Jak się pan Paweł żenił
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak się pan Paweł żenił |
Pochodzenie | Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Pan Paweł Mondygierd, o ile było wiadomo, pono już starą rodzinę swą sam jeden na świecie reprezentował. Powtarzał to często, że na pogrzebie dawnym obyczajem, tarczę z dwiema rybami białemi w polu czerwoném, przy trumnie każe roztrzaskać.
Pomimo to, poczciwe z kośćmi człeczysko za młodu nie potrafiło się ożenić, w średnim wieku zwątpiło o sobie, a gdy się ta powieść zaczyna, już podłysiawszy i choć krzepko się trzymając, ale czterdziestówkę przeszedłszy, wszelkiéj się wyrzekł nadziei pójścia do ołtarza.
Człek był wyśmienity, ale tak go Bóg stworzył, iż się całe życie gniewał, perzył, dąsał, szukał do ludzi pretensyi i choć go poszanować było trzeba, żyć z nim nie było podobna.
Mieszkał Pan Paweł we wsi swéj dziedzicznéj, resztce dawnych majętności familii, Kozłowiczach w Pińszczyźnie, oblany często wodami tak, że do niego dojechać było trudno, gospodarował, ludzi swych mustrował, narzekał ciągle, czasem do Pińska robiąc wycieczki, nieznacznie starzejąc i kwaśniejąc coraz bardziéj.
Chociaż zawsze prawie i do każdego się o coś musiał uczepić, a wszelką rozmowę kończył sporem, bez ludzi jednak żyć nie mógł i szczególna rzecz, sąsiedzi go lubili. Gderał prawda, burczał, ale pomagał chętnie, a w złym razie do niego szli jak w dym.
W domu u niego mimo tych krzyków, jakie wyprawiał, nikt się nie lękał, a dworscy do niego przywiązani byli tak, że życieby zań dać każdy był gotów.
Stary kawaler nudziarz, nie mając co robić, w Kozłowiczach u siebie zaprowadził porządek, ład, regulamin taki, że mu się wydziwić nie mogli sąsiedzi.
Nie było tam parady wielkiéj, ale czystość i staranie widać było w każdym kątku.
Dwór był na wzgórzu, bo na wiosnę, gdy wody wylewały, na nizinach jak jedno morze stało, oparkaniony częstokołem, w którym ani jednéj szczapy nie brakło, ni jedna nie była wychylona i zwichnięta, dziedziniec utrzymany jak ogród, choć i do gospodarskich prowadził budowli; obsadził p. Paweł agrestem i malinami. Za dworem sad, w nim lipy, uliczki i kwatery — uciecha było patrzeć jak ślicznie wyglądały. Zajrzeć było można gdzie chcieć, do chlewów nawet, do stajen, nigdzie nieporządku i zaniedbania nie znalazłeś.
Pilnował tego sam gospodarz, a w końcu służba już tak przywykła do jego wymagań, że machinalnie spełniała, co raz było przykazane. Ale dosyć było porzuconéj na dróżynie trzaski, ażeby pan Paweł śledztwo prowadził i całym zatrząsł dworem. Nielicznych miał przy sobie ludzi i to po większéj części starych, bo utrzymywał, że dzieci śmiecie wszędzie nanoszą, a młodzież spokojnie nigdy nie usiedzi. Gumienny razem zastępował ekonoma, rejestra się zapisywały na kalendarzach nie sadząc się na buchalteryę, przy osobie pana od dawna był Kasper tego wieku co pan, jak on nieżonaty i nieprzyjaciel niewiast. Ten żyjąc z Mondygierdem we wszystkiém przejął mowę jego i obyczaje i był ciekawym egzemplarzem sobowtóra.
Zdaleka gdy Kasper gderał, można było przysiądz, że sam dziedzic osobiście łaje. Miał jego zacięcia, przekleństwa, niekiedy głos nawet podobny.
W kuchni gospodarzyła niemłoda kobieta, milcząca, zadumana i cały dzień szepcząca jakieś modlitewki. Pomiędzy nią a Kasprem trwała trzydziestoletnia wojna. Pod rozkazami jéj dwie niemłode i jaknajbrzydsze dziewczęta ze wsi, chodziły około krów i drobiu.
Jednego wieczora letniego, gdy pan Paweł poszedł był w pole do kóp, bo czas żniw był właśnie, Kasper siedział na ławce w ganku, gdy od strony wsi, w któréj o téj godzinie mało kto w domu był, usłyszał wrzawę niezwykłą.
Widocznie coś się tam stać musiało? Kasper ucha nastawił, nie mógł odgadnąć.
Nie był do tego stopnia ciekawym, ażeby wygodne siedzenie w cieniu opuścił dla przekonania się co to być mogło.
Hałas doszedł pewnie i na folwark do staréj Maryny, która ukazała się we drzwiach, nastawiła ucha, jakiś czas słuchała, potem zwolna wróciła na ławę. W takiéj wiosce, jak Kozłowicze, wypadki nadzwyczajne rzadko się bardzo trafiają. Droga wiodąca ztąd brzegiem rzeki mało jest uczęszczaną, przepływu obcych ludzi nie ma prawie. Kasper łamał głowę nad odgadnięciem, co to być mogło, gdy kobieta niemłoda, po wiejsku ubrana, coś trzymając na ręku, weszła przez wrota od wsi w dziedziniec i prawie w téjże chwili wracający z pola pan Paweł ukazał się w rogu domu.
Kasper zobaczywszy go zwolna podniósł się z ławy.
I ów i pan Mondygierd patrzyli na idącą spiesznym krokiem kobietę, która zawiniątko jakieś brudne miała na rękach, a twarzą okazywała nadzwyczajne poruszenie.
Zobaczywszy pana Pawła, idąca pospieszyła ku niemu, do ziemi się prawie kłaniając. Była tak zdyszana i pomieszana, że musiała tchnąć, nim zaczęła mówić. Tymczasem dziedzic zmarszczony patrzył na nią z wyrazem gniewnym, jakby się gotował wybuchnąć.
— Proszę jaśnie pana — odezwała się kobieta — co tu poczynać! to całe nieszczęście! Jeszcze tego u nas nigdy nie bywało!
Podniosła trzymane w ręku zawiniątko, w którém z pod płacht wyglądała twarz dziecięcia, czarnemi oczyma ciekawie rozglądającego się po nieznanym świecie.
— A toż co jest! — krzyknął p. Paweł.
U boku jego już stał Kasper.
— Co to jest? będziesz ty mi gadała? pytam co to jest? — wołał zawczasu się burząc stary kawaler.
— Nieszczęście proszę pana — poczęła krzykliwym głosem stara kobieta. — Około połudeńka zwlekła się kobieta i Bóg ją święty wiedzieć raczy zkąd, pod karczmę siadła odpoczywać. Słyszę się wody napiła i próbowała jeść chleb, który w torbie miała, potém się położyła, oto tego robaka mając przy sobie — i jak legła, tak już nie wstała.
Pan Paweł za głowę się chwycił.
— Co? umarła! Gotowe śledztwo! — krzyknął ręce łamiąc i podskakując do kobiety.
Ażeby ją — chciał kląć już, ale pomiarkował może, iż umarłych się przeklinać nie godzi.
— Jakże było można pozwolić włóczędze się tam pod karczmą rozgaszczać! Otóż masz! oto macie! Tego tylko brakło! Posyłajże po śledztwo, trupa trzeba we wsi trzymać. A bodajże to.
Kobieta stała, słuchając.
— Dziecko żywe! co z tém robakiem robić!
— Z tym robakiem! — porwał się pan Paweł — a niech go sobie bierze sąd, karczmarz, niech się dzieje z nim co chce, a mnie co do tego! a mnie co!
Nieś go sobie, bierz, precz ruszaj, żeby mi tu nie postał.
Okrutnie się uniósł pan Paweł. Kasper głowę gładził, kobieta oniemiała.
— Mówię ci ruszaj mi z tém paskudztwem ztąd pókiś cała! Ani znać, ani wiedzieć nie chcę.
Kobieta słuchając nie zdawała się bynajmniéj hałasu tego brać do serca, patrzyła spokojnie na dziecko.
— U mnie w chacie swoich pięcioro, ja go nie wezmę — rzekła — to do dworu należy.
— Do dworu! jeszcze czego brakło! — krzyczał pan Paweł — żeby mi tu z całego świata znosili bachory, żebym ja tu szpital podrzutków u siebie zakładał. A! niedoczekanie! przychodzą mi tu umyślnie umierać pod moim nosem, żebym ja...
Zaperzył się strasznie.
— Mówię ci, Nastka — dodał — nieś, rzuć go w Szczarę, połóż na gościńcu! niech go sobie wilcy jedzą... Ja będę jeszcze na szyję brał ten brud cudzy!! Fora mi ztąd, ruszaj...
Kobieta nie zważając na rozkazy, obejrzała się, jakby szukała miejsca, gdzie dziecko złożyć, bo wcale nie myślała go zabierać z sobą.
Kasper to postrzegł i pogroził.
— Ja go tu przyniosłam — zawołała — boć trudno przy trupie zostawić i gdzie świnie chodzą. Nie chcę mieć na sumieniu duszy niewinnéj, a no do mnie to nie należy. Kiedy pan chce, niechaj każe potém wyrzucić, czy jak tam postanowi.
Zakręciła się stara Naścia, płachtą uznojone czoło otarła i ani patrząc na p. Pawła, zawiniątko tuż pod ścianą, niemal u nóg jego złożyła.
Paweł woła: — Ani mi się waż! — gdy Naścia pokłoniwszy mu się nizko, już się miała ku wrotom. Kasper i pan osłupieli.
Mondygierd w téj chwili przez jakąś ciekawość srogi swój wzrok zwrócił na dziecko, które niewiadomo jakim cudem, zamiast rozpłakać się do téj chmurnéj twarzy, uśmiechnęło się do niéj. Uśmiech ten dziecięcy jak przykuł p. Pawła do ziemi. Kasper stojący za nim patrzył téż — milczeli.
Rzecz się stała niepojęta. Mondygierd ramionami żachnął.
— Biegnijże do Maryny — krzyknął na Kaspra — cóż stoisz wyrapiwszy oczy... Co? idź i niech tymczasem dziecko weźmie. Może głodne, gotowe zdechnąć.
P. Paweł stał i ciągle patrzył na dziecinę, która mu się uśmiechała; stał jak wmurowany, przelękły, nie mogąc się ruszyć, sam nie wiedział, co się z nim działo.
Człowiekiem czułym nie był wcale, czasem łzy w nim śmiech obudzały, dzieci nie cierpiał, a teraz tu ten śmiech sieroty, który jakaś moc anielska wywołała na usta, aby złamać gniew i ubłagać go, czynił na nim wrażenie takie, że mu ciarki chodziły po skórze. Zdawało mu się, że coś z innego świata doń przemówiło.
Mruczał jednak jakby z nałogu.
— Jeszcze czego! żebraki, włóczęgi, może cygany, bo licho wie nawet czy to chrzczone, czy ślubne, będą mi dzieci podrzucać. Mało to darmozjadów u mnie. Karm tylko a dawaj... Ale! Zapewnie.
Nadeszła przywołana przez Kaspra Maryna, mrucząc i stanęła nad dzieckiem, ręce krzyżując.
— No! cóż stoisz! widzisz... dziecko, weź, napój! niech z głodu nie zdycha! oddam do sądu, niech sobie biorą... Ja z gościńców wszystkiego śmiecia zbierać i żywić nie mam obowiązku...
Stara przyklękła nad dzieciną i przypatrzywszy się jéj powoli, podniosła z ziemi. Niewieście serce jéj, choć zeschłe, uderzyło miłosierdziem — przytuliła je do siebie i zwolna wpatrując się w bladą twarzyczkę, pociągnęła do kuchni.
Pan Paweł, który miał iść do dworu, odwrócił się i oczyma poszedł za Maryną i dzieciną.
Mruczał coś, ale go już nie było można zrozumieć. Kasper jeszcze stał przy nim.
— Czegoż ty tu stoisz jak kołek? nie masz rozumu czy co? — począł z gniewem. — Idźże do kuchni, rozwinąć dziecko, opatrzeć, może przy niém co jest... znak jaki, coś! A niech Maryna mu mleka da...
Namyślił się jeszcze nieco i jak stał, wprost na wieś ruszył.
Tu, że wieczór już był i ludzie z pola powracali, wszystko co żyło skupiało się pod karczmą, gdzie leżał trup zmarłéj kobiety. Gwar, ścisk, wrzawa była ogromna. Im rzadsze tu bywały wypadki nadzwyczajne, tém większe czyniły wrażenie. Starzy wlekli się o kiju, dzieci z całéj wsi kupami cisnęły się widząc starszych tak zajętych czémś i zaniepokojonych.
Na widok pana ucichło zaraz, głowy się poodkrywały, wieśniacy się rozsypywać zaczęli i pan Mondygierd milcząc wszedł do koła, wśród którego pod ścianą karczmy leżała umarła kobieta. Tuż przy niéj kij i torba prawie próżna rzucone były.
Twarz zmarłéj wymizerowana, blada, z oczyma zapadłemi, nie była stara jeszcze, choć wiek jéj trudno było odgadnąć; nędzna odzież oszarpana i brudna dowodziła ubóstwa wielkiego, Była to kobieta wiejska, choć niektóre części ubrania zszarzanego, mogły służbę we dworze oznaczać. Nikt nie śmiał zwłok dotykać nawet, ani około nich szukać czegoś, coby mogło świadczyć kto była.
Karczmarz opowiadał, że nie zachodziła nawet do izby i położyła się, przywlekłszy, pod ścianę. Chciał ją ztąd odpędzić, ale nie zdawała się go ani słyszeć, ani rozumieć, tak, że w końcu nahałasowawszy odszedł, a gdy późniéj zajrzał znowu, zobaczył ją jakby uśpioną. Nie rychło pod wieczór wójt chciał ją rozbudzić i rozmówić się, ale już zastał nieżywą.
P. Paweł słuchał opowiadania nadąsany. Przy najlepszéj chęci uczepienia się do kogoś i szukania winy, nie było sposobu łajać nikogo, oprócz arędarza.
W téjże chwili wójt konnego miał wyprawić do pana assesora i straż postawić przy ciele, aby nikt go tknąć nie śmiał. Domysłowi, że to być mogła cyganka, sprzeciwiała się i twarz niemająca cery ani rysów znanych powszechnie włóczęgów, i włosy jasne na głowie i strój, a wreszcie obyczaj tych ludzi, którzy zawsze gromadkami się snują.
Rozporządziwszy tu wszystko, pan Paweł, nagderawszy na różne stare grzechy za tych, których po drodze spotykał, poszedł do dworu ciągle coś mrucząc do siebie.
Wszystkiém w Kozłowiczach rządził zegar: nadchodziła godzina wieczerzy, stół był nakryty, flaszka ze starką stała na nim, Kasper czekał tylko ukazania się pana, aby wazkę kaszki z mlekiem nieść z kuchni. Mondygierd jednak zamiast wprost do dworu, zawrócił do folwarku.
Była to rzecz niesłychana.
Tu stara Maryna i dwie dziewki stały nad dzieckiem, które leżało rozpowite na stole, rzucało nogami i dawało się poić mlekiem. Chłopak był zdrów i silny, jakby całe życie wyssał z matki....
— Cóż się gapicie! głupie! — zakrzyczał od progu p. Paweł. — Nigdyście dziecka nie widziały? Cóż osobliwego!
Dziewczyny pochowały się po kątach, a stary spojrzał zdala na dziecko.
— Chłopiec? — spytał.
— I taki zdrów jak byk! — zamruczała Maryna. — Na szyi miał krzyżyk prosty mosiężny. Chłopskie dziecko...
— Chłopskie nie chłopskie — odparł p. Paweł — człowiecze zawsze. Dopóki sąd nie zjedzie i nie odda go się, niech nie będzie głodne. Rozumiesz. Jużci tam która niańką była, to powinna wiedzieć, jak się z niém obejść. A to skaranie Boże! jeszcze mi tego kołtuna było potrzeba. Że téż nigdy spokoju! Nie to, to owo, zawsze licho coś przyniesie... A no gościniec do mnie nie należy, niech sobie assesor bierze... a mnie co do tego!
Wieczerza zeszła na rozmaitych pytaniach zadawanych Kasprowi i na łajaniu. We dworze do późna dziecko owe spać nie dało, nie mogli się o niém nagadać, ani go napatrzeć. Jedna z dziewcząt w niedostatku kołyski wzięła go huśtać na ręku i uśpiła.
Nazajutrz dopiero z południa powołany assesor nadjechał wprost na miejsce obdukcyi, dokąd i pan Paweł pospieszył. Przywiózł z sobą lekarza razem, który nie znalazł żadnych innych znaków na ciele, prócz tych, jakie zwykle apopleksyi towarzyszą, a kobieta była nędzą wycieńczona, schorowana, znużona drogą. W torbie, w odzieży, w łachmanach napróżno szukano śladu jakiegoś, papieru, znaku, dozwalającego się domyślać zkąd pochodziła. Nie było nic. Odzież pospolita nie różniła się od używanych w okolicy.
Śledztwo się toczyło, gdy p. Paweł zagadnął asesora co z dzieckiem zrobić.
— Waćpan bo go sobie zabieraj i odsyłaj do domu podrzutków, ja o niém ani znać ani wiedzieć nie chcę.
Urzędnik téż nie narzucał dziedzicowi sieroty, oświadczył tylko, że naprzód przeprowadzić musi korespondencyę, a późniéj się zgłosi o nie.
— Oddaj pan gdzie do chaty tymczasowo — rzekł — to go niewiele będzie kosztować. Ja zabrać z sobą nie mogę.
— Tak! do chaty, licho wie komu — odezwał się p. Paweł — to zamorzą głodem i zginie z niechlujstwa...
Urzędnik ramionami ruszył.
— Tak czy owak, to się to zmarnuje — szepnął — na to nie ma rady. Kto się tém zechce zaopiekować!
Dla opatrzenia i opisu dziecka, udali się do dworu, a pan Paweł zaprowadził sam urzędnika do kuchni, gdzie ów znajda na ręku wczorajszéj niańki leżąc, wcale się nie zdawał swoją przyszłością zakłopotany. Patrzył śmiało i ręce wyciągał.
Mondygierd ramionami zżymał.
— A, żeby to na świecie było potrzebne, żeby miało rodziców, coby się nad niém rozpadali, toby pewnie cherlawe było i zdechlak... Ale że sierota i zawalidroga, to zdrów i ani go pięścią dobić. Tak jest na świecie, tak! jak Boga kocham...
Do dworu zaprosiwszy na przekąskę, p. Paweł dowiadywał się pilno, kiedy sobie zabiorą dziecko, bo się go chciał pozbyć co rychléj.
— Póki to tu będzie — rzekł — wszystka robota za nic, baby będą po całych dniach cackać się koło tego i dozoru nie będzie ani w drobiu ani przy bydle.
Narzekań było bez końca, uspokoił jednak asesor, iż się postara, aby dziecko zabrano wprędce.
Wypadek ten mały, miał na życie w Kozłowiczach wpływ daleko większy niż się było można spodziewać. Naprzód stara Maryna wzięła sierotę w opiekę, potém dziewczęta się nim bawiły, co gorzéj, Kasper nie wyłaził z kuchni, a p. Paweł dwa razy na dzień chodził się naocznie przekonywać, że temu znajdzie się krzywda nie dzieje.
— Niech u mnie nie zdycha — mówił. — Sam zaglądać muszę, bo to u nas nikomu wierzyć nie można, z początku gotowe się rozpadać, a za dwa trzy dnie głodem zamorzą! Czy ja ich nie znam.
Jednego wieczora przy kolacyi, gdy Kasper jak zwykle z rękami na piersiach założonemi, stał milczący naprzeciw pana, odezwał się Mondygierd.
— Uważałeś ty, co to za dureń? Ile razy przyjdę, śmieje się do mnie?
— Kto? — zapytał Kasper.
— Kto? cóż z ciebie za ograniczony człek, kto? jeszcze się pyta? — rzekł p. Paweł. — Kto? któż ma być, ten znajda.
— Bo on się do wszystkich śmieje, to taka natura! — zamruczał Kasper.
— A! nieprawda! nieprawda! do ciebie się nie śmieje — odparł Mondygierd — pytałem Maryny.
Kasper ramionami ruszył.
— Ot, żeby go sobie sąd zabrał — rzekł — bo w kuchni to nieprzyzwoita rzecz.
Paweł spojrzał.
— Cóż z ciebie za mędrzec, pilnujący przyzwoitości — odparł zwolna. — Cóż to dziecko komu szkodzi. Ja sam dzieci nie lubię, bo to śmiecie z tego, ani słowa, ale miłosierdzie trzeba mieć.
Spojrzał na Kaspra.
Ten nie zwykł był panu nigdy ustępować.
— Tak to panu podobało się dziś mówić — rzekł pod nosem — a dla tego dziecko pójdzie na podrzutki, i tyle tego.
— Albo pójdzie, albo nie pójdzie! — zawołał niecierpliwie pan Paweł — rozumiesz? Zechcę to zostawię, zechcę to oddam, u mnie tu nikt komenderować nie ma prawa tylko ja... Pójdzie na podrzutki! Zkądże to wiesz?
— Pan sam mówił.
— Mogę zrobić, jak mi fantazya podyktuje — rzekł p. Paweł. — Co ty możesz o tém wiedzieć? Na złość tym, co myślą, że oddam dziecko, mogę zostawić.
— To niech pan zostawi — odparł Kasper, poczynając zbierać ze stołu.
Mondygierd wstał, żegnając się.
— On mi będzie dyktował, co ja mam robić! Jeszcze czego nie stało.
Kasper nie odpowiadał, skończyło się na tém.
Kilka tygodni upłynęło, o zabieraniu dziecka mowy nie było, a chłopiec wybielał, wytłuściał, przyzwyczaił się do bab, które go pielęgnowały i w oczach rósł.
Stary kawaler nałogowy we wszystkiem, gdy raz do kuchni zaczął chodzić, aby się przekonać, że dziecku krzywdy nie robiono, nie opuścił dnia jednego. Czasem, nie dosyć, że popatrzył, ale stał zamyślony, chmurny, milczący, jak gdyby zagadkę przyszłości tego biedaka chciał rozwiązać.
Dziecko jakimś instynktem śmiało mu się często, a raz czy dwa ręce wyciągnęło ku niemu, tak, że się aż cofnął i nasrożył.
— Ale bo to niewiedzieć co jest! — mruczał, wychodząc — paskudztwo to się garnie, nie wiedząc dla czego. Aż mi... tfu!!! Można jak nic nawyknąć. Człowiek się i do szczenięcia przyzwyczai. Na co mi ten kłopot! po co? do czego — niechby go sobie wzięli.
Prawie dwa miesiące upływało od wypadku owego, gdy Kasper jednego jesiennego poranku przyszedł oznajmić, że kluczwójt przyjechał z papierami, i że dziecko mają podobno zabierać do sądu.
Pan Paweł, który kończył się ubierać, nadzwyczaj się poruszył.
— Gdzie? jaki kluczwójt? — zakrzyczał. — Niech pokaże papiery! Dwa miesiące znaku życia nie dawali, a teraz nagle — co! gdzie!
Popłoch nie mniejszy stał się między babami na folwarku, stara Maryna się rozbeczała. Tymczasem kluczwójt stał z papierami przed Mondgierdem, który je oczyma przebiegał i mruczał.
— Tak! — rzekł — teraz zabierają, a żeby było u mnie zmarło, to co?
Kluczwójt głową pokręcił.
— Dokądże go zawieziecie? jak! bez niańki, bez dozoru? Ale to nie może być. Dziecko do trzech dni nie dożyje.
Rzecz ta nie zdawała się zbyt mocno kluczwójta obchodzić.
Kasprowi poleciwszy, aby tego urzędnika w kredensie gościnnie podejmował, p. Paweł wysunął się na folwark. Po co? sam zdaje się nie wiedział.
Wstydził się sam przed sobą słabości, ale dziecka tego oddać — na dole i niedole niepewne — okrutnie mu się nie chciało. Sam żądał, aby je od niego wzięto, a teraz żal mu go było.
— Powiedzą — myślał — i będą mieli racyę, żem już stary, zaschły, bez serca, kiedy jednéj tam biednéj sierociny nie chcę nakarmić i zbywam się. Wiadomo, co to czeka w szpitalu!
Do słabości jednak przyznać się nie chciał.
— Słuchajno, Maryna — rzekł do staréj, która właśnie na ręku trzymając robaka, płakała po cichu — toć to jesień, już i chłodno! Dziecko nie tak bardzo mocne, jak je wezmą, to gęgnie? hę?
Stara potwierdzała jak najmocniéj.
— Ja gotam trzymać nie myślę, niech sobie bierą, na co mi ten ciężar. Licho wie, co za stworzenie, niech bierą... nie mam nic przeciwko temu, ale po ludzku... po ludzku. Jak dziecko się pokrzepi, podrośnie, oddam, teraz je dać, to na stracenie. Gdyby cygańskie było, nie godzi się.
To powiedziawszy popatrzył na chłopca, zawrócił się i wyszedł, rozkazując do siebie przywołać kluczwójta. Wytłomaczył mu jak najdobitniéj, że chciałby się zbyć przybłędy, ale baby mówią, że nie wyżyje, bo nadto mały. Spisano więc rodzaj protokółu świadczący, że dziecko musi czasowo na miejscu pozostać.
W Kozłowiczach wszyscy, nie wyjmując Kaspra, byli temu radzi, ale nazajutrz przy obiedzie pan Paweł mówił do niego.
— Jak się bieda uczepi, to się jéj nie pozbyć, właśnie tak u nas z tém dzieckiem. Żeby sobie był je zabrał kluczwójt, pana Boga o to prosiłem. A no, nie. Maryna się zaklina, że słabowity, że nie wytrzyma. Kłamie, jako żywo, ja to wiem, ale nie chcę, aby mnie nazywano okrutnym. Gdyby go byli wzięli, nicby mu się nie stało.
Kasper ośmielił się bąknąć.
— A jakby kluczwójt wywiózł, panby sam żałował!
Odgadnięty pan Paweł zarumienił się mocno.
— Proszę ja ciebie, tylko ty mi nie mędruj, ty mi tu nie odgaduj co ja myślę! Ale! on mi tu będzie podpatrywał i przepowiadał? Ha? zkądże ci to ta mądrość! Znasz ty mnie?
— A juściż lat trzydzieści służę.
— Ja ci powiadam, że ty mnie i za pięćdziesiąt nie będziesz znał. Także mi mudrahel! Ja ciebie znam, żeś osieł był za młodu i takim samym umrzesz, a mnie ty na źdźbło nie znasz! Nie! nie prawda! Jabym żałował? kogo? co? bębna tego? znajdę, bachura tego śmierdzącego, co go na gościńcu ze śmiecia zdjęto.
Cóż to on mi jest?
Wstał od stołu zaperzony pan Paweł, tém bardziéj, iż miał podejrzenie na Kaspra, że się z niego, zakrywając, uśmiechał.
Kłótnie te powszednie bynajmniéj między nimi dobréj harmonii nie nadwerężały. W godzinę potém byli znowu jak najlepiéj, a jeżeli się rozmowa przeciągnęła, inaczéj jak łajaniem skończyć się nie mogła. Jeżeli utarczka między starymi doszła do ostatecznego kresu, tak, że Kasper się poruszył i dał poznać, iż został dotkniętym, nieochybnie nazajutrz pod jakimś pozorem dostawał gratyfikacyę, podarek, jakiś balsam na zagojenie rany.
Po wyjeździe kluczwójta we dwa dni, p. Paweł nagle wpadł na myśl, iż dziecku imię nadać było potrzeba. Nie miał pewności jednak, czy było ochrzczone czy nie, choć krzyżyk na szyi zdawał się tego dowodzić. W tym przedmiocie postanowił się poradzić duchownego. Nie podobało mu się to, że kobiety samowolnie chłopca przezywały, nie wiedzieć dla czego Matwiejkiem.
Zakazał nawet, aby się nie ważono żadnego imienia mu nakładać, dopóki on téj kwestyi nie rozwiąże. Z narady z proboszczem wypadł chrzest warunkowy, a po namyśle p. Paweł dozwolił sierocie własne swoje dać imię.
Kasper się uśmiechał i ruszał ramionami, ale że we wszystkiém nawykł był pana naśladować, chodził do kuchni i po całych godzinach przesiadywał nad tym bębnem, który na tém skończył, że się go za wąsy targać nauczył. Kasprowi aż łzy z ócz ciekły, ale się uśmiechał. Kluczwójta przez kilka miesiący nie było ani słychać, a Pawełek się sobie na folwarku chował w jaknajlepsze i krzywda mu się nie działa.
Gdy wiosna nadeszła, a chłopak zaczął się powoli na nogi dźwigać, pan Paweł kilka razy zagadał coś o kluczwójcie, że zapomniał po dziecko przyjechać.
— Bo juści to paskudztwo trzeba raz oddać gdzieś i pozbyć się tego — mówił do Kaspra. Skończy się na tém, że gdy się to we dworze chować będzie, ludzie gotowi o tém Bóg wie co pleść, a tego ja nie chcę; nikt nie wie jak on się tu dostał, poczekawszy, zapomną i bajki z tego urosną.
Kasper zwyczajem swym stał z rękami na piersiach założonemi, nie mówił nic. Pan Mondygierd spojrzał nań.
— Cóż bo znowu stoisz z gębą zamalowaną? — zawołał — toć mógłbyś się przecie odezwać, hę? Trzeba oddać, a kluczwójt nie przyjeżdża. Żeby człowiek litości nie miał, toby na furę z babą wsadził i wprost do sądu odesłał. Niech sobie robią z tém co chcą, to do mnie nie należy. Co mi tam! a ta głupia Maryna plecie, że oto zęby się wyrzynają, bo ciągle jakieś zęby co raz nowe dostaje. Ja nie wiem póki to tego będzie? Raz to potrzeba przecie skończyć. Potém przyjdzie ospę szczepić i licho wie co, a tymczasem we dworze ciężar.
— Jakiż ciężar proszę pana? Kwarta mleka i trochę chleba? — mruknął Kasper.
— A dozór? — przerwał Paweł — te babska to jak swojego nie mają, cudzymby się po całych dniach bawiły; nic nie robią, tylko się nad tym smarkaczem rozpadają.
— No, to niech pan odeśle — przerwał Kasper — wola pańska.
— Tak! dobryś! — krzyknął Paweł — potém sąd nie sąd, będą trąbili, że nawet nad tym robakiem u nas litości nie było.
Już jak kogo pan Bóg pokarze — dodał — to ani się wywinąć. Odesłać, źle, zostawić, jeszcze gorzéj, ni wprzód, ni w zad. Kara Boska i po wszystkiemu.
Westchnął.
Było takich pogadanek wiele. Nakoniec jednego dnia czerwcowego, Kasper zasępiony, pilno panu w oczy patrząc, zastąpił mu drogę w ganku, powracającemu z pola.
— Kluczwójt przyjechał — rzekł krótko.
Zmieszał się p. Paweł i własnego uczucia zawstydził.
— No, to cóż, że przyjechał? — spytał, udając, że nie rozumie. — To co?
— Po dziecko się zgłasza!
Mondygierd już się dąsał.
— To mu oddać, niech bierze! niech bierze. Chwała Bogu, że się zbędę. Wołaj go do mnie.
Wszedł p. Paweł do pierwszego pokoju i siadł na sofce; kwaśno mu było.
— Hm! po dziecko przyjechał! a kilka miesięcy pary nie puścili, jakby go na świecie nie było, teraz sobie nagle przypomnieli!
Kluczwójt, figura urzędowa, z ogromną blachą na piersiach, człek dobrze wykarmiony, z policzkami rumianemi, poważny wielce, dający sobie tony wielkiego władzcy, ale znający się mimo to na grzeczności, wszedł, ukłonił się i stanął w progu. Pan Mondygierd sapał siedząc.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór. Co to asindzij po dziecko przybyłeś?
— A juści, kiedy trzeba je zabrać, to teraz pora najlepsza — rzekł urzędnik.
— Pewnie, pewnie! — odezwał się Paweł — trafiłeś właśnie, że mu się jakieś zęby wyrzynają i dziecko chore. Toć trzeba Boga w sercu nie mieć, żeby je teraz brać!
No, i jak? bez baby go nie powieziesz, bo to się rozkrzyczy na śmierć, a ja baby teraz dać nie mogę ani na lekarstwo. U mnie w ogrodzie plewidło, roboty za katy, rąk mało, jeszcze kilka chorych leży.
— A cóż będzie? — zapytał kluczwójt.
— Co będzie? To ja się acana pytam, co będzie — zawołał Mondygierd. — Bierz, bierz, ja nie chronię, zbędę się tego pisku i smrodu z ochotą, ale będziesz odpowiedzialnym za dziecko jeźli gęgnie, a że gęgnie, to bądź pewny, nie dowieziesz go do stanowéj kwatery.
Kluczwójt pokręcił głową.
— E! żeby zaś! — rzekł — nic mu się nie stanie.
— A no baby go rozpieściły — odparł pan Paweł. — Zwyczajnie jak nad sierotą litość miały i to się rozpaskudziło, ale mnie nic do tego, ja ręce umywam.
W tém nagle coś sobie przypomniał p. Paweł i spytał.
— A poczęstowaliż waćpana? hę? możebyś się co napił!
I począł wołać Kaspra, łając go.
— Czyż i to trzeba przypominać, ty stary niedołęgo! Dajże wódkę i zakąskę, rozumiesz! Gdzie twoja pamięć, wszystko trzeba samemu robić i każdą rzecz łopatą kłaść w głowę.
Przekąska już była gotowa i Kasper, nie wdając się w usprawiedliwienie, przyniósł ją. Pan Paweł chodził po izbie, ręce powkładawszy w kieszenie. Kasper znikł.
— Cóż będzie, proszę jaśnie pana? — zapytał kluczwójt.
Pan Paweł ramionami ruszył.
— Co ma być! — rzekł, stając przed urzędnikiem. — Serce ludzkie trzeba mieć! to darmo! Mnie ten znajda już kością w gardle siedzi, radbym go jednéj godziny z rąk zdać, ale litość bierze.
Sięgnął pan Paweł niby od niechcenia do kieszeni i coś w rękę wcisnął kluczwójtowi.
— Żebyś się darmo nie fatygował — mruczał cicho. — Niech już ten bęben przebędzie tu póki zębów wszystkich nie dostanie. Co robić! Co robić!
Kluczwójt się bynajmniéj nie napierał chłopca i pan Paweł zawsze stękając na to, że go pan Bóg pokarał tym przybłędą, oznajmił, aby go do czasu na folwarku zostawiono. Narzekając także, kazał mu koszule uszyć z płótna, które sam wydał pod pozorem, że mu się jakieś okrawki od czegoś zostały.
W kilka tygodni okazało się, że na folwarku ten smarkacz był przyczyną ogólnego opuszczania się dziewcząt w gospodarstwie i jawna była potrzeba wzięcia dlań z biedy dziewczyny, wyrostka, któraby go pilnowała.
— To zdaje się nic — mówił Mondygierd — a zaraz jedna gęba więcéj na folwarku. I tak ziarnko do ziarnka, a ten bęben już kosztuje... No, a dać go na ręce cudze, to przepadnie.
Kasper, gdy była o tém mowa, tylko ramionami ruszał.
Pod pozorem, że ludzie się opuszczają, gdy się na nich oka nie ma, pan Paweł raz i dwa codzień chodził do dziecka na folwark. Stał czasem nad niém zamyślony, trafiło się, że się uśmiechnął, raz mu przyniósł kawałek cukru, drugi raz sucharek, i przy wieczerzy tego dnia wygadał się przed Kasprem, że chłopiec będzie nie głupi.
— Z ócz mu patrzy już teraz — coś takiego, licho wie! No — i nieszpetny wcale.
Prawdę powiedziawszy Pawełek choć nie zbyt brzydki, nadzwyczajnéj piękności nie miał, ale — uśmiechał się do Mondygierda — to go czyniło pięknym.
Wszyscy we dworze do dziecka się przywiązali, prawdopodobnie kluczwójt musiał się tego domyśleć, przyjeżdżał więc regularnie dwa, trzy razy po dziecko i odjeżdżał ułagodzony, a przekonany, że właśnie w tym momencie oddać chłopca nie było podobieństwa, nie narażając jego życia.
Pawełek szczęśliwie się tak chowając pod pilnym dozorem samego dziedzica, dochodził już trzech lat i biegał około folwarku przy niańce, okazując wrodzony talent do wywijania kijem i do hałasowania, spoufalił się tak z panem Pawłem i Kasprem, że ich obu za poły porwał i gonił po dziedzińcu, gdy dnia jednego, raniuteńko, wpadł stary sługa do pana, jak przestraszony, blady, wzruszony i począł niezrozumiałego coś bełkotać, w czém tyle tylko dojść było można, iż ktoś w nocy do karczmy zajechał, który się dopytywał o znalezione tu dziecko i lada chwilę miał nadejść do dworu.
Zerwał się p. Paweł wołając:
— Otóż tobie masz! tegom się zawsze lękał! byłem tego pewny! jak mi Bóg miły. Biedowaliśmy hodując to stworzenie, pielęgnowali, a teraz do gotowego chłopca, kiedy z niego pociecha być mogła, zjawi się ktoś i odbierze.
Któż to taki? co za jeden? jakiém prawem? — burczał.
— Albo ja wiem, ubogi człek, wygląda na ekonoma, albo szlachcica z Sernik, ino go nie widać.
Pan Mondygierd wpadł prawie w pasyę.
— Zapewne! — zawołał — pierwszy lepszy teraz sobie będzie sierotę rewindykował! Z tego nie będzie nic! Nie dam. Jest mi powierzony od urzędu! Jakie dowody! Żadnych dowodów być nie może.
Burzył się chwilę, w końcu co najprędzéj ubrawszy, przykazał Kasprowi, aby do dziecka nikomu obcemu ani się palcem nie dać dotknąć — i czekał w bawialnym pokoju. Kawy rannéj dopić nie mógł, tak był poruszony. Mruczał ciągle sam do siebie.
— Byłem tego pewny! A no, zobaczymy, zobaczymy!
W pół godziny może, wprowadzony przez Kaspra, wtoczył się do pokoju, mężczyzna średnich lat, słusznego wzrostu, z wąsem, ubrany jak oficyalista dworski w butach długich, twarzy męskiéj, przystojny, smutny i widocznie mocno wzruszony.
Pan Mondygierd przyjął go od razu jak nieprzyjaciela na stopie wojennéj, występując przeciw niemu.
— Kto acan jesteś? — zapytał sucho.
— Daniel Wydra, jaśnie panie — odparł dobywając drżącą ręką papierów związanych z za taratatki — oficyalista prywatny w dobrach ks. Lubeckich.
— Czego waćpan chcesz? — dodał surowo pan Paweł.
— Jaśnie panie — łamiąc ręce, zawołał przybyły — przywlókłem się paść do nóg i dziękować mu za ocalenie mojego dziecka! mego jedynego dziecięcia!
— Co! co! co! jakiego? gdzie? proszę się jaśniéj wytłomaczyć.
Wydra tchnął mocno i począł opowiadać nadzwyczaj żywo.
— Proszę o chwilkę cierpliwości, niech pan raczy posłuchać, opowiem wszystko jak było. Bóg świadek duszy mojéj, prawdę jak na spowiedzi, świętą prawdę.
Zmarszczył się pan Paweł.
— Słucham, ale do rzeczy, bo ja próżnych słów nie lubię.
— Na folwarku, w którym ekonomuję od lat dziesięciu, służyła dziewczyna, Marcysia. Pisarz prowentowy się w niéj zakochał, tak, że nawet się miał z nią żenić. Dziewczyna była piękna i poczciwa, lubili ją wszyscy... ale rodzice Słomkowskiego żenić mu się z chłopką nie pozwalali. Bóg ich wie jak i gdzie, ale dosyć, że się pobrali. Słomkowski musiał ze swojemi zerwać, a że był do nich przywiązany, zachorzał z żalu, no, i umarł. Marcysia została jak palec sama na świecie z dzieckiem. Straciwszy męża, cała się w tego dzieciaka, można powiedzieć, wlała, nosiła się z nim dzień i noc, chodząc, płacząc, a że nie miała prawie z czego żyć, tośmy ją na folwarku karmili.
Litość brała nad nieszczęśliwą.
Pan Paweł słuchał, ustami kręcąc.
— No, ale do rzeczy! — przerwał — cóż mnie tam po téj Marcysi!
— Ona była wszystkiego mojego nieszczęścia przyczyną — westchnął Wydra — ona! myśmy ją przytulili przez miłosierdzie.
Wydra rozpłakał się. Łzy ocierał i czas jakiś mówić nie mógł.
— Do rzeczy — mruknął Mondygierd. — Zatém co?
— Nie wiadomo z czego i jak dziecko jéj umarło — mówił przybyły. — Ledwieśmy je pochowali, gdy na drugi dzień zwaryowała. Całą noc siedziała na mogiłkach, śpiewając niby do snu dziecięciu, aż się ludziom serce krajało. Śmiała się, skakała, huśtała, jakby zabawiała jeszcze swojego chłopca, nie pamiętając, że go pogrzebała. Trzeba ją było wziąć gwałtem od grobu i to nie łatwo przyszło.
Ja i żona robiliśmy co mogli, aby ją do zmysłów przyprowadzić. Zdawało mi się czasami, jak się rozpłacze, że oprzytomnieje. Gdzie tam, nagle skoczy i śpiewać zaczyna i prawi od rzeczy. Już nie wiedziała, że mąż nie żył, więc gada niby do niego, weźmie lada co i nosi jak dziecko, kołysze a śpiewa... U nas właśnie syneczek mały był w kolebce. Kilka razy nieprzytomna dorwała się do naszego dziecka, bo jéj się zdawało, że to jéj własne, żona odbierała, czasem na chwilkę, widząc, że nic złego nie robi mu, zostawiała go na jéj rękach, aby nieszczęśliwa miała jakąś pociechę.
Już i nie wiedzieć, co z nią robić było. Wlokło się tak parę tygodni. Jednego dnia, jakoś myśmy się porozchodzili około gospodarstwa, a waryatka położyła się spać na wyżkach. Nasz chłopiec leżał w kołysce. Żona moja była na ogrodzie. Coś ją tknęło, że chłopca zostawiła samego, pobiegła — nie ma dziecka. Wnet się wszyscy rozpierzchli szukać waryatki, bo wiedzieli, że nikt inny nie mógł go wziąć, tylko ona.
A! panie! sądny to dzień był dla nas. Gdzie co było koni, ludzi, czółen, wszystkośmy pochwytali, goniąc jak komu na myśl przyszło...
Nigdzie ani śladu, waryatki nie znaleźliśmy. Żona moja o mało życiem tego nie przepłaciła, a o sobie ja już nie mówię.
Któż mógł zgadnąć, co ona z sobą i chłopcem zrobiła. Szczęściem się Bóg ulitował nad nami! Panie, ona tu u was pod karczmą zmarła! Wy macie moją sierotę! Czas, dnie zgadzają się zupełnie, a i opis kobiety.
Mnie opatrzność Boża jakoś na trop prowadziła — kluczwójt...
— A bodajby przepadł! — rzekł w duchu pan Paweł i zwrócił się z powagą wielką do Wydry.
— Mój panie — odezwał się — wszystko to bardzo śliczne, czułe i wielką mam kompasye nad asindziejem, ale ja tu jednak żadnego nie widzę dowodu, żeby chłopiec, którego ja z gościńca kazałem wziąć przez miłosierdzie, miał być koniecznie jego synem, a ta żebraczka, która tu zmarła, tą jakąś Marcysią.
Ruszył ramionami.
— Jaśnie panie — zawołał Wydra, ręce rozpościerając — ależ to rzecz jawna. Wiemy kiedy uciekła, a kiedy się tu przybłąkała. Żyd ją opisuje kropla w kroplę jak była, wymizerowana, wychudła, włosy jasne, ubrana po prostu, tylko kawał odzieży dawnéj pono na niéj został.
Pan Paweł wiedział, że odzież była w sądzie złożona, ale się z tém nie odezwał.
— Wszystko to nie dowody! — zawołał — co? zkąd? Jest temu lat trzy jak się to stało, dziś nikt dobrze nie pamięta...
Wydra zdziwiony oporem, jaki spotkał niespodzianie, zamilkł, ręce załamał, stał jak rażony. Pan Paweł zmieszany mocno, przechadzał się po pokoju chrząkając.
— Finalnie — rzekł — chcesz waćpan tego dziecka! tak!
— Bo mojém jest! — wybuchnął ojciec.
— To trzeba dowieść gruntownie — rzekł pan Paweł — niezbicie, prawnie. Zresztą dziecko to — dodał uderzając się w piersi z patetycznym akcentem — dziecko to jest mi przez urząd powierzone, jemu je tylko oddam.
Stanął uroczysty, niemal groźny i straszliwie w duszy gniewny na tego człowieka, który mu bębna jego śmiał chcieć wydrzeć.
— Bardzo szanuję pobudki i uczucia acana — dodał — ojciec jesteś, ale możesz się łudzić, sam się oszukiwać. Trzeba dowodów mocnych... niezbitych!
Wydra coraz bardziéj zdumiony, zdawał się pozbawionym mowy, wyczerpał był argumenta, które mu się zdawały przekonywające, znajdował opór i nie wiedział już, jak się daléj obrócić. Łzy mu napełniły oczy.
— Jaśnie panie — odezwał się — trzeba mieć litość nad nieszczęśliwym człowiekiem. Toć to jak na dłoni jawne, że dziecko moje...
Pan Paweł się zniecierpliwił.
— Dla asindzieja na dłoni, ale dla mnie pewności żadnéj nie ma, nie ma! nie ma! — powtórzył razy kilka. — Ja dziecka nie dam, chyba prawnie i urzędownie.
Postępowanie Mondygierda w téj sprawie tak było dziwne nawet dla niego samego, iż czuł się w obowiązku wytłumaczyć je i sobie i zdumionemu Wydrze.
— Acan mnie nie znasz — dodał — ja jestem człowiek formalista, ścisły we wszystkiém, nic u mnie na lekko! nic per dominum pstrum, u mnie czarno na białém, prawnie, dokładnie... tego... wedle reguły być, tego, musi.
Wkładane — tego — którego p. Paweł nie używał, tylko gdy był wielce skłopotany i zmięszany, dowodziło, że nie wiedział sam, na czém się miał oprzeć. Czuł tylko, że dziecka nie chciał oddać i że gdy mu je odbiorą, choć z Kozłowicz uciekać przyjdzie, bo to była jedyna pociecha, ten smarkacz, na którego już gderał i odgrażał się p. Paweł, ale się do niego przywiązał niezmiernie.
— A toby pięknie było — zawołał w końcu — żebym ja pierwszemu lepszemu, co mi się zgłasza bez żadnych dokumentów, dziecko mi zdane urzędownie, pod rewers na opiekę, oddawał.
Tego nie uczynię! nigdy w świecie.
Wydra oczy ocierał, w piersi mu téż grało gniewem, a przynajmniéj zbierało się na oburzenie.
— Najlepszym dokumentem — odezwał się — są łzy moje, proszę jaśnie pana!
Mondygierd się zmięszał.
— No, to jedź waćpan do sadu, ja, ja, to nie moja rzecz! — krzyknął. — Cóż to mi potrzebny na co ten bęben, który mnie już kosztuje! A mnie on na co? do czego! tylko kłopot z tego i pisku pełno.
Ale u mnie każda rzecz musi iść regularnie, nic nie pomoże.
— Zatém śledztwo musi zjechać — odezwał się Wydra.
— Niech będzie śledztwo — potwierdził Mondygierd — zobaczymy, czy asindziéj dowiedziesz, że chłopiec do niego należy. A jak ci go oddadzą! z panem Bogiem, baba z wozu kołom lżéj.
Zdawało się tedy, że wszystko się skończyło. Wydra zamyślony stał u progu jeszcze, p. Paweł téż rozważył w sobie okoliczności i odezwał się łagodniéj.
— Acan jesteś poruszony, może ci się przewidywać, rozpatrzże no się lepiéj we wszystkich okolicznościach. Ja do tego tam berbecia żadnych pretensyi nie roszczę, ale w każdéj rzeczy trzeba postępować rozważnie i legalnie.
Siadaj acan? a możebyś się wódki napił czy co?
Wydra się skłonił nie mówiąc nic, głowę spuścił i nabrawszy odwagi począł zcicha.
— Jużciż, proszę jaśnie pana, nie ma wątpliwości, że gdy się teraz o sąd oparło, bez sądu się nie da zrobić, ale niechże pan ma litość nademną i zamiast mi przeszkadzać, dopomoże. Racz pan przeczytać świadectwo, które umyślnie wziąłem od jeneralnego plenipotenta ks. Lubeckich.
To mówiąc, wyciągnął papier, ale p. Mondygierd zdaleka dał znak ręką, że go nie potrzebuje.
— Idź acan odpocznij, pogadamy, pogadamy...
Zaledwie się drzwi zamknęły za Wydrą, gdy drugiemi Kasper wbiegł, mocno poruszony.
— Racya fizyka! — zawołał — dziecko mu trzeba oddać. Trzy lata o nich słuchu nie było, raptem się opatrzyli. Hm! żadnego dowodu nie ma, żadnego dowodu, a pan myśli mu je zaraz rzucić, bierz, abym miał głowę spokojną.
— Kto ci to powiedział? ty stary bałamucie, że nie powiem inaczéj — krzyknął p. Paweł. — Co pleciesz! Kto oddaje? Hm.
Oba starcy zamilkli. Mondygierd zaczynał jak zawsze, gdy był poruszony, biegać po pokoju i pocichu kląć.
— Bodajby ich, ze wszystkiem... i t. d.
Nagle niby mu coś na myśl przyszło i stanął.
— Głupstwo — zawołał — co? czego? będziemy się rozpadali nad tym bębnem. Żyliśmy bez niego i było nam dobrze, na co on nam potrzebny. Niańka ubędzie, gębą jedną mniéj! Ty zawsze miałeś tę głupią sympatyą do dzieci.
— Ja? proszę pana? — Kasper ramionami strząsł — ja?
— A któż? ja? A to dobre — mówił Paweł — ja dzieci nie cierpię, nie lubiłem i nie znoszę, niech sobie zabiera, ale sądownie! Śledztwo musi być i ostre. Potém pociągną mnie do odpowiedzialności, nie głupim...
Kasper oparł się o stolik i patrzał przez okno. Począł szeptać pocichu na wpół do siebie.
— Et! co to gadać, co to gadać! Między nami, ta to się na tém skończy, że jemu oddadzą dziecko. Przed arendarzem opisywał tę kobietę, co je tu przyniosła, jota w jotę, zgadza się czas i wszystko... Nie ma bo wątpliwości, że to chłopiec jego. W sądzie złożone łachmany, to i on je pozna i ludzie i oprzysięgną. Między nami, chłopiec kropla w kroplę podobny.
— A! nieprawda! jako żywo — rzekł skurczony Mondygierd — przyśniło ci się? podobny? z czego? jak... chłopiec delikatny, nawet przystojny, a to... to zabijaka jakiś. Pleciesz! A jeszcze mi ty to gadaj po dziedzińcu, zobaczysz jak ci gębę zamaluję.
Do niego podobny? Koneser! proszę, znalazł już podobieństwo! głupi.
Kasper nie zważał na łajanie, tak był w myślach zatopiony, był to zresztą chleb powszedni.
Zbliżył się poufale do p. Pawła.
— Wie pan co? ze wszystkiego widać, to człowiek nie w dostatkach. Wózek którym przyjechał, pożal się Boże, szkapa, wypasiona prawda, ekonomska, ale stara... koło niego chudo... a gdyby z nim pogadać? hm! on mógłby dziecko zostawić. Dojeżdżaliby sobie! Co to wam krzywda, czy co?
Odgadnięty p. Paweł oburzył się, że Kasper mu myśl jego odebrał.
— Odczep że się ty odemnie — zawołał — ze swojemi mądremi radami. Ty mi zawsze musisz mentorować. Cóż to ja swojego rozumu nie mam, żebym się u ciebie zapożyczał... Dosyć, że ty mnie zawsze do ostatniéj pasyi przyprowadzisz... Patrzajcie go! nauczyciel. A nie pójdziesz belferować do kuchni, słyszysz!
Kasper nieulękniony w okno patrzał; splunął pomalutku, spojrzał na pana i poważnie wysunął się z pokoju, drzwi dosyć mocno zatrzaskując za sobą.
Mondygierd został sam. Żal mu było okrutnie tego smarkacza, do którego się niepotrzebnie przywiązał, a wydać się z tém wstydził. Gniewał się na losy.
— Drugim razem — mruczał — znajdzie się sierota, o którą nikt nigdy się nie upomni, jak ona komu cięży, ludzie się nią rzucają, a tu wnet i ojciec się przystawił, Bóg z nim, ale trzy lata się to hodowało, żeby człek szczenię wykarmił, to się przywiąże do niego. Taka głupia ta ludzka natura...
Począł sobie perswadować.
— Nie, ale bom głupi — rzekł w duchu. — Przyzwyczaiłem się? no to co? odzwyczaję się, i kwita. Pewnie, że szkoda, bo to już zaczynało gadać i byłoby to rosło sobie, a w domuby nie tak było pusto, ale, no cóż? mam się dlatego obwiesić, plunąć na marę! Co mi tam! Tak z tém, jak bez tego!!
Machnął ręką ogromnie, westchnął i słowo w słowo, jak Kacper przed chwilą, zapatrzył się w okno, z wyrazem smutku na twarzy.
Ze wszystkich sąsiadów i przyjaciół, z którémi żył, mimo nieustannych sprzeczek, w przyjaźni i zgodzie p. Paweł, najulubieńszym mu był rejent Sawicz. Zwano go rejentem, chociaż nim oddawna nie był, przylgnął tytuł ten do niego z dawnych czasów. Dorobiwszy się wioszczyny, którą sobie kupił pod Pińskiem, Sawicz żył w niéj, piąty już krzyżyk licząc, tak samo nieżonaty jak Paweł, tak samo prawie kwaśny, zabawiając się jedynie tém, że z ludzi drwił nielitościwie i cieszył się ich słabościami.
Mondygierd poważniejszym był, gdy szło o sprawy większe, Sawicz wszystko brał lekko, we wszystkiem szukał plam, a w niedostatku tych, z którychby mógł szydzić, sam siebie ogadywał, zowiąc niekiedy — starym dudkiem.
Powierzchowność rejenta nie była wcale pociągająca. Lubił kieliszek i twarz czerwona, rubinowa, zaogniona, zdradzała tę słabość, lubił dobrze i dużo zjeść, co mu zaokrągliło zbytnio przysadzistą figurę, wreszcie przyśniło się kołtun zapuścić i nie tykając włosów, doczekał się ogromnego, starannie pielęgnowanego, dla którego czapkę nawet musiał kazać robić na uszach.
Stał jeszcze w oknie Mondygierd, gdy stukanie kijem w drugim pokoju oznajmiło mu przybycie Sawicza, bo nie mógł to kto inny być, tylko on. Wkrótce téż głos usłyszał.
— A gdzież się gospodarz podział? Cóż to znowu jest? Za mołodycami lata, czy co? hę?
Paweł drzwi otworzył.
— Jak się masz?
— Do nóżek się ścielę, widzisz, przywlokłem się do ciebie na kołduny — wzdychając, rzekł Sawicz — dla mnie pół kopy będzie dosyć, bom dziś nie bardzo zdrów. Co słychać?
— A nic — rzekł Paweł.
— Czegoś kwaśny jesteś! hm! Cóż ci to? Zagniewałeś się na coś w gospodarstwie?
— Jako żywo!
Mondygierdowi pilno było się wyspowiadać, tylko wstydził się wydać z głupim sentymentem.
— Trafiłeś do mnie na śmieszną sprawę, ale nie ma o czém gadać.
— A no, mów, cóż będziemy robili? Każ wódki dać — i zrzuć z serca co masz, lżej ci będzie.
Kasper znający już porządek domowy, nie czekając rozkazu, przyniósł śniadanie, które o téj godzinie zawsze było w pogotowiu; flaszkę starki, ratafię, chleb, sér, masło i słodkie zakąski, wśród których tłuczeńce królowały.
Rejent się przysunął zaraz; napili się wódki i Mondygierd oględnie począł opowiadać historyę dziecka.
— A toż ja ją słyszałem — przerwał Sawicz — umiem ją na pamięć. Cóż tedy?
Niezręcznie dosyć pan Paweł dokończył dzisiejszém przybyciem ojca, zdradzając niewielką ochotę oddania chłopca.
Rejent na niego spojrzał.
— Coś ty oszalał, czy co? — rzekł — a to Panu Bogu podziękuj i oddaj mu to utrapienie! tobie to do czego?
— Pewnie! do czego mi to ma być! Już mi kością w gardle stoi, jednakże ja tego bez sądu nie mogę zrobić.
— Sfiksowałeś, czy co? — rozśmiał się rejent — a sądowi na co ten bęben? Kto ci się o niego upomni. Kontenci będą, że się zbyli.
— Zawsze, tak — tego — to nie może być! — krzyknął p. Paweł, zajadając chlebem, aby nie pokazać, że się zawstydził.
Rejent jadł i śmiał się.
— Wiesz, kochanie — rzekł — możnaby ciebie posądzić, że ci się konsolacyi tak zachciało, że aż cudzą sobie przywłaszczasz. Cała sprawa funta kłaków nie warta! Pluń i porzuć.
Mondygierd coś zamruczał i siadł. Rad był, że rejent przyjechał i dywersyę zrobił jakąś w sprawie, razem z tém jednak wahał się nawet przy nim odzywać, aby go nie wyśmiewał.
— Już ty mi nie mów — począł Sawicz — tyś się do tego smarkacza przywiązał. Słabizna z ciebie... Ja codzień panu Bogu dziękuję, że się nie ożeniłem, a ty, jeźli już się w tobie te symptomata odzywają, prorokuję ci, na starość jesteś gotów to głupstwo zrobić.
Mondygierd aż podskoczył.
— Idźże ty mi z tém gadaniem! — zakrzyknął.
— Co masz się wstydzić i wypierać tego — mówił rejent — albo to po ludziach nie chodzi. Tak bardzo stary nie jesteś, kołtuna jak ja nie masz, żonę czém wyżywić jest; w domu ci nudno, wal w konkury, to po cudzem dziecku płakać nie będziesz, gdy ci własne bobami wyłazić będą.
— Któż ci powiedział, że ja tego dziecka żałuję — odezwał się opryskliwie p. Paweł. — Zkądżeś ty to wziął?
— Słuchajże, ja ludzi znam! — rzekł rejent — nie kłam, dziecka ci żal... To zły znak, ty się ożenisz.
— A! idź do trzysta...
Sawicz się śmiał, wódką popił i wszystko zmiótł z talerzy; usta potém otarł, odetchnął, usiadł wygodnie i zawołał:
— No! póki ja tu, kończmy sprawy, każ wołać ojca tego, wezmę go na indagacyę i wybawię cię z kłopotu.
Chciał się z tego wymówić gospodarz, zagadując to tém to owém, gdy niepowoływany wpadł Wydra, z oczyma rozpromienionemi, poruszony, wesół, zmięszany razem... Nie zważając na rejenta, wprost pobiegł do pana Pawła i do nóg mu się rzucił, chwytając za nie.
— Drogi mój paneczku! Bóg widzi, dziecko moje! Dobrodzieju! łaskawco! tam matka usycha z pragnienia, aby je zobaczyć. Daj mi je! Dam rozpiskę, stawię się, będę odpowiadał — to mój syn! bądź miłosierny!
Proste słowa te poruszyły tak Mondygierda, że już wstydząc się opierać, i ulitowawszy nad wołającym, nic nie rzekł, tylko:
— A bierzże sobie, bierz! toć ja go nie przywłaszczam!
Zaledwie usłyszawszy te słowa Wydra, jeszcze raz za nogi ścisnął usuwającego się p. Pawła i wybiegł z pokoju.
— Widzisz acan, panie Pawle — odezwał się rejent — tylko ubodzy ludzie tak się dzieci napierają. Na wielkim świecie zawada z dziećmi. Matce nieprzyjaciołką dorastająca córka, ojcu przeszkodą synalek taki wisus jak i on. Trzeba to wyposażyć, podzielić się... A taki oto ekonomina, żeby miał siedmioro, za każdego życie da! Głupi ludzie, ale to w porządku! Dzieci na świecie potrzebne, aby coś zostało z tego, co ospa, koklusz, krup, cholera i inne kosowice pozabierają.
My z waćpanem we dwu wesołe kawalery, ale trutnie — nikt po nas nie zapłacze, o co ja, przyznaję, wcale nie dbam! Choćby się i śmieli potém, ja nie posłyszę...
Przy usposobieniu, w jakiém był pan Paweł, mowa ta mu się nie podobała i krótko na nią odpowiedział:
— Bredzisz!
Wśród rozmowy kołduny się dogotowały i poszli do stołu.
Wydra chłopca dobrze zawiniętego zabrawszy na wózek, pojechał drugiego dnia z nim do żony. Pan Paweł chcąc się przy swojém utrzymać, kazał mu dać rewers formalny na odebrane dziecko.
Po wyjeździe rejenta, pod różnemi pozorami dwa czy trzy razy chodził na folwark chłopca zobaczyć. Dał ciepłą chustkę zimową, którą zwykł był szyję obwiązywać, a ta mu już lat dziesięć służyła, na obwinienie chłopca wieczorem, żeby się nie zaziębił, dał i coś więcéj, a po odjeździe Wydry, można go było posądzić, że łzy miał na oczach.
Na folwarku baby płakały, a Kasper do pana nie gadał, gniewał się na niego. Widział to i czuł Mondygierd i nie zaczepił go nawet, aby nie przyspieszyć wybuchu. Zagadywał o pogodzie, o robociźnie, o wodzie, która zdała się chcieć przybierać, o dziecku ani słowa.
Kasper spoglądając na starego marszczył się i mruczał.
— Ani głowy, ani serca! mówił do siebie — miał oddawać, to po co było brać? wszyscy się poprzyzwyczajali, że teraz na folwark pójść się człowiekowi nie chce.
Pan Paweł czując się winnym sam, milczał, prawie też same wyrzuty robił sobie w duchu, miał za złe sercu własnemu, że się tak niedorzecznie mogło przywiązać, usiłował się zwyciężyć napróżno. Nic się nie zdawało braknąć w Kozłowiczach, a cóż mogła znaczyć słaba owa dziecina, któréj głos czasem dolatywał do dworu, którą niekiedy przez okno widywał bawiącą się ze psem i niańką na murawie.
Powracając z pola bywało, wstępował zawsze na folwark, różne sobie dla usprawiedliwienia wynajdując pozory, potém niby przypadkiem zwabiony hałasem chłopca, zbliżał się do niego, aby zburczeć, stawał nad nim, dziecko się mu uśmiechało, wyciągało ręce i pan Paweł zarumieniony ze wstydu jak panienka, dawał mu swe grube palce do zabawy. Teraz, machinalnie często nawracał do folwarku i wśród drogi przypominał sobie, że tam już pusto było. Brakło mu téj istoty do życia, czuł w niém próżnię i gniewał się za to na siebie.
Kasper, który go doskonale znał, a nawet inni dworscy postrzegli, że się stał po zabraniu chłopca posępniejszym i milczącym, daleko dziwaczniejszym i opryskliwszym. Nie napadał tylko na jednego Kaspra, bo się go obawiał zaczepiać.
Pierwszy tydzień cały tak upłynął smutnie. Można było na czas rachować, że z sobą pamięć dziecka uniesie i dawny porządek jednostajnego, nudnego dosyć życia przywróci. Tam jednak, gdzie nie wiele jest rozmaitości żywiołów, gdzie skąpo wypadków i wrażeń, ubytek tego, co trochę życia i ruchu z sobą przynosiło, ciężko się i długo czuć daje.
Pan Paweł do reszty stetryczał — jawném było dla niego samego już, że ten robak mały, którego wzrostem, może nawet przyszłością się zajmował, który mógł dlań być jakimś celem i nadzieją, wyniósł z sobą z Kozłowicz jakby ostatnią iskierkę ognia, co je ogrzewała.
Drugiego dziecka brać za nic w świecie nie chciał, byłoby to śmiesznością, zdradzeniem się, dowodem słabości, — a takie pustki były teraz w domu i wszędzie, że życie stawało się ciężarem. Przytém p. Paweł najpewniejszym był, że takiego drugiego dziecka na świecie nie było.
Dziecię to śmiało mu się i znało go już, w tém była cała tajemnica wielka, tajemnica co wiąże swą siłą społeczność, tajemnica pragnienia, jakiejś[1] miłości i serdecznego związku.
Panu Pawłowi brakło kochania, bez którego całe życie się obchodził, zastępując je nałogiem do ludzi i miejsca. Raz rozbudzony instynkt, domagał się zaspokojenia.
Potrzeba mu było, jak wszystkim tęskniącym, choć mówić o swym bólu. Nie miał z kim, począł więc próbować z Kasprem. Ale wziął się do tego z chytrością wielką. U wieczerzy raz westchnął, że mleko, które lubił, przydymione było.
— Myślałem — odezwał się do Kaspra — że jak tego smarkacza na folwarku nie stanie, przynajmniéj baby lepiéj się dopilnują przy garnkach, a i to nie pomogło.
A jednak panu Bogu dziękuję, żem się ciężaru niepotrzebnego zbył.
Już w dziedzińcu śmiecił, już kije znajdowałem na ścieżkach, gałęzie, skorupy jakieś, a cóżby to było późniéj, jakby się to na nogi zerwało! Żadnaby się gruszka ani jabłko nie utrzymało w ogrodzie. No — i dobrze, żeśmy się zbyli — bardzo, bardzo jestem kontent.
Kasper stojący naprzeciw rękę jednę podniósł i dla przyzwoitości usta sobie nią zasłonił, bo mu się do śmiechu ściągały. Nie odpowiadał nic.
Spojrzał Mondygierd i zmarszczył się. Zawiązana niezręcznie rozmowa zerwała się milczeniem sługi, który talerze zaczął zbierać.
Nigdy się jeszcze p. Paweł tak nie nudził i nie gniewał na robotników swych i dworskich, którzy przed nim uciekali i chowali się.
Jesień nadchodziła a na Kozłowiczach ciężyło jeszcze wspomnienie odebranego dziecka. Goście, zawsze rzadcy, zupełnie się jakoś nie trafiali, pan Paweł parę razy popłynął do Pińska i powrócił w gorszym jeszcze humorze niż się wybrał z domu. Odwiedził rejenta i pokłócił się z nim, tak, że przez kilka tygodni nie mieli z sobą stosunków. Wreszcie tak znudzony jak Mondygierd, przyjechał Sawicz do niego. Kłótnia zapomnianą została. Zbierało się na zasiewanie pszenicy, a pan Paweł miał ziarno tak mizerne, że niem siać nie było warto. Pszenicę tę siał przez upór tylko, bo mu ją mietlica każdego roku całkiem prawie głuszyła, a czego ona nie zjadła, rumianek i owsinka dokończyły. Lecz wyrzec się pszenicy honor nie pozwalał. Zgadało się o tém utrapieniu.
— Nie masz ty czystéj, pięknéj pszenicy? — zapytał Paweł.
— Gdzie u mnie pszenica! jam jéj dał za wygranę. To romanse są — zawołał Sawicz. — Po co siać, kiedy nie rodzi? ziemia wilgotna i zimna; ja sobie kupuję średnią u sąsiada na kołacze, albo i mąkę. Nie mam.
— No, a ja na tém postawię, że u mnie będzie jak las — odparł Paweł. Rowy pokopałem, zagony popodnosiłem; zje kaduka miotła, żeby mi wlazła; ale trzeba ziarna dobrego, gdzieby tu dostać?
— U Krasickiego — rzekł Sawicz.
— To nie gospodarz — odparł Paweł — nie chcę nawet kołatać.
— No, to u Lubeckich, albo u Skirmuntów.
— Chyba — rzekł pan Paweł — do Lubeckich mi bliżéj, trzeba będzie pojechać.
— Mój kochany — śmiejąc się odezwał rejent — co my we dwu tak się znowu mamy troszczyć o to gospodarstwo. Sami jesteśmy, głodu nie ma, a czy po nas więcéj zostanie trutniom, co przyjdą do gotowego, czy mniéj, co nas to ma obchodzić? hę?
A gdybyśmy żonaci byli.
Spojrzał na Mondygierda, który milcząc głową trząsł.
— Tobyśmy skwierczeli na to, żeśmy żonaci — odezwał się Paweł.
— Może to być, byłoby i kogo połajać i szturchnąć; że byłaby dywersya w życiu, to nie ma słowa — rzekł kołtunowaty rejent i chrząknął. Paweł nic nie mówił, głową ruszał dziwnie.
— Słuchaj — ciągnął daléj Sawicz — cobyś ty powiedział, żebym ja — ja się ożenił!
Spojrzawszy na kołtun, na twarz, na całą postać rejenta i przypomniawszy sobie jego wiek, Paweł się — przeżegnał.
— Skrutyusia! — rzekł z chłopska.
— Ot masz! Cóż to starzec jestem? niedołęga! Pf! u nas się siedmdziesiątletni żenili z młodemi pannami.
— Co bo tobie? kpisz czy drogi pytasz! — odezwał się Mondygierd.
Sawicz się niemal obraził.
— Co bo znowu! powiadam ci, że się żenię!
— Z kim?
— Z poczciwą osobą, no, prawda, niemającą dostatków, nie zbyt młodą, ale serce złote i statek wielki.
— Gdzież ty ją znalazł? — spytał Paweł.
Sawicz, któremu zwykle płynęły z ust słowa z łatwością wielką, teraz dziwnie się jąkał.
— Ja przesądów tych żadnych co do urodzenia nie mam, u mnie wszyscy ludzie równi — odezwał się. — Dziewczyna uboga, córka szlachcica z Sernik. Prawda, że w andaraczkach boso chodziła i gęsi może pasła, ale jak ją na kanapie posadzę, tak będzie siedziała jak i druga.
— Jakżeż ty ją poznał, jak do tego przyszło? — ciekawie podchwycił Paweł.
— No, przypadkiem — mówił Sawicz — ojca znałem, byłem u niego za interesem, a że żonę stracił, córka gospodarowała w domu. Rzutka dziewczyna, wesoła...
— Ileż ma lat?
— A! kto ją tam wie! w zęby nie patrzałem — odezwał się rejent — dosyć, że ani za młoda, ani za stara... i — żenię się.
Paweł słuchał zdumiony bardzo, rejent raz zagadawszy o tém, już ustać nie mógł, tłómaczył się, uniewinniał, dowodził, że to się na tém musiało skończyć... Mondygierd był milczący.
Odjechał nad wieczorem nie pozostawszy na kolacyę. O zwykłéj godzinie przyniósł Kasper kotlety na buraczkach i Paweł siadł do stołu.
— A wiesz ty — odezwał się do Kaspra — myślałem zawsze, że ten Sawicz ma rozum — to osioł.
Kasper nie zdawał się tém bardzo zdumionym.
— Wiesz ty co on robi? Wszak żeni się.
— Rejent, z kołtunem? — bąknął Kasper.
— Rejent, tak mi Boże dopomóż. Po co jemu to? nie waryat?
Zaczęli się śmiać oba, ale Kasper pierwszy przestał i zadumał się mocno.
— Proszę jaśnie pana — mruknął — kto to może wiedzieć, co komu do szczęścia, a co na biedę; musiało to być przeznaczone, a co komu zapisano w górze, to nie minie.
— Tyle tylko, że spokoju i czystości w domu mieć nie będzie — odezwał się Paweł — to widoczna rzecz, że z babami wchodzi wszelkie niechlujstwo i wrzawa, hałasy, stuk, latanina, choć uciekaj... Niech Bóg uchowa.
Następnego dnia przy obiedzie rozmowa z Kasprem toczyła się jeszcze o ożenku Sawicza. Okazało się, że Kasper, który po świecie znał ludzi dużo i tę pannę z Sernik i ojca jéj widywał na jarmarkach.
— Ona ma już więcéj trzydziestu, Jezusowe latka — rzekł — a ojca, który się czasem napija, tak w garści trzyma, że strach, będzie i rejentowi bieda.
— Nie da się — rzekł Paweł.
— Hej panie! co to gadać, babie się nie da! tego jeszcze nie bywało, żeby człowiek się obronił od opresyi kobiecéj. Proszę jaśnie pana, Adam, co prosto świeżuteńko jak bułka z pieca wyszedł z rąk bożych, juści musiał mieć i rozum i siłę, a takiéj delikatnéj Ewie, co mu z jego boku była wyjęta, nie dał rady... to darmo!
Śmiał się pan Paweł. Ku końcowi obiadu przyszedł gumienny przypomnieć pszenicę, że ją siać trzeba było.
— A! to bieda! wiekuiście zapomniałem — krzyknął Mondygierd — jutro jechać muszę szukać jéj niewiedzieć gdzie. Mówią, że u Lubeckich jest sandomierka. A ja tam ani panów, ani oficyalistów nie znam.
Niewiedzieć zkąd wyrwało się Kasprowi żartobliwie.
— Jak byśmy, proszę jaśnie pana, pojechali do Siedmiorek, do tego Wydry, cośmy mu chłopca wychowali, dałby nam nietylko pszenicy, ale czego żywnie pan zażąda.
Paweł aż się zdumiał tak trafnemu pomysłowi.
— Pierwszyś raz w życiu rozumnie powiedział — odezwał się — jak Bóg miły, nie głupia rada!
Od niepamiętnych czasów raz to pierwszy się trafiło, że Mondygierd nie kłócąc się i nie opierając, odrazu komuś prawdę przyznał.
Nie było czasu do stracenia, bo ziemia pod pszenicę stała gotowa, trzeba było jechać po nią natychmiast. Szczęściem można się było dostać do Siedmiorek czółnem trochę drogi nałożywszy, a ten sposób podróżowania nierównie wygodniejszy to miał za sobą, że obijanik z poklatem mógł choćby i pięć korcy pszenicy w sobie pomieścić, gdy pan Paweł ledwie trzy ich mógł wysiać.
Wybór w drogę nie był kłopotliwy, wysłano siedzenie, nakryto kobierczykiem, położono poduszkę skórzaną, wrzucono koszałkę z wiktuałami i flaszkę wódki. Kasper chciał panu towarzyszyć, ale musiał przy domu pozostać i siejby pilnować.
Rano wyjechawszy i z wodą płynąc, pod wieczór dostał się pan Paweł do wioski. Obijanik trzeba było pozostawić nieco opodal, a Mondygierd wybrał się pieszo. Właśnie myślał o tém, jak się dostanie do folwarku i miał rozpytywać o drogę, gdy mu się konny nawinął, który zdaleka spostrzegłszy wylądowującego, przyskoczył ku niemu.
Był to Wydra.
— A! mój paneczku złoty! — zawołał, zeskakując z konia — cóż to dla mnie za szczęście! Jak się to pan tu zabłąkał!
— Ja umyślniem się wybrał w tę stronę, — rzekł Paweł, witając się, ale z powagą wielką — potrzebuję na zasiew pszenicy pięknéj, szukam, czy się tu gdzie nie trafi? Nie ma u waćpana?
— Wiele panu potrzeba?
— Nie sto korcy, ani nawet pięćdziesiąt, kilka — rzekł Paweł.
— Dam panu — odparł Wydra — ale zróbże nam tę łaskę i mnie i żonie, zajdź do nas, swojego wychowańca zobaczyć.
Nachmurzył się na to wspomnienie pan Paweł, zamruczał coś niewyraźnie, lecz czuć w tém było przyzwolenie. Poszli więc razem pieszo do niezbyt oddalonego folwarku.
Nie było tu ani tak czysto, ani tak pięknie, jak u pana Pawła, odrazu poznał, że tu nigdy pan żaden, a zawsze tylko ekonomowie mieszkali. Folwark stał okolony budynkami gospodarskiemi; wprawdzie z dobrego drzewa zbudowany, okryty gontami, ale do prostéj chaty podobny. Płotek przed nim garnirowały wiszące na kołkach hładysze i rozpostarte cedzidła, z za których sterczały łodygi wysokie malw dokwitających jeszcze.
Około dworku zwijały się dziewczęta z naczyniem od mleczywa, ruch był wielki, bydło wracało z pola, brony i sochy skończywszy robotę ciągnęły się za końmi na spoczynek. W ganku pod dwoma słupkami stała kobieta w szlafroczku z chłopcem na ręku — była to pani Wydrzyna, która zobaczywszy obcego, dziecko z sobą zabrawszy, uciekła.
W takim zakącie gości się prawie nikt nie spodziewa, więc i tu choć izba gościnna była, używano jéj na wszelki sposób i gdy wszedł do niéj pan Paweł, zastał motki, motowidła, półsetki, séry na kominie, balijkę w kącie i dużo gratów wszędzie. Była jednak i kanapa i stół z serwetą i na komodzie filiżanki, nad któremi królował baranek wielkanocny z chorągiewką, a na ścianach N. Panna Żyrowicka i Chrystus wskazujący bok przebity.
Samowar trochę przyciemniały stanowił także jedną z ozdób salonu, wraz z dwoma lichtarzami platerowanemi.
Nikogo nie było w izbie, bo pani Wydrzyna uciekła się ubrać do alkierza, ale prędzéj niż ona wyszła, chustką się okrywszy, siostra jéj, panna Adela.
Opisywać siostry ekonoma na folwarku w pińszczyźnie, nie wiem czy rzecz konieczna, panna Adela jednak wyjątkowo mogła na krótki rysopis zasługiwać, boby wszędzie na siebie zwróciła oczy.
Była choć nie pierwszéj młodości, lecz wcale piękna, postawy zręcznéj, wzrostu słusznego, silna, zdrowa, z wyrazem wielkiéj energii na twarzy. Oczy miała czarne, patrzące śmiało, usta małe, nosek garbaty i choć siostra ekonomowéj, uboga szlachcianka, głowę nosiła górą, a widać było, że się nie lękała nikogo.
Pan Paweł nic jéj a nic nie zaimponował, ani się zająknęła, gdy przyszło go zabawiać, bo Wydra zaraz pobiegł do żony.
— Mój Boże — odezwała się — cośmy to panu winni... moja siostra się codzień modli za pana, gdyby nie jego miłosierdzie, kto wie czyby żył jéj chłopiec! Dziecko długo tęskniło i widać, że mu tam dobrze było — taki żwawy i zdrów.
Pan Paweł nie umiał rozmawiać z kobietami, bo przywykł był się kłócić w rozmowie i oponować, a z płcią piękną to nie uchodzi, zwłaszcza przy pierwszém spotkaniu; mamrotał więc coś, to się uśmiechając, to poprawiając włosów, to odchrząkując.
Panna Adela patrzała nań śmiało, poprosiła go siedzieć i sama niedaleko zasiadła. Umiała rozmowę wprowadzić na obojętne przedmioty, ale sama ją podsycać musiała, bo Paweł nie mógł się rozruszać.
Znajdował, słuchając i patrząc na pannę, że była niczego, do rzeczy.
Wejście pani Wydrzynéj ze świeżo przyodzianym na wstęp chłopakiem, uczyniło dywersyę szczęśliwą. Pan Paweł zapomniał się zupełnie zobaczywszy dziecko i pochylił się ku niemu zarumieniony, uśmiechnięty. Chłopiec zrazu patrzał nań trochę osowiały, ale nagle przypomniał go sobie, usta mu się roztwarły, ręce wyciągnął i począł niezmiernie żywo powtarzać, jak go niegdyś nauczono:
— Pan! Pan!
Ten dowód pamięci dziwnie rozradował pana Pawła, lecz pohamował uczucie, którego doznawał, bo się go zawstydził.
Rozmowa wszczęła się naturalnie o przeszłości, o boleści rodzicielskiéj, o cierpieniach matki, która dziecię miała za stracone, o jéj pielgrzymkach do miejsc cudownych i ślubach poczynionych, o biednéj waryatce, która całego nieszczęścia stała się przyczyną.
Wydra, jego żona, panna Adela mówili najwięcéj, bo Mondygierd był małomówny. Nie zrażało to bynajmniéj gospodarstwa, którzy pilno zajmowali się tylko przyjęciem wszystkiém, co w domu było najlepszego. Gospodarowała najwięcéj panna Adela i ona téż najśmieléj jakoś obchodziła się z Mondygierdem, bo była nawykła do ludzi, niegdyś wychowaną będąc na dworze ks. Lubeckich. Że się tak pięknéj pannie nie trafiło dotąd wyjść za mąż, trzeba było przypisać chyba temu, że posagu nie miała.
Panicze z sąsiedztwa szalenie się w niéj kochiwali, ale bałamutnie, wcale nie myśląc iść do ołtarza, a co najwięcéj chyba sądząc, że ją wydadzą za kogoś — tymczasem panna i za dumną była i za rozumną, aby z życia robiła igraszkę — powoli więc owi adoratorowie poznikali. Pisarze prowentowi i młodzi ekonomowie nie znaleźli w jéj oczach łask — i tak, obojętnie dosyć wybierała się zostać starą panną, bo ten ktoś, jedyny, ku któremu wzdychała — ten ktoś ją, czy ona jego opuścić musiała.
Pan Paweł choć obywatel, dziedzic wioski i dobrodziej Wydrów, wcale nie czynił onieśmielającego wrażenia na pannie Adeli, a co było zupełnie wyjątkowém i osobliwém, śmiałem obejściem się z nim, panna Adela zaimponowała staremu kawalerowi.
Takiego jakiegoś otwartego, pół męzkiego tonu i maniery pan Mondygierd nie spotkał nigdy po innych domach. Mamy były z nim pieszczono i ceremonialnie, panny zakłopotane, pomięszane, strwożone. Podobało mu się to, że panna Adela tak jakoś odważnie sobie poczynała.
Zawiązał z nią nawet rozmowę, choć język mu się plątał.
Wydrowie oboje przekonawszy się, że siostra doskonale sobie z gościem rady daje, zdali go na jéj ręce. Oboje téż mieli ciągle coś do czynienia, to przychodził gumienny, to kluczy trzeba było do spichrza, jejmość musiała odbierać motki i len wydawać, a zwyczajnie, jak to w gospodarstwie, gdy się kto nie ma kim lub nie chce nikim wyręczyć.
Posprzątano ze stołu, aby nakryć do wieczerzy, bo w téj izbie nietylko jeść trzeba było, ale i pan Paweł miał nocować. Nie miano innéj dla gości.
Wieczerza była co się zowie suta i choć po gospodarsku, ale doskonale zrobiona. Starka do niéj wyborna, i — kieliszek frankońskiego wina starego, które około Pińska za francuzkie uchodzi.
Chłopak wcześnie się spać położył, więc już nie zawadzał.
Przy wieczerzy się rozgadał pan Paweł o tém i o owém, o starych i nowych czasach, o swojém gospodarstwie, o pszenicy i mietlicy. Panna Adela mówiła o dworze, na którym została wychowaną, kilka wesołych anegdot rozchmurzyło czoła, tak, że gdy rozeszli się wszyscy i Wydra tylko został z chłopcem, aby posłania dopilnować, stary kawaler baraszkował z nim jeszcze, okazując humor jak najlepszy.
Co się tyczy pszenicy, nie targował się wcale, bo na nasienie kupując to nawet nie wypada; próbkę jéj przyniósł Wydra, która była czysta jak złoto, ziarna dorodne, waga dobra, czego więcéj żądać. Nazajutrz miano ją do objanika odstawić i trzeba było puścić się rankiem do Kozłowicz, bo płynąc pod wodę więcéj czasu się marnowało.
Ani śmiano, ani chciano wstrzymywać gościa, tylko panna Adela zapowiedziała mu, że na czczo nie wyjedzie, bo jest w domu i kawa i herbata, a Wydra dodał, że coś posilniejszego przed podróżą by nie zawadziło. Stanęło jednak na kawie.
Nocleg w izbie gościnnéj był dosyć wygodny, bo do niéj łóżko wniesiono i p. Paweł po podróży chrapał tak, że chłopca, który parę razy w nocy zapiszczał, nie słyszał.
W domu jak świt powstawali wszyscy, ale chodzili na palcach, sądząc, że podróżny zaśnie; pan Paweł wedle zwyczaju rano się zbudził, do czego się i muchy przyczyniły, ubrał co prędzéj, tak, że uchylający drzwi ostrożnie Wydra, zobaczył go już siedzącego. Bez ceremonii wszyscy się zaraz wtoczyli, i matka z chłopcem i panna Adela kawą zarządzająca.
Przy kawie chłopcu Mondygierd dał cukru, przypominając, że mu go w Kozłowiczach przynosił, o czém bęben się zdawał nie wiedzieć. Śmiało jednak garnął się do starego znajomego.
Żegnany, przeprowadzany, w towarzystwie Wydry dostał się do obijanika swojego Mondygierd i gdy od brzegu odbili, siedząc pod poklatem nie mógł sobie nie pomyśleć patrząc ku folwarkowi.
— Poczciwe ludziska!
Rozpatrując się we wspomnieniach tego pobytu u Wydrów, mimowolnie i pannie Adeli w nich dał miejsce.
— Panna co się zowie — mówił sobie — a takie to śmiałe, zuchowate, otwarte, nie płochliwe i znać gospodarna. Cale niczego! Że téż to nikt się jéj nie trafił. Jeszcze dziś młoda i przystojna, a lat temu kilka musiała być jak kwiatek. I w głowie cale nie źle.
Płynąc obijanikiem przeciw wody, powoli, żeby człowiek chciał nie myśleć o niczém, a tak sobie wypoczywać patrząc na świat, to nie potrafi. Trzeba albo spać, lub się czemś zabawić samemu, bo to co otacza, rozerwać nie może. Płynie się trzcinami, które świat zakrywają gęsto zbite, trzęsąc kitami nad czółnem, czasem gęste łóz zarośla ścianą stoją po stronach obu, rzadko wierzba gdzie lub sosna pniem nagim i odartym nawinie się na oczy.
Niekiedy moczary kępiaste, między któremi czajki boleśnie zawodząc latają, rozścielają się szeroko, a na nich chyba opadły, stary siana stóg tyczką przebity wzrok zwróci. Wioska i karczemka ze wschodkami ku wodzie dla żeglujących, kawał lasu trafią się rzadko.
Panu Pawłowi téż te brzegi ojczystych wód tak były już znane, że się niemi zabawiać nie mógł.
Myślał więc o przeróżnych rzeczach, o sobie i o swoim losie, o Kasprze, o chłopcu, o Wydrach, o pannie Adeli, o Sawiczu, który się tak nie do rzeczy i zapóźno żenił i znowu da capo al fine. Temata te obrabiać miał czas przez cały dzień z kunsztownemi waryacyami, dzierzgając na nich fantazyą najosobliwsze wzory — ożenienie rejenta nie mogło mu wynijść z głowy ile razy o niém pomyślał, powtarzał, że owaryował, litując się nad nim.
Już około południa dumając o tém wpadł na myśl dziwaczną, że gdyby on, Mondygierd, miał myśl ożenienia, nie będąc obarczony kołtunem, ani latami, toby jeszcze ujść mogło. Jednakże plunął w wodę.
— Głupstwo — rzekł — a mnie to na kata się zdało...
Zdrzemnął się, a we śnie wnet rozpoczął z panną Adelą rozmowę o motkach i o wydawaniu zboża na szlichtę — posprzeczali się. Nie miała racyi, ale we śnie zdawało mu się, że ją w rękę pocałował i przebudził się przestraszony. Plunął w wodę raz drugi, rękami mocno ocierając twarz i czoło.
Na jawie powiedział sobie, że bądź co bądź znalazł się nie bardzo przyzwoicie. Pojechał do Wydry jakby za usługę żądając usługi, i nie zawiózł ani dziecku ani matce gościńca.
Dopiero teraz go uderzyło to, jak postąpił grubijańsko i niedelikatnie. Miał sobie srodze do wyrzucenia takie zapomnienie. Jedno tylko pozostawało, mógł gościniec posłać umyślnym. W takim razie tracił on wiele na wartości.
Okazało się, że najlepiéj było wolnym czasem samemu odwiedzić poczciwych ludzi i chłopcu coś przywieźć, nie zapominając o matce.
Tu znowu zachodziła trudność, nie miał najmniejszego obowiązku wozić gościńca pannie Adeli, ale siostrze jednéj go ofiarując, drugą ignorować? Mogłoby to być źle interpretowaném. Z drugiéj strony, gdyby przywiózł prezencik pannie Adeli, gotowiby sobie ubzdurzeć, że — ale pfe!
Plunął raz trzeci. Ponieważ myśli mu się plątały zbytecznie, zaczął mówić pacierze. W ciągu modlitwy parę razy zapomniał się i nie wiedział na czém stanął, musiał rozpocząć na nowo.
Przebrało się nabożeństwa, mrok zaczynał padać, do Kozłowicz jeszcze był kawał drogi, trzeba było myśleć, a nowego się nic nie nastręczało — Wydrowie, chłopiec, panna Adela.
Dla zabawy, tak jakby student pensum, zadał sobie exercycyę, jakby rozmawiał naprzykład z tą panną Adelą, gdyby ich na cały dzień zostawiono w pokoju.
W imaginacyi pan Paweł był nierównie śmielszy, niż w rzeczywistości, naprowadził rozmowę na stare kawalerstwo, na ożenienie, panna go niby namawiała, żeby się żenił, a on oponował, oponował gorąco, dowcipnie, ale z dwuznacznikami, z których się sam śmiał... Panna się pogniewała, musiał ją przeprosić i pocałował w rękę...
To mu przypomniało ręce panny Adeli, które go uderzyły odrazu, bo były białe, ślicznie utrzymane, pańskie, nie pokłóte i niezapracowane, ręce, które się całuje z apetytem, trzyma w dłoniach z satysfakcyą... a gdyby pogładziły pod brodę!
Poskoczył w czółnie p. Paweł.
— A to co znowu! — zawołał sam do siebie — co znowu!
Potoczył oczyma na krajobraz, który się przed nim rozścielał. Słońce już było zaszło i pomarańczowa łuna stała na zachodzie, odbijając się na wyżarach, nad któremi kaczki polatywały. Wiatr szumiał w wyschłych trzcinach dziwnym szmerem wieczornego pacierza, głosy jakiegoś ptastwa słychać było, jakby duchy przebiegały powietrze — głosy coś mówiące w języku, którego klucza nie było dla ucha... Daleko, daleko, czarno, trupio stały na jaskrawém niebie dwie czy trzy sosny z rozdartemi gałęźmi — krajobraz był pustynnie smutny, nagi, a jednak mówił do serca człowieka, którego oczy padły nań raz pierwszy na świat się otwierając.
Prastare dzieje młodości przypomniał sobie pan Paweł i daleką kuzynkę, która przy matce jego rezydowała, w któréj się kochał raz pierwszy, kochał szalenie, choć lat dziesięć był już od niéj na ówczas młodszy. Ona mu czasem przez litość w kątku rękę ścisnęła, a raz — raz nawet pocałować się dała.. I w trzy miesiące potém za mąż wyszła. Naówczas to p. Paweł zaklął się przeciw całemu rodzajowi niewieściemu, karząc go wzgardą swą i rzekł, że się nigdy nie ożeni, a słowa dotrzymał.
Ta Melanka ukochana, pan Paweł widział to teraz jak na dłoni, kubek w kubek była podobną do panny Adeli. Prawda, że panna Adela była daleko słuszniejszą, że szczerze mówiąc, włosy miała dużo ciemniejsze, oczy czarne, gdy u tamtéj były szafirowe, i nosek rzymski, gdy Melanki trochę był zadarty. Mimo to wszystko były do siebie podobne, uśmiechem, wyrazem, tém czémś niewypowiedzianém, nieokreśloném, niepochwyconém, że panna Adela zdawała mu się zmartwychpowstałą Melanką... Zakręciły mu się dwie łzy na oczach, ręce załamał.
W tém obijanik stuknął mocno dobijając do brzegu i pan Paweł porwawszy się z pod poklatu ujrzał przed sobą stojącego Kaspra, który tu już od dawna nań czatował.
Sny się skończyły, a rzeczywistość poczęła od gwałtownego wybuchu.
— No, proszę ja kogo — zawołał, zobaczywszy starego sługę — gdzie ty masz rozum? Dwór porzuciłeś na łaskę Bożą, a sam tu przypadłeś się gapić na brzeg! Hę! A gdybym ja był wcale dziś nie powrócił! Gdzież sens? gdzie zastanowienie? Po co? na co? Chłopiec we dworze może ogień zapuścić albo co?
Kasper tymczasem dobywał z obijanika poduszkę skórzaną.
— Pan to tylko aby gderać — rzekł — człowiek z dobrego serca się zwlókł choć z bolącemi zębami, a tu jeszcze bura i łajanie. Et!
Cóż się ma stać we dworze? Chłopiec na nogach, a ja dopierom tu przyszedł. Et!
Pan Paweł pożałował wprawdzie swojego uniesienia, ale nie mógł się do tego przyznać, że zbłądził.
— No, dosyć! dosyć! — przerwał. — Na brzeg poszedłeś z dobrego serca, a przysięgam, że o wieczerzy nikt nie pamiętał i przyjdzie pójść spać z próżnym żołądkiem.
— Otóż taka sprawiedliwość! — zawołał Kasper. — Do stołu nakryto i jest mleko, które pan lubi z kaszką i kawałek mięsa.
Mondygierd zmilkł. Szli tak do dworu. Kasper się prędko udobruchał.
— A cóż, chłopiec, proszę pana?
— Cóż ma być, wyrósł jeszcze, a wiesz — tu się uśmiechnął — jak Boga kocham, że może poznał i poczuł, jak to jego nauczyli wołać: pan! pan! ale takim głosem pociesznym.
— Ja bo zawsze mówiłem: to chłopiec, jak drugiego na świecie trudno.
Co to gadać.
Zamilkł posępnie. Doszli do dworu. Powitał go twarzą wesołą Paweł, ogień paradny palił się na kominie i do stołu było nakryte, cicho, spokojnie, a pusto! Straszliwie pusto... Nigdzie nikogo...
Dreszcz po nim przeszedł. Widmo wywołane Melanki prześliznęło się przed jego oczyma w postaci panny Adeli; gniewał się, że go prześladowano. Siadł do wieczerzy nadąsany.
— Gdzie bo to pod noc myśleć o takich rzeczach — mówił sobie — stary, a rozumu nie ma...
Wydał rozkazy, aby pszenicę zaraz zniesiono z obijanika i żeby gumienny jéj nie odstępywał, bo ludzie na to łasi, ten garść, ten garść z worka chwyci, — obraza boska i krzywda ludzka.
Tego dnia już nie było z Kasprem rozmowy, pacierze pomówiwszy w drodze na zapas, p. Paweł poszedł do łóżka.
— Ale tak: to nie ma — rzekł kładąc się — jak dom własny i kawalerskie życie. Cichuteńko, ciepluteńko jak w uchu, nikt nie rozkazuje, ja tu pan, śmiecia nie ma, czego tu chcieć? czego!
Westchnął i przeżegnał się.
Mary rozmaite snuły się jeszcze przed oczami, Rejent z kołtunem i narzeczoną, chłopiec na kiju wołający: Pan! Wydra i panna Adela, która zarazem była Melanką. We śnie niepodobna mu ich było rozróżnić. Czasami zdawało mu się, że widzi tamtą, to znowu że tę, to obie zlewały się w jedną, naostatek sowa we śnie zahuczała: Powij!
— Głupia! — zamruczał pan Paweł i zasnął twardo, a marzenia ciemności oblokły.
Rejent Sawicz nie prosił nikogo na wesele, jednakże dla starego przyjaciela chciał uczynić wyjątek i przybył do Kozłowicz.
Znalazł p. Pawła dziwnie zmienionym i otwarcie mu to powiedział.
— Wiesz, że ty mizerniejesz, pobladłeś nawet. Dawniéj wyglądałeś zuchowato, zamaszysto, a teraz i milczący być zaczynasz i nie tak się kłócisz i — ociężałeś. Co tobie jest?
— Imaginacya! Co mi ma być! upatrzyłeś sobie coś! — rzekł Paweł. — Prosta rzecz, człowiek powoli starzeje.
— Ale bo ty jak ogórek kwaśniejesz coraz... Co u licha — mówił Rejent — dałem ci dobry przykład, żenię się, zrób i ty tak.
Mondygierd obu rękami począł opędzać się.
— Człowiecze! Mówią, że cygan się obwiesił dla kompanii, ale żebym ja dla twojéj przyjaźni sobie życie zawiązał! niedoczekanie! Wieleśmy to razy o tém mówili, co te małżeństwa za sobą prowadzą! Sameś w to bił! nie! trzeba ci było...
— Tak, choć na starość rozumu nabrać — rzekł rejent. — Co to gadać, co darmo bałamucić, to jest prawo Boże, a kto się nie żeni ten idzie do piekła, jak owo drzewo ewangeliczne co owoców nie dawało!
— Teraz już i ewangelię sobie przypomniałeś, gdy ci ona potrzebna — śmiejąc się odparł gospodarz. — Daj pokój, non misceantur... Mnie nie nawrócisz, nie ożeniłem się za młodu, teraz zapóźno.
— A to mi dobry! — krzyknął rejent — głupstwo naprawić nigdy późno! Ja ci zresztą powiem, że w istocie zdrowy rozum wskazuje sam, iż żenić się należy dopiero w wieku dojrzałym.
Mondygierd prychnął.
— Ale tak! — powiedział rejent — ja ci to dowiodę natychmiast. Człek za młodu żeni się z pasyi, a więc ślepo, chybił trafił; aby mu liczko zaświeciło i usteczka się uśmiechnęły. W naszym wieku gruntownie się wszystko bierze, ocenia niewiastę, przypatruje, bada i kiedy człowiek sobie ten jedwabny stryczek nałoży, wie, że on go uciskać nie będzie. A co? — zapytał rejent — nieprawda?
— Ja ci powiem co innego — zawołał lubiący się sprzeczać pan Paweł. Za młodu człowiek żeni się z pasyi, a ona mu ten kielich goryczy choć do połowy osłodzi, w dojrzalszym wieku żeni się z nudy, z desperacyi, tonący brzytwy się chwyta, życie obmierzło więc byle zmiana pożądana. Ledwie od ołtarza i w czuby.
Machnął ręką. — Co? nieprawda!
— Nieprawda! — stukając pięścią o stolik odezwał się Rejent — nieprawda! Doświadczenie nauczyło, człowiek zna kobiety, penetruje każdą i bąka takiego jak za młodu nie strzeli.
Zresztą bądź co bądź, choć nie pochwalasz mojego kroku, na wesele przyjedź. Osób będzie nie wiele. Moja przyszła, kilka bab, swoich krewnych poprosi, a ja tych tylko, jak ty, których szanuję i kocham. Przyjedziesz?
Mondygierd ruszył ramionami.
— A dlaczegożbym nie miał być? — odparł — z miłą chęcią, tylko jeden warunek. Nie każ mi być drużbą i należeć do żadnéj ceremonij, bom niezgrabny i wstydu ci narobię. Już dosyć, że muszę bodaj frak włożyć.
— Jużci frak i to nie czarny — dodał rejent — my nie z wielkiego świata ludzie, czarnego się lękamy, bo to żałobny kolor.
Stanęło na tém tedy, że p. Paweł miał do Sawicza zjechać, gdyż ślub z powodu szczupłości chaty w Sernikach dla oszczędzenia kosztu teściowi miał przeciw zwyczajowi odbyć się w domu rejenta.
Po wyjeździe gościa, gdy Kasper przyniósł wieczerzę i stanął rozszerzywszy nogi a ręce założywszy na piersiach przed panem, Paweł rzekł z uśmiechem:
— No, zaśpiewamy wkrótce Sawiczowi, Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło! cha! cha!
— Kto to może wiedzieć — na przekorę odparł sługa — dziewczyna stateczna, spotka ją szczęście, bo taki szlachecki zagon w Sernikach nie to, co wioska dziedziczna i przywiąże się do starego.
Mondygierd prychnął tak nad łyżką, że mleko ulubione prysło na wsze strony.
— Znasz podobno tych z Sernik, z którą się on żeni? — spytał.
— Czemu nie mam znać? — mówił Kasper, podciągając kołnierzyk do góry, bo chustkę na duszce nosił wysoko podwiązaną i kołnierze krochmalne śpiczaste — czemu nie mam znać. Bardzo uczciwi ludzie. To są nawet krewni ekonoma z Siedmiorek, tego Wydry, co nam chłopca wziął, niech mu Bóg nie pamięta.
— Powiadasz, krewni? — zapytał zamyślony p. Paweł.
— A najpewniéj.
Pomyślał Paweł w duchu — masz tobie, na weselu gotowi być!
Nie martwiło to go wcale, bo, bo mu się panna Adela pomieszała z Melanką, ale się krzywił dla Kaspra. Tego dnia nie mówili już więcéj.
Dzień ślubu nadchodził wkrótce.
W wigilię kazał p. Paweł dobyć frak granatowy. Był on świeżuteńki, ale miał od urodzenia lat dwanaście; kołnierz wysoki i buchasty, poły niepomiernie długie, guziki w cyrkuł zaokrąglone. Bardzo przyzwoicie w nim wyglądał pan Paweł. Guziki wprawdzie od leżenia poczerniały, ale Kasper z pomocą staréj rękawiczki i kredy umiał je do pierwotnéj przyprowadzić świeżości. Kamizelka biała ad hoc, miała guziki, które w papier poobwijane leżały w komodzie. Były to niby koralowe gulki w bronz oprawne i misternie zaczepiane w razie potrzeby, a odejmowane do prania. Butów pięknych, nawet karbowanych na przodzie, było kilka par do wyboru ze śpiczastemi nosami, kwestya rękawiczek rozwiązaną została wypraniem białych zamszowych, w których jedyne rozprucie tegoż dnia zeszyć miano tak, aby znaku nie było. Kapelusz cylinder potężny, wspaniale rozszerzony u góry zwężony w dole, ze skrzydełkami pozawracanemi w trąbkę, zdjęto z szafy. Przy rozpatrzeniu się w nim okazały się defekta małe, ale w szczegóły wchodzić nikt nie potrzebował. Krochmalna koszula, chustka biała, do któréj fontazia służyła stara szpilka ze smaragdem, maleńkiemi obsypanym brylancikami, już były przygotowane.
O wszystkiém pamiętał Kasper, nawet o narzędziu do wciągania butów, które mogły na nogę nieco już brzęknącą nie chcieć wnijść łatwo.
Rozumie się, że i bryczka i konie i Stasiuk fornal, który miał powozić, świąteczno występowali. Fartuch ponieważ nieco się zmatował i barwę świeżą postradał, wysmarowano dobrze tranem i — począł się świecić.
Na wypadek wszelki i dla zaoszczędzenia granatowego fraka, przygotował Kasper płaszcz z kilkoma pelerynami krótkiemi, rzadko używany, a wcale wspaniały, bo czas nadzwyczaj był łagodny.
Gdy w pełnym stroju wyszedł p. Paweł siadać do bryczki, co było ludzi we dworze, zebrało się go oglądać, bo w istocie do niepoznania majestatycznym był, szczególniéj z powodu cylindra okrywającego głowę. A że się i świeżo ogolił i włosy starannie sobie ułożył, zdawało się, że odmłodniał.
Kasper mu to powiedział, podając kapelusz i rękawiczki.
— Jak Pana Boga kocham, panu dziś lat dziesięć ubyło.
Na co Mondygierd nie odpowiadając, w lustro spojrzał i sam uczuł prawdę tego twierdzenia.
Pojechał tedy i stanął u Sawicza w porę. Pomimo, że gości nie miało być wcale, bryczek w dziedzińcu przed stajnią stało już kilka, a suponować się godziło, że niektórzy goście obijanikami przypłynęli.
Dworek niewielki dokoła się roił ludkiem bosonogim, łapcianym i buciastym, mnogie namitki i chustki białychgłów migały tu i owdzie. Z kominów buchało straszliwie. W ganku kto się ukazał to wystrojony, włosy utłuszczone, świecące, twarze wyszorowane i rumiane, usta uśmiechnięte. Panna młoda z ojcem i drużkami już była w bawialnym pokoju.
P. Paweł się jéj zaprezentował. Wydała mu się nieładna, ale zdrowa, hoża i wcale niezmieszana swém położeniem. Ubiór zbyt wykwintny nie był jéj do twarzy i zdawał się zawadzać. Ledwie miał czas rzucić okiem na nią, gdy obejrzawszy się po otaczających ją drużkach, poznał między niemi pannę Adelę, która tu, jak w Siedmiorkach, komenderowała.
Skłonił się jéj, uśmiechnęła się do niego.
— Jak tam pan dobrodziéj wówczas do domu dopłynął? — spytała raźno — bardzośmy się turbowali żeby go noc nie zaskoczyła.
P. Paweł skłonił się i coś takiego odpowiedział, czego i sam nierozumiał i pono słuchacze niewięcéj od niego, lecz uszło za odpowiedź.
Co pannie Adeli to w stroju drużki wcale pięknie było; wydawała się młodą, świeżą, a wśród dosyć niezgrabnych swych towarzyszek, jakby jedyną tu panią.
Ślub za specyalnym indultem, unikając ciekawéj gawiedzi, odbywał się w kapliczce w ogrodzie; wszystko jakoś zawczasu dobrze obmyślane poszło jak z płatka, niczego nie zbrakło, świeca żadna nie zgasła, ale w powrocie, gdy wszyscy kobietom do wyjścia ręce podawali, złożyło się dla pana Pawła subjekcyonalnie, bo mu wypadło dać rękę pannie Adeli.
Uczynił to jakoś tak niezgrabnie, że kapelusz cylinder szacowny, upadł na ziemię i szwankował mocno. Stłuczenie było widoczne, dla właściciela przykre, lecz w chwili téj uroczystéj udał, że sobie to lekceważy. Pomyślał jednak w duchu, że go pośle do Pińska do reparacyi.
W drodze do dworu rozmawiała żywo panna Adela o chłopcu, o którym najświeższe wiadomości przywiozła dawnemu opiekunowi. Zdrów był jak ryba, i nawet, co zdziwiło p. Pawła, miał się mocno upominać, aby go jego „Pan“ odwiedził.
Po powrocie do dworu posadzono go znowu, jakoś się tak złożyło, przy pannie Adeli. Rozpatrując się bliżéj w niéj, coraz ogromniejsze widział podobieństwo do Melanki, któréj pocałunek „nektar boski“, po latach trzydziestu jeszcze czuł na ustach. Mówili o różnych rzeczach zajmujących, „z pola i dziedziny (!!) ekonomiki“, o lnie, konopiach, ogrodowinie, grzybach, rybach, smażeniu, gotowaniu i innych przedmiotach dla ogółu przystępnych, gdyż ogół się mieszał do rozmowy także.
Jakim sposobem potém cichsza rozmowa zeszła, po niebezpiecznéj tocząc się pochyłości, do małżeństw, kojarzenia się, kochania, sympatyi, tego wytłumaczyć nie umiemy. Para młoda, tylko co zaślubiona sobie, nie dawała do tego assumptu. P. Paweł upewniał sąsiadkę, że byłby się ożenił, bo w zasadzie nic nie miał przeciwko przybraniu dozgonnéj towarzyszki, ale w istocie gospodarstwo miał tak kłopotliwe, że na staranie się czasu mu nie stawało. Ogromną ilość rowów zmuszony był kopać, które na sążnie kubiczne obliczył, niektóre zarośla karczować, pola oczyszczać i t. p.
Panna Adela kwestyi kopania rowów obszernie wyłuszczonéj, słuchała sympatycznie, przyczém pan Paweł wyznał, że intratę z majątku podniósł znacznie.
Podajemy tylko treściwie i pobieżnie sam zarys rozmowy, w któréj poważny wątek wciskały się intermezza rozmaite, żartobliwe, budzące do śmiechu, przerywały ją wejrzenia, a p. Paweł ośmielony sukcesem i słuchaniem nader uważném, pod koniec puścił się na wycieczki nacechowane humorem, jaki u niego rzadko widywano.
Dosyć, że i do stołu poprowadził pannę i przy stole ją bawił téż, a wypiwszy kilka kieliszków wina, stracił kontenans, zaczął się, co się zowie, umizgać, nie wiedzieć, co mu się stało.
Panna wesoło odpowiadała, śmiała się i w tak doskonałéj byli komitywie, iż wszyscy w końcu to dostrzegli.
— Tak mi Boże dopomóż — cicho odezwał się gospodarz do teścia, który nic nie mówił. — Paweł zaczłapał! Oto będę tryumfował!
Jakkolwiek cicho wyrzeczone te słowa, rozeszły się między gośćmi i wszyscy uznali, że rzecz była możliwą. Dwa razy Mondygierd chustkę pannie z ziemi podniósł, i jak pan rejent utrzymywał, za rękę ją ścisnął.
Panna Kapcewiczówna, krewna daleka gospodarza, przysięgała się, iż słyszała, jak powiedział przy téj okazyi:
— Jaką pani ma śliczną rękę, to pojęcie przechodzi!
Ten szał weselny trwał do wieczora, goście poczęli się rozjeżdżać i rozpływać, bryczka ze Stasiukiem napiłym stała w ganku, wziął za cylinder pan Paweł i żegnał się także, a żegnając się jakoby miał powiedzieć pannie Adeli:
— Mam nadzieję, do zobaczenia!
Przyczém w tę piękną rękę uroczyście cmoknął.
Nie ma pewności historycznéj, co mu panna Adela odpowiedziała, a nawet czy mu dała odpowiedź.
Wszystko to stało się jakoś bezwiednie, bez poczucia niebezpieczeństwa i grzechu, jednym pędem, i p. Paweł ocucił się dopiero, gdy do bryczki siadłszy, ujrzał się sam wśród ciemności i ciszy.
Poczucie rzeczywistości wróciło, gdy na tle trochę jaśniejszego nieba dostrzegł Stasiuka przechylającego się bezwładnie to na lewo to na prawo, jakby utrzymać się nie mógł. Konie poczciwe same już sobą kierowały. Paweł naprzód dla ostrzeżenia chłopca dał mu mocno w kark, a potém łajać począł:
— Ja cię nauczę! ja ci dam, ja ci pokażę! Będziesz ty mi chlał tak, żebyś się nie mógł utrzymać! Dali ci wódki! a! nie powinieneś był tykać kieliszka, kiedy ci głowę zawraca!!
Na ten temat hałasował i burczał pan Paweł dobry kwadrans, aż chrypnąć zaczął. To go ostudziło i ostatecznie do rozpatrzenia się we własnych dnia tego wspomnieniach przyprowadziło. Chociaż Stasiuk się kiwał, bełkotał i był napity, niebezpieczeństwa zabłądzenia ani wywrotu nie było żadnego. Pierwsze wązkie grobelki z głębokiemi rowami udało się pominąć przy łasce Opatrzności, wyjechali na piaszczystą drogę szeroką, prowadzącą do samych Kozłowicz. Na niéj w najgorszym razie można było chyba o pień zawadzić.
P. Paweł potrzebował uczynić obrachunek sumienia, był niespokojny, czuł, że sobie pozwalał nad miarę około panny siedząc i kilka razy wymówił się z afektami jakiemiś, z admiracyą rąk i t. p.
Należało teraz pokombinować, czy uchowaj Boże, nie mogło to za sobą jakich zawikłań i następstw pociągnąć?!
Pomimo wielkiego wysiłku, niezupełnie mógł sobie zdać sprawę Mondygierd z tego, co zaszło w ciągu rozmowy, czuł tylko, że musiała być gorącą, bo przejście z niéj do zwykłego stanu przypominało mu wrażenie zimnéj wody po łaźni.
— Stary a bezmózgi! — westchnął, surowo się sądząc — stary a szaławiła! Co to sobie pomyśli! Gotowa posądzić, żem się rozmiłował, bo kobiety do tego są skłonne. Prawda, że mi się podobała, bo cale gładka i roztropna, ale nie idzie za tém.
Dziwnie głos, ruch, coś mi w niéj przypomina Melankę!
P. Paweł z rozmowy pamiętał dobitne przyrzeczenie, iż odwiedzi Wydrów i swojego wychowańca.
— Słowo się dało, potrzeba dotrzymać — rzekł w duchu — głupstwa nie robić, język trzymać, od panny daleko się mieć, ale pojechać należy. Słowo rzecz święta.
A że prezent dla chłopca, dla matki i ewentualnie dla panny Anieli był koniecznym, ułożył sobie p. Paweł pojechać do Pińska obijanikiem, tam sprawunki porobić, a w powrocie wstąpić do Wydrów. Podróż do Pińska zasłaniała go w oczach Kaspra, którego się wstydził.
— Żeby ten mnie zobaczył, jak z panną baraszkowałem — mówił w duchu — dopieroby było!!
Wlokąc się po piasku, dobrze z północy stanął p. Paweł u wrót w Kozłowiczach. W izdebce Kaspra świeciło się jeszcze. Zaczął wołać na stróża o otwarcie wrót, stróż spał. Chciał sam wziąć lejce, żeby Stasiuk poszedł odemknąć, ale Stasiuk jeszcze oszołomiony, drogi z kozła na ziemię znaleźć nie mógł.
Nareszcie pies zaczął szczekać.
Ktoś się obudził, wrota otworzono, a w ganku już rozespany Kasper czekał. Pierwsze słowo dyplomatycznie rzucone było.
— A wiesz? kapelusz tak jak sprzepaszczony!
Uczyniło to dywersyę, bo Kasper umiejący oceniać dzieło sztuki, tyle lat konserwowane, formalne poszanowanie wzbudzające, porwał za cylinder i poniósł go do świecy. Okazała się rana daleko znaczniejsza niż sam p. Paweł sądził. Powłoka czarna była rozerwana i z pod spodu cynicznie dobywał się kawałek siwéj bibuły.
— Widzi pan! — zawołał Kasper — co to jeździć po weselach, a ja przysięgam, że i na fraku będą plamy.
W istocie frak miał z tyłu już przyschły strumyk sosu, który prześliznął się, słuchając prawa ciężkości, pomiędzy łopatkami i zatrzymał przy jednym z żółtych guzików.
Dalszy egzamin okazał jeszcze ubytek jednego z koralowych guzików kamizelki, który nie musiał być dobrze umocowany. Słaba tylko pozostawała nadzieja znalezienia go w bryczce w nogach.
Gdyby się ta nie ziściła, garnitur cały był zdezelowany, Kasper tylko w takim razie wpadał na subtelną myśl redukcyi liczby dziurek w kamizelce, żadném prawem nieoznaczonéj ściśle.
Rozprawa o tych przedmiotach uwolniła p. Pawła od opowiadania o weselu, poszedł spać. I we śnie nie miał biedny spoczynku, rozkołysane myśli bujały po głowie, nosząc po niéj pannę Adelę i uśmiech jéj, przypominający Melankę.
Śniło się nieborakowi, że kląkł, oświadczył się, w téj chwili guzik drugi od kamizelki oderwał się, potoczył i z łoskotem bomby, rosnąc do rozmiarów ogromnego harbuza, zwiastował co czekało naszego bohatera.
Z nieprzyjemném uczuciem obudził się p. Paweł. Dzień już był, Kasper gospodarował w drugim pokoju — czas było wstawać.
Spuśćmy zasłonę na zgryzoty sumienia, jakie dnie następne wywoływały, na przykrą walkę z samym sobą, którą toczył p. Paweł, czyniąc sobie zasłużone wyrzuty.
Bądź co bądź słowa dotrzymać było potrzeba, podróż do Pińska i wstąpienie do Wydrów zostało postanowione, a choć pora nie sprzyjała wyprawie obijanikiem Mondygierd chciał raz się tego zbyć, skończyć i w domu siedzieć spokojnie.
Jakby o coś pana podejrzywał, Kasper się począł napierać do Pińska, mówił, że potrzebował kupić czapkę i rozmówić się z krawcem w sprawie przenicowania surduta, który wymagał téż manszestrowego kołnierza i nowych guzików, a nawet podszewki, choć może jéj był niegodzien.
Mondygierd oświadczył stanowczo, iż powinien zostać przy domu, a osładzając ten wyrok, przyrzekł posłać go umyślnie do Pińska.
— Nie mogę ani na Marynę ani na tego bałwana gumiennego, ani na chłopca zostawić dworu! Spalą, ogień zapuszczą, dadzą okraść. Już ty mi nie gadaj! Trzeba, żeby ktoś przy dworze został.
Kasper mruczał, ale woli niezłomnéj uległ.
W Pińsku wybór podarunków cały dzień zabrał Pawłowi, miał bowiem to przekonanie, że kupcy na niego szczególniéj zastawiali sidła i targował się do upadłego. Nigdy nie dawał wyżéj nad połowę ceny żądanéj, staczając o nią walkę okrutną, nie żałując ani butów ani gardła. Wychodził ze sklepu, zawracano go z ulicy, w progu targ się wszczynał nowy, nowa rejterada i powrót i t. p. Najmniejsza rzecz kosztowała go w ten sposób daleko więcéj, niż była warta, nie licząc tego, że zawsze go oszukiwano.
Ku wieczorowi nareszcie miał już dla chłopca zabawkę i kilka łokci kazimirku na sukienkę, dla matki sztuczkę floransu, za którą go odarto fatalnie i takąż w kolorze czulszym dla panny Adeli.
Razem wzięte kosztowało to sumy neapolitańskie, a co daleko gorzéj, w Pińsku obudziło podejrzenie i rozsiało plotkę, że p. Mondygierd gdzieś o jakiejś pannie myśli, bo już prezenta wozi.
Faktor nader delikatnie mu przymówił, ale dostał odprawę taką, że już drugi raz nie próbował nawet go zaczepić.
Gdy co komu jest przeznaczoném, to się już tak składa, że ani wybrnąć, ani się obronić. Pan Paweł przybywszy do Wydrów, trafił tak, że nie zastał ich obojga, bo oni właśnie pojechali byli do Pińska, znalazł tylko pannę Adelę i chłopca.
Chociaż z pewnością Wydrowie na wieczór powrócić mieli, panna się zmięszała niezmiernie — jak to tu gościa tego przyjmować! Przytomna jednak zawsze, nie dała tego poznać po sobie, powitała wesoło, zakrzątnęła się około przekąski, chłopiec się zajął zabawką przyniesioną i zniknął — i zostali sam na sam, od godziny pół do pierwszéj do samego zmroku.
Jak spędzili ten czas i pokierowali rozmową, co zaszło między nimi — autor nie może wiedzieć, a w domysły i hypotezy nie chce się puszczać. Jest jednak rzeczą pewną, że gdy oboje państwo Wydrowie przybyli, znaleźli chłopca swego przy nogach p. Pawła, a pannę Adelę obok na krześle w humorze wybornym, wesołą, niemal roztrzepaną, śmiejącą się i spoufaloną z Mondygierdem w sposób tak uderzający, że pani Wydrzyna oczom wierzyć nie chciała.
Wieczorem nie zaszło już nic ważnego, tylko panna Adela siostrę zaprowadziła do alkierza i tam pocichutku gadały żywo, dobry kwadrans, kilka razy pani Wydrzyna zawołała: „Nie może być“ — na co panna Adela odpowiedziała: „Jak Boga kocham.“ Potém słychać było:
— Historya z tysiąca nocy!
I uściskały się siostry, a Wydrzyna powróciwszy do pokoju, patrzyła na pana Pawła z taką ciekawością, jakby go zobaczyła po raz pierwszy.
Gdy kobiety wyszły, pan Paweł nim się zabrał na spoczynek, wziął Wydrę do kąta, ujął go za guzik od surduta, trzymał i coś mu pocichu szeptał długo, a Wydra w ramię go całował i milczał. Coś tylko w końcu powiedział, jakby.
— Stanie się wedle pańskiéj woli, toć to wielkie szczęście.
Paweł palce położył na ustach.
— Tst! proszę.
Na tém się skończyło. Nazajutrz Mondygierd odjeżdżał po śniadaniu, ale wybrał chwilę, gdy się sam został z panną Adelą, i coś długo jéj mówił, przyczém ją parę razy w rękę pocałował i raz rękę zatrzymawszy w swoich obu, (a ta mu się nie wyrywała), aż rumieńca dostał.
Przeprowadzał go Wydra aż do obijanika. Tu stanęli na uboczu i gadali długo z sobą, dwa razy p. Paweł skończywszy rozmowę powracał. Wydra rzekł w końcu głośno:
— Już niech pan będzie spokojny, że to się wszystko zrobi, jak pan każe.
Taka była zewnętrzna tych odwiedzin fizyognomia, dla obcych zagadkowa; nie potrzebujemy już jednak dłużéj taić przed czytelnikami, w niepewności ich zostawując, że p. Paweł uniesiony krewkością wiekowi swemu niewłaściwą, bardzo niezgrabnie oświadczył się pannie Adeli — klamka zapadła, został przyjęty. Prosił tylko o jedno, aby ślub zupełnie prywatnie i w największém sekrecie odbył się w Pińsku, o co on już miał się starać.
Dlaczego w sekrecie? Jedną z przyczyn najważniejszych, które spowodowały p. Pawła do ukrywania się, była — obawa Kaspra.
Kasper, jak on, był zajadłym nieprzyjacielem małżeństwa i kobiet. Znał go z téj strony Mondygierd, nie chciał być wystawionym na jego wyrzuty, przycinki, miny dwuznaczne, spory z nim, kwasy domowe. Powiedział sobie, że fakt spełniony będzie musiał Kasper albo przyjąć z pokorą — lub a no! choćby mi wreszcie i rozstać z nim przyszło.
Myśl ta jednak goryczą go napełniała.
W powrocie do domu z niezmiernym taktem przywdział Mondygierd humor wesoły, aby po sobie nie dać poznać, że losy jego się rozstrzygnęły.
Dla Kaspra wiózł w podarunku tabakierkę, na któréj wierzchu namalowana była świątyńka o cztérech słupkach z ołtarzykiem. Na ołtarzyku niewyraźnie przez artystę lekko rzuconych, od niechcenia, dwóch serc w płomieniach można się było domyślać. Tabakierka ta symboliczna trafiła się przypadkiem; o zdradzieckiém znaczeniu jéj ozdoby kupujący nie myślał wcale. Była mocna i zamykała się dobrze.
W domu zastał wszystko prawidłowo oczekujące na przybycie, zegar nakręcony, w kuchni obmyślaną wieczerzę, ogień na kominie i Kaspra nawet w dobrém usposobieniu, które tabakierka jeszcze wzmogła.
Poszedłszy z wazką do kuchni, gdzie pokazywał tabakierkę całemu zgromadzeniu, do rąk jednak nie dając nikomu (ażeby jéj nie załapano, jak mówił) — wyraził się o p. Pawle:
— Jak Boga kocham, taki to jest dobry pan! Naźre się człowieka, naźre, ale pożałuje i pamięta.
Następnych dni nic a nic nie zaszło nowego, z wielką tylko starannością Mondygierd kazał kąty wszystkie oczyszczać, dowodząc, że się zapuszczono.
W niebytności Kaspra w sypialnym pokoju jakieś trygonometryczne robił wymiary tajemnicze około łóżka, ale gdy ten nadszedł niespodzianie, udał, że buty z prochu otrzepuje.
W kilka tygodni oświadczył Kasprowi, że interes ważny powoływał go do Pińska...
I wyjechał.
Poczciwy Kasper, chociaż z drukowanego czytał, z książki pana Boga chwalił, a w gwałtownym razie krzywo się podpisać umiał, niekiedy opuszczając jednę lub dwie litery, — nie miał żadnego upodobania w literaturze. W papiery pańskie nigdy nie zaglądał, mimo to znał swojego pana interesa tak, że ani on sam lepiéj z niemi obeznany nie był.
Gdy mu Mondygierd oświadczył, że jedzie za interesem, a przeciw zwyczajowi odwiecznemu, nie wyjawił o co chodziło, Kasper się najprzód zdumiał mocno. Czekał, ażeby się to wyjaśniło, — pan Paweł wyjechał i nie wyjaśniło się nic wcale. To milczenie nadnaturalne w człowieku, który potrzebował mówić i gadał aż nadto dużo, szczególniéj ze starym sługą, miało coś w sobie tak niezwyczajnego, iż po wyjeździe pana, Kasper powziął podejrzenia wielkie.
Jawném było, że się coś gotowało, coś snuło, o czém nawet jemu powiedzieć nie chciał pan Paweł. Co to mogło być?
Wpadał na myśl, iż może Kozłowicze chciał sprzedać. Kilka razy, gdy zamiast pszenicy urodziła ta nieszczęśliwa miotła z rumiankiem i owsinką, zrażony pan Paweł odgrażał się, że sprzeda do trzysta djabłów Kozłowicze za bezcen.
Z drugiéj strony wiedział Kasper, że do rowów, których był autorem, pan Paweł miał rodzicielskie przywiązanie. Z Kozłowiczami się rozstać fraszka była, ale oddać w cudze ręce te rowy kopane tak mozolnie, których było tyle sążni kubicznych, (Kasper wymawiał kupicznych) — nigdyby na sobie nie wymógł.
Jeżeli zaś nie o sprzedaż Kozłowicz szło, to — o cóż?
Odgadnąć było nie sposób...
Najdziksze myśli przychodziły Kasprowi do głowy, jedno tylko przypuszczenie ożenienia wcale mu się nawet nie nastręczało.
O pannie Adeli zgoła nie wiedział. Sumując tak, przypominał sobie, że w ostatnich czasach pan Paweł był to niezwyczajnie ożywionym, to smutnym i zadumanym, nie w zwykłém usposobieniu. Uderzało go i to, że mniéj łajał i kłócił się.
Symptom był tém dziwniejszym, że w ciągu lat wielu nigdy się przez czas dłuższy nie objawiał. Bywały dnie ciszy, ale nigdy tygodnie.
Na wyjezdnem, gdy Kasper zapytał kiedy się ma spodziewać z powrotem, zmieszany Paweł odpowiedział mu, nie ofuknąwszy go jak zwykle.
— Albo ja wiem! to trudno oznaczyć. Potém się zawrócił i dodał.
— A i to może być, że... że ja gości z sobą przywiozę. No, nie wiem, trzeba się przygotować na wszelki wypadek, żeby mięso było.
To dawało do myślenia.
Z mięsem na wsi nie jest rzecz tak łatwa jak w mieście. Arendarz lub inny jaki przemyślny izraelita przywozi czasem ćwiartkę lub cały pośladek cielęcy, trafia się ćwierć wołowa, po karczmach tu i owdzie biją bydło, lecz na regularną dostawę rachować nie można, a najczęściéj owdowiała krowa zastępuje spaśne woły. Mięso, które ciężarem swym spadło na Kaspra, nie było tak małą rzeczą. Mięso bez kości, pół biedy, ale dla gości musi być i rura i sztuka mięsa z kwiatkiem. To się samo z siebie rozumie.
Hm! żeby mięso było! — powtarzał Kasper — żeby mięso było, tak to mu łatwo sobie powiedzieć, a niechajby sam poszukał tego mięsa!
Posłał Kasper do arendarza, zamawiając u niego mięso, ale się gniewał na despotyczny rozkaz: żeby mięso było.
Mięso nierozłącznie szło z ideą gości. Jacyż to mieli być ci goście, dla których drób nie starczył, pekefleisz nie był dosyć wykwintny, a koniecznie im należało dać mięso?
Kasper nie mógł zrozumieć — rejent jadł dużo, ale pakował co mu dano, inni mniéj jeszcze byli wymyślni, wpadał na domysł stary sługa, że chyba urząd ma zjechać, a zjechanie sądu nie mogło co innego oznaczać nad sprzedaż Kozłowicz.
— Gdzieby on przedał te rowy! to nie może być! — mówił sobie.
Zagadka była nierozwiązalną i niepokojącą.
Nazajutrz arendarz przywiózł mięso, które na lodzie złożono.
I on był ciekawym, dla kogo ono miało być przeznaczoném, a nie dowiedziawszy się od Kaspra, który zawsze wszystko wiedział, snuł wnioski osobliwe.
Arędarz to był mający stosunki rozległe, ucho pilne, umysł bystry w kombinowaniu. Będąc w Pińsku już słyszał, że p. Paweł kupował floranse na prezenty... Florans z mięsem razem połączony, dawał w rezultacie, że tu coś kobiecego zachodziło. P. Mondygierd zaś był tak czystych obyczajów, że gdy kobieta była w kwestyi, nie mogła stanąć w niéj inaczéj, tylko jako żona.
Rozśmiał się więc Judel i pokiwał głową.
— Pan nic nie wie? — odezwał się do Kaspra. — Kiedy pan nie wie, ja panu powiem. Pan zawsze wszystko wiedział, a teraz nic... nu... ja nigdy nic nie wiem, a teraz to ja będę wiedzieć.
Nasz pan się obżeni.
Kasper się zaczął śmiać, aż mu ze spencera nowa tabakierka wypadła.
— Co pan myśli? że to nie może być? I owszem — rzekł Judel. — Jak ostatnią razą był w Pińsku, kupił dwie sztuki floransu, grubo zapłacił i okpili go, ażeby był mnie kazał kupić, jabym zarobił i jeszczeby taniéj przyszło.
Kasper jak żyw o floransie nie słyszał, kolnęło go to okrutnie.
— Gdzie? co? nie może być!
Judel kategorycznie wyłuszczył historyę floransu, dodając, że na weselu u rejenta wszyscy się śmiali z tego, że nie odstąpił na krok siostry pani Wydrzynéj.
Osłupiał Kasper, łuski mu opadały z oczów, zadrżał. Żydowskie kombinacye miały ze sobą niezmierne prawdopodobieństwo, a jednak uwierzyć w taką zdradę, w zaparcie się nagłe zasad życia całego — nie! nie mógł Kasper.
— Póki nie zobaczę, póty nie uwierzę — rzekł w duchu i żyda odprawił, lecz w duszę wkradła się wątpliwość.
Perspektywa była okropna, życie się miało zmienić, spokój zakłócić, służba niewieścia zalać cichy dworek, niosąc za sobą żelazka do prasowania i wałki do maglowania.
Cały dzień chodził z obwisłą głową, i przypuszczając i nie dopuszczając, aby to mogło się stać.
— A jeżeli sobie ten kamień do szyi przywiąże, to, jak zbawienia pragnę, wszystkiemu winien Rejent. Jak się ten ożenił, tak mój za nim. Możesz ty, mogę i ja. Na złość. Pięknie na złość! takiego figla zrobić własnéj fizyognomii! — wzdychał Kasper.
— A jeżeli się, panie uchowaj, sprawdzi, mnie już nie zostaje tylko się odprawić. Ja na tę rewolucyę patrzeć nie chcę! Zginie wszystko, przepadną Kozłowicze, pan się zagryzie, nie wytrzyma. Niech tego lepiéj oczy moje nie widzą. Siądę na dewocyi gdzie przy klasztorze, bodaj zakrystyanem zostanę, a tu nie wybędę.
Rozgorącowawszy się tak Kasper, zmiarkował się prędko, że obawy na żadnéj jeszcze podstawie trwalszéj nie były oparte i uspokoił się, że żyd mu naplótł nic do rzeczy.
— To nie może być! — powiedział sobie w duchu — sensu w tém niema. Żyd bałamuci, a jam niepotrzebnie wziął do serca. Nie może to być. Jeszcze chodził tak to przypuszczając, że nieszczęście się stać mogło, to sam się reflektując, gdy kałamaszka rejenta stanęła przed wrotami.
— Jest pan? — zapytał zdaleka Kaspra.
— Nie ma go, wczoraj jeszcze pojechał do Pińska.
— A jego tam co pognało?
— Któż to może wiedzieć?
— Jakto, żebyście wy, Kasprze nie widzieli.
— Tak mi Boże dopomóż, nie wiem, powiedział, że za pilnym interesem — i — (tu się Kasper nieco zatrzymał) — i że może gości z sobą przywiezie.
— Jakich gości? — pytał rejent zdumiony. — Cóż to jest?
— Nawet kazał, żeby mięso było.
Zdumiał się Sawicz. Nie był on wtajemniczony, ale podejrzenie miał i poszlaki pewne.
— No! — odezwał się po chwili — bodajbym nie odgadł! filut kanalia! sekret z tego zrobił, a o nim wróble na dachach śpiewają. Zobaczysz Kasprze, że ci jejmość do domu przywiezie.
Pobladł stary sługa, lecz choć w duchu gniewnym był na pana, przed obcym tego okazać nie mógł, odegrał nie źle obojętność.
— Któż mu zabroni — rzekł — jeżeli się ożeni toć dla siebie, nam do tego nic; a ja panu powiem jedno, że gdyby do tego przyszło, nie kto winien tylko wy...
Sawicz się zaczął śmiać mocno.
— A to może być, bo wesele rzecz zaraźliwa. Gdy u mnie był, okrutnie się do siostry Wydrzynéj przysiadał, gotów ją wziąść, panna piękna i z partesów! z partesów.
Słowa te rejenta pognębiły do reszty biednego Kaspra, spuścił głowę, tymczasem Sawicz kazał zawracać.
— Kłaniaj się panu, gdy przyjedzie — rzekł — a jeżeli się ziści cośmy gadali, powiedz mu, że pretensyę mam, bo mnie winien był na wesele prosić. Hultaj.
Kasper popatrzywszy na bryczkę, powoli wrócił do dworku; odeszła go wszelka wesołość i ochota do wszystkiego. Wygderał chłopca w kredensie zupełnie na ten sam sposób jak dawniéj p. Paweł jego burczał, i melancholicznie poszedł się przechadzać po pustych pokojach dworku.
— Gdzieżby on tu żonę pomieścił! — mówił — ciasnota! Chybaby już wszystko do góry nogami przewrócić trzeba!
W kancelaryi p. Pawła przy stoliku leżał zapomniany papierek na ziemi; machinalnie podniósł go Kasper, ażeby wrzucić do komina, ale mając w ręku zaczął mu się przyglądać. Służył on do obwinięcia czegoś i wyciśnięte na nim były wyraźne ślady dwóch obrączek!! Kasper pobladł. Nie było najmniejszéj wątpliwości, w papierze znajdować się musiały dwie grube obrączki, a na papierze, choć mozolnie, wyczytał napisane ręką Mondygierda.
„Za obrączki Abramkowi z moich dukatów za robotę złotych dwadzieścia.“
Stał z tym kawałkiem papieru w ręku i łzy mu się z powiek potoczyły. Siadł na krześle, bo nogi się zatrzęsły.
— Ha! Skończyło się nasze życie spokojne! Po wszystkiem! Nie ma już co wątpić i nie ma mnie tu co robić.
Mnie, to nic! ale jak on biedaczysko da sobie rady z żoną, żeby i aniołem była! która nie będzie tak ulegała jak ja! Piekło w domu za tydzień będzie! niech oczy moje na to nie patrzą.
Wstał i poszedł do swojéj izdebki przy kredensie w téj myśli, ażeby się w drogę wybierać, spojrzał na ten kątek spokojny, w którym lat tyle przeżył, do którego jak grzyb przyrósł, sił mu zabrakło, załamał ręce. Nigdy w świecie ani przypuszczał, ażeby się mógł kiedy potrzebować wynosić, zdawało się niepodobieństwem wyrwać się ztąd i żyć gdzieindziéj.
Chciał wątpić o nieszczęściu, obrączki w papierku nie dozwalały.
Nie powiedziawszy o swém odkryciu nikomu, Kasper obiadu odmówił i do wieczora przesiedział w swéj izdebce przybity tak, że chłopca kredensowego ani razu nie połajał. Nadszedł zmierzch, przyszła noc, odetchnął spać się kładąc i myśląc, że choć jeden dzień zyskał jeszcze.
Nazajutrz obudził się rano, już nieco łagodniéj usposobiony, przypuszczał, że stary pan go nie wypędzi i że mu w jego niedoli może być potrzebnym. Żeby miał się choć przed kim poskarżyć! mówił sobie — zobaczymy zresztą co to za baba, kto wie, może nie tak straszny djabeł jak go malują...
Ku wieczorowi poszedł po pokojach się rozpatrzeć, w lichtarze kazał pooprawiać świece i pokłaść profitki, zakadził smołką i łupinkami od jabłek, samowar chłopcu natychmiast dał do oczyszczenia. Spełniał to z jakąś malancholią, jakby swą ostatnią posługę dawnemu panu, którego serce mu miano odebrać.
Gorzkie refleksye przychodziły i teraz dopiero idąc po tropie do źródła rzeczy, dotarł do wniosku, iż wszystkiéj téj biedy przyczyną nie był, jako żywo rejent, ale ów chłopiec znaleziony pod karczmą.
— Chciał nas pan Bóg dotknąć, ot jaki znalazł sposób!
Tego dnia już prawie napewno się spodziewał przybycia p. Pawła i do późna czuwał, napróżno. Mondygierd nie przybył.
— Mięso na lodzie — mówił Kasper w duchu — ale poczekawszy w gębę go wziąć nie będzie można. Dobrze mu tak! niech je śmierdzące. Nie było się żenić.
Następnego dnia, całe Boże dwadzieścia cztery godzin chodził niespokojny, nie mogąc przysiąść, cztery razy chłopca na brzeg rzeki posyłał czy nie widać. Jak nie było, tak nie było.
— Gody sobie sprawiają — mruczał — nie chce mu się do domu! Pewno! tu ściany wiarołomstwo wyrzucać będą.
Zmierzchło, posłał chłopca raz jeszcze ku rzece, ale nadzwyczaj prędko przybiegł napowrót zadyszany oznajmując, że obijanik pański już przybijający widać było. Kasper chciał być wspaniałomyślnym; mógł młode małżeństwo przyjąć, jakby o niém nie wiedział i nie spodziewał się niczego; ale kazał pozapalać świece, wdział surdut, bo w spencerze, z powodu jego formy, kobiet nie wypadało przyjmować, krzyknął o samowar i stanął w ganku.
Tu trzeba go było widzieć w postawie zarazem smutnéj i tragicznéj, z powagą bezmyślnie co chwila zażywającego tabakę, wyciągającego już i tak aż nadto powyciągane kołnierzyki i monologującego z sobą pocichu.
Z góry miał cały program postępowania obmyślony, postanowił być kamiennie milczącym, zimnym, pilnować służby i dawne serdeczne, poufałe stosunki zerwać całkowicie.
Patrzył na wrota, w ciemnościach poruszało się coś, zbliżając ku dworowi. Był to Mondygierd, ale sam jeden, kobiety z nim żadnéj. Szedł dosyć raźnym krokiem, jak za dawnych czasów, gdy sobie z Pińska powracał rad, że się pod swój dach dostanie.
Kasper oczom nie wierzył, ale stanowczo — nikogo z nim nie było.
Wstyd i niepokój ogarnął starego sługę. Co to znaczyć miało? Omyliłże się! a obrączki?
Przybitym był tak, że gdy p. Paweł zbliżył się do niego, nie umiał się nawet odezwać. W tem Mondygierd zawołał.
— Cóż to u ciebie illuminacya? czy sfiksowałeś? we wszystkich oknach się świeci! A to po co?
— Pan że mówił, że z gośćmi przyjedzie — rzekł Kasper wpatrując się w niego.
— Ja? mówiłem, że z gośćmi — wybąknął, wchodząc stary kawaler — ja?
Weszli razem do bawialnego pokoju, tu dopiero twarzy p. Pawła mógł się przypatrzeć Kasper. Była mocno zmieniona, spokojna fizys starego kawalera nosiła na sobie ślady, jakby przebytéj walki i radości tłumionéj z odniesionego zwycięstwa. Patrząc po swoim dworku uśmiechał się dziwnie, zacierał ręce, zdawał się używać téj wygody i ciszy, jaką tu zastał.
Kasper panu Bogu dziękując, że się na strachu skończyło, o nic już nawet nie pytał.
Późniéj dopiero wyjaśniły się rzeczy, ale głośno o tém nie lubił mówić pan Paweł.
Dzień ślubu był naznaczony, uprzedzając go jednak, bo miał wiele jeszcze pokupek do zrobienia i rzeczy do przygotowania, Mondygierd wcześniéj nieco przybył do Pińska. W drodze napastowały go myśli tak dziwne, iż co miał być nadzwyczaj szczęśliwym, czuł się utrapionym niewymownie. Teraz, gdy już przychodziło wyrzec nieodwołalne słowo i zapisać się do bractwa noszącego złote jarzmo małżeńskie, wszystkie dawne uprzedzenia przeciwko niemu powracały, rodziły się wątpliwości, opanował go strach.
— Ano! — mówił w duchu — słowo się rzekło, nie ma już ratunku! a że się pospieszyło zbytnio, łap, cap, że się nie rozmyśliło, że się zaplątało, to téż pewna. Licho wie, z czego to poszło, jak człowiek się uniósł i wlazł w pułapkę... Nie ma co! nie ma co! siedźże teraz.
Obiecywał sobie być bardzo szczęśliwym, a rozważywszy jak to trudno, trwożył się.
— Cet czy licho! uda się albo nie uda!
Wzdychając, wysiadł w zamówioném dla sobie mieszkaniu.
Wieczorem musiał się z faktorami o różne rzeczy kłócić, targować, posyłać, zamawiać i jakoś go to rozerwało. Lecz gdy około północy cisza go otoczyła, został sam z myślami, skłopotany, zbiedzony, trwoga wróciła. Ocierał pot z czoła mówiąc:
— To dopiero początek! piękne życie będzie, nie ma co mówić.
Zdawało mu się teraz jak najwidoczniejszém, że do stanu małżeńskiego nie miał powołania.
Lecz — stało się. Jeszcze jeden dzień kawalerskiéj swobody mu zostawał, jeden dzień — pojutrze termin był naznaczony...
Zbudził się rano bardzo, faktor stukał do drzwi, bojąc się, aby go kto nie uprzedził. Łając i gniewając się, otworzył mu p. Paweł.
Żyd przepraszał, że zbudził jaśnie pana, gdy oko zwróciwszy na sień, postrzegł w głębi p. Paweł stojącego Wydrę. Zdziwił się zobaczywszy go.
— Co tu robisz?
Ekonom zmięszany był jakiś, nie swój i z twarzy mu czytał łatwo Mondygierd, że coś zajść musiało. Więc faktora odpędziwszy, zaprosił go do siebie.
— Cóżeś to tak wcześnie przybył? — zapytał — może, uchowaj Boże, zachorował kto?
Wydra zrazu nie odpowiedział, lecz mieszał się mocno i widać było, że coś przywiózł, czego z siebie dobyć nie miał siły.
— Mówże, proszę cię, bo zaczynam być niespokojny! — naglił Mondygierd — co tam takiego?
— Nie ma to tam tak dalece nic — począł onieśmielony gość — tylko, tylko chciałem się ja z panem dobrodziejem rozmówić na osobności.
— A no, sami jesteśmy! Nie obwijaj, proszę cię, w bawełnę, o co chodzi?
Wydra pot ocierał, kręcił się, stękał, zaczynał i zacinał się, niepokój rósł w niecierpliwym panu Pawle.
— To, to jest taka rzecz — wyjąknął nareszcie — że juści kiedy Adela słowo panu dała, to dotrzyma, o tém nie ma co i mówić, ale się trochę rzeczy skomplikowały.
Mondygierd, któryby się mógł oburzyć i rozgniewać, uczuł, jakby mu kto ręce rozwiązywał i rzekł w duchu. — A nuż ja się tu potrafię salwować i wykręcę się sianem. Prawdziwa byłaby łaska Boża.
— Więc cóż to za komplikacya? — zapytał.
Wydra potniał.
— Bo to, widzi jaśnie pan — rzekł — panna przystojna bardzo i do rzeczy, domyśleć się łatwo, że ona nie pierwszemu panu w oko wpadła. Nasz plenipotent jeneralny się w niéj kochał, nawet zaszło było daleko.
— A! zaszło daleko! — powtórzył p. Paweł — jakże daleko?
— Bo już i pierścionki byli pomieniali. Adela się do niego przywiązała bardzo, bo nie ma co mówić, stateczny człek i z funduszem i z głową. Tymczasem zaszły plotki, poróżniono ich, zwyczajnie baby, gdy się w co wdadzą, panna mu odesłała pierścionek. Teraz, proszę jaśnie pana, jak się dowiedział, że za mąż wychodzi, taka go rozpacz porwała, że przyleciał jak opętany, do nóg jéj padł. Dziewczyna w płacz, dawna miłość się przypomniała!
Cóżem ja, proszę jaśnie pana, miał począć? plenipotent jeneralny, od niego mój byt zależy, prosił mnie, abym jechał w jego sprawie. Adela téż udaje się do wspaniałomyślności i serca pańskiego.
Pan Paweł już reszty nawet nie słyszał, tak mu śpiewało w duszy.
— Uratowany jesteś! a miejże rozum na drugi raz! a miej rozum!
Nie dał tego jednak poznać po sobie, iż mu się lżéj zrobiło i na pozór się zasępił, westchnął z pewnym melancholicznym wyrazem.
— Mój Wydro! — odezwał się — ja nikomu znowu szczęścia odbierać nie chcę, Bóg z wami! Choć z bólem, cofnę się. Nie ma co mówić, ale warunek jeden.
— Jaki? jaki? — podchwycił żywo, uszczęśliwiony ekonom — co jaśnie pan każe.
— Nie chcę, aby mnie palcami wytykano i śmiano się, że mnie jak kota od mleka w wigilię ślubu odsadził ktoś. Dajcie słowo! ani mru, mru!
Zaczął go po ramionach całować Wydra.
— A! jaśnie panie, dobroczyńco mój! nikt od nas nie wiedział i wiedzieć nie będzie. Pan jesteś szlachetny, wspaniałomyślny.
Mondygierd uchylił głowę przed temi pochwałami, na które czuł, że nie zasługiwał, wewnątrz robiło mu się błogo, spokojnie, jakby kto z więzienia wypuścił.
— Niechże jaśnie pan dopełni ten dobry uczynek — dodał Wydra — i zajedzie do nas na zaręczyny, aby Adela się przekonała, że się pan na nią nie gniewa. Dziewczyna honorowa, gdyby pan się uparł, słowo daję, poszłaby była za pana, choć tamtego kochała.
Mondygierd głową potrząsnął tylko.
Taki był koniec krótkiego marzenia o szczęściu pana Pawła, po którém zostało błogie uczucie powrotu do spokoju.
Trzeciego dnia z Kasprem się już kłócili, jak dawniéj.
Pomimo, że ani panna Adela, ani Wydrowie nie mówili nikomu o rozchwianém małżeństwie, wieść o niém późniéj rozeszła się nie wiedzieć jak i po ludziach chodziła. Rejent przycinał p. Pawłowi tém, że harbuza zarobił, do czego on nigdy w życiu się nie przyznał.
— Gdzie? jak? z palcaś to wyssał! — wołał — ja! ja żebym się żenił? Czy to do mnie podobne, ja? Przeżegnajże się... nigdy w świecie! Plotki, bałamuctwa! Sensu w tém nie ma... ani mi się śniło!...
A śniło się jednak, choć, szczęściem — prześniło bez szwanku.