeczywistości, wpadł w pewien stan odurzenia i, grając na fortepianie, sądził, iż sam nie żyje. Zdawało mu się, że utonął i, leżąc na dnie jeziora, czuł zimne i ciężkie krople wody, spadające w takt na piersi jego; a gdym mu zwróciła uwagę na krople deszczu, miarowo na dach spadające, twierdził, że ich poprzednio wcale nie słyszał. Rozgniewał się nawet, gdym użyła wyrazu „harmonja naśladownicza““.
Biograf twierdzi, że preludjum, które skomponował owego wieczora, w istocie jest pełne kropel deszczu.
Z tych krótkich przytoczeń łatwo poznać, jak dalece podkopane było zdrowie, a zwłaszcza nerwy Chopina. George Sand skarży się na niego: „Biedny artysta — mówi — stawał się nieznośny w chorobie“. Jakoż stosunek był taki, że ona musiała dawać mu opiekę męską, on przyjmował ją, jak chora kobieta. Oboje może rozdrażniali się przytem na siebie, gdyż rzeczywiście życie ich było ciężkie. Zapomnieliśmy dodać, że na Majorce niesłychanie obawiają się suchot, więc unikano ich, jak zapowietrzonych.
Zdrowie Chopina poprawiło się jednak znakomicie w Marsylji, gdy dostał się w ręce rozumnego doktora. Pan Cauvières stwierdził stanowczo, że artysta nie ma suchot i że przy odrobinie starania może całkowicie przyjść do sił. Pobyt w Nohant, dokąd oboje z Sand wrócili, wzmocnił go jeszcze bardziej i rozweselił. Bawiono się doskonale w gronie znakomitych gości, do których należał Liszt i E. Delacroix. Chopin z Lisztem przesadzali się w wesołości i figlach. Grywali przy zgaszonych świecach, naśladowali się wzajemnie.
Ale przyszła zima. Sand, a z nią Chopin przenieśli się do Paryża. Chopin pomimo przestróg życzliwych przyjaciół natychmiast wrócił do dawnego życia. Noce spędzał bezsennie, w dzień pracował, wogóle nadużywał, więc wkrótce pojawiły się znowu groźne symptomata. Śmierć ojca, która nastąpiła w 44 roku, była dlań strasznym ciosem. Nie mógł się zdobyć nawet na napisanie listu kondolencyjnego do matki, która niechętnem okiem patrzyła na jego stosunek z George Sand. Ale właśnie sama Sand zastąpiła go w tym względzie. Z listu jej, pisanego do pani Chopinowej, podajemy następny charakterystyczny wyjątek tyczący się Fryderyka:
Du moins, ne soyez pas de votre côté inquiète de sa situation extérieure. Je ne veux pas lui ôter cette peine si profonde, si légitime et si durable; mais je puis du moins soigner sa santé et l’entourer d’autant d’affection et de précaution, que vous le feriez vous même. C’est un devoir bien doux, que je me suis imposé avec bonheur et auquel je ne manquerai jamais etc.
Owoż, pisząc te słowa, pani Sand poprostu kłamała. Działo się wprost przeciwnie. Oddawna uczucie jej dla Chopina poczęło chłodnąć, a wkońcu wygasło zupełnie. Stosunki ich utrzymywały się tylko, jeśli się tak wyrazić można, siłą bezwładności. Ale wkrótce kobieta ta poczęła mu dawać do poznania, że się go pragnie pozbyć. Położenie jego stawało się nieznośne i upokarzające. Chopin, swego czasu porwany jej uczuciem, przywiązał się do niej następnie całem uniesieniem swej artystycznej natury, mocą przyzwyczajenia, słabością charakteru. Była mu ona poprostu potrzebna do życia. Później, kiedy pod wpływem upokorzeń, jakich doznawał, ochłódł dla niej, gdy, poznawszy do gruntu tę kobietę o gorączkowej wyobraźni i rozszalałych zmysłach, a wyschłem sercu, uczuł dla niej nawet pogardę, — wówczas jeszcze nałóg przemagał. Nie miał siły zerwać, choć wkońcu ona aż nazbyt otwarcie dawała mu do poznania, że zerwać pragnie; kochała ona Chopina wielkiego, sławnego, młodszego od siebie, pełnego sił i fantazji — teraz ten schorowany, wybladły człowiek był tylko jej ciężarem. Rola siostry miłosierdzia i opiekunki umierającego, rola wiernej do grobu, która może miała dla niej początkowo jakieś powaby, znudziła się jej teraz. Wielki artysta nie umierał dość prędko. Doszło do tego, że napisała romans pod tytułem Lukrecja Florjani, w którym, odmalowawszy cały stosunek swój do Chopina, uczyniła z siebie ofiarę — z niego egoistę, wyzyskującego ofiarność.
Kartki — drukowane z romansu — umyślnie kładła na biurku Chopina, by czytał i poznawał siebie w bohaterze. Dzieci jej mawiały: „Czy pan wie, panie Chopin, że książę Karol to pan, a Lukrecja to mama“. — Chopin tak dalece już był wyczerpany, tak stracił wszelką energję, że i wówczas nie zerwał. — Ile wybuchów, ile przykrych scen odbyło się między nimi, łatwo przypuścić. Zerwanie nastąpiło dopiero, gdy Chopin oburzył się potwornem jej postępowaniem z córką. Odtąd raz się tylko widzieli. Na wieczorze u pani H., po długim już czasie rozłączenia, ona zbliżyła się ku niemu z twarzą pełną skruchy i pokory, a usta jej wyszeptały z uczuciem: „Fryderyku!“... — on zbladł, jak płótno, skłonił się jej obojętnie — i wyszedł z salonu.
Ale chwile jego już były policzone. Choroba rozwinęła się do tego stopnia, że nie było na nią ratunku. Odbył jeszcze jedną podróż do Anglji, gdzie opiekowały się nim panny Stirling. Były to Szkotki, bogate jak królowa Saba, entuzjastki i zapalone wielbicielki Chopina. Opieka ich była poprostu anielska, ale nużyła chorego artystę, który w jednym liście do Grzymały mówi: „Moje istotki pokoju mi nie dają... One mnie przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię“.
Po powrocie do Paryża czuł się już tak źle, że wszyscy przewidywali niedługi koniec; on tylko sam miał nadzieję. Nadobitkę choroba wyczerpała jego środki, lekcyj nie mógł już dawać, więc zbliżył się i niedostatek... Wówczas miss Stirling przyszła z pomocą uwielbianemu mistrzowi z nadzwyczajną delikatnością, kazała bowiem podrzucić na jego stole 20.000 fr. w ten sposób, by Chopin nie wiedział, od kogo przychodzą i skąd się wzięły. Tymczasem śmierć zbliżała się do niego z nadzwyczajną szybkością. W pierwszej połowie października Fryderyk mógł się podnosić tylko z obcą pomocą — 15 października począł konać. Biograf opisuje szczegółowo ostatnie jego chwile, który to opis sprostowała jednak siostrzenica Chopina. Przy łożu umierającego zasiadła siostra, Jędrzejewiczowa, umyślnie przybyła z Warszawy — i najbliżsi przyjaciele. Delfina Potocka, która na kilka dni przed jego śmiercią śpiewała mu przez łzy pieśń Belliniego, była również obecną. Chopin zasnął cicho i spokojnie 19 października 1849.
Biograf poświęca koniec książki charakterystyce Chopina jako człowieka, a nakoniec rozbiorowi jego dzieł. Charakterystykę Chopina podaliśmy poniekąd na początku niniejszego sprawozdania, zresztą sam czytelnik utworzy ją sobie łatwo, poznawszy szczegóły jego życia i jego listy. Była to istota nawskroś artystyczna, tkliwa, czuła, jak mimoza — i wykwintna, kochająca piękno, nie znosząca zetknięcia się ze wszystkiem, co było szorstkie i brutalne. Brakło jej energji i siły, nie w muzyce wprawdzie, nie w twórczości, ale w życiu, które też i złamało się zbyt rychło.
Biograf dodaje, że Chopin był najlepszym synem, bratem, przyjacielem, że nakoniec kochał swój kraj całą siłą nigdy nie gasnącego uczucia.
Sprawozdanie z części książki, traktującej o działalności muzycznej, nie do nas należy.
Sądzimy jednak, że czytelnicy chętnie zaznajomią się z tem zajmującem dziełem i że nasze obszerne sprawozdanie nie znuży ich, ale raczej do odczytania pracy Karasowskiego zachęci. Nie jest ona może kompletna, nie zawiera wszystkich materjałów. Nie wspomina prawie wcale o tem, coby nas nadewszystko zajmować mogło, to jest o stosunku Chopina do Adama Mickiewicza i innych ówczesnych znakomitości polskich — niemniej jednak zawiera w sobie tyle materjału, że niechybnie posłuży za podstawę dla tego, kto w przyszłości zamierzy wyrzeźbić kompletny posąg mistrza.

„Słowo“, r. 1882, nr. 224—228.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.