Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Korespondencya moja z Hermina nie ustawała nigdy, choć nie widzieliśmy się już blisko cztery lata. Z czasem straciła ona tylko wiele z pierwotnej swojej barwy, osobliwie z mojej strony. Nie umiałem sobie wyobrazić Herminy inaczej, jak dzieckiem, pisywałem z wdzięczności za jej poczciwe listy, suche relacye o moich studyach i o podróżach między Starą Wolą a Ławrowem. Z jej listów widać było zawsze to samo szczere zajęcie się moim losem, a Oprócz tego, zawierały one wcale niepocieszające biuletyny o przebiegu precesu, który W mojej sprawie p. Wielogrodzki wytoczył p. Klonowskiemu. Gdybym ogłosił drukiem te listy, minister sprawiedliwości pewnego państwa kazałby mię niezawodnie zamknąć za kalumniowanie sądów — powiem więc tylko w krótkości, że przez cztery lata, mimo wszelkich skarg do wyższych i najwyższych instancyj, pan Wielogrodzki nie wykołatał był jeszcze jakiegoś pierwszego terminu, nieodzownie potrzebnego, nim można było poczynić kroki, o drugi, trzeci, czwarty i nie wiem jeszcze który termin. Nareszcie odebrałem list, w którym donosiła mi Hermina, że Wprawdzie co do sprawy spadku po moich rodzicach jeczcze niema ani mowy o terminie, ale że z powodu skarg, zachodzących przeciw opiece p. Klonowskiego nademną, przedsięwziete będą jakieś kroki. Prawie równocześnie nadszedł list od p. Klonowskiego do klasztoru, zawierający — wśród mnóstwa przeprosin z powodu spóźnienia się, i skarg na złe czasy 200 złr. jako należytość za moje utrzymanie przez dwa lata, i oprócz tego jeszcze 50 złr. z prośbą do O. Makarego, aby mię wyekwipował za tę sumę, bo musiałem „obedrzeć się“ niepospolicie. Obdarty Wprawdzie nie byłem, ale jak wszyscy prawie młodzieńcy w moim wieku, cierpiałem na wielce nieestetyczną przykrótkość rękawów i innych części ubrania — co mię zawsze niesłychanie żenowało, gdy miałem jechać do Starej Woli. — Jestem pewny, że byłbym o połowę mniej śmiesznym jako kawalerzysta, danser i myśliwy, gdyby moja garderoba chciała była przedłużać się i rozszerzać w tym samym stosunku, co moja osoba. Z tego względu, pieniądze przysłane przez p. Klonowskiego, były mi bardzo pożądane, a ponieważ od dwóch lat jako „dyrektor“ zarabiałem na moje utrzymanie, więc klasztor nie przyjął 200 złr. od p. Klonowskiego i wzbogacił niemi moje fundusze.
Wkrótce też byłem wyekwipowany według najświeższej mody znanej w ŁaWrowie, i z większą nierównie otuchą, po końcu roku szkolnego, puściłem się z Józiem do Starej Woli. Ale, niestety, nazajutrz po naszem przybyciu pojawił się na dziedzińcu wózek węgierski, zaprzągnięty trójką szparkich koni, woźnica począł rozpytywać się o panycza z Hajworowa i doręczył mi list, w którym mój opiekun wzywał mię i rozkazywał mi przybywać natychmiast. Elsia była tego dnia, mimo pięknej pogody, szczególnie smętną i poetyczną, przechadzaliśmy się rano, kiedy jeszcze rosa błyszczała na liściach i na gazonach, W ogrodzie, ponad rzeką, zachwycaliśmy się, i dzielili — nie zapomnę tego nigdy — wrażeniami z lektury „Martin l'enfant trouvé, ou les mémoires d'un valet de chambre“ — dzieła, w którem kamerdyner, a więc gorzej niż ubogi a waleczny rycerz — kocha się w księżnej, w swojej pani — było mi tęskno, błogo i rozkosznie, i miałem tużurek, który dobrze leżał na mnie, i Elsia twierdziła z zapałem, że różnica stanowiska społecznego nie przeszkadza braterstwu dusz — i pan Jakób, który nas spotkał, powiedział mimochodem, że będzie ze mnie jeszcze kiedyś dzielny ułan, bo mam minę od stu dyabłów czupurną iprzerosłem już prawie Józia-a potem znowu Elsia westchnęła, że nie każda kobieta ma szczęście być tak kochaną, jak księżna de Montbar W powieści Suego — ja zaś omal nie zaryzykowałem twierdzenia, że znam kobietę równie gorąco i z równem uszanowaniem kochaną i zczerwieniłem się tak, że piekły mię uszy i oczy, nie mówiąc przytem nic — wtem, trzeba było jechać, jechać natychmiast! Miałem Wprawdzie Wielką ochotę nie posłuchać pana Klonowskiego, ale żądał mego przyjazdu tak rozkazująco, że mogłem przewidzieć, iż będzie obstawał przy swoich prawach jako Opiekun, a ja narażę się tylko na upokorzenie, na śmieszność, jednę więcej. Pojechałem.
W Hajworowie, ledwie znalazłem się na ganku, wyleciał, nie wybiegł, pan Klonowski ze swego pokoju, porwał mię W swoje objęcia i począł mię ściskać i całować gwałtownie. Potem odsunął mię trochę od siebie, aby mi się przypatrzyć dokładnie, oczyma figlarnie przymróżonemi i z uśmiechem ojcowskiej radości na swojem szlachetnem licu.
— Jakżeś mi wyrósł, jakżeś mi zmężniał, kochany, drogi mój chłopcze! Pójdź tu, niech cię uściskam!
I znowu, ijeszcze raz, i jeszcze raz rozpoczęło się ściskanie i całowanie. Nie wiem dlaczego, ale nawet psy, które niegdyś zagrażały moim łydkom, teraz wywijając ogonami i skacząc z radości przybiegły na ganek, wspinały się na mnie, lizały mi ręce i ocierały się o mnie. Istny cud dresury! Gdy opiekun mój wśród ciągłych uścisków Wprowadził mię do pokoju, pobiegł po żonę.
— Chodź-że, lubciu, chodź, zobacz go!
Wyszła rozpromieniona, podała mi rękę do pocałowania, i raczyła pierwszy i ostatni opiekuńczy pocałunek złożyć na mojem młodzieńczem czole.
— Ach, wszak to już nie Mundzio, to cały pan Edmund! Niezadługo zacznie dziewczętom zawracać głowy! Siadaj-że, mój kochany, opowiadaj nam, jak się tam bawisz u państwa Starowolskich?
Pochwała jest słodką, osobliwie z ust nieprzyjaciół, a myśl, iż mogę zawracać głowy dziewczętom, była zbyt ponętną wobec świeżych reminiscencyj ze Starej Woli... Jeżeliby kto twierdził, iż niewłaściwy dałem tytuł tej powieści, w której ciągle mówię o sobie, ten niechaj się dowie, że pani Klonowska podbiła mię zupełnie swojem pochlebstwem. Zapomniałem całkiem, iż dawniej byłem w Hajworowie tylko „jakimś chłopcem“.
Gucia nie było, dowiedziałem się, że jest w szkole agronomicznej, gdzie wakacye przypadają w zimie. Zapewniano mię, iż ciągle z wielkiem zajęciem wypytuje się o mnie. Pan Klonowski wspomniał potem w kilku słowach, że nazajutrz pojedziemy razem do Żarnowa, gdzie formalność sądowa, łącząca się z opieką, wymaga mojej bytności.
— Oczywiście potem będziesz się spieszył z powrotem do Starej Woli; już ja to miarkuje, że coś cię tam ciągnie; ale parę dni przecież zabawisz u nas!
Tym razem podbił mię i p. Klonowski tak swoim domysłem, niezmiernie głaszczącym moje serce, jak i obietnicą, że będę mógł wrócić do Starej Woli. Stanowczo tytuł mojej powieści jest trafny. Aby jeszcze i inny jaki trafnym się także nie okazał, pospieszam dodać, że i nadzieja widzenia państwa Wielogrodzkich ucieszyła mię, może jeszcze więcej.
O ile mi wiadomo, ani p. Klonowski, ani jego małżonka nie słuchali nigdy kursu psychologii — nie czytywali nawet rozbiorów dzieł dramatycznych, w których analiza krytyka wykazuje zazwyczaj nielogiczności, jakich dopuściła się synteza autora przy kreśleniu obrazu serca ludzkiego. Krytycy bowiem, a osobliwie krytycy dzieł dramatycznych, posiadają zazwyczaj na swoich biurkach, zamiast ciężarków na listy, kilka serc modelowanych z gipsu, i biada autorowi, któryby się poważył nakreślić serce, nieprzypadające do jednego z tych modelów, jak trójkąt do trójkąta! Zapewne dzięki wrodzonemu talentowi do psychologii, państwo Klonowscy i bez tych modelów odgadli, co może sprawić największą przyjemność młodzieńcowi w tych latach, w których każdy z nas radby sobie przyczynić trochę wieku. Jednem słowem, udało im się wprowadzić mię w nadzwyczaj dobry humor i pogodzić z sobą. Także i panna Klonowska, zawsze jeszcze włócząca za sobą, mimo skończonych z czubkiem lat dwudziestu, owe nieszczęśliwe indywiduum płci żeńskiej, przezwane guwernantką — nawet panna Klonowska tedy traktowała mię jako skończonego człowieka — posadzono mię koło niej przy herbacie, na niezaćmionym końcu stołu, i ponieważ nie było innego tematu do rozmowy, wypytywała mię szczegółowo o mój pobyt w Starej Woli, i kazała sobie jak najdokładniej opisać Elsię. Czułem się swobodnym i Wpadłem przy opowiadaniu w taki zapał, że panna Klonowska skonstatowała ze znaczącym uśmiechem, iż panna Elwira ma we mnie bardzo gorącego wielbiciela — ani wątpić, dodała, że uczucie to musi być bodaj w drobnej części odwzajemnionem! Każdy pojmie, że w tej chwili sztandar komuny paryskiej byłby się wydał bladym w porównaniu z mojemi policzkami, i że panna Klonowska wydała mi się wcale przyjemną młodą osobą. Nie dziwiłem się wcale, iż stara się o nią młody książę Kantymirski, jak słyszałem w Starej Woli. Słyszałem Wprawdzie także, iż książę stara się raczej o dwie wioski, które przykupił był p. Klonowski do trzech, dawniej już nabytych — ale w tej chwili pojmowałem, że mógł starać się o pannę, wszak była przystojną, i zdaniem mojem, mówiła wcale do rzeczy.
Po herbacie opiekun mój odprowadził mię do przeznaczonego dla mnie gościnnego pokoju, i rozmawiał tam ze mną jeszcze dość długo. Pytał się, czy mam już jakie plany co do przyszłego mojego zawodu, i zapewnił mię, iż chce mi zostawić wolny wybór, a tylko pomagać mi, ile to będzie w jego mocy. Poczem zapowiedział, iż wyjedziemy bardzo rano, z powodu upałów, panujących we dnie i życzył mi bardzo serdecznie dobrej nocy. W istocie, przed świtem jeszcze, rozpoczął się we dworze ruch, który mię przebudził, a przed wschodem słońca wyjechaliśmy i spieszyliśmy tak, że jeszcze przed południem stanęliśmy w Źarnowie; p. Klonowski wysłał był bowiem naprzód rozstawne konie. Nie będę Opisywał uczuć, które mną owładnęły, gdyśmy przejeżdżali ulicą, przy której stał dworek Buschmüllerów; łzy, które mi się puściły z oczu, nie pozwoliły mi przypatrzyć mu się dobrze, a p. Klonowski, spostrzegłszy moje wzruszenie, z wielką delikatnością starał się odwrócić moją uwagę na przedmioty obojętne. Stanęliśmy w domu zajezdnym, gdzie zaledwie mieliśmy czas umyć się i otrzepać z kurzu; termin w sądzie był przed południem i p. Klonowski nie odstępując mię ani na krok, naglił, abym się spieszył. Sądzę, iż odmaluję tylko zwykłą i niemającą w sobie nic nadzwyczajnego swobodę i lekkomyślność młodego wieku, jeżeli powiem, iż dopiero gdyśmy się udawali do gmachu sądowego, zacząłem zastanawiać się nad tem, po co mię tam właściwie prowadził p. Klonowski? Nie objaśnił on mi wcale bliżej znaczenia owej formalności sądowej, dla której bytność moja była potrzebną w Żarnowie, domyślałem się tylko, iż miało to wszystko koniecznie jakiś związek z krokami, przedsięwziętemi przez p. Wielogrodzkiego, i byłem w niemałym kłopocie co do roli, jaką mi odegrać wypadnie. Wiele byłbym dał za to, gdybym mógł był chociaż na chwilę Wpaść do państwa Wielogrodzkich i zawiadomić ich o mojem przybyciu, ale mój Opiekun pilnował mię jak źrenicy w swojem oku i mimo okropnego gorąca, prowadził mię popod rękę w napadzie zbyt przyjacielskiej weny. Na pierwszem piętrze gmachu sądowego spotkał nas woźny, który z wielkiem uszanowaniem ukłonił się p. Klonowskiemu i w trudnem do naśladowania narzeczu wyraził swoją, radość z powodu, iż pan toprożi znowu raz odwiedził Żarnów. Opiekun mój spytał go, gdzie jest p. referent, radca Kubany?
Bei der Gerichtsverhandlung!
— A pan radca Schweiglhuber?
Auch bei der Gerichtsverhandlung!
— A długo to jeszcze potrwa?
— O, może z godzinę jeszcze, bo jest czternastu świadków i pięciu obwinionych.
— Hm, szkoda! — odrzekł mój opiekun.
— Może wrócimy tymczasem do domu zajezdnego? — natrąciłem nieśmiało.
— Ach, nie mój kochany, straszny upał na ulicy, wolimy poczekać tutaj albo w sali, wszak można wejść, panie Gerichtsdiener?
O ja, bitte, bitte nur hineinzuspaziren! — I grzeczny woźny otwierając nam drzwi, wprowadził nas do sali roza praw sądu karnego. Koniec sali, do któregośmy weszli, oddzielony był drewnianym poręczem od drugiego końca, w którym się znajdowały drzwi, prowadzace do jakiegoś sanctissimum sadowego. Przed temi drzwiami stały trzy krzesła, a przed niemi stół długi, nakryty zielonem suknem, ozdobiony krucyfiksem, stojącym między dwoma świecami w lichtarzach, i założony różnemi papierami. W środku za stolem, na jednem z trzech krzeseł, siedział jakiś apoplektycznie wyglądający jegomość w mundurze ze złotym kołnierzem. Miał oczy zamknięte, i korpus jego wraz z czerwoną okrutnie ñzyonomią naśladował ruchy wahadła, przewróconego do góry nogami, kiwał się bowiem bardzo znacznie naprzemian z lewej strony na prawą i z prawej na lewą. Był to, jak się później dowiedziałem, pan radca Schweiglhuber. Po jego prawej stronie siedział ze zwieszoną na piersi łysiną, po której błąkały się ostatki siwizny, długi i chudy radca Kubany; ale podczas gdy pan Schweiglhuber drzymał i kiwał się w kierunku więcej horyzontalnym, ten asesor jego miał sen raczej perpendykularny, kiwał się bowiem to naprzód, to w tył. Po lewej stronie znajdował się drugi asesor, młodziutki bardzo, o 6 lat zaledwie starszy odemnie — ten prowadził rozprawę iindagował obwinionych i świadków, którym zresztą także siedzący po jednej stronie srogi jegomość W mundurze — prokurator, jak się dowiedziałam — i umieszczony naprzeciw niego obrońca, zadawali różne pytania. Resztę sali zapełniali obwinieni i świadkowie, żydzi i żydówki, chłopi i chłopki. Rozprawa toczyła się niezmiernie monotonnie, i gdyby nie nowość całej tej sceny, byłbym niezawodnie usnął i wynalazł może jaki trzeci kierunek kiwania się — ale na razie, starałem się wyrozumieć, o co chodzi, i naprzemian wpatrywałem się W zegar, umieszczony nad drzwiami, licząc w roztargnieniu minuty, które przebiegała wskazówka. Nagle, ogromny łoskot wyrwał mię z tej kontemplacyi, i z elektryzował wszystkich obecnych. Łoskot ten wydarzył się W okolicy stołu, za którym drzymała W dwóch trzecich częściach Temis zarnowska. Wszyscy spojrzeliśmy ciekawie W tę stronę, i przekonaliśmy się, że wbrew prawidłom dynamiki, wahadłowe ruchy p. Schweiglhubera, mimo jednakiej ciągle długości wahadła, stały się były coraz dłuższemi, aż nareszcie podstawa, nieprzymocowana do krzesła, straciła centrum gravitationis, w skutek czego całe wahadło (t. j. pan Schweiglhuber) runęło w prawo, a ponieważ p. Kubany wykonywał W tej chwili korpusem swoim niebezpieczny pionowy ruch z góry na dół, Więc W jednej chwili jeden i drugi złoty kołnierz, wraz z mundurem i włożonym weń radcą, znalazły się pod stołem, a młodziutki ich kolega, auskultant, w niemem przerażeniu stał i bolał nad tem straszliwem zwichnięciem wszelkiej równowagi. Ale chwilkę tylko trwała ta scena, złote kołnierze zerwały się i stanęły na swoich szaraczkowych podstawach, a p. Kubany, najzupełniej przebudzony ze snu, zawołał głosem piorunującym na przyczynę swojego fallimentu:
Sie, Saukerl, wann’s b'soffen sind, so gehn’s z’Haus schlafen, und kommen’s nit zur Verhandlung!
Was, ich b'soffen? Sie, alter Rumpelkasten, Sie! Lassens Ihnen lieber pansioniren, wann’s nit mehr tangen zum Dienst!
Ich.. pansioniren? Sie sollt’ man pansioniren, Sie, altes Schnapsfass, Sie!
Hörens mal auf, sonst soll hier gleich das heilige Donerrrrrwetterrrrr, nochamal!
Morrrrrdelement!...
Sąd udaje się na ustęp!“ — ogłosił uroczyście młody auskultant, i otworzywszy drzwi, położył koniec tej cokolwiek ożywionej wymianie zdań, wypychając obudwu swoich starszych kolegów do wewnętrznych apartamentów Temidy. P. Klonowski zerwał się także i wyszliśmy na kurytarz, gdzie za chwilę spotkał nas p. referent Kubany, w stanie wielkiego rozdrażnienia udając się do swego biura[1]. Na widok p. Klonowskiego rozpromieniło się jego oblicze, i z wielką uprzejmością przywitał mojego Opiekuna, pytając, co go sprowadza?
— Wszak właśnie z p. konsyliarzem jako referentem mam rozprawę co do opieki nad młodym Moulardem — zauważył mój opiekun.
Ach, die dumme Geschichte wegen dem gewissen Rotzbuben! Bitte, bitte sehr, bitte gleich, das werden wir auf der Stelle erledigen! — I pan Kubany, wśród wielkich ukłonów, wprowadził nas do swojej kancelaryi, gdzie jedno biórko czekało na jego przybycie, podczas gdy z poza drugiego, zastawionego ogromnemi fascykułami aktów, dawało się słyszeć skrzypienie niewidzialnego pióra.
— Hładyłowicz! — zawołał p. referent. Jakaś wybladła i wygłodzona postać wynurzyła się z pomiędzy fascykułów, i tajemnicze skrzypienie pióra ustało na chwilę.
Sind's da? Schon gut! — Głodna postać wnurzyła się napowrót w fascykuły, i pióro poczęło skrzypieć na nowo.
Also — mówił dalej p. referent — to ten piękny panicz, taki elegant, taki zdrów i rumiany, to jest ów młody Moulard, Ihr Megebefohlener! Herr Ritter Poncza von Klonofski — dodał wstając i kłaniając się głęboko — im Namen des hohen Gerichtes muszę podziękować panu toprożi za tak wyborną opiekę! To więcej, niż prawo wymaga, das ist Luxus! — I zerwał się p. Kubany, wybiegł z pokoju, a po chwili wrócił, prowadząc za sobą trzech czy czterech starych jegomościów, z piórami powtykanemi za ucho, istne konterfekta swoje. Kazał im przypatrzeć mi się, czy jestem ja zaniedbanym, czy widać we mnie ślady złej opieki? Panowie ci oglądali mię i macali na wszystkie strony, jak gdyby się chcieli przekonać, czy nie jestem przypadkiem wypchany, albo winny jaki sposób sztucznie wydęty do peryferyi, która, między nami mówiąc, wcale nie była znaczną, bo rosnąc szybko, nie mogłem mieć bardzo dobrej tuszy. Wyraziwszy ogólne zadowolenie ze mnie, jakby z dobrze utuczonego byczka, i nakłaniawszy się dowoli panu Klonowskiemu, jegomościowie ci wyszli z pokoju.
Also, Prolocoll! — zawołał p. Kubany, podczas gdy pióro skrzypiało ciągle poza fascykułami. Musiałem opowiedzieć szczegółowo, jak się nazywam, jakiej jestem religii, kiedy się urodziłem itd. Poczem zapytał mię p. referent, czy mam jakie powody do skargi?
Namyśliłem się; w istocie, niełatwo mi było odpowiedzieć na to pytanie. Opiekun mój począł mi dodawać odwagi:
— Mów śmiało, Edmundzie, mów, co masz powiedzieć!
Zdawało mi się, iż mówię prawdę, oświadczając, że nie mam żadnych powodów do skargi.
Schreiben Sie, Hładyłowicz! — odezwał się p. Kubany. — A teraz, proszę mi powiedzieć, Junger Herr, czy widziałeś pan, aby rodzice pańscy, t. j. pański papa, albo pańska mama, dawali kiedy jaką większą sumę pieniędzy p. Klonowskiemu?
— Nie widziałem, ale...
— No cóż, ale?
— Słyszałem...
Aber was, słyszałem! Ja się nie pytam o to, co junger Herr słyszał, ale co junger Herr sam wie z pewnością, co widział, przyczem był! No, co widział i przyczem był junger Herr?
— Nie widziałem nic, słyszałem tylko...
Schon wieder słyszałem! Hładyłowicz schreiben Sie: weiss nichts von einem Darlehen!
— Przeciwnie, panie radco, wiem i wiedziałem.
— No, co widział?
— Nie widziałem mówię, ale wiedziałem.
— Ach, widzial und widzial, das kommt ja auf Eins heraus! Junger Herr nic nie widział!
Hładyłowicz, sind Sie fertig?
Blada postać wynurzyła się z pomiędzy fascykułów i podała p. Kubanyemu arkusz papieru, na którym kazał mi się podpisać. Uczyniłem to machinalnie, poczem p. Klonowski wstał i pożegnał się z p. Kubanym, dodając, iż po południu odwiedzi go znowu. P. Kubany mówił mu ciągle komplimenta, odprowadzając nas aż na schody, i wróciliśmy do hotelu.
Na ulicy przyłączyła się do nas owa wychudzona i zgłodniała postać, na którą wołał p. Kubany: „Hładyłowicz, schreiben Sie!“ Opiekun mój zaprosił ją na obiad, poszliśmy wszyscy trzej razem do restauracyi, znajdującej się w hotelu, i jakkolwiek zajętą miałem głowę różnemi myślami, nie mogłem pominąć uwagi, że p. Klonowski z wielkiem odszczególnieniem traktował p. Hładylowicza, i dolewał mu bardzo pilnie to czerwonego, to znowu białego wina. Rozmowa toczyła się między nimi to o procesach, to o biedzie — na ten drugi temat mianowicie, miał p. Hładyłowicz wiele do opowiadania, albowiem, jak się dowiedziałem, zarabiał jako pisarz dzienny czyli „diurnista“ w okrągłej sumie 15 złr. miesięcznie, z których płacił 4 złr. za pomieszkanie, a pozostałemi 11 złr. utrzymywał przez 30 do 31 dni żonę i czworo dzieci. Rozpłakał się biedaczysko, wyliczając, że gdyby się obchodził bez wszelkich innych potrzeb życia, za 11 złr. mógłby kupić zaledwie 550 bułek, czyli około 18 bułek dziennie, a więc po 3 bułki na osobę. Słuchając tego Opowiadania, miałem niepowstrzymaną ochotę wybiedz z restauracyi, zakupić całą znajdującą się na drugiej stronie ulicy budkę z bułkami, i posłać ten cały transport pani Hładyłowiczowej dla jej dzieci, które musiały być okropnie głodne. Ale opiekun mój nie pozwolił mi oddalić się ani na chwilę i nie spuszczał mię z oka. Po obiedzie wyszedł wprawdzie z p. Hładyłowiczem do pierwszego pokoju i konferował tam z nim pocichu, ale wychodząc, musiałbym był przejść przez ten pokój i być spostrzeżonym. Zostałem tedy sam przed wypróżnionym do połowy kieliszkiem jakiegoś bardzo alkoholicznego zieleniaku, którego mi wlał był p. Klonowski, i medytowałem nad tem co zaszło i nad sposobem widzenia się z Herminą iż jej rodzicami. Im bardziej medytowałem, tem jaśniej przedstawiała mi się ta okoliczność, iż będąc zapytywanym przez p. Kubanyego w sądzie, myślałem zbyt wiele o Elwirze i o Starej Woli, a zbyt mało o tem, co powinienem był zrobić i powiedzieć. Jednem słowem, przckonywałem się powoli, że znalazłem się ponoś dość głupio, i że było to teraz podwójnie moim obowiązkiem wyrwać się i skoczyć do państwa Wielogrodzkich. Ponieważ zaś opiekun mój pilnował mię zbyt widocznie, zrozumiałem, iż najlepiej uczynię, gdy mu nie dam poznać mego zamiaru i wymknę się ukradkiem. Ale nie było to rzeczą łatwą. P. Klonowski pożegnawszy nakarmionego diurnistę, wrócił do mnie.
— Mam jeszcze potrzebę być w sądzie — rzekł — może zechcesz się przespać? Wstałeś bardzo rano, a droga i upał musiały cię znużyć, gotowa cię rozboleć głowa. Chodźmy na górę i połóż się, nim ja wrócę.
— Nie, dziękuję, czuję się zupełnie rzeźwym, wolałbym przejść się trochę.
— A bój-że się Boga, taż to chyba chcesz dostać zapalenia mózgu, przechadzać się przy trzydziestu stopniach gorąca w cieniu! Jeżeli nie masz ochoty spać, to chodź ze mną, wstąpimy po drodze do pana Opryszkiewicza, mojego adwokata, który ma, nawiasem mówiąc, dwie bardzo ładne córki. Jeżeli mi dasz słowo, że się nie zakochasz, to cię zostawię tam, póki nie ułatwię interesu w sądzie. No, chodźmy!
Tym razem mniej mi pochlebiła myśl, że jestem już w wieku, w którym zakochanie się należy do rzeczy naturalnych i niepotępionych żadnem prawem przyrody. Pojąłem natomiast jasno, że p. Klonowski przeniknął mój zamiar; żałowałem więc, że nie przyjąłem pierwszej jego propozycyi i nie udałem nadzwyczajnej senności. Byłby mię niezawodnie zamknął na klucz w pokoju, pod pozorem, że może wejść złodziej do pokoju, ale wówczas mogłem przecież spuścić się z okna za pomocą prześcieradeł i t. p. Teraz nie było już rady, poszedłem do p. Opryszkiewicza, aby być oddanym pod nadzór jego pięknych córek.
Mecenas ten mieszkał w bardzo ładnym i elegancko urządzonym dworku z oszklonym gankiem. Weszliśmy najpierw do jego kancelaryi, złożonej z 2 pokojów, w których pisało kilku dependentów i przez otwarte drzwi drugiego pokoju ujrzałem na fotelu w przyległym salonie coś z koloru i kształtu podobnego do olbrzymiej makówki, albo do bodiaka. Gdyśmy się zbliżyli, przekonałem się, że makówka ta ma nos, oczy, uszy i usta, jakoteż ślady włosów, jednem słowem, że jest to głowa szanownego mecenasa. Zbudziliśmy go snać z poobiednej drzemki, zerwał się i przywitał z wielką czołobitnością mojego opiekuna.
— Mój pupil, pan Moulard — rzekł p. Klonowski, przedstawiając mię ceremonialnie.
— Ach, jakże się cieszę! — zawołał mecenas przyskakując do mnie i chwytając mię za obiedwie ręce — wszak mam już przyjemność znać pana dobrodzieja, i tylko mój krótki wzrok, ach, nie wiem, gdzie podziałem moje okulary! mój bajecznie krótki wzrok sprawił, że nie poznałem odrazu! Proszę, bardzo proszę panów siadać! No — d0dał, ciągle zwrócony do mnie — pełnoletność mamy już w kieszeni, a kontrakt leży u mnie gotowy do podpisu. Pan dobrodziej sprzedajesz Milowce panu Klonowskiemu za 16.000 złr., z których go oraz kwitujesz, a resztę pożyczoną panu za czasu małoletności, to jest 4.000 złr., pozwalasz pan dobrodziej intabulować na Strohiczynie, na co podpiszemy osobny konsens tabularny. Natomiast pan Klonowski zwraća panu dobrodziejowi weksle, nabyte od Ebermana i od Natansona, jakoteż popłacone rachunki z hotelów w Wiesbaden, w Spaa i w Hamburgu, i ręczy słowem honoru, że nie wspomni nigdy o owych... nielegalnych podpisach... pod warunkiem...
Szanowny mecenas mówił szybko i przenikającym, piskliwym głosem, podczas gdy p. Klonowski robił daremne usiłowania, aby go powstrzymać w zapale. Widocznie brał mię za kogo innego, i widocznie p. Klonowski miał więcej pupilów, oprócz mnie jednego. Jeżeli są wujaszkowie całego świata, i drużbowie całego świata, i sekundanci całego świata, dlaczegożby nie miał istnieć także opiekun całego świata? Dowiedziałem się tedy nie chcąc, że są tacy opiekunowie, i że mają pupilów, którym wyrabiają przed czasem pełnoletność, kupując ich majątki za weksle z nielegalnemi podpisami...
P. Klonowski stopniowo wpadł był w ambaras, w niecierpliwość i w gniew, nareszcie zerwał się, potrząsł pana Opryszkiewicza silnie za rękę i zawołał:
— Ależ do kroćset... mecenasie, to nie jest Pomulski ale Moulard; mecenas masz chyba słuch jeszcze krótszy od wzroku!...
— A... a... przecież wyraźnie zdawało mi się, że pan dobrodziej mówisz: Pomulski.
— Mówiłem: pan Moulard, a nie Pomulski! Ale mniejsza o to; proszę mecenasa na słówko!
To rzekłszy, opiekun mój wyprowadził p. Opryszkiewicza do pierwszego pokoju, i obserwując mię ciągle przez drzwi, mówił z nim długo, poczem pożegnał się i wyszedł.
— Bardzo mi miło powitać w moim domu tak dystyngwowanego kawalera — odezwał się do mnie p. Opryszkiewicz, wracając z konferencyi z p. Klonowskim. — Pozwoli pan, abym pana zapoznał z mojemi córkami?
Co tu czynić? Skoczyć przez okno do ogrodu, a potem na ulicę, czy wywrócić szanownego mecenasa i wybiedz drzwiami? Wszystko to da się łatwiej powiedzieć lub pomyśleć, niż zrobić. Nadto, mecenas trzymał mię silnie za rękę i popychał mię raczej, niż prowadził, do dalszych swoich apartamentów, nie czekając odpowiedzi z mojej strony. Weszliśmy tedy do drugiego salonu, gdzie zastaliśmy dwie panny, zajęte krosienkami. Nie wiem, czy były w istocie ładne, bo nie widziałem ich nigdy później, a w wieku, w którym byłem, cała płeć piękna od lat piętnastu do czterdziestu wydaje nam się piękną w istocie, albo wydawała nam się tak przynajmniej za moich czasów, teraz zaś młodzieńcy mają już ponoś gust wybredniejszy. Zresztą; nie przypatrywałem się wcale córkom szanownego mecenasa.
— Milciu, Gieńciu, przedstawiam wam tu pana... pana... Müllera, kuzyna i pupila mego szanownego klienta, hrabi Klonowskiego. Starajcie się, aby się nie znudził w waszem towarzystwie, ja wrócę natychmiast.
Ukłoniłem się damom zimno i sztywnie, jakby tego nie mógł był wykonać lepiej prawdziwy kuzyn prawdziwego hrabiego. Damy powstały, skłoniły się ceremonialnie i prosiły, bym usiadł. Nie miałem najmniejszej ochoty do tego, ale cóż było robić. Na kominku zegar wskazywał, że było już blisko czwartej po południu, wieczorem mieliśmy odjeżdżać; kiedyż znajdę czas, aby być u państwa Wielogrodzkich!
— Pan... z daleka przybywa? — zapytała panna Milcia.
— Nie, pani. — Przerwa pół minuty w rozmowie.
— Mamy nieznośne upały — skonstatowała panna Gieńcia.
— Tak, pani. — Znowu pół minuty straconej. Boże, co tu począć! Niepotrzebnie wymagał odemnie p. Klonowski słowa honoru, że się nie zakocham, zbierało mi się więcej na płacz, niż na miłość. Wtem z salonu, do którego wrócił był p. Opryszkiewicz, dało się słyszeć donośne chrapanie. Domyśliłem się, że mecenas, oddawszy mię pod straż swoich córek, usnął, marząc o kontrakcie kupna i sprzedaży Milówki i o konsensie tabularnym na Strohiczyn. Myśl genialna przyszła mi do głowy. Wstałem, skłoniłem się równie niegrzecznie jak przy wejściu, i rzekłem:
— Panie pozwolą... bym miał jeszcze nieraz przyjemność...
Geńcia i Milcia spojrzały po sobie, i zapewne długo jeszcze W niemem zadziwienia patrzały jedna na drugą, ale ja tego nie widziałem, bo w jednem oka mgnieniu byłem za drzwiami. Na palcach minąłem mecenasa, który nie przebudził się na szczęście, w kancelaryach skłoniłem się protekcyonalnie dependentom, i wyszedłem na ulicę. Tu dopiero odetchnąłem i szybkim krokiem puściłem się ku mieszkaniu państwa Wielogrodzkich, zadziwiając Żarnów moim pośpiechem i uśmiechem na mojej twarzy. Śmiałem się zwrażenia, jakie musiałem zrobić na córkach p. Opryszkiewicza, i z figla, którego wypłatałeąm mojemu opiekunowi. Nadeptałem po drodze na nogę pieskowi p. Buschmüllerowej, która — mię nie poznała, choć przeszedłem tuż koło niej, i zwolniłem kroku depiero, gdy wchodziłem do ogródka pełnego róż, rezedy i lewkonij, dzielącego od ulicy mieszkanie państwa Wielogrodzkich. W ogródku była altanka z chmielu i powoju, dokoła było wiele cienia, miłego chłodu i woni kwiatów. Gdym się zbliżał do domu, z altanki wyszła z książką W ręku czarującej piękności szatynka słusznego wzrostu, W lekkiej białej sukience. Z twarzy jej uśmiechała się wiosna życia, z oczu uprzejmość i słodycz — ale była tak imponująco, tak majestatycznie piękną, że zawahałem się, nie śmiałem otworzyć ust, ani uwierzyć, że to była Hermina...
— Mundzio! — zawołała ona pierwsza i klasnąwszy w dłonie, wbiegła do domu. — Mamo, ojcze, Mundzio jest tutaj! I znowu wybiegła naprzeciw mnie, wzięła mnie osłupiałego za rękę, wciągnęła do pokoju, gdzie przybiegli państwo Wielogrodzcy i poczęli mię witać i ściskać i całować, jak długo niewidzianego syna...
Czem ja mogłem zasłużyć na taką miłość tych zacnych ludzi? Chyba mojem sieroctwem i sposobnością, którą im dałem do okazania się dobrymi, szlachetnymi. Rozpłakałem się, i wnet pani Wielogrodzka i Hermina poszły za moim przykładem. Trwało to dość długo, nim nareszcie na zapytanie komornika mogłem zdać sprawę ze sposobu i powodu mojego przybycia do Żarnowa i z kilkogodzinnego mojego pobytu w tem mieście. Komornik zrozumiał lepiej odemnie znaczenie wszystkich szczegółów, które opowiadałem, i niektóremi z nich zgorszony był okropnie. Na jego żądanie musiałem powtórzyć relacyę o mojem przesłuchaniu w sądzie.
Nomen est omen — rzekł — ten Kubany nie mógł nazwać się trafniej[2]. Niepotrzebnie tłumaczysz się przedemną Edmundzie z niedostatecznych odpowiedzi, które mu dałeś; wiem doskonale, że nie byłby ci dał mówić, gdybyś chciał powiedzieć co innego. Klonowski był tu przeszłego tygodnia i ukartował z nim wszystko niezawodnie, równie jak z Hładyłowiczem, który musiał niestworzone rzeczy spisać W protokole. Idę natychmiast do prezesa sądu i Opowiem mu wszystko, zaczekaj na mnie i nie wychodź ztąd wcale, nie pokazuj się nawet w oknie od strony ulicy.
I p. Wielogrodzki, ani myśląc o swojej podagrze, wziął kapelusz i łaskę, i wyszedł, nakazując, aby drzwi wchodowe na klucz zamknięto i nie Wpuszczano nikogo, póki on nie wróci. Ostrożność ta nie okazała się zbyteczną.
Po odejściu komornika, pani Wielogrodzka przypomniała sobie konfitury z wisien, które właśnie tego dnia smażyła, i poszła zająć się niemi — Herminę zostawiła ze mną i z ogromnym moim ambarasem wobec tego tête-à-tête. Póki byliśmy dziećmi, byliśmy oboje równego wieku, i wychowując się razem, przyzwyczailiśmy się być na stopie zupełnej równości. Korespondencya przechowała między nami ten ton poufałej przyjaźni, ale teraz, po czterech latach, zaledwie śmiałem dotknąć tej drażliwej struny, czułem się studentem, młokosem, a Hermina była już skończoną osobą... Mówiła do mnie zawsze: ty, jak przed laty, jak w listach swoich, ja zaś nie miałem odwagi zdecydować się stanowczo na jeden z używanych w świecie sposobów mówienia i choć nie tytułowałem jej „panią“, nie śmiałem jej mówić „ty“, ale apostrofowałem ją zwykle w trzeciej osobie, jeżeli już tego uniknąć nie mogłem. W ten sposób dłuższa rozmowa stałaby się dla mnie była istną męczarnią, gdyby nie łatwość w obcowaniu i głęboka serdeczność. Pod Wpływem tej wolności od wszelkiego sztywnego przymusu, uczułem się wkrótce zupełnie swobodnym i rozgadałem się tak, jak z pewnością nie wywnętrzałem się nigdy nawet przed 0. Makarym, albo przed Józiem Starowolskim, którzy przecież obydwaj posiadali najzupełniejsze moje zaufanie. Po upływie godziny, śliczna moja inkwizytorka wiedziała już dokładnie wszystko, co mię trapiło lub cieszyło przez ostatnie cztery lata, czego pełną była moja głowa i fantazya w tej chwili, czego mogłem obawiać się lub pragnąć. Spowiadałem się z tego wszystkiego obszernie przed kochanym czytelnikiem i jestem pewny, że spowiedź moja musiała nieraz wywołać uśmiech na jego twarzy, skoro ja sam bez uśmiechu niejednego szczegółu przypomnieć sobie nie mogę. Hermina nie zaśmiała się ani razu, brała ona na seryo, cokolwiek mówiłem, i słuchała mię ze współczuciem siostry.
— Opisz-że mi dokładniej pannę Elwirę, Mundziu. Czy bardzo piękna?
— O, piękna bardzo, choć... nie tak piękna, jak Hermina...
— Jesteś uwolniony od komplimentów i od porównań. Jakie ma oczy?
— Oczy... hm, raczej niezdecydowanego koloru. Czasem wydają się jasne, jak woda, głębokie i tajemnicze, czasem stają się ciemniejsze i nabierają więcej znaczenia i wyrazu...
— Wszak mówisz, że są głębokie i tajemnicze jak woda, gdy się do niej zbliżają kolorem, jakiegoż nabierają wyrazu, gdy się zdają ciemniejszemi?
— Nabierają wyrazu... wyraźniejszego.
— A, rozumiem cię teraz, kiedy jej oczy wydają się jasnemi, to nie wiesz dokładnie, co w nich czytasz, wtenczas zaś, kiedy zciemnieją...
— Tak, kiedy zciemnieją...
— No i cóż, kiedy zciemnieją? — I psotnica zajrzała mi głęboko w duszę swojemi dużemi oczami, które zawsze były jednej i tej samej barwy. — Cóż czytasz w jej oczach, kiedy zciemnieją? — dodała uporczywie.
Pocałowałem ją w rękę, zarumieniłem się i głosem, w którym czuć było stłumiony wybuch płaczu, szepnąłem:
— Że mię kocha!
— I sądzę, że powinna cię kochać! — Hermina i O. Makary snać podzielali o mnie jedno zdanie, że byłem najdoskonalszą w moim rodzaju istotą pod słońcem, i że wszyscy powinni mię byli kochać. A jednak, co do Elwiry, jakaś wrodzona szczypta zdrowego rozsądku szeptała mi, że zdanie to było mylnem. Nim zdołałem wypowiedzieć, co myślałem, gwałtowny łoskot u drzwi wchodowych przerwał naszą rozmowę. Wybiegliśmy do bawialnego pokoju, i przez okno spostrzegliśmy, że na ganku w towarzystwie żołnierza policyjnego niecierpliwił się p. Grünzweig, „rewizor policyi“ miasta Żarnowa, słynny z tego, iż z obrzydzenia zapewne ku zbrodni i jej sprawcom, nigdy w życiu jeszcze nie schwytał ani jednego złodzieja. Domagał się wejścia gwałtownem pukaniem do drzwi i rozprawiał głośno z kucharką, która wyszedłszy tylnemi drzwiami przybiegła na ganek, aby go odprawić. Niewiasta ta objawiała jak największy brak respektu przed reprezentantami i wysłańcami Świętej Hermandad żarnowskiej, i nie zadawała sobie wcale pracy obwijania swoich uczuć w bawełnę. Głównym jej argumentem było to, że „pana nie ma w domu, i że rewizor może wygodnie poczekać w szynku, aż pan wróci“. Wtem nadszedł pan Wielogrodzki i Hermina pobiegła otworzyć mu drzwi, kazawszy mi poprzednio wyjść do swego pokoju. Za chwilę usłyszałem, jak pan Grünzweig zdawał sprawę komornikowi, iż niejakiemu hrabi Klonowskiemu zbiegł jego pupil, iż są poszlaki, że znajduje się w tym domu, i że magistrat kazał go przystawić natychmiast. Wskutek czego p. Wielogrodzki oświadczył kategorycznie, iż rozmówi się sam z panem burmistrzem, a p. Grünzweigowi radzi wynieść się dobrowolnie, póki go jaki despekt nie spotka. Pan Grünzweig uznał za stosowne pójść za tą radą i oddalił się, zostawiając po sobie woń surowej cebuli, zmięszanej z wonią rozcieńczonego alkoholu.
— A to straszna historya z temi naszemi władzami i sądami! — narzekał komornik, odkładając kapelusz i laskę i sadowiąc się w swoim fotelu. — Ale też wyciąłem verba veritatis prezesowi! Według prawa, jeżeli zachodzą skargi przeciw opiece, powinno się badać pupila sam na sam, a nie w obecności opiekuna, jak to pan Kubany zrobił z Mundziem.
— Nie mogę pojąć, dlaczego ten Klonowski obstaje tak mocno przy opiece nad Mundziem — nadmieniła pani Wielogrodzka.
— Ma on do tego bardzo wiele powodów, najgłówniejszy zaś jest ten, że gdyby Mundzio miał innego opiekuna, ten z urzędu swego upomniałby się o kapitał, który Klonowski wziął od ś. p. Moularda. Ja n. p. nie będąc opiekunem, daremnie próbowałem procesu W drodze cywilnej; sądy odpowiedziały mi, iż jest to rzeczą opiekuna, upomnieć się o majątek pupila, ale nie moją. Próbowałem następnie szczęścia w drodze karnej; na podstawie listów Klonowskiego do zakonników w Ławrowie doniosłem sądowi, iż zataja on znaczną sumę pieniędzy, którą winien swemu pupilowi; ale skarga ta, mimo kilkakrotnego nalegania z mojej strony, dotychczas spoczywa w aktach. Nakoniec wniósłem skargę do sądu pupilarnego, i oto macie jej rezultat. Ale prezes dał mi słowo, że sam jeszcze przesłucha Mundzia; pozwolił nawet, aby tymczasem został u nas.
Podano herbatę i zakąski, a rozmowa zwróciła się na dość rozweselający temat mojej wizyty u córek pana Opryszkiewicza. Komornik twierdził, że plan p. Klonowskiego nie był wcale źle obmyślany, bo miewa on także i bardzo majętnych pupilów, liczył więc z pewnością na to, że panny mecenasówny nie puszczą mię tak łatwo, a nie liczył tylko na to, że zdobędę się na heroizm i drapnę z salonu, ani na to, że pan Opryszkiewicz zaśnie zamiast mię pilnować. Hermina znała córki mecenasa i widywała je czasem, obiecała mi tedy donieść, jakie wrażenie zrobił na nich pan Müller, pupil hrabi Klonowskiego, i czy nie wydał im się cokolwiek sztywnym? Wśród wesołych żartów tego rodzaju czas upływał mi szybko i przyjemnie, czułem się w domu, między swoimi. Mamże powiedzieć, że było mi lepiej, niż w Starej Woli? Nie miałem może dokładnej tego świadomości, ale było mi lepiej z pewnością, było mi tak dobrze, że nigdzie lepiej mi być nie mogło. Wtem zelektryzowało nas znowu krótkie, urzędowe niejako pukanie do drzwi. Obróciliśmy się wszyscy — we drzwiach błyszczał szyszak mosiężny, a ponad szyszakiem bagnet...
Był to tym razem żandarm, który przyszedł po mnie — figura w owych czasach wszechpotężna, przed którą Wszystko drżało. Na przedstawienia komornika, iż prezes sądu pozwolił mu zatrzymać mnie u siebie, odpowiedział sucho, ze ma rozkaz z Kreisamtu. Na prośby p. Wielogrodzkiej, aby mi pozwolił przynajmniej wypić herbatę, okazał się zupełnie głuchym. Co więcej, jak gdyby nie dowierzał swojemu sążnistemu wzrostowi, karabinowi i bagnetowi, wydobył z torby małe żelazka i skuł mi niemi wielkie palce jednej i drugiej ręki, a oburzenie komornika przeszkodzić temu nie mogło. Kobiety łamały ręce i zachodziły się od płaczu, żandarm włożył mi kapelusz na głowę i wypchnąwszy mię z pokoju, kazał mi iść naprzód.
Na ulicy przyłączyło się do nas natychmiast małe zbiegowisko żydziaków, uliczników, włóczęgów i kucharek, które wzrastało w miarę jak zbliżaliśmy się do gmachu sadowego, dokąd mię prowadził żandarm. Tu zamknięto za nami bramę, żandarm uwolnił mię od żelaznych obrączek na palcach i oddał mię jakiemuś urzędnikowi, który mię zaprowadził na górę, przed drzwi, na których wypisany był w ramkach za szkłem wielkiemi literami wyraz: Praesidium. Zapukawszy, otworzył drzwi i kazał mi wejść. W pierwszym pokoju nie zastałem ani żywej duszy. W drugim siedział na soñejakiś poważny i zgryźliwy jegomość, z twarzą dyplomatycznie ogoloną i z pękiem papierów w ręku.
— Ty jesteś Edmund Moulard? — zapytał mię ostro.
— Tak jest.
— Czytaj! — To mówiąc, podał mi ów pęk papierów. — Czytaj głośno!
Czytałem: — Nazywam się Edmund Moulard, mam lat szesnaście, jestem religii rzymsko-katolickiej, ukończonym uczniem szóstej klasy gimnazyalnej. Od czterech lat zostaję pod opieką Wgo Klonowskiego, Właściciela dóbr z Hajworowa, który pokrywa wszystkie moje potrzeby idostarcza mi środków do ukończenia moich studyów. Obchodzi się ze mną zawsze bardzo dobrze, jak z własnem dzieckiem, i do najmniejszej skargi nie mam i nie miałem nigdy powodu. Nie słyszałem nigdy, aby śp. rodzice moi powierzyli byli p. Klonowskiemu jakąkolwiek sumę pieniędzy, o czem jednakowoż, gdyby tak było w istocie, słyszeć byłbym musiał koniecznie, bo rodzice moi interesów swoich przedemną nie taili. Na dowód służyć może to, iż wiem, że otrzymali oni od Wgo Klonowskiego stałe roczne wsparcie aż do końca swojego życia, z wdzięczności za wychowanie jego starszego syna. Zeznanie niniejsze podpisuję z tą uwagą, że nic z nich ująć, ani nie do nich dodać nie mam. Edmund Moulard.
— Czy to twój podpis?
— Mój — ale...
— Cóż, ale!... — krzyknął zgryźliwy jegomość. — Cz ty wiesz smarkaczu, że jak będziesz odwoływał zeznania, poczynione w sądzie, dostaniesz rózgami? Teraz ruszaj, pókiś cały, i nie pokazuj mi się na oczy! Marsz!
— Panie prezesie, ja zeznań tych nie poczyniłem i podpisałem protokół, nie czytając ich wcale...
— Marsz! Smarkaczu, ja cię nauczę stawiać się w sądzie! Kukawica! Kukawica!
Pojawił się p. Gerichtsdiener, ten sam, który rano tak grzecznie przyjmował mnie i mojego opiekuna.
Hinaus mit dem jungen Galgenstrick! — krzyknął pan prezes, wskazując mię palcem.
Nie czekałem, aby p. Kukawica de facto spełnił swoją urzędową misyę — i dobrowolnie przystąpiłem do odwrotu, rzucając machinalnie wzrokiem na Wielki olejny portret, zawieszony w pokoju. Wyobrażał on ñgurę w uroczystym stroju, wskazującą palcem na pergamin, na którym wypisane były wyrazy.

Justitia regnorum fundamentum.

Cóż, kiedy p. Kukawica nie rozumiał po łacinie!...
Sądziłem, że na kurytarzu spotkam znowu mego towarzysza, żandarma, i zdziwiłem się, gdym go nie znalazł — i gdy przeciwnie, na moje zapytanie, oświadczył mi p. Kukawica, że mogę iść, dokąd mi się podoba. Pocóż mię przyprowadzono z taką ceremonią, skoro nie miano zamiaru zrobić nic więcej, jak tylko przekonać mię, że pan Kubany wraz z p. Hładyłowiczem dali mi do podpisu zeznania, których nie poczyniłem? W głowie mi się kręciło w skutek wszystkich tych targanin, jakich doświadczałem od dwudziestu czterech godzin. W samym Żarnowie, od południa do Wieczora, byłem najprzód „junger Herr“, W biurze p. Kubanyego, potem przy obiedzie p. Hładyłowicz tytułował mię „panem dobrodziejem“, potem awansowałem aż na „kuzyna hrabiego“ w domu p. Opryszkiewicza, następnie wróciłem u państwa Wielogrodzkich do skromnej pozycyi „Mundzia“, a z tej wyrwany zostałem jako młodociany zbieg i delikwent, i pod eskortą, w kajdanach, przystawiony do pana prezesa, gdzie spotkał mię ostatni tytuł „Galgenstrick“ prawie tak pochlebny, jak spacer po Żarnowie w asystencyi żandarma. Zrozumiałem jednak po krótkim namyśle bardzo dokładnie, co to wszystko miało znaczyć i czułem niepohamowaną chęć objawienia p. Klonowskiemu, co sądziłem o jego postępowaniu. Wybiegłem z gmachu sądowego i puściłem się pędem ku zajazdowi, ale zaledwie ubiegłem parę kroków, usłyszałem za sobą głos: — Edmundzie, Edmundzie! — Był to mój opiekun który, pospieszał za mną. — A to bieda z tym chłOpcem-dodał, gdy się zatrzymałem — od kilku godzin szukam cię W całem mieście! Gdzie u licha zabłądziłeś tymczasem? Musisz już nawet być głodnym, czy piłeś gdzie kawę?
— Proszę pana — rzekłem drżąc od gniewu i nie mogąc nawet mówić wyraźnie z wielkiego wzburzenia — proszę pana, niech pan nie gra komedyj ze mną! Chcesz pan przywłaszczyć sobie pieniądze, które pan wziąłeś od mego nieboszczyka ojca, i masz pan po swojej stronie te... piękne sądy, to dobrze, niech panu służy ten kapitalik... dam sobie radę W świecie bez pieniędzy i bez pana! Ale pocóż mię pan każesz kuć W kajdany i Włóczysz po mieście, jak zbrodniarza, dlaczego mi pan nie pozwalasz odwiedzić moich dobroczyńców, w ogóle dlaczego mię pan prześladujesz swoją opieką?
— Macie, zwaryował chłopak! W imię Ojca i Syna — przeżegnał się p. Klonowski — czego ty chcesz, co tobie jest, Edmundzie? Jakie kajdany? Kto ci bronił odwiedzić kogokolwiek? Chyba dostałeś jakiej gorączki w skutek upału! Chodź, chodź, bo ludzie stają i patrzą na ciebie jak na szalonego!
— Niech stają, niech patrzą i słuchają! Ja chcę właśnie tego, aby się zeszło jak najwięcej ludzi, a wtenczas krzyknę głośno, że Klonowski oszust i złodziej, i udowodnię to, udowodnię!
Tak krzyczałem i pieniłem się z wściekłości, i tupałem nogami, na wielkim placu w Żarnowie, kiedy jeszcze był dzień biały i kiedy ludność wyroiła się była na przechadzkę, korzystając z wieczornego chłodu. Im bardziej zaś krzyczałem, w tem większy gniew wpędzałem sam siebie stopniowo, aż w końcu dalipan nie wiem co mówiłem, wiem tylko, że stałem na miejscu i strasznie machałem rękami, i że mnóstwo ludzi gapiło się na mnie, jak na waryata — ale pana Klonowskiego nie było koło mnie. Nie schował on się pod ziemię przed mojemi wyrzutami, bynajmniej, ale zaraz z początku, zobaczywszy, na co się zanosi, ruszył ramionami i odszedł. Zapóźno spostrzegłem się, że zamiast jego skompromitować, sam się skompromitowałem, i że odegrałem wobec publiki żarnowskiej monodram, który mię postawił w nader komicznem świetle. Jakiś pijanica wytoczył się z pobliskiego szynku i widząc mię gestykulującego w wielkiej ekstazie, przystąpił do mnie i poklepawszy mię po barkach, zaproponował mi, abym poszedł z nim i palnął „jeszcze“ jeden kieliszek kontuszówki. To wytrzeźwiło mię natychmiast; zawstydzony ogromnie, odszedłem z nosem spuszczonym na kwintę wśród śmiechu powszechnego. Nie zostawało mi nic, jak tylko pójść za p. Klonowskim — ale cała moja energia znikła. jak kamfora i czułem, że zrobię bardzo głupią minę, gdy się zejdę z moim opiekunem. Na szczęście moje, polityka nakazywała mu udawać, że nie słyszał ani słowa z całej mojej ekspektoracyi; przyjął mię, jak gdyby się nic nie stało, był nawet w bardzo dobrym humorze. To wróciło mi cokolwiek mój aplomb.
— No chodź-że, chodź, ty włóczęgo! Napij się kawy, bo za godzinę pojedziemy, jeżeli mię interesa nie zatrzymają do jutra. Czekam tu jeszcze na kogoś i muszę skoczyć do p. Opryszkiewicza, aby zobaczyć, czy nie nadjechał mój interesant. Ale słuchaj-no, co ty plotłeś przed chwilą o jakiemś zakuciu i włóczeniu, co to ma znaczyć?
— Jakto, przecież pan sam przysłałeś po mnie żandarma do państwa Wielogrodzkich, który mi skuł ręce i zaprowadził mię do sądu!
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się znowu pan Klonowski — to ty byłeś u państwa Wielogrodzkich? A czemużeś minie powiedział, że chcesz tam iść, byłbym kazał Wasylowi, aby cię odwiózł, bo to bardzo daleko! O żandarmie pierwszy raz słyszę; kiedy mi powiedział pan Opryszkiewicz, że znikłeś z jego domu, szukałem cię wszędzie i po drodze zapytałem komendanta posterunku, czy ciebie nie widział. Z grzeczności dla mnie, kazał cię zapewne szukać swoim ludziom...
— I odstawić do prezesa sądu, który mi dał do czytania sfałszowany protokół moich zeznań co do pańskiej opieki, i który nie chciał słuchać moich wyjaśnień! Proszę pana — mówiłem dalej bez irytacyi — niechaj pan sobie nie zadaje pracy odgrywania komedyi przedemną; rozumiem ja to doskonale, że nie chciałeś pan, abym mógł rozmówić się z p. Wielogrodzkim pierwej, nim pan porozumiesz się z sadem po swojemu, poczawszy od pisarza dziennego, a skończywszy na prezesie...
— Mój kochany — -odparł mi na to p. Klonowski przytłumionym głosem i z zaciśniętemi zębami, ściskając mię, a raczej szczypiąc silnie za ramię i Wpatrując się we mnie dziko — mój kochany, jeżeli rozumiesz to wszystko, to chciej-że jeszcze rozumieć, żeś nie dorósł Klonowskiemu i że najlepiej ci będzie, nie zaczynać z nim wojny! Rozumiesz to? Dałem ja radę nie takim już ptaszkom, i zobaczysz, jak ci pościelę! Jako dobry przyjaciel powtarzam ci, daj pokój!
Była to groźba dość nieokreślona, ale potrzebowałem tylko spojrzeć na zacnego właściciela Hajworowa i t. d., aby zrozumieć, że wypowiedziana ona była nie na żarty i nie na wiatr. Mimo to nie zląkłem się w pierwszej chwili, i odpowiedziałem z rozwagą, spokojnie:
— Możesz mi pan zrobić wiele złego, wiem to dobrze, ale zabić mię pan nie możesz, a póki żyć będę, póty i mówić, krzyczeć nawet potrafię.
— Ja ci powiadam, że potrafisz milczeć! — To rzekłszy, p. Klonowski poszedł przekonać się, czy kto nie stoi pod drzwiami, wrócił, siadł naprzeciw mnie i zapytał mię cichym, syczącym głosem:
— Jesteś ciekawem dzieckiem, wiesz niezawodnie, co znaczą te wyrazy, jak Spielberg i Kufstein?
— Wiem.
— Otóż mój kochany, znasz także dobrze p. Wielogrodzkiego, i wiesz, co się dzieje w jego domu?
— Zapewne.
— Słuchaj mię teraz. Jeżeli kiedy piśniesz słowo o tem, co ci mówię w tej chwili, albo jeżeli ty i Wielogrodzki nie przestaniecie mnie ścigać obmową i potwarzą z powodu tej jakiejś urojonej sukcesyi, to on, jego żona i córka dostaną się tam, gdzie nie chcą! Możesz mu to powiedzieć odemnie, w sekrecie, a jeżeli ci nie uwierzy, to powiedz mu, że w śpiżarni p. Wielogrodzkiej jest schowek, o którym ja wiem, i o którym może się dowiedzieć... przypadkiem c. k. starosta. Krzyknijcie teraz, że Klonowski jest denuncyantem, spróbójcie, pozwalam wam; wszak wiesz już, jak żandarmi umieją składać niesforne ręce do pacierza?
Struchlałem na te słowa — były to czasy, w których słowa p` Klonowskiego miały straszne znaczenie, tak straszne, że przerażenie moje nie ustąpiło ani na chwilę miejsca oburzeniu, jakieby wywołać był powinien ogrom nikczemności tego człowieka. Były to czasy, których rychlejszego — nieco końca ani się spodziewano wówczas, i w których wieczną trwałość musiał zapewne wierzyć p. Klonowski, bo byłby się niezawodnie nie demaskował przedemną. Były to w Austryi czasy spodlenia i trwogi, czasy, w których każdy prawie wyszedł albo nikczemnym, albo zrujnowanym i złamanym...
— Czy zrozumiałeś mię?
— Zrozumiałem.
— I jakież zdanie będziesz miał o p. Klonowskim? — Usta moje drgały konwulsyjnie, spojrzałem W oczy Klonowskiemu i zrozumiałem jego zapytanie. Trzeba było poddać się, rzekłem więc po chwili namysłu:
— Że jest to człowiek... rachunkowy...
— Tak, tak, rachunkowy, doskonale, rachunkowy; to wszyscy urwisy mówią o swoich opiekunach. Proszę cię, abyś miał o mnie zdanie, że jestem człowiekiem rachunkowym, i nic więcej.
Wtem dało się słyszeć za drzwiami stukanie i skrzypienie jakichś ogromnych butów, i drzwi otworzyły się z zapytaniem: — Czy tu stoi p. Klonowski?
Wraz z temi słowami weszła do pokoju owa para skrzypiących butów, ozdobionych lakierowanemi, dżokiejskiemi sztylpami. W butach tkwił ubiór w kratki, tak zwanego koloru pepita, a nad tym ubiorem kołysała się kurtka z czarnego aksamitu, przyczepiona do ogromnej zielonej krawatki i do pary olbrzymich kołnierzyków à la duc de Grammont, z poza których widać było twarzyczkę podobną do młodej, zasuszonej figi, okoloną małemi bokobrodami jasnemi, i nakrytą aksamitnym dżokiejskim kaszkietem. Najwybitniejsza atoli częścią całego tego zjawiska były pomimo aksamitu, zieloności i kratek, buty, z których też twarzyczka zdawała się być bardzo dumną, bo przyglądała im się ustawicznie i rzucała potem wyzywający wzrok na wszystkie strony.
— A, witam pana Kazimierza, myślałem już, że wcale nie przyjedziesz! — odezwał się mój opiekun. — Pan Pomulski, pan Moulard — dodał, zaznajamiając nas jednego z drugim. Twarzyczka rzuciła tryumfujące spojrzenie na swoje buty, potem na mnie, i schowała się w kołnierzyki.
— Baudzo mi przykuo — rzekła — ale tuudno pospieszyć na takie gouąco!
— Ot, nie gadaj, nie gadaj, wstąpiłeś zapewne do hrabi Sylwerego i graliście maczka!
— Słowo honouu, tylko jedną tuuę!
— Jesteś niepoprawny, mój Kazimierzu, trwonisz tak marnie spadek po twoim ojcu! Wszystkie moje napomnienia idą, jak groch na ścianę; powinienbyś przecież uwzględnić, że masz obowiązki wobec kraju. Co się stanie z naszą ziemią, gdy się na niej rozsiędą Niemcy i Żydzi! Zmiłuj się i opamiętaj się raz przecież!
— Pan zawsze bierzesz wszystko z patuyotycznej stuony! Dobrze ciocia powiada, że pan Klonowski baudzo zacny człowiek, ale nudny jak lukuecya na punkcie patuyotyzmu, a huabia Sylweuy klnie się, że pan masz kolleu patuyotyczny, gouszy niż jego kasztanek!
— Wolne żarty hrabiemu, ale człowiek swojej szlacheckiej skóry zmienić nie może! Siadaj-że panie Kazimierzu, a ja pójdę zobaczyć, czy Opryszkiewicz jest w domu i zaraz przyszlę po ciebie. Edmundzie, nie pojedziemy aż jutro rano, możesz wyjść, dokąd chcesz, byleś był tutaj o szóstej, bo chciałbym wyjechać wcześnie. — I „zacny, ale na punkcie patryotyzmu nudny mój opiekun wyszedł, zostawiając nas samych.
Spieszno mi było do państwa Wielogrodzkich, ale wrodzona przyzwoitość nie pozwalała mi opuszczać natychmiast nowo przybyłego gościa, który przeszedł się parę razy po pokoju, otrzepując swoje buty szpicrutem. Nakoniec stanął w oknie i począł gwizdać. Po chwili popatrzył na mnie przez plecy i zapytał Od niechcenia:
— Z któuej okolicy?
Uznałem za stosowne nie odpowiedzieć na to pytanie, a p. Pomulski niezadowolony, in gratiam zapewne swojego dżokiejskiego stroju, mruknął po angielsku:
Goddam!
Damned swell! — wyrwało mi się mimowoli.[3]
— A, pan mówi po angielsku, panie Demoulard? — odrzekł mi na to z wielką kurtoazyą właściciel butów ze sztylpami. — Ciocia chciała także, abym się uczył po angielsku, ale teuaz już zapóźno kiedy mam się żenić.
— To pan... żenisz się? — I mimowoli porównałem nasz wzrost; starszy odemnie o pięć lat przynajmniej, pan Kazimierz Pomulski o głowę był niższym.
Yes, yes — odparł — żenię się z panną Stauowolską ze Stauej Woli.
— Jakto, z panną Elwirą?
All right! Z panną Elwiuą! — I wsadziwszy przemocą szkiełko w jedno ze swoich oczek, począł mi się przypatrywać z miną człowieka nader pewnego siebie i zadowolonego ze swojej pozycyi.
— To być nie może, pan żartujesz!
— Słowo honouu, że to puawda!
— Ja panu powiadam, że pan żartujesz; ja znam pannę Elwirę!
— A to wybounie, bo ja jej jeszcze nie znam i dopieuo mam pojechać tam z ciocią!
— Możesz pan sobie nie zadawać tej pracy.
— Pouuquoi?
— Bo panna Elwira nie wyjdzie za mąż za taką... małpę!
— Mój panie, to jest obuaza! Jak pan to uozumiesz?
— Zupełnie tak, jak powiedziałem.
— Puoszę pana, ja nie jestem żadna małpa, ja jestem le chevalier Casimir de Pomulski, oto jest moja kauta!

— Obejdę się bez niej. Do Widzenia, monsieur le chevalier! — Włożyłem kapelusz i wyszedłem w stanie rozdrażnienia nerwowego, trudnego do opisania. Słuszne to przysłowie, które powiada, że za jedną wielką przykrością sypie się mnóstwo drobniejszych. W chwili, kiedy drżałem w duszy o los osób, najbliższych mojemu sercu, musiał mi koniecznie wleść w drogę taki nieudały dżokiej, z pretensyą do ręki cudownej Elsi! Gdyby był powiedział wyraźnie, że żąda satysfakcyi, byłbym mu ją chętnie wymierzył na miejscu; przyznam się jednak, że nie wiedziałem, iż podanie karty wizytowej uważane bywa w pewnych razach jako wyzwanie. Odpokutowałem później tę moją niewiadomość; na razie miałem to uczucie, iż p. Pomulski znalazł się dość nie tęgo, wobec mojego złego humoru, i nie myślałem więcej o tem zajściu. Myślałem raczej o groźbie p. Klonowskiego i o sposobie odwrócenia jej skutków, przed któremi drżałem. Czy ostrzedz p. Wielogrodzkiego i powiedzieć mu wszystko, czy prosić go tylko, aby odstąpił od akcyi wytoczonej w moim interesie, i aby więcej przed nikim nie wspominał o sprawie mojej sukcesyi? Pierwsze wydawało się naturalniejszem, ale popędliwy charakter komornika i bardziej jeszcze jego skłonność do apopleksyi nakazywały wszelką ostrożność w tej mierze. Mógł w pierwszym popędzie. gniewu uderzyć na Klonowskiego za jego podłość, i sprowadzić jaką katastrofę, mógł zirytować się w sposób niebezpieczny dla swojego zdrowia. Postanowiłem tedy naprzód za pomocą Herminy zbadać całe niebezpieczeństwo i zmierzyć takowe, a potem poradzić się jej, co dalej czynić wypada. Tak szedłem zatopiony w myślach i zaledwie spostrzegłem, że po skwarnym dniu od północnego zachodu podniosły się były ciężkie, czarne chmury. Zmrok padał szybko, zgęszczony ciemnościami przedburza, w dali migotały błyskawice i coś szumiało i wrzało złowrogo w łonie chmur, rozsuwających się groźno po niebie. Nareszcie zawył wicher straszliwy, porywając z ulic tumany kurzu w swoje objęcia, i pierwszy gwałtowny grzmot rozległ się wkoło, zwiastując początek burzy, w chwili gdy pukałem do drzwi domu rodziców Herminy — ja, zwiastun groźniejszych może zdarzeń, i tragiczniejszego od walki żywiołów dramatu. Wszedłem w te przyjacielskie, rodzinne prawie moje progi, i ze ściśniętem sercem, blady jak upiór i dręczony bolesnem przeczuciem, że wnoszę tam niepokój, może nieszczęście, klęski i ruinę! Niepokój tym, którzy mię przytulili, ruinę tym, którzy mię kochali, i którym los w ten sposób nagradzał, co zrobili dla mnie. Nie mogłem oprzeć się tej bolesnej myśli — — stanąłem w sieniach, i długo, długo pasowałem się z mojem wzruszeniem, nie odważyłem się wejść do pokoju.






  1. Zwracam uwagę, iż powieść niniejsza była już napisaną, gdy w jednem z państw europejskich wydarzył się podczas rozprawy sądowej wypadek zupełnie analogiczny z powyżej opowiedzianym; zresztą przyjaciel mój, p. Edmund Moulard, nie przebywał nigdy w tem państwie, i wszelka przeto myśl jakiejkolwiek alluzyi jest tutaj wykluczona. — Przypisek wydawcy.
  2. W niektórych okolicach kraju nazywają kubanami łapowe, które brali dawniej urzędnicy i sędziowie od stron, potrzebujących sprawiedliwości lub niesprawiedliwości. Wyraz ten pochodzi z Rumunii, gdzie mawiano, że do sędziego można trafić tylko: cu’bani, tj. z pieniądzmi w ręku. Objaśnienie to wydało mi się potrzebnem, ponieważ nie cała Europa sąsiaduje z Rumunią, i ponieważ kubany teraz już oczywiście należą do tradycyj zapomnianych.
    Przypisek wydawcy.
  3. Przeklęty fanfaron. — Przyp. wydawcy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.