Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. | |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JAK SIĘ PAN PAWEŁ ŻENIŁ
i
JAK SIĘ OŻENIŁ.
POWIEŚĆ
J. I. Kraszewskiego.
Nakład i własność wydawców.
1878.
Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Sp.
|
Pan Paweł Mondygierd, o ile było wiadomo, pono już starą rodzinę swą sam jeden na świecie reprezentował. Powtarzał to często, że na pogrzebie dawnym obyczajem, tarczę z dwiema rybami białemi w polu czerwoném, przy trumnie każe roztrzaskać.
Pomimo to, poczciwe z kośćmi człeczysko za młodu nie potrafiło się ożenić, w średnim wieku zwątpiło o sobie, a gdy się ta powieść zaczyna, już podłysiawszy i choć krzepko się trzymając, ale czterdziestówkę przeszedłszy, wszelkiéj się wyrzekł nadziei pójścia do ołtarza.
Człek był wyśmienity, ale tak go Bóg stworzył, iż się całe życie gniewał, perzył, dąsał, szukał do ludzi pretensyi i choć go poszanować było trzeba, żyć z nim nie było podobna.
Mieszkał Pan Paweł we wsi swéj dziedzicznéj, resztce dawnych majętności familii, Kozłowiczach w Pińszczyźnie, oblany często wodami tak, że do niego dojechać było trudno, gospodarował, ludzi swych mustrował, narzekał ciągle, czasem do Pińska robiąc wycieczki, nieznacznie starzejąc i kwaśniejąc coraz bardziéj.
Chociaż zawsze prawie i do każdego się o coś musiał uczepić, a wszelką rozmowę kończył sporem, bez ludzi jednak żyć nie mógł i szczególna rzecz, sąsiedzi go lubili. Gderał prawda, burczał, ale pomagał chętnie, a w złym razie do niego szli jak w dym.
W domu u niego mimo tych krzyków, jakie wyprawiał, nikt się nie lękał, a dworscy do niego przywiązani byli tak, że życieby zań dać każdy był gotów.
Stary kawaler nudziarz, nie mając co robić, w Kozłowiczach u siebie zaprowadził porządek, ład, regulamin taki, że mu się wydziwić nie mogli sąsiedzi.
Nie było tam parady wielkiéj, ale czystość i staranie widać było w każdym kątku.
Dwór był na wzgórzu, bo na wiosnę, gdy wody wylewały, na nizinach jak jedno morze stało, oparkaniony częstokołem, w którym ani jednéj szczapy nie brakło, ni jedna nie była wychylona i zwichnięta, dziedziniec utrzymany jak ogród, choć i do gospodarskich prowadził budowli; obsadził p. Paweł agrestem i malinami. Za dworem sad, w nim lipy, uliczki i kwatery — uciecha było patrzeć jak ślicznie wyglądały. Zajrzeć było można gdzie chcieć, do chlewów nawet, do stajen, nigdzie nieporządku i zaniedbania nie znalazłeś.
Pilnował tego sam gospodarz, a w końcu służba już tak przywykła do jego wymagań, że machinalnie spełniała, co raz było przykazane. Ale dosyć było porzuconéj na dróżynie trzaski, ażeby pan Paweł śledztwo prowadził i całym zatrząsł dworem. Nielicznych miał przy sobie ludzi i to po większéj części starych, bo utrzymywał, że dzieci śmiecie wszędzie nanoszą, a młodzież spokojnie nigdy nie usiedzi. Gumienny razem zastępował ekonoma, rejestra się zapisywały na kalendarzach nie sadząc się na buchalteryę, przy osobie pana od dawna był Kasper tego wieku co pan, jak on nieżonaty i nieprzyjaciel niewiast. Ten żyjąc z Mondygierdem we wszystkiém przejął mowę jego i obyczaje i był ciekawym egzemplarzem sobowtóra.
Zdaleka gdy Kasper gderał, można było przysiądz, że sam dziedzic osobiście łaje. Miał jego zacięcia, przekleństwa, niekiedy głos nawet podobny.
W kuchni gospodarzyła niemłoda kobieta, milcząca, zadumana i cały dzień szepcząca jakieś modlitewki. Pomiędzy nią a Kasprem trwała trzydziestoletnia wojna. Pod rozkazami jéj dwie niemłode i jaknajbrzydsze dziewczęta ze wsi, chodziły około krów i drobiu.
Jednego wieczora letniego, gdy pan Paweł poszedł był w pole do kóp, bo czas żniw był właśnie, Kasper siedział na ławce w ganku, gdy od strony wsi, w któréj o téj godzinie mało kto w domu był, usłyszał wrzawę niezwykłą.
Widocznie coś się tam stać musiało? Kasper ucha nastawił, nie mógł odgadnąć.
Nie był do tego stopnia ciekawym, ażeby wygodne siedzenie w cieniu opuścił dla przekonania się co to być mogło.
Hałas doszedł pewnie i na folwark do staréj Maryny, która ukazała się we drzwiach, nastawiła ucha, jakiś czas słuchała, potem zwolna wróciła na ławę. W takiéj wiosce, jak Kozłowicze, wypadki nadzwyczajne rzadko się bardzo trafiają. Droga wiodąca ztąd brzegiem rzeki mało jest uczęszczaną, przepływu obcych ludzi nie ma prawie. Kasper łamał głowę nad odgadnięciem, co to być mogło, gdy kobieta niemłoda, po wiejsku ubrana, coś trzymając na ręku, weszła przez wrota od wsi w dziedziniec i prawie w téjże chwili wracający z pola pan Paweł ukazał się w rogu domu.
Kasper zobaczywszy go zwolna podniósł się z ławy.
I ów i pan Mondygierd patrzyli na idącą spiesznym krokiem kobietę, która zawiniątko jakieś brudne miała na rękach, a twarzą okazywała nadzwyczajne poruszenie.
Zobaczywszy pana Pawła, idąca pospieszyła ku niemu, do ziemi się prawie kłaniając. Była tak zdyszana i pomieszana, że musiała tchnąć, nim zaczęła mówić. Tymczasem dziedzic zmarszczony patrzył na nią z wyrazem gniewnym, jakby się gotował wybuchnąć.
— Proszę jaśnie pana — odezwała się kobieta — co tu poczynać! to całe nieszczęście! Jeszcze tego u nas nigdy nie bywało!
Podniosła trzymane w ręku zawiniątko, w którém z pod płacht wyglądała twarz dziecięcia, czarnemi oczyma ciekawie rozglądającego się po nieznanym świecie.
— A toż co jest! — krzyknął p. Paweł.
U boku jego już stał Kasper.
— Co to jest? będziesz ty mi gadała? pytam co to jest? — wołał zawczasu się burząc stary kawaler.
— Nieszczęście proszę pana — poczęła krzykliwym głosem stara kobieta. — Około połudeńka zwlekła się kobieta i Bóg ją święty wiedzieć raczy zkąd, pod karczmę siadła odpoczywać. Słyszę się wody napiła i próbowała jeść chleb, który w torbie miała, potém się położyła, oto tego robaka mając przy sobie — i jak legła, tak już nie wstała.
Pan Paweł za głowę się chwycił.
— Co? umarła! Gotowe śledztwo! — krzyknął ręce łamiąc i podskakując do kobiety.
Ażeby ją — chciał kląć już, ale pomiarkował może, iż umarłych się przeklinać nie godzi.
— Jakże było można pozwolić włóczędze się tam pod karczmą rozgaszczać! Otóż masz! oto macie! Tego tylko brakło! Posyłajże po śledztwo, trupa trzeba we wsi trzymać. A bodajże to.
Kobieta stała, słuchając.
— Dziecko żywe! co z tém robakiem robić!
— Z tym robakiem! — porwał się pan Paweł — a niech go sobie bierze sąd, karczmarz, niech się dzieje z nim co chce, a mnie co do tego! a mnie co!
Nieś go sobie, bierz, precz ruszaj, żeby mi tu nie postał.
Okrutnie się uniósł pan Paweł. Kasper głowę gładził, kobieta oniemiała.
— Mówię ci ruszaj mi z tém paskudztwem ztąd pókiś cała! Ani znać, ani wiedzieć nie chcę.
Kobieta słuchając nie zdawała się bynajmniéj hałasu tego brać do serca, patrzyła spokojnie na dziecko.
— U mnie w chacie swoich pięcioro, ja go nie wezmę — rzekła — to do dworu należy.
— Do dworu! jeszcze czego brakło! — krzyczał pan Paweł — żeby mi tu z całego świata znosili bachory, żebym ja tu szpital podrzutków u siebie zakładał. A! niedoczekanie! przychodzą mi tu umyślnie umierać pod moim nosem, żebym ja...
Zaperzył się strasznie.
— Mówię ci, Nastka — dodał — nieś, rzuć go w Szczarę, połóż na gościńcu! niech go sobie wilcy jedzą... Ja będę jeszcze na szyję brał ten brud cudzy!! Fora mi ztąd, ruszaj...
Kobieta nie zważając na rozkazy, obejrzała się, jakby szukała miejsca, gdzie dziecko złożyć, bo wcale nie myślała go zabierać z sobą.
Kasper to postrzegł i pogroził.
— Ja go tu przyniosłam — zawołała — boć trudno przy trupie zostawić i gdzie świnie chodzą. Nie chcę mieć na sumieniu duszy niewinnéj, a no do mnie to nie należy. Kiedy pan chce, niechaj każe potém wyrzucić, czy jak tam postanowi.
Zakręciła się stara Naścia, płachtą uznojone czoło otarła i ani patrząc na p. Pawła, zawiniątko tuż pod ścianą, niemal u nóg jego złożyła.
Paweł woła: — Ani mi się waż! — gdy Naścia pokłoniwszy mu się nizko, już się miała ku wrotom. Kasper i pan osłupieli.
Mondygierd w téj chwili przez jakąś ciekawość srogi swój wzrok zwrócił na dziecko, które niewiadomo jakim cudem, zamiast rozpłakać się do téj chmurnéj twarzy, uśmiechnęło się do niéj. Uśmiech ten dziecięcy jak przykuł p. Pawła do ziemi. Kasper stojący za nim patrzył téż — milczeli.
Rzecz się stała niepojęta. Mondygierd ramionami żachnął.
— Biegnijże do Maryny — krzyknął na Kaspra — cóż stoisz wyrapiwszy oczy... Co? idź i niech tymczasem dziecko weźmie. Może głodne, gotowe zdechnąć.
P. Paweł stał i ciągle patrzył na dziecinę, która mu się uśmiechała; stał jak wmurowany, przelękły, nie mogąc się ruszyć, sam nie wiedział, co się z nim działo.
Człowiekiem czułym nie był wcale, czasem łzy w nim śmiech obudzały, dzieci nie cierpiał, a teraz tu ten śmiech sieroty, który jakaś moc anielska wywołała na usta, aby złamać gniew i ubłagać go, czynił na nim wrażenie takie, że mu ciarki chodziły po skórze. Zdawało mu się, że coś z innego świata doń przemówiło.
Mruczał jednak jakby z nałogu.
— Jeszcze czego! żebraki, włóczęgi, może cygany, bo licho wie nawet czy to chrzczone, czy ślubne, będą mi dzieci podrzucać. Mało to darmozjadów u mnie. Karm tylko a dawaj... Ale! Zapewnie.
Nadeszła przywołana przez Kaspra Maryna, mrucząc i stanęła nad dzieckiem, ręce krzyżując.
— No! cóż stoisz! widzisz... dziecko, weź, napój! niech z głodu nie zdycha! oddam do sądu, niech sobie biorą... Ja z gościńców wszystkiego śmiecia zbierać i żywić nie mam obowiązku...
Stara przyklękła nad dzieciną i przypatrzywszy się jéj powoli, podniosła z ziemi. Niewieście serce jéj, choć zeschłe, uderzyło miłosierdziem — przytuliła je do siebie i zwolna wpatrując się w bladą twarzyczkę, pociągnęła do kuchni.
Pan Paweł, który miał iść do dworu, odwrócił się i oczyma poszedł za Maryną i dzieciną.
Mruczał coś, ale go już nie było można zrozumieć. Kasper jeszcze stał przy nim.
— Czegoż ty tu stoisz jak kołek? nie masz rozumu czy co? — począł z gniewem. — Idźże do kuchni, rozwinąć dziecko, opatrzeć, może przy niém co jest... znak jaki, coś! A niech Maryna mu mleka da...
Namyślił się jeszcze nieco i jak stał, wprost na wieś ruszył.
Tu, że wieczór już był i ludzie z pola powracali, wszystko co żyło skupiało się pod karczmą, gdzie leżał trup zmarłéj kobiety. Gwar, ścisk, wrzawa była ogromna. Im rzadsze tu bywały wypadki nadzwyczajne, tém większe czyniły wrażenie. Starzy wlekli się o kiju, dzieci z całéj wsi kupami cisnęły się widząc starszych tak zajętych czémś i zaniepokojonych.
Na widok pana ucichło zaraz, głowy się poodkrywały, wieśniacy się rozsypywać zaczęli i pan Mondygierd milcząc wszedł do koła, wśród którego pod ścianą karczmy leżała umarła kobieta. Tuż przy niéj kij i torba prawie próżna rzucone były.
Twarz zmarłéj wymizerowana, blada, z oczyma zapadłemi, nie była stara jeszcze, choć wiek jéj trudno było odgadnąć; nędzna odzież oszarpana i brudna dowodziła ubóstwa wielkiego, Była to kobieta wiejska, choć niektóre części ubrania zszarzanego, mogły służbę we dworze oznaczać. Nikt nie śmiał zwłok dotykać nawet, ani około nich szukać czegoś, coby mogło świadczyć kto była.
Karczmarz opowiadał, że nie zachodziła nawet do izby i położyła się, przywlekłszy, pod ścianę. Chciał ją ztąd odpędzić, ale nie zdawała się go ani słyszeć, ani rozumieć, tak, że w końcu nahałasowawszy odszedł, a gdy późniéj zajrzał znowu, zobaczył ją jakby uśpioną. Nie rychło pod wieczór wójt chciał ją rozbudzić i rozmówić się, ale już zastał nieżywą.
P. Paweł słuchał opowiadania nadąsany. Przy najlepszéj chęci uczepienia się do kogoś i szukania winy, nie było sposobu łajać nikogo, oprócz arędarza.
W téjże chwili wójt konnego miał wyprawić do pana assesora i straż postawić przy ciele, aby nikt go tknąć nie śmiał. Domysłowi, że to być mogła cyganka, sprzeciwiała się i twarz niemająca cery ani rysów znanych powszechnie włóczęgów, i włosy jasne na głowie i strój, a wreszcie obyczaj tych ludzi, którzy zawsze gromadkami się snują.
Rozporządziwszy tu wszystko, pan Paweł, nagderawszy na różne stare grzechy za tych, których po drodze spotykał, poszedł do dworu ciągle coś mrucząc do siebie.
Wszystkiém w Kozłowiczach rządził zegar: nadchodziła godzina wieczerzy, stół był nakryty, flaszka ze starką stała na nim, Kasper czekał tylko ukazania się pana, aby wazkę kaszki z mlekiem nieść z kuchni. Mondygierd jednak zamiast wprost do dworu, zawrócił do folwarku.
Była to rzecz niesłychana.
Tu stara Maryna i dwie dziewki stały nad dzieckiem, które leżało rozpowite na stole, rzucało nogami i dawało się poić mlekiem. Chłopak był zdrów i silny, jakby całe życie wyssał z matki....
— Cóż się gapicie! głupie! — zakrzyczał od progu p. Paweł. — Nigdyście dziecka nie widziały? Cóż osobliwego!
Dziewczyny pochowały się po kątach, a stary spojrzał zdala na dziecko.
— Chłopiec? — spytał.
— I taki zdrów jak byk! — zamruczała Maryna. — Na szyi miał krzyżyk prosty mosiężny. Chłopskie dziecko...
— Chłopskie nie chłopskie — odparł p. Paweł — człowiecze zawsze. Dopóki sąd nie zjedzie i nie odda go się, niech nie będzie głodne. Rozumiesz. Jużci tam która niańką była, to powinna wiedzieć, jak się z niém obejść. A to skaranie Boże! jeszcze mi tego kołtuna było potrzeba. Że téż nigdy spokoju! Nie to, to owo, zawsze licho coś przyniesie... A no gościniec do mnie nie należy, niech sobie assesor bierze... a mnie co do tego!
Wieczerza zeszła na rozmaitych pytaniach zadawanych Kasprowi i na łajaniu. We dworze do późna dziecko owe spać nie dało, nie mogli się o niém nagadać, ani go napatrzeć. Jedna z dziewcząt w niedostatku kołyski wzięła go huśtać na ręku i uśpiła.
Nazajutrz dopiero z południa powołany assesor nadjechał wprost na miejsce obdukcyi, dokąd i pan Paweł pospieszył. Przywiózł z sobą lekarza razem, który nie znalazł żadnych innych znaków na ciele, prócz tych, jakie zwykle apopleksyi towarzyszą, a kobieta była nędzą wycieńczona, schorowana, znużona drogą. W torbie, w odzieży, w łachmanach napróżno szukano śladu jakiegoś, papieru, znaku, dozwalającego się domyślać zkąd pochodziła. Nie było nic. Odzież pospolita nie różniła się od używanych w okolicy.
Śledztwo się toczyło, gdy p. Paweł zagadnął asesora co z dzieckiem zrobić.
— Waćpan bo go sobie zabieraj i odsyłaj do domu podrzutków, ja o niém ani znać ani wiedzieć nie chcę.
Urzędnik téż nie narzucał dziedzicowi sieroty, oświadczył tylko, że naprzód przeprowadzić musi korespondencyę, a późniéj się zgłosi o nie.
— Oddaj pan gdzie do chaty tymczasowo — rzekł — to go niewiele będzie kosztować. Ja zabrać z sobą nie mogę.
— Tak! do chaty, licho wie komu — odezwał się p. Paweł — to zamorzą głodem i zginie z niechlujstwa...
Urzędnik ramionami ruszył.
— Tak czy owak, to się to zmarnuje — szepnął — na to nie ma rady. Kto się tém zechce zaopiekować!
Dla opatrzenia i opisu dziecka, udali się do dworu, a pan Paweł zaprowadził sam urzędnika do kuchni, gdzie ów znajda na ręku wczorajszéj niańki leżąc, wcale się nie zdawał swoją przyszłością zakłopotany. Patrzył śmiało i ręce wyciągał.
Mondygierd ramionami zżymał.
— A, żeby to na świecie było potrzebne, żeby miało rodziców, coby się nad niém rozpadali, toby pewnie cherlawe było i zdechlak... Ale że sierota i zawalidroga, to zdrów i ani go pięścią dobić. Tak jest na świecie, tak! jak Boga kocham...
Do dworu zaprosiwszy na przekąskę, p. Paweł dowiadywał się pilno, kiedy sobie zabiorą dziecko, bo się go chciał pozbyć co rychléj.
— Póki to tu będzie — rzekł — wszystka robota za nic, baby będą po całych dniach cackać się koło tego i dozoru nie będzie ani w drobiu ani przy bydle.
Narzekań było bez końca, uspokoił jednak asesor, iż się postara, aby dziecko zabrano wprędce.
Wypadek ten mały, miał na życie w Kozłowiczach wpływ daleko większy niż się było można spodziewać. Naprzód stara Maryna wzięła sierotę w opiekę, potém dziewczęta się nim bawiły, co gorzéj, Kasper nie wyłaził z kuchni, a p. Paweł dwa razy na dzień chodził się naocznie przekonywać, że temu znajdzie się krzywda nie dzieje.
— Niech u mnie nie zdycha — mówił. — Sam zaglądać muszę, bo to u nas nikomu wierzyć nie można, z początku gotowe się rozpadać, a za dwa trzy dnie głodem zamorzą! Czy ja ich nie znam.
Jednego wieczora przy kolacyi, gdy Kasper jak zwykle z rękami na piersiach założonemi, stał milczący naprzeciw pana, odezwał się Mondygierd.
— Uważałeś ty, co to za dureń? Ile razy przyjdę, śmieje się do mnie?
— Kto? — zapytał Kasper.
— Kto? cóż z ciebie za ograniczony człek, kto? jeszcze się pyta? — rzekł p. Paweł. — Kto? któż ma być, ten znajda.
— Bo on się do wszystkich śmieje, to taka natura! — zamruczał Kasper.
— A! nieprawda! nieprawda! do ciebie się nie śmieje — odparł Mondygierd — pytałem Maryny.
Kasper ramionami ruszył.
— Ot, żeby go sobie sąd zabrał — rzekł — bo w kuchni to nieprzyzwoita rzecz.
Paweł spojrzał.
— Cóż z ciebie za mędrzec, pilnujący przyzwoitości — odparł zwolna. — Cóż to dziecko komu szkodzi. Ja sam dzieci nie lubię, bo to śmiecie z tego, ani słowa, ale miłosierdzie trzeba mieć.
Spojrzał na Kaspra.
Ten nie zwykł był panu nigdy ustępować.
— Tak to panu podobało się dziś mówić — rzekł pod nosem — a dla tego dziecko pójdzie na podrzutki, i tyle tego.
— Albo pójdzie, albo nie pójdzie! — zawołał niecierpliwie pan Paweł — rozumiesz? Zechcę to zostawię, zechcę to oddam, u mnie tu nikt komenderować nie ma prawa tylko ja... Pójdzie na podrzutki! Zkądże to wiesz?
— Pan sam mówił.
— Mogę zrobić, jak mi fantazya podyktuje — rzekł p. Paweł. — Co ty możesz o tém wiedzieć? Na złość tym, co myślą, że oddam dziecko, mogę zostawić.
— To niech pan zostawi — odparł Kasper, poczynając zbierać ze stołu.
Mondygierd wstał, żegnając się.
— On mi będzie dyktował, co ja mam robić! Jeszcze czego nie stało.
Kasper nie odpowiadał, skończyło się na tém.
Kilka tygodni upłynęło, o zabieraniu dziecka mowy nie było, a chłopiec wybielał, wytłuściał, przyzwyczaił się do bab, które go pielęgnowały i w oczach rósł.
Stary kawaler nałogowy we wszystkiem, gdy raz do kuchni zaczął chodzić, aby się przekonać, że dziecku krzywdy nie robiono, nie opuścił dnia jednego. Czasem, nie dosyć, że popatrzył, ale stał zamyślony, chmurny, milczący, jak gdyby zagadkę przyszłości tego biedaka chciał rozwiązać.
Dziecko jakimś instynktem śmiało mu się często, a raz czy dwa ręce wyciągnęło ku niemu, tak, że się aż cofnął i nasrożył.
— Ale bo to niewiedzieć co jest! — mruczał, wychodząc — paskudztwo to się garnie, nie wiedząc dla czego. Aż mi... tfu!!! Można jak nic nawyknąć. Człowiek się i do szczenięcia przyzwyczai. Na co mi ten kłopot! po co? do czego — niechby go sobie wzięli.
Prawie dwa miesiące upływało od wypadku owego, gdy Kasper jednego jesiennego poranku przyszedł oznajmić, że kluczwójt przyjechał z papierami, i że dziecko mają podobno zabierać do sądu.
Pan Paweł, który kończył się ubierać, nadzwyczaj się poruszył.
— Gdzie? jaki kluczwójt? — zakrzyczał. — Niech pokaże papiery! Dwa miesiące znaku życia nie dawali, a teraz nagle — co! gdzie!
Popłoch nie mniejszy stał się między babami na folwarku, stara Maryna się rozbeczała. Tymczasem kluczwójt stał z papierami przed Mondgierdem, który je oczyma przebiegał i mruczał.
— Tak! — rzekł — teraz zabierają, a żeby było u mnie zmarło, to co?
Kluczwójt głową pokręcił.
— Dokądże go zawieziecie? jak! bez niańki, bez dozoru? Ale to nie może być. Dziecko do trzech dni nie dożyje.
Rzecz ta nie zdawała się zbyt mocno kluczwójta obchodzić.
Kasprowi poleciwszy, aby tego urzędnika w kredensie gościnnie podejmował, p. Paweł wysunął się na folwark. Po co? sam zdaje się nie wiedział.
Wstydził się sam przed sobą słabości, ale dziecka tego oddać — na dole i niedole niepewne — okrutnie mu się nie chciało. Sam żądał, aby je od niego wzięto, a teraz żal mu go było.
— Powiedzą — myślał — i będą mieli racyę, żem już stary, zaschły, bez serca, kiedy jednéj tam biednéj sierociny nie chcę nakarmić i zbywam się. Wiadomo, co to czeka w szpitalu!
Do słabości jednak przyznać się nie chciał.
— Słuchajno, Maryna — rzekł do staréj, która właśnie na ręku trzymając robaka, płakała po cichu — toć to jesień, już i chłodno! Dziecko nie tak bardzo mocne, jak je wezmą, to gęgnie? hę?
Stara potwierdzała jak najmocniéj.
— Ja gotam trzymać nie myślę, niech sobie bierą, na co mi ten ciężar. Licho wie, co za stworzenie, niech bierą... nie mam nic przeciwko temu, ale po ludzku... po ludzku. Jak dziecko się pokrzepi, podrośnie, oddam, teraz je dać, to na stracenie. Gdyby cygańskie było, nie godzi się.
To powiedziawszy popatrzył na chłopca, zawrócił się i wyszedł, rozkazując do siebie przywołać kluczwójta. Wytłomaczył mu jak najdobitniéj, że chciałby się zbyć przybłędy, ale baby mówią, że nie wyżyje, bo nadto mały. Spisano więc rodzaj protokółu świadczący, że dziecko musi czasowo na miejscu pozostać.
W Kozłowiczach wszyscy, nie wyjmując Kaspra, byli temu radzi, ale nazajutrz przy obiedzie pan Paweł mówił do niego.
— Jak się bieda uczepi, to się jéj nie pozbyć, właśnie tak u nas z tém dzieckiem. Żeby sobie był je zabrał kluczwójt, pana Boga o to prosiłem. A no, nie. Maryna się zaklina, że słabowity, że nie wytrzyma. Kłamie, jako żywo, ja to wiem, ale nie chcę, aby mnie nazywano okrutnym. Gdyby go byli wzięli, nicby mu się nie stało.
Kasper ośmielił się bąknąć.
— A jakby kluczwójt wywiózł, panby sam żałował!
Odgadnięty pan Paweł zarumienił się mocno.
— Proszę ja ciebie, tylko ty mi nie mędruj, ty mi tu nie odgaduj co ja myślę! Ale! on mi tu będzie podpatrywał i przepowiadał? Ha? zkądże ci to ta mądrość! Znasz ty mnie?
— A juściż lat trzydzieści służę.
— Ja ci powiadam, że ty mnie i za pięćdziesiąt nie będziesz znał. Także mi mudrahel! Ja ciebie znam, żeś osieł był za młodu i takim samym umrzesz, a mnie ty na źdźbło nie znasz! Nie! nie prawda! Jabym żałował? kogo? co? bębna tego? znajdę, bachura tego śmierdzącego, co go na gościńcu ze śmiecia zdjęto.
Cóż to on mi jest?
Wstał od stołu zaperzony pan Paweł, tém bardziéj, iż miał podejrzenie na Kaspra, że się z niego, zakrywając, uśmiechał.
Kłótnie te powszednie bynajmniéj między nimi dobréj harmonii nie nadwerężały. W godzinę potém byli znowu jak najlepiéj, a jeżeli się rozmowa przeciągnęła, inaczéj jak łajaniem skończyć się nie mogła. Jeżeli utarczka między starymi doszła do ostatecznego kresu, tak, że Kasper się poruszył i dał poznać, iż został dotkniętym, nieochybnie nazajutrz pod jakimś pozorem dostawał gratyfikacyę, podarek, jakiś balsam na zagojenie rany.
Po wyjeździe kluczwójta we dwa dni, p. Paweł nagle wpadł na myśl, iż dziecku imię nadać było potrzeba. Nie miał pewności jednak, czy było ochrzczone czy nie, choć krzyżyk na szyi zdawał się tego dowodzić. W tym przedmiocie postanowił się poradzić duchownego. Nie podobało mu się to, że kobiety samowolnie chłopca przezywały, nie wiedzieć dla czego Matwiejkiem.
Zakazał nawet, aby się nie ważono żadnego imienia mu nakładać, dopóki on téj kwestyi nie rozwiąże. Z narady z proboszczem wypadł chrzest warunkowy, a po namyśle p. Paweł dozwolił sierocie własne swoje dać imię.
Kasper się uśmiechał i ruszał ramionami, ale że we wszystkiém nawykł był pana naśladować, chodził do kuchni i po całych godzinach przesiadywał nad tym bębnem, który na tém skończył, że się go za wąsy targać nauczył. Kasprowi aż łzy z ócz ciekły, ale się uśmiechał. Kluczwójta przez kilka miesiący nie było ani słychać, a Pawełek się sobie na folwarku chował w jaknajlepsze i krzywda mu się nie działa.
Gdy wiosna nadeszła, a chłopak zaczął się powoli na nogi dźwigać, pan Paweł kilka razy zagadał coś o kluczwójcie, że zapomniał po dziecko przyjechać.
— Bo juści to paskudztwo trzeba raz oddać gdzieś i pozbyć się tego — mówił do Kaspra. Skończy się na tém, że gdy się to we dworze chować będzie, ludzie gotowi o tém Bóg wie co pleść, a tego ja nie chcę; nikt nie wie jak on się tu dostał, poczekawszy, zapomną i bajki z tego urosną.
Kasper zwyczajem swym stał z rękami na piersiach założonemi, nie mówił nic. Pan Mondygierd spojrzał nań.
— Cóż bo znowu stoisz z gębą zamalowaną? — zawołał — toć mógłbyś się przecie odezwać, hę? Trzeba oddać, a kluczwójt nie przyjeżdża. Żeby człowiek litości nie miał, toby na furę z babą wsadził i wprost do sądu odesłał. Niech sobie robią z tém co chcą, to do mnie nie należy. Co mi tam! a ta głupia Maryna plecie, że oto zęby się wyrzynają, bo ciągle jakieś zęby co raz nowe dostaje. Ja nie wiem póki to tego będzie? Raz to potrzeba przecie skończyć. Potém przyjdzie ospę szczepić i licho wie co, a tymczasem we dworze ciężar.
— Jakiż ciężar proszę pana? Kwarta mleka i trochę chleba? — mruknął Kasper.
— A dozór? — przerwał Paweł — te babska to jak swojego nie mają, cudzymby się po całych dniach bawiły; nic nie robią, tylko się nad tym smarkaczem rozpadają.
— No, to niech pan odeśle — przerwał Kasper — wola pańska.
— Tak! dobryś! — krzyknął Paweł — potém sąd nie sąd, będą trąbili, że nawet nad tym robakiem u nas litości nie było.
Już jak kogo pan Bóg pokarze — dodał — to ani się wywinąć. Odesłać, źle, zostawić, jeszcze gorzéj, ni wprzód, ni w zad. Kara Boska i po wszystkiemu.
Westchnął.
Było takich pogadanek wiele. Nakoniec jednego dnia czerwcowego, Kasper zasępiony, pilno panu w oczy patrząc, zastąpił mu drogę w ganku, powracającemu z pola.
— Kluczwójt przyjechał — rzekł krótko.
Zmieszał się p. Paweł i własnego uczucia zawstydził.
— No, to cóż, że przyjechał? — spytał, udając, że nie rozumie. — To co?
— Po dziecko się zgłasza!
Mondygierd już się dąsał.
— To mu oddać, niech bierze! niech bierze. Chwała Bogu, że się zbędę. Wołaj go do mnie.
Wszedł p. Paweł do pierwszego pokoju i siadł na sofce; kwaśno mu było.
— Hm! po dziecko przyjechał! a kilka miesięcy pary nie puścili, jakby go na świecie nie było, teraz sobie nagle przypomnieli!
Kluczwójt, figura urzędowa, z ogromną blachą na piersiach, człek dobrze wykarmiony, z policzkami rumianemi, poważny wielce, dający sobie tony wielkiego władzcy, ale znający się mimo to na grzeczności, wszedł, ukłonił się i stanął w progu. Pan Mondygierd sapał siedząc.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór. Co to asindzij po dziecko przybyłeś?
— A juści, kiedy trzeba je zabrać, to teraz pora najlepsza — rzekł urzędnik.
— Pewnie, pewnie! — odezwał się Paweł — trafiłeś właśnie, że mu się jakieś zęby wyrzynają i dziecko chore. Toć trzeba Boga w sercu nie mieć, żeby je teraz brać!
No, i jak? bez baby go nie powieziesz, bo to się rozkrzyczy na śmierć, a ja baby teraz dać nie mogę ani na lekarstwo. U mnie w ogrodzie plewidło, roboty za katy, rąk mało, jeszcze kilka chorych leży.
— A cóż będzie? — zapytał kluczwójt.
— Co będzie? To ja się acana pytam, co będzie — zawołał Mondygierd. — Bierz, bierz, ja nie chronię, zbędę się tego pisku i smrodu z ochotą, ale będziesz odpowiedzialnym za dziecko jeźli gęgnie, a że gęgnie, to bądź pewny, nie dowieziesz go do stanowéj kwatery.
Kluczwójt pokręcił głową.
— E! żeby zaś! — rzekł — nic mu się nie stanie.
— A no baby go rozpieściły — odparł pan Paweł. — Zwyczajnie jak nad sierotą litość miały i to się rozpaskudziło, ale mnie nic do tego, ja ręce umywam.
W tém nagle coś sobie przypomniał p. Paweł i spytał.
— A poczęstowaliż waćpana? hę? możebyś się co napił!
I począł wołać Kaspra, łając go.
— Czyż i to trzeba przypominać, ty stary niedołęgo! Dajże wódkę i zakąskę, rozumiesz! Gdzie twoja pamięć, wszystko trzeba samemu robić i każdą rzecz łopatą kłaść w głowę.
Przekąska już była gotowa i Kasper, nie wdając się w usprawiedliwienie, przyniósł ją. Pan Paweł chodził po izbie, ręce powkładawszy w kieszenie. Kasper znikł.
— Cóż będzie, proszę jaśnie pana? — zapytał kluczwójt.
Pan Paweł ramionami ruszył.
— Co ma być! — rzekł, stając przed urzędnikiem. — Serce ludzkie trzeba mieć! to darmo! Mnie ten znajda już kością w gardle siedzi, radbym go jednéj godziny z rąk zdać, ale litość bierze.
Sięgnął pan Paweł niby od niechcenia do kieszeni i coś w rękę wcisnął kluczwójtowi.
— Żebyś się darmo nie fatygował — mruczał cicho. — Niech już ten bęben przebędzie tu póki zębów wszystkich nie dostanie. Co robić! Co robić!
Kluczwójt się bynajmniéj nie napierał chłopca i pan Paweł zawsze stękając na to, że go pan Bóg pokarał tym przybłędą, oznajmił, aby go do czasu na folwarku zostawiono. Narzekając także, kazał mu koszule uszyć z płótna, które sam wydał pod pozorem, że mu się jakieś okrawki od czegoś zostały.
W kilka tygodni okazało się, że na folwarku ten smarkacz był przyczyną ogólnego opuszczania się dziewcząt w gospodarstwie i jawna była potrzeba wzięcia dlań z biedy dziewczyny, wyrostka, któraby go pilnowała.
— To zdaje się nic — mówił Mondygierd — a zaraz jedna gęba więcéj na folwarku. I tak ziarnko do ziarnka, a ten bęben już kosztuje... No, a dać go na ręce cudze, to przepadnie.
Kasper, gdy była o tém mowa, tylko ramionami ruszał.
Pod pozorem, że ludzie się opuszczają, gdy się na nich oka nie ma, pan Paweł raz i dwa codzień chodził do dziecka na folwark. Stał czasem nad niém zamyślony, trafiło się, że się uśmiechnął, raz mu przyniósł kawałek cukru, drugi raz sucharek, i przy wieczerzy tego dnia wygadał się przed Kasprem, że chłopiec będzie nie głupi.
— Z ócz mu patrzy już teraz — coś takiego, licho wie! No — i nieszpetny wcale.
Prawdę powiedziawszy Pawełek choć nie zbyt brzydki, nadzwyczajnéj piękności nie miał, ale — uśmiechał się do Mondygierda — to go czyniło pięknym.
Wszyscy we dworze do dziecka się przywiązali, prawdopodobnie kluczwójt musiał się tego domyśleć, przyjeżdżał więc regularnie dwa, trzy razy po dziecko i odjeżdżał ułagodzony, a przekonany, że właśnie w tym momencie oddać chłopca nie było podobieństwa, nie narażając jego życia.
Pawełek szczęśliwie się tak chowając pod pilnym dozorem samego dziedzica, dochodził już trzech lat i biegał około folwarku przy niańce, okazując wrodzony talent do wywijania kijem i do hałasowania, spoufalił się tak z panem Pawłem i Kasprem, że ich obu za poły porwał i gonił po dziedzińcu, gdy dnia jednego, raniuteńko, wpadł stary sługa do pana, jak przestraszony, blady, wzruszony i począł niezrozumiałego coś bełkotać, w czém tyle tylko dojść było można, iż ktoś w nocy do karczmy zajechał, który się dopytywał o znalezione tu dziecko i lada chwilę miał nadejść do dworu.
Zerwał się p. Paweł wołając:
— Otóż tobie masz! tegom się zawsze lękał! byłem tego pewny! jak mi Bóg miły. Biedowaliśmy hodując to stworzenie, pielęgnowali, a teraz do gotowego chłopca, kiedy z niego pociecha być mogła, zjawi się ktoś i odbierze.
Któż to taki? co za jeden? jakiém prawem? — burczał.
— Albo ja wiem, ubogi człek, wygląda na ekonoma, albo szlachcica z Sernik, ino go nie widać.
Pan Mondygierd wpadł prawie w pasyę.
— Zapewne! — zawołał — pierwszy lepszy teraz sobie będzie sierotę rewindykował! Z tego nie będzie nic! Nie dam. Jest mi powierzony od urzędu! Jakie dowody! Żadnych dowodów być nie może.
Burzył się chwilę, w końcu co najprędzéj ubrawszy, przykazał Kasprowi, aby do dziecka nikomu obcemu ani się palcem nie dać dotknąć — i czekał w bawialnym pokoju. Kawy rannéj dopić nie mógł, tak był poruszony. Mruczał ciągle sam do siebie.
— Byłem tego pewny! A no, zobaczymy, zobaczymy!
W pół godziny może, wprowadzony przez Kaspra, wtoczył się do pokoju, mężczyzna średnich lat, słusznego wzrostu, z wąsem, ubrany jak oficyalista dworski w butach długich, twarzy męskiéj, przystojny, smutny i widocznie mocno wzruszony.
Pan Mondygierd przyjął go od razu jak nieprzyjaciela na stopie wojennéj, występując przeciw niemu.
— Kto acan jesteś? — zapytał sucho.
— Daniel Wydra, jaśnie panie — odparł dobywając drżącą ręką papierów związanych z za taratatki — oficyalista prywatny w dobrach ks. Lubeckich.
— Czego waćpan chcesz? — dodał surowo pan Paweł.
— Jaśnie panie — łamiąc ręce, zawołał przybyły — przywlókłem się paść do nóg i dziękować mu za ocalenie mojego dziecka! mego jedynego dziecięcia!
— Co! co! co! jakiego? gdzie? proszę się jaśniéj wytłomaczyć.
Wydra tchnął mocno i począł opowiadać nadzwyczaj żywo.
— Proszę o chwilkę cierpliwości, niech pan raczy posłuchać, opowiem wszystko jak było. Bóg świadek duszy mojéj, prawdę jak na spowiedzi, świętą prawdę.
Zmarszczył się pan Paweł.
— Słucham, ale do rzeczy, bo ja próżnych słów nie lubię.
— Na folwarku, w którym ekonomuję od lat dziesięciu, służyła dziewczyna, Marcysia. Pisarz prowentowy się w niéj zakochał, tak, że nawet się miał z nią żenić. Dziewczyna była piękna i poczciwa, lubili ją wszyscy... ale rodzice Słomkowskiego żenić mu się z chłopką nie pozwalali. Bóg ich wie jak i gdzie, ale dosyć, że się pobrali. Słomkowski musiał ze swojemi zerwać, a że był do nich przywiązany, zachorzał z żalu, no, i umarł. Marcysia została jak palec sama na świecie z dzieckiem. Straciwszy męża, cała się w tego dzieciaka, można powiedzieć, wlała, nosiła się z nim dzień i noc, chodząc, płacząc, a że nie miała prawie z czego żyć, tośmy ją na folwarku karmili.
Litość brała nad nieszczęśliwą.
Pan Paweł słuchał, ustami kręcąc.
— No, ale do rzeczy! — przerwał — cóż mnie tam po téj Marcysi!
— Ona była wszystkiego mojego nieszczęścia przyczyną — westchnął Wydra — ona! myśmy ją przytulili przez miłosierdzie.
Wydra rozpłakał się. Łzy ocierał i czas jakiś mówić nie mógł.
— Do rzeczy — mruknął Mondygierd. — Zatém co?
— Nie wiadomo z czego i jak dziecko jéj umarło — mówił przybyły. — Ledwieśmy je pochowali, gdy na drugi dzień zwaryowała. Całą noc siedziała na mogiłkach, śpiewając niby do snu dziecięciu, aż się ludziom serce krajało. Śmiała się, skakała, huśtała, jakby zabawiała jeszcze swojego chłopca, nie pamiętając, że go pogrzebała. Trzeba ją było wziąć gwałtem od grobu i to nie łatwo przyszło.
Ja i żona robiliśmy co mogli, aby ją do zmysłów przyprowadzić. Zdawało mi się czasami, jak się rozpłacze, że oprzytomnieje. Gdzie tam, nagle skoczy i śpiewać zaczyna i prawi od rzeczy. Już nie wiedziała, że mąż nie żył, więc gada niby do niego, weźmie lada co i nosi jak dziecko, kołysze a śpiewa... U nas właśnie syneczek mały był w kolebce. Kilka razy nieprzytomna dorwała się do naszego dziecka, bo jéj się zdawało, że to jéj własne, żona odbierała, czasem na chwilkę, widząc, że nic złego nie robi mu, zostawiała go na jéj rękach, aby nieszczęśliwa miała jakąś pociechę.
Już i nie wiedzieć, co z nią robić było. Wlokło się tak parę tygodni. Jednego dnia, jakoś myśmy się porozchodzili około gospodarstwa, a waryatka położyła się spać na wyżkach. Nasz chłopiec leżał w kołysce. Żona moja była na ogrodzie. Coś ją tknęło, że chłopca zostawiła samego, pobiegła — nie ma dziecka. Wnet się wszyscy rozpierzchli szukać waryatki, bo wiedzieli, że nikt inny nie mógł go wziąć, tylko ona.
A! panie! sądny to dzień był dla nas. Gdzie co było koni, ludzi, czółen, wszystkośmy pochwytali, goniąc jak komu na myśl przyszło...
Nigdzie ani śladu, waryatki nie znaleźliśmy. Żona moja o mało życiem tego nie przepłaciła, a o sobie ja już nie mówię.
Któż mógł zgadnąć, co ona z sobą i chłopcem zrobiła. Szczęściem się Bóg ulitował nad nami! Panie, ona tu u was pod karczmą zmarła! Wy macie moją sierotę! Czas, dnie zgadzają się zupełnie, a i opis kobiety.
Mnie opatrzność Boża jakoś na trop prowadziła — kluczwójt...
— A bodajby przepadł! — rzekł w duchu pan Paweł i zwrócił się z powagą wielką do Wydry.
— Mój panie — odezwał się — wszystko to bardzo śliczne, czułe i wielką mam kompasye nad asindziejem, ale ja tu jednak żadnego nie widzę dowodu, żeby chłopiec, którego ja z gościńca kazałem wziąć przez miłosierdzie, miał być koniecznie jego synem, a ta żebraczka, która tu zmarła, tą jakąś Marcysią.
Ruszył ramionami.
— Jaśnie panie — zawołał Wydra, ręce rozpościerając — ależ to rzecz jawna. Wiemy kiedy uciekła, a kiedy się tu przybłąkała. Żyd ją opisuje kropla w kroplę jak była, wymizerowana, wychudła, włosy jasne, ubrana po prostu, tylko kawał odzieży dawnéj pono na niéj został.
Pan Paweł wiedział, że odzież była w sądzie złożona, ale się z tém nie odezwał.
— Wszystko to nie dowody! — zawołał — co? zkąd? Jest temu lat trzy jak się to stało, dziś nikt dobrze nie pamięta...
Wydra zdziwiony oporem, jaki spotkał niespodzianie, zamilkł, ręce załamał, stał jak rażony. Pan Paweł zmieszany mocno, przechadzał się po pokoju chrząkając.
— Finalnie — rzekł — chcesz waćpan tego dziecka! tak!
— Bo mojém jest! — wybuchnął ojciec.
— To trzeba dowieść gruntownie — rzekł pan Paweł — niezbicie, prawnie. Zresztą dziecko to — dodał uderzając się w piersi z patetycznym akcentem — dziecko to jest mi przez urząd powierzone, jemu je tylko oddam.
Stanął uroczysty, niemal groźny i straszliwie w duszy gniewny na tego człowieka, który mu bębna jego śmiał chcieć wydrzeć.
— Bardzo szanuję pobudki i uczucia acana — dodał — ojciec jesteś, ale możesz się łudzić, sam się oszukiwać. Trzeba dowodów mocnych... niezbitych!
Wydra coraz bardziéj zdumiony, zdawał się pozbawionym mowy, wyczerpał był argumenta, które mu się zdawały przekonywające, znajdował opór i nie wiedział już, jak się daléj obrócić. Łzy mu napełniły oczy.
— Jaśnie panie — odezwał się — trzeba mieć litość nad nieszczęśliwym człowiekiem. Toć to jak na dłoni jawne, że dziecko moje...
Pan Paweł się zniecierpliwił.
— Dla asindzieja na dłoni, ale dla mnie pewności żadnéj nie ma, nie ma! nie ma! — powtórzył razy kilka. — Ja dziecka nie dam, chyba prawnie i urzędownie.
Postępowanie Mondygierda w téj sprawie tak było dziwne nawet dla niego samego, iż czuł się w obowiązku wytłumaczyć je i sobie i zdumionemu Wydrze.
— Acan mnie nie znasz — dodał — ja jestem człowiek formalista, ścisły we wszystkiém, nic u mnie na lekko! nic per dominum pstrum, u mnie czarno na białém, prawnie, dokładnie... tego... wedle reguły być, tego, musi.
Wkładane — tego — którego p. Paweł nie używał, tylko gdy był wielce skłopotany i zmięszany, dowodziło, że nie wiedział sam, na czém się miał oprzeć. Czuł tylko, że dziecka nie chciał oddać i że gdy mu je odbiorą, choć z Kozłowicz uciekać przyjdzie, bo to była jedyna pociecha, ten smarkacz, na którego już gderał i odgrażał się p. Paweł, ale się do niego przywiązał niezmiernie.
— A toby pięknie było — zawołał w końcu — żebym ja pierwszemu lepszemu, co mi się zgłasza bez żadnych dokumentów, dziecko mi zdane urzędownie, pod rewers na opiekę, oddawał.
Tego nie uczynię! nigdy w świecie.
Wydra oczy ocierał, w piersi mu téż grało gniewem, a przynajmniéj zbierało się na oburzenie.
— Najlepszym dokumentem — odezwał się — są łzy moje, proszę jaśnie pana!
Mondygierd się zmięszał.
— No, to jedź waćpan do sadu, ja, ja, to nie moja rzecz! — krzyknął. — Cóż to mi potrzebny na co ten bęben, który mnie już kosztuje! A mnie on na co? do czego! tylko kłopot z tego i pisku pełno.
Ale u mnie każda rzecz musi iść regularnie, nic nie pomoże.
— Zatém śledztwo musi zjechać — odezwał się Wydra.
— Niech będzie śledztwo — potwierdził Mondygierd — zobaczymy, czy asindziéj dowiedziesz, że chłopiec do niego należy. A jak ci go oddadzą! z panem Bogiem, baba z wozu kołom lżéj.
Zdawało się tedy, że wszystko się skończyło. Wydra zamyślony stał u progu jeszcze, p. Paweł téż rozważył w sobie okoliczności i odezwał się łagodniéj.
— Acan jesteś poruszony, może ci się przewidywać, rozpatrzże no się lepiéj we wszystkich okolicznościach. Ja do tego tam berbecia żadnych pretensyi nie roszczę, ale w każdéj rzeczy trzeba postępować rozważnie i legalnie.
Siadaj acan? a możebyś się wódki napił czy co?
Wydra się skłonił nie mówiąc nic, głowę spuścił i nabrawszy odwagi począł zcicha.
— Jużciż, proszę jaśnie pana, nie ma wątpliwości, że gdy się teraz o sąd oparło, bez sądu się nie da zrobić, ale niechże pan ma litość nademną i zamiast mi przeszkadzać, dopomoże. Racz pan przeczytać świadectwo, które umyślnie wziąłem od jeneralnego plenipotenta ks. Lubeckich.
To mówiąc, wyciągnął papier, ale p. Mondygierd zdaleka dał znak ręką, że go nie potrzebuje.
— Idź acan odpocznij, pogadamy, pogadamy...
Zaledwie się drzwi zamknęły za Wydrą, gdy drugiemi Kasper wbiegł, mocno poruszony.
— Racya fizyka! — zawołał — dziecko mu trzeba oddać. Trzy lata o nich słuchu nie było, raptem się opatrzyli. Hm! żadnego dowodu nie ma, żadnego dowodu, a pan myśli mu je zaraz rzucić, bierz, abym miał głowę spokojną.
— Kto ci to powiedział? ty stary bałamucie, że nie powiem inaczéj — krzyknął p. Paweł. — Co pleciesz! Kto oddaje? Hm.
Oba starcy zamilkli. Mondygierd zaczynał jak zawsze, gdy był poruszony, biegać po pokoju i pocichu kląć.
— Bodajby ich, ze wszystkiem... i t. d.
Nagle niby mu coś na myśl przyszło i stanął.
— Głupstwo — zawołał — co? czego? będziemy się rozpadali nad tym bębnem. Żyliśmy bez niego i było nam dobrze, na co on nam potrzebny. Niańka ubędzie, gębą jedną mniéj! Ty zawsze miałeś tę głupią sympatyą do dzieci.
— Ja? proszę pana? — Kasper ramionami strząsł — ja?
— A któż? ja? A to dobre — mówił Paweł — ja dzieci nie cierpię, nie lubiłem i nie znoszę, niech sobie zabiera, ale sądownie! Śledztwo musi być i ostre. Potém pociągną mnie do odpowiedzialności, nie głupim...
Kasper oparł się o stolik i patrzał przez okno. Począł szeptać pocichu na wpół do siebie.
— Et! co to gadać, co to gadać! Między nami, ta to się na tém skończy, że jemu oddadzą dziecko. Przed arendarzem opisywał tę kobietę, co je tu przyniosła, jota w jotę, zgadza się czas i wszystko... Nie ma bo wątpliwości, że to chłopiec jego. W sądzie złożone łachmany, to i on je pozna i ludzie i oprzysięgną. Między nami, chłopiec kropla w kroplę podobny.
— A! nieprawda! jako żywo — rzekł skurczony Mondygierd — przyśniło ci się? podobny? z czego? jak... chłopiec delikatny, nawet przystojny, a to... to zabijaka jakiś. Pleciesz! A jeszcze mi ty to gadaj po dziedzińcu, zobaczysz jak ci gębę zamaluję.
Do niego podobny? Koneser! proszę, znalazł już podobieństwo! głupi.
Kasper nie zważał na łajanie, tak był w myślach zatopiony, był to zresztą chleb powszedni.
Zbliżył się poufale do p. Pawła.
— Wie pan co? ze wszystkiego widać, to człowiek nie w dostatkach. Wózek którym przyjechał, pożal się Boże, szkapa, wypasiona prawda, ekonomska, ale stara... koło niego chudo... a gdyby z nim pogadać? hm! on mógłby dziecko zostawić. Dojeżdżaliby sobie! Co to wam krzywda, czy co?
Odgadnięty p. Paweł oburzył się, że Kasper mu myśl jego odebrał.
— Odczep że się ty odemnie — zawołał — ze swojemi mądremi radami. Ty mi zawsze musisz mentorować. Cóż to ja swojego rozumu nie mam, żebym się u ciebie zapożyczał... Dosyć, że ty mnie zawsze do ostatniéj pasyi przyprowadzisz... Patrzajcie go! nauczyciel. A nie pójdziesz belferować do kuchni, słyszysz!
Kasper nieulękniony w okno patrzał; splunął pomalutku, spojrzał na pana i poważnie wysunął się z pokoju, drzwi dosyć mocno zatrzaskując za sobą.
Mondygierd został sam. Żal mu było okrutnie tego smarkacza, do którego się niepotrzebnie przywiązał, a wydać się z tém wstydził. Gniewał się na losy.
— Drugim razem — mruczał — znajdzie się sierota, o którą nikt nigdy się nie upomni, jak ona komu cięży, ludzie się nią rzucają, a tu wnet i ojciec się przystawił, Bóg z nim, ale trzy lata się to hodowało, żeby człek szczenię wykarmił, to się przywiąże do niego. Taka głupia ta ludzka natura...
Począł sobie perswadować.
— Nie, ale bom głupi — rzekł w duchu. — Przyzwyczaiłem się? no to co? odzwyczaję się, i kwita. Pewnie, że szkoda, bo to już zaczynało gadać i byłoby to rosło sobie, a w domuby nie tak było pusto, ale, no cóż? mam się dlatego obwiesić, plunąć na marę! Co mi tam! Tak z tém, jak bez tego!!
Machnął ręką ogromnie, westchnął i słowo w słowo, jak Kacper przed chwilą, zapatrzył się w okno, z wyrazem smutku na twarzy.
Ze wszystkich sąsiadów i przyjaciół, z którémi żył, mimo nieustannych sprzeczek, w przyjaźni i zgodzie p. Paweł, najulubieńszym mu był rejent Sawicz. Zwano go rejentem, chociaż nim oddawna nie był, przylgnął tytuł ten do niego z dawnych czasów. Dorobiwszy się wioszczyny, którą sobie kupił pod Pińskiem, Sawicz żył w niéj, piąty już krzyżyk licząc, tak samo nieżonaty jak Paweł, tak samo prawie kwaśny, zabawiając się jedynie tém, że z ludzi drwił nielitościwie i cieszył się ich słabościami.
Mondygierd poważniejszym był, gdy szło o sprawy większe, Sawicz wszystko brał lekko, we wszystkiem szukał plam, a w niedostatku tych, z którychby mógł szydzić, sam siebie ogadywał, zowiąc niekiedy — starym dudkiem.
Powierzchowność rejenta nie była wcale pociągająca. Lubił kieliszek i twarz czerwona, rubinowa, zaogniona, zdradzała tę słabość, lubił dobrze i dużo zjeść, co mu zaokrągliło zbytnio przysadzistą figurę, wreszcie przyśniło się kołtun zapuścić i nie tykając włosów, doczekał się ogromnego, starannie pielęgnowanego, dla którego czapkę nawet musiał kazać robić na uszach.
Stał jeszcze w oknie Mondygierd, gdy stukanie kijem w drugim pokoju oznajmiło mu przybycie Sawicza, bo nie mógł to kto inny być, tylko on. Wkrótce téż głos usłyszał.
— A gdzież się gospodarz podział? Cóż to znowu jest? Za mołodycami lata, czy co? hę?
Paweł drzwi otworzył.
— Jak się masz?
— Do nóżek się ścielę, widzisz, przywlokłem się do ciebie na kołduny — wzdychając, rzekł Sawicz — dla mnie pół kopy będzie dosyć, bom dziś nie bardzo zdrów. Co słychać?
— A nic — rzekł Paweł.
— Czegoś kwaśny jesteś! hm! Cóż ci to? Zagniewałeś się na coś w gospodarstwie?
— Jako żywo!
Mondygierdowi pilno było się wyspowiadać, tylko wstydził się wydać z głupim sentymentem.
— Trafiłeś do mnie na śmieszną sprawę, ale nie ma o czém gadać.
— A no, mów, cóż będziemy robili? Każ wódki dać — i zrzuć z serca co masz, lżej ci będzie.
Kasper znający już porządek domowy, nie czekając rozkazu, przyniósł śniadanie, które o téj godzinie zawsze było w pogotowiu; flaszkę starki, ratafię, chleb, sér, masło i słodkie zakąski, wśród których tłuczeńce królowały.
Rejent się przysunął zaraz; napili się wódki i Mondygierd oględnie począł opowiadać historyę dziecka.
— A toż ja ją słyszałem — przerwał Sawicz — umiem ją na pamięć. Cóż tedy?
Niezręcznie dosyć pan Paweł dokończył dzisiejszém przybyciem ojca, zdradzając niewielką ochotę oddania chłopca.
Rejent na niego spojrzał.
— Coś ty oszalał, czy co? — rzekł — a to Panu Bogu podziękuj i oddaj mu to utrapienie! tobie to do czego?
— Pewnie! do czego mi to ma być! Już mi kością w gardle stoi, jednakże ja tego bez sądu nie mogę zrobić.
— Sfiksowałeś, czy co? — rozśmiał się rejent — a sądowi na co ten bęben? Kto ci się o niego upomni. Kontenci będą, że się zbyli.
— Zawsze, tak — tego — to nie może być! — krzyknął p. Paweł, zajadając chlebem, aby nie pokazać, że się zawstydził.
Rejent jadł i śmiał się.
— Wiesz, kochanie — rzekł — możnaby ciebie posądzić, że ci się konsolacyi tak zachciało, że aż cudzą sobie przywłaszczasz. Cała sprawa funta kłaków nie warta! Pluń i porzuć.
Mondygierd coś zamruczał i siadł. Rad był, że rejent przyjechał i dywersyę zrobił jakąś w sprawie, razem z tém jednak wahał się nawet przy nim odzywać, aby go nie wyśmiewał.
— Już ty mi nie mów — począł Sawicz — tyś się do tego smarkacza przywiązał. Słabizna z ciebie... Ja codzień panu Bogu dziękuję, że się nie ożeniłem, a ty, jeźli już się w tobie te symptomata odzywają, prorokuję ci, na starość jesteś gotów to głupstwo zrobić.
Mondygierd aż podskoczył.
— Idźże ty mi z tém gadaniem! — zakrzyknął.
— Co masz się wstydzić i wypierać tego — mówił rejent — albo to po ludziach nie chodzi. Tak bardzo stary nie jesteś, kołtuna jak ja nie masz, żonę czém wyżywić jest; w domu ci nudno, wal w konkury, to po cudzem dziecku płakać nie będziesz, gdy ci własne bobami wyłazić będą.
— Któż ci powiedział, że ja tego dziecka żałuję — odezwał się opryskliwie p. Paweł. — Zkądżeś ty to wziął?
— Słuchajże, ja ludzi znam! — rzekł rejent — nie kłam, dziecka ci żal... To zły znak, ty się ożenisz.
— A! idź do trzysta...
Sawicz się śmiał, wódką popił i wszystko zmiótł z talerzy; usta potém otarł, odetchnął, usiadł wygodnie i zawołał:
— No! póki ja tu, kończmy sprawy, każ wołać ojca tego, wezmę go na indagacyę i wybawię cię z kłopotu.
Chciał się z tego wymówić gospodarz, zagadując to tém to owém, gdy niepowoływany wpadł Wydra, z oczyma rozpromienionemi, poruszony, wesół, zmięszany razem... Nie zważając na rejenta, wprost pobiegł do pana Pawła i do nóg mu się rzucił, chwytając za nie.
— Drogi mój paneczku! Bóg widzi, dziecko moje! Dobrodzieju! łaskawco! tam matka usycha z pragnienia, aby je zobaczyć. Daj mi je! Dam rozpiskę, stawię się, będę odpowiadał — to mój syn! bądź miłosierny!
Proste słowa te poruszyły tak Mondygierda, że już wstydząc się opierać, i ulitowawszy nad wołającym, nic nie rzekł, tylko:
— A bierzże sobie, bierz! toć ja go nie przywłaszczam!
Zaledwie usłyszawszy te słowa Wydra, jeszcze raz za nogi ścisnął usuwającego się p. Pawła i wybiegł z pokoju.
— Widzisz acan, panie Pawle — odezwał się rejent — tylko ubodzy ludzie tak się dzieci napierają. Na wielkim świecie zawada z dziećmi. Matce nieprzyjaciołką dorastająca córka, ojcu przeszkodą synalek taki wisus jak i on. Trzeba to wyposażyć, podzielić się... A taki oto ekonomina, żeby miał siedmioro, za każdego życie da! Głupi ludzie, ale to w porządku! Dzieci na świecie potrzebne, aby coś zostało z tego, co ospa, koklusz, krup, cholera i inne kosowice pozabierają.
My z waćpanem we dwu wesołe kawalery, ale trutnie — nikt po nas nie zapłacze, o co ja, przyznaję, wcale nie dbam! Choćby się i śmieli potém, ja nie posłyszę...
Przy usposobieniu, w jakiém był pan Paweł, mowa ta mu się nie podobała i krótko na nią odpowiedział:
— Bredzisz!
Wśród rozmowy kołduny się dogotowały i poszli do stołu.
Wydra chłopca dobrze zawiniętego zabrawszy na wózek, pojechał drugiego dnia z nim do żony. Pan Paweł chcąc się przy swojém utrzymać, kazał mu dać rewers formalny na odebrane dziecko.
Po wyjeździe rejenta, pod różnemi pozorami dwa czy trzy razy chodził na folwark chłopca zobaczyć. Dał ciepłą chustkę zimową, którą zwykł był szyję obwiązywać, a ta mu już lat dziesięć służyła, na obwinienie chłopca wieczorem, żeby się nie zaziębił, dał i coś więcéj, a po odjeździe Wydry, można go było posądzić, że łzy miał na oczach.
Na folwarku baby płakały, a Kasper do pana nie gadał, gniewał się na niego. Widział to i czuł Mondygierd i nie zaczepił go nawet, aby nie przyspieszyć wybuchu. Zagadywał o pogodzie, o robociźnie, o wodzie, która zdała się chcieć przybierać, o dziecku ani słowa.
Kasper spoglądając na starego marszczył się i mruczał.
— Ani głowy, ani serca! mówił do siebie — miał oddawać, to po co było brać? wszyscy się poprzyzwyczajali, że teraz na folwark pójść się człowiekowi nie chce.
Pan Paweł czując się winnym sam, milczał, prawie też same wyrzuty robił sobie w duchu, miał za złe sercu własnemu, że się tak niedorzecznie mogło przywiązać, usiłował się zwyciężyć napróżno. Nic się nie zdawało braknąć w Kozłowiczach, a cóż mogła znaczyć słaba owa dziecina, któréj głos czasem dolatywał do dworu, którą niekiedy przez okno widywał bawiącą się ze psem i niańką na murawie.
Powracając z pola bywało, wstępował zawsze na folwark, różne sobie dla usprawiedliwienia wynajdując pozory, potém niby przypadkiem zwabiony hałasem chłopca, zbliżał się do niego, aby zburczeć, stawał nad nim, dziecko się mu uśmiechało, wyciągało ręce i pan Paweł zarumieniony ze wstydu jak panienka, dawał mu swe grube palce do zabawy. Teraz, machinalnie często nawracał do folwarku i wśród drogi przypominał sobie, że tam już pusto było. Brakło mu téj istoty do życia, czuł w niém próżnię i gniewał się za to na siebie.
Kasper, który go doskonale znał, a nawet inni dworscy postrzegli, że się stał po zabraniu chłopca posępniejszym i milczącym, daleko dziwaczniejszym i opryskliwszym. Nie napadał tylko na jednego Kaspra, bo się go obawiał zaczepiać.
Pierwszy tydzień cały tak upłynął smutnie. Można było na czas rachować, że z sobą pamięć dziecka uniesie i dawny porządek jednostajnego, nudnego dosyć życia przywróci. Tam jednak, gdzie nie wiele jest rozmaitości żywiołów, gdzie skąpo wypadków i wrażeń, ubytek tego, co trochę życia i ruchu z sobą przynosiło, ciężko się i długo czuć daje.
Pan Paweł do reszty stetryczał — jawném było dla niego samego już, że ten robak mały, którego wzrostem, może nawet przyszłością się zajmował, który mógł dlań być jakimś celem i nadzieją, wyniósł z sobą z Kozłowicz jakby ostatnią iskierkę ognia, co je ogrzewała.
Drugiego dziecka brać za nic w świecie nie chciał, byłoby to śmiesznością, zdradzeniem się, dowodem słabości, — a takie pustki były teraz w domu i wszędzie, że życie stawało się ciężarem. Przytém p. Paweł najpewniejszym był, że takiego drugiego dziecka na świecie nie było.
Dziecię to śmiało mu się i znało go już, w tém była cała tajemnica wielka, tajemnica co wiąże swą siłą społeczność, tajemnica pragnienia, jakiejś[1] miłości i serdecznego związku.
Panu Pawłowi brakło kochania, bez którego całe życie się obchodził, zastępując je nałogiem do ludzi i miejsca. Raz rozbudzony instynkt, domagał się zaspokojenia.
Potrzeba mu było, jak wszystkim tęskniącym, choć mówić o swym bólu. Nie miał z kim, począł więc próbować z Kasprem. Ale wziął się do tego z chytrością wielką. U wieczerzy raz westchnął, że mleko, które lubił, przydymione było.
— Myślałem — odezwał się do Kaspra — że jak tego smarkacza na folwarku nie stanie, przynajmniéj baby lepiéj się dopilnują przy garnkach, a i to nie pomogło.
A jednak panu Bogu dziękuję, żem się ciężaru niepotrzebnego zbył.
Już w dziedzińcu śmiecił, już kije znajdowałem na ścieżkach, gałęzie, skorupy jakieś, a cóżby to było późniéj, jakby się to na nogi zerwało! Żadnaby się gruszka ani jabłko nie utrzymało w ogrodzie. No — i dobrze, żeśmy się zbyli — bardzo, bardzo jestem kontent.
Kasper stojący naprzeciw rękę jednę podniósł i dla przyzwoitości usta sobie nią zasłonił, bo mu się do śmiechu ściągały. Nie odpowiadał nic.
Spojrzał Mondygierd i zmarszczył się. Zawiązana niezręcznie rozmowa zerwała się milczeniem sługi, który talerze zaczął zbierać.
Nigdy się jeszcze p. Paweł tak nie nudził i nie gniewał na robotników swych i dworskich, którzy przed nim uciekali i chowali się.
Jesień nadchodziła a na Kozłowiczach ciężyło jeszcze wspomnienie odebranego dziecka. Goście, zawsze rzadcy, zupełnie się jakoś nie trafiali, pan Paweł parę razy popłynął do Pińska i powrócił w gorszym jeszcze humorze niż się wybrał z domu. Odwiedził rejenta i pokłócił się z nim, tak, że przez kilka tygodni nie mieli z sobą stosunków. Wreszcie tak znudzony jak Mondygierd, przyjechał Sawicz do niego. Kłótnia zapomnianą została. Zbierało się na zasiewanie pszenicy, a pan Paweł miał ziarno tak mizerne, że niem siać nie było warto. Pszenicę tę siał przez upór tylko, bo mu ją mietlica każdego roku całkiem prawie głuszyła, a czego ona nie zjadła, rumianek i owsinka dokończyły. Lecz wyrzec się pszenicy honor nie pozwalał. Zgadało się o tém utrapieniu.
— Nie masz ty czystéj, pięknéj pszenicy? — zapytał Paweł.
— Gdzie u mnie pszenica! jam jéj dał za wygranę. To romanse są — zawołał Sawicz. — Po co siać, kiedy nie rodzi? ziemia wilgotna i zimna; ja sobie kupuję średnią u sąsiada na kołacze, albo i mąkę. Nie mam.
— No, a ja na tém postawię, że u mnie będzie jak las — odparł Paweł. Rowy pokopałem, zagony popodnosiłem; zje kaduka miotła, żeby mi wlazła; ale trzeba ziarna dobrego, gdzieby tu dostać?
— U Krasickiego — rzekł Sawicz.
— To nie gospodarz — odparł Paweł — nie chcę nawet kołatać.
— No, to u Lubeckich, albo u Skirmuntów.
— Chyba — rzekł pan Paweł — do Lubeckich mi bliżéj, trzeba będzie pojechać.
— Mój kochany — śmiejąc się odezwał rejent — co my we dwu tak się znowu mamy troszczyć o to gospodarstwo. Sami jesteśmy, głodu nie ma, a czy po nas więcéj zostanie trutniom, co przyjdą do gotowego, czy mniéj, co nas to ma obchodzić? hę?
A gdybyśmy żonaci byli.
Spojrzał na Mondygierda, który milcząc głową trząsł.
— Tobyśmy skwierczeli na to, żeśmy żonaci — odezwał się Paweł.
— Może to być, byłoby i kogo połajać i szturchnąć; że byłaby dywersya w życiu, to nie ma słowa — rzekł kołtunowaty rejent i chrząknął. Paweł nic nie mówił, głową ruszał dziwnie.
— Słuchaj — ciągnął daléj Sawicz — cobyś ty powiedział, żebym ja — ja się ożenił!
Spojrzawszy na kołtun, na twarz, na całą postać rejenta i przypomniawszy sobie jego wiek, Paweł się — przeżegnał.
— Skrutyusia! — rzekł z chłopska.
— Ot masz! Cóż to starzec jestem? niedołęga! Pf! u nas się siedmdziesiątletni żenili z młodemi pannami.
— Co bo tobie? kpisz czy drogi pytasz! — odezwał się Mondygierd.
Sawicz się niemal obraził.
— Co bo znowu! powiadam ci, że się żenię!
— Z kim?
— Z poczciwą osobą, no, prawda, niemającą dostatków, nie zbyt młodą, ale serce złote i statek wielki.
— Gdzież ty ją znalazł? — spytał Paweł.
Sawicz, któremu zwykle płynęły z ust słowa z łatwością wielką, teraz dziwnie się jąkał.
— Ja przesądów tych żadnych co do urodzenia nie mam, u mnie wszyscy ludzie równi — odezwał się. — Dziewczyna uboga, córka szlachcica z Sernik. Prawda, że w andaraczkach boso chodziła i gęsi może pasła, ale jak ją na kanapie posadzę, tak będzie siedziała jak i druga.
— Jakżeż ty ją poznał, jak do tego przyszło? — ciekawie podchwycił Paweł.
— No, przypadkiem — mówił Sawicz — ojca znałem, byłem u niego za interesem, a że żonę stracił, córka gospodarowała w domu. Rzutka dziewczyna, wesoła...
— Ileż ma lat?
— A! kto ją tam wie! w zęby nie patrzałem — odezwał się rejent — dosyć, że ani za młoda, ani za stara... i — żenię się.
Paweł słuchał zdumiony bardzo, rejent raz zagadawszy o tém, już ustać nie mógł, tłómaczył się, uniewinniał, dowodził, że to się na tém musiało skończyć... Mondygierd był milczący.
Odjechał nad wieczorem nie pozostawszy na kolacyę. O zwykłéj godzinie przyniósł Kasper kotlety na buraczkach i Paweł siadł do stołu.
— A wiesz ty — odezwał się do Kaspra — myślałem zawsze, że ten Sawicz ma rozum — to osioł.
Kasper nie zdawał się tém bardzo zdumionym.
— Wiesz ty co on robi? Wszak żeni się.
— Rejent, z kołtunem? — bąknął Kasper.
— Rejent, tak mi Boże dopomóż. Po co jemu to? nie waryat?
Zaczęli się śmiać oba, ale Kasper pierwszy przestał i zadumał się mocno.
— Proszę jaśnie pana — mruknął — kto to może wiedzieć, co komu do szczęścia, a co na biedę; musiało to być przeznaczone, a co komu zapisano w górze, to nie minie.
— Tyle tylko, że spokoju i czystości w domu mieć nie będzie — odezwał się Paweł — to widoczna rzecz, że z babami wchodzi wszelkie niechlujstwo i wrzawa, hałasy, stuk, latanina, choć uciekaj... Niech Bóg uchowa.
Następnego dnia przy obiedzie rozmowa z Kasprem toczyła się jeszcze o ożenku Sawicza. Okazało się, że Kasper, który po świecie znał ludzi dużo i tę pannę z Sernik i ojca jéj widywał na jarmarkach.
— Ona ma już więcéj trzydziestu, Jezusowe latka — rzekł — a ojca, który się czasem napija, tak w garści trzyma, że strach, będzie i rejentowi bieda.
— Nie da się — rzekł Paweł.
— Hej panie! co to gadać, babie się nie da! tego jeszcze nie bywało, żeby człowiek się obronił od opresyi kobiecéj. Proszę jaśnie pana, Adam, co prosto świeżuteńko jak bułka z pieca wyszedł z rąk bożych, juści musiał mieć i rozum i siłę, a takiéj delikatnéj Ewie, co mu z jego boku była wyjęta, nie dał rady... to darmo!
Śmiał się pan Paweł. Ku końcowi obiadu przyszedł gumienny przypomnieć pszenicę, że ją siać trzeba było.
— A! to bieda! wiekuiście zapomniałem — krzyknął Mondygierd — jutro jechać muszę szukać jéj niewiedzieć gdzie. Mówią, że u Lubeckich jest sandomierka. A ja tam ani panów, ani oficyalistów nie znam.
Niewiedzieć zkąd wyrwało się Kasprowi żartobliwie.
— Jak byśmy, proszę jaśnie pana, pojechali do Siedmiorek, do tego Wydry, cośmy mu chłopca wychowali, dałby nam nietylko pszenicy, ale czego żywnie pan zażąda.
Paweł aż się zdumiał tak trafnemu pomysłowi.
— Pierwszyś raz w życiu rozumnie powiedział — odezwał się — jak Bóg miły, nie głupia rada!
Od niepamiętnych czasów raz to pierwszy się trafiło, że Mondygierd nie kłócąc się i nie opierając, odrazu komuś prawdę przyznał.
Nie było czasu do stracenia, bo ziemia pod pszenicę stała gotowa, trzeba było jechać po nią natychmiast. Szczęściem można się było dostać do Siedmiorek czółnem trochę drogi nałożywszy, a ten sposób podróżowania nierównie wygodniejszy to miał za sobą, że obijanik z poklatem mógł choćby i pięć korcy pszenicy w sobie pomieścić, gdy pan Paweł ledwie trzy ich mógł wysiać.
Wybór w drogę nie był kłopotliwy, wysłano siedzenie, nakryto kobierczykiem, położono poduszkę skórzaną, wrzucono koszałkę z wiktuałami i flaszkę wódki. Kasper chciał panu towarzyszyć, ale musiał przy domu pozostać i siejby pilnować.
Rano wyjechawszy i z wodą płynąc, pod wieczór dostał się pan Paweł do wioski. Obijanik trzeba było pozostawić nieco opodal, a Mondygierd wybrał się pieszo. Właśnie myślał o tém, jak się dostanie do folwarku i miał rozpytywać o drogę, gdy mu się konny nawinął, który zdaleka spostrzegłszy wylądowującego, przyskoczył ku niemu.
Był to Wydra.
— A! mój paneczku złoty! — zawołał, zeskakując z konia — cóż to dla mnie za szczęście! Jak się to pan tu zabłąkał!
— Ja umyślniem się wybrał w tę stronę, — rzekł Paweł, witając się, ale z powagą wielką — potrzebuję na zasiew pszenicy pięknéj, szukam, czy się tu gdzie nie trafi? Nie ma u waćpana?
— Wiele panu potrzeba?
— Nie sto korcy, ani nawet pięćdziesiąt, kilka — rzekł Paweł.
— Dam panu — odparł Wydra — ale zróbże nam tę łaskę i mnie i żonie, zajdź do nas, swojego wychowańca zobaczyć.
Nachmurzył się na to wspomnienie pan Paweł, zamruczał coś niewyraźnie, lecz czuć w tém było przyzwolenie. Poszli więc razem pieszo do niezbyt oddalonego folwarku.
Nie było tu ani tak czysto, ani tak pięknie, jak u pana Pawła, odrazu poznał, że tu nigdy pan żaden, a zawsze tylko ekonomowie mieszkali. Folwark stał okolony budynkami gospodarskiemi; wprawdzie z dobrego drzewa zbudowany, okryty gontami, ale do prostéj chaty podobny. Płotek przed nim garnirowały wiszące na kołkach hładysze i rozpostarte cedzidła, z za których sterczały łodygi wysokie malw dokwitających jeszcze.
Około dworku zwijały się dziewczęta z naczyniem od mleczywa, ruch był wielki, bydło wracało z pola, brony i sochy skończywszy robotę ciągnęły się za końmi na spoczynek. W ganku pod dwoma słupkami stała kobieta w szlafroczku z chłopcem na ręku — była to pani Wydrzyna, która zobaczywszy obcego, dziecko z sobą zabrawszy, uciekła.
W takim zakącie gości się prawie nikt nie spodziewa, więc i tu choć izba gościnna była, używano jéj na wszelki sposób i gdy wszedł do niéj pan Paweł, zastał motki, motowidła, półsetki, séry na kominie, balijkę w kącie i dużo gratów wszędzie. Była jednak i kanapa i stół z serwetą i na komodzie filiżanki, nad któremi królował baranek wielkanocny z chorągiewką, a na ścianach N. Panna Żyrowicka i Chrystus wskazujący bok przebity.
Samowar trochę przyciemniały stanowił także jedną z ozdób salonu, wraz z dwoma lichtarzami platerowanemi.
Nikogo nie było w izbie, bo pani Wydrzyna uciekła się ubrać do alkierza, ale prędzéj niż ona wyszła, chustką się okrywszy, siostra jéj, panna Adela.
Opisywać siostry ekonoma na folwarku w pińszczyźnie, nie wiem czy rzecz konieczna, panna Adela jednak wyjątkowo mogła na krótki rysopis zasługiwać, boby wszędzie na siebie zwróciła oczy.
Była choć nie pierwszéj młodości, lecz wcale piękna, postawy zręcznéj, wzrostu słusznego, silna, zdrowa, z wyrazem wielkiéj energii na twarzy. Oczy miała czarne, patrzące śmiało, usta małe, nosek garbaty i choć siostra ekonomowéj, uboga szlachcianka, głowę nosiła górą, a widać było, że się nie lękała nikogo.
Pan Paweł nic jéj a nic nie zaimponował, ani się zająknęła, gdy przyszło go zabawiać, bo Wydra zaraz pobiegł do żony.
— Mój Boże — odezwała się — cośmy to panu winni... moja siostra się codzień modli za pana, gdyby nie jego miłosierdzie, kto wie czyby żył jéj chłopiec! Dziecko długo tęskniło i widać, że mu tam dobrze było — taki żwawy i zdrów.
Pan Paweł nie umiał rozmawiać z kobietami, bo przywykł był się kłócić w rozmowie i oponować, a z płcią piękną to nie uchodzi, zwłaszcza przy pierwszém spotkaniu; mamrotał więc coś, to się uśmiechając, to poprawiając włosów, to odchrząkując.
Panna Adela patrzała nań śmiało, poprosiła go siedzieć i sama niedaleko zasiadła. Umiała rozmowę wprowadzić na obojętne przedmioty, ale sama ją podsycać musiała, bo Paweł nie mógł się rozruszać.
Znajdował, słuchając i patrząc na pannę, że była niczego, do rzeczy.
Wejście pani Wydrzynéj ze świeżo przyodzianym na wstęp chłopakiem, uczyniło dywersyę szczęśliwą. Pan Paweł zapomniał się zupełnie zobaczywszy dziecko i pochylił się ku niemu zarumieniony, uśmiechnięty. Chłopiec zrazu patrzał nań trochę osowiały, ale nagle przypomniał go sobie, usta mu się roztwarły, ręce wyciągnął i począł niezmiernie żywo powtarzać, jak go niegdyś nauczono:
— Pan! Pan!
Ten dowód pamięci dziwnie rozradował pana Pawła, lecz pohamował uczucie, którego doznawał, bo się go zawstydził.
Rozmowa wszczęła się naturalnie o przeszłości, o boleści rodzicielskiéj, o cierpieniach matki, która dziecię miała za stracone, o jéj pielgrzymkach do miejsc cudownych i ślubach poczynionych, o biednéj waryatce, która całego nieszczęścia stała się przyczyną.
Wydra, jego żona, panna Adela mówili najwięcéj, bo Mondygierd był małomówny. Nie zrażało to bynajmniéj gospodarstwa, którzy pilno zajmowali się tylko przyjęciem wszystkiém, co w domu było najlepszego. Gospodarowała najwięcéj panna Adela i ona téż najśmieléj jakoś obchodziła się z Mondygierdem, bo była nawykła do ludzi, niegdyś wychowaną będąc na dworze ks. Lubeckich. Że się tak pięknéj pannie nie trafiło dotąd wyjść za mąż, trzeba było przypisać chyba temu, że posagu nie miała.
Panicze z sąsiedztwa szalenie się w niéj kochiwali, ale bałamutnie, wcale nie myśląc iść do ołtarza, a co najwięcéj chyba sądząc, że ją wydadzą za kogoś — tymczasem panna i za dumną była i za rozumną, aby z życia robiła igraszkę — powoli więc owi adoratorowie poznikali. Pisarze prowentowi i młodzi ekonomowie nie znaleźli w jéj oczach łask — i tak, obojętnie dosyć wybierała się zostać starą panną, bo ten ktoś, jedyny, ku któremu wzdychała — ten ktoś ją, czy ona jego opuścić musiała.
Pan Paweł choć obywatel, dziedzic wioski i dobrodziej Wydrów, wcale nie czynił onieśmielającego wrażenia na pannie Adeli, a co było zupełnie wyjątkowém i osobliwém, śmiałem obejściem się z nim, panna Adela zaimponowała staremu kawalerowi.
Takiego jakiegoś otwartego, pół męzkiego tonu i maniery pan Mondygierd nie spotkał nigdy po innych domach. Mamy były z nim pieszczono i ceremonialnie, panny zakłopotane, pomięszane, strwożone. Podobało mu się to, że panna Adela tak jakoś odważnie sobie poczynała.
Zawiązał z nią nawet rozmowę, choć język mu się plątał.
Wydrowie oboje przekonawszy się, że siostra doskonale sobie z gościem rady daje, zdali go na jéj ręce. Oboje téż mieli ciągle coś do czynienia, to przychodził gumienny, to kluczy trzeba było do spichrza, jejmość musiała odbierać motki i len wydawać, a zwyczajnie, jak to w gospodarstwie, gdy się kto nie ma kim lub nie chce nikim wyręczyć.
Posprzątano ze stołu, aby nakryć do wieczerzy, bo w téj izbie nietylko jeść trzeba było, ale i pan Paweł miał nocować. Nie miano innéj dla gości.
Wieczerza była co się zowie suta i choć po gospodarsku, ale doskonale zrobiona. Starka do niéj wyborna, i — kieliszek frankońskiego wina starego, które około Pińska za francuzkie uchodzi.
Chłopak wcześnie się spać położył, więc już nie zawadzał.
Przy wieczerzy się rozgadał pan Paweł o tém i o owém, o starych i nowych czasach, o swojém gospodarstwie, o pszenicy i mietlicy. Panna Adela mówiła o dworze, na którym została wychowaną, kilka wesołych anegdot rozchmurzyło czoła, tak, że gdy rozeszli się wszyscy i Wydra tylko został z chłopcem, aby posłania dopilnować, stary kawaler baraszkował z nim jeszcze, okazując humor jak najlepszy.
Co się tyczy pszenicy, nie targował się wcale, bo na nasienie kupując to nawet nie wypada; próbkę jéj przyniósł Wydra, która była czysta jak złoto, ziarna dorodne, waga dobra, czego więcéj żądać. Nazajutrz miano ją do objanika odstawić i trzeba było puścić się rankiem do Kozłowicz, bo płynąc pod wodę więcéj czasu się marnowało.
Ani śmiano, ani chciano wstrzymywać gościa, tylko panna Adela zapowiedziała mu, że na czczo nie wyjedzie, bo jest w domu i kawa i herbata, a Wydra dodał, że coś posilniejszego przed podróżą by nie zawadziło. Stanęło jednak na kawie.
Nocleg w izbie gościnnéj był dosyć wygodny, bo do niéj łóżko wniesiono i p. Paweł po podróży chrapał tak, że chłopca, który parę razy w nocy zapiszczał, nie słyszał.
W domu jak świt powstawali wszyscy, ale chodzili na palcach, sądząc, że podróżny zaśnie; pan Paweł wedle zwyczaju rano się zbudził, do czego się i muchy przyczyniły, ubrał co prędzéj, tak, że uchylający drzwi ostrożnie Wydra, zobaczył go już siedzącego. Bez ceremonii wszyscy się zaraz wtoczyli, i matka z chłopcem i panna Adela kawą zarządzająca.
Przy kawie chłopcu Mondygierd dał cukru, przypominając, że mu go w Kozłowiczach przynosił, o czém bęben się zdawał nie wiedzieć. Śmiało jednak garnął się do starego znajomego.
Żegnany, przeprowadzany, w towarzystwie Wydry dostał się do obijanika swojego Mondygierd i gdy od brzegu odbili, siedząc pod poklatem nie mógł sobie nie pomyśleć patrząc ku folwarkowi.
— Poczciwe ludziska!
Rozpatrując się we wspomnieniach tego pobytu u Wydrów, mimowolnie i pannie Adeli w nich dał miejsce.
— Panna co się zowie — mówił sobie — a takie to śmiałe, zuchowate, otwarte, nie płochliwe i znać gospodarna. Cale niczego! Że téż to nikt się jéj nie trafił. Jeszcze dziś młoda i przystojna, a lat temu kilka musiała być jak kwiatek. I w głowie cale nie źle.
Płynąc obijanikiem przeciw wody, powoli, żeby człowiek chciał nie myśleć o niczém, a tak sobie wypoczywać patrząc na świat, to nie potrafi. Trzeba albo spać, lub się czemś zabawić samemu, bo to co otacza, rozerwać nie może. Płynie się trzcinami, które świat zakrywają gęsto zbite, trzęsąc kitami nad czółnem, czasem gęste łóz zarośla ścianą stoją po stronach obu, rzadko wierzba gdzie lub sosna pniem nagim i odartym nawinie się na oczy.
Niekiedy moczary kępiaste, między któremi czajki boleśnie zawodząc latają, rozścielają się szeroko, a na nich chyba opadły, stary siana stóg tyczką przebity wzrok zwróci. Wioska i karczemka ze wschodkami ku wodzie dla żeglujących, kawał lasu trafią się rzadko.
Panu Pawłowi téż te brzegi ojczystych wód tak były już znane, że się niemi zabawiać nie mógł.
Myślał więc o przeróżnych rzeczach, o sobie i o swoim losie, o Kasprze, o chłopcu, o Wydrach, o pannie Adeli, o Sawiczu, który się tak nie do rzeczy i zapóźno żenił i znowu da capo al fine. Temata te obrabiać miał czas przez cały dzień z kunsztownemi waryacyami, dzierzgając na nich fantazyą najosobliwsze wzory — ożenienie rejenta nie mogło mu wynijść z głowy ile razy o niém pomyślał, powtarzał, że owaryował, litując się nad nim.
Już około południa dumając o tém wpadł na myśl dziwaczną, że gdyby on, Mondygierd, miał myśl ożenienia, nie będąc obarczony kołtunem, ani latami, toby jeszcze ujść mogło. Jednakże plunął w wodę.
— Głupstwo — rzekł — a mnie to na kata się zdało...
Zdrzemnął się, a we śnie wnet rozpoczął z panną Adelą rozmowę o motkach i o wydawaniu zboża na szlichtę — posprzeczali się. Nie miała racyi, ale we śnie zdawało mu się, że ją w rękę pocałował i przebudził się przestraszony. Plunął w wodę raz drugi, rękami mocno ocierając twarz i czoło.
Na jawie powiedział sobie, że bądź co bądź znalazł się nie bardzo przyzwoicie. Pojechał do Wydry jakby za usługę żądając usługi, i nie zawiózł ani dziecku ani matce gościńca.
Dopiero teraz go uderzyło to, jak postąpił grubijańsko i niedelikatnie. Miał sobie srodze do wyrzucenia takie zapomnienie. Jedno tylko pozostawało, mógł gościniec posłać umyślnym. W takim razie tracił on wiele na wartości.
Okazało się, że najlepiéj było wolnym czasem samemu odwiedzić poczciwych ludzi i chłopcu coś przywieźć, nie zapominając o matce.
Tu znowu zachodziła trudność, nie miał najmniejszego obowiązku wozić gościńca pannie Adeli, ale siostrze jednéj go ofiarując, drugą ignorować? Mogłoby to być źle interpretowaném. Z drugiéj strony, gdyby przywiózł prezencik pannie Adeli, gotowiby sobie ubzdurzeć, że — ale pfe!
Plunął raz trzeci. Ponieważ myśli mu się plątały zbytecznie, zaczął mówić pacierze. W ciągu modlitwy parę razy zapomniał się i nie wiedział na czém stanął, musiał rozpocząć na nowo.
Przebrało się nabożeństwa, mrok zaczynał padać, do Kozłowicz jeszcze był kawał drogi, trzeba było myśleć, a nowego się nic nie nastręczało — Wydrowie, chłopiec, panna Adela.
Dla zabawy, tak jakby student pensum, zadał sobie exercycyę, jakby rozmawiał naprzykład z tą panną Adelą, gdyby ich na cały dzień zostawiono w pokoju.
W imaginacyi pan Paweł był nierównie śmielszy, niż w rzeczywistości, naprowadził rozmowę na stare kawalerstwo, na ożenienie, panna go niby namawiała, żeby się żenił, a on oponował, oponował gorąco, dowcipnie, ale z dwuznacznikami, z których się sam śmiał... Panna się pogniewała, musiał ją przeprosić i pocałował w rękę...
To mu przypomniało ręce panny Adeli, które go uderzyły odrazu, bo były białe, ślicznie utrzymane, pańskie, nie pokłóte i niezapracowane, ręce, które się całuje z apetytem, trzyma w dłoniach z satysfakcyą... a gdyby pogładziły pod brodę!
Poskoczył w czółnie p. Paweł.
— A to co znowu! — zawołał sam do siebie — co znowu!
Potoczył oczyma na krajobraz, który się przed nim rozścielał. Słońce już było zaszło i pomarańczowa łuna stała na zachodzie, odbijając się na wyżarach, nad któremi kaczki polatywały. Wiatr szumiał w wyschłych trzcinach dziwnym szmerem wieczornego pacierza, głosy jakiegoś ptastwa słychać było, jakby duchy przebiegały powietrze — głosy coś mówiące w języku, którego klucza nie było dla ucha... Daleko, daleko, czarno, trupio stały na jaskrawém niebie dwie czy trzy sosny z rozdartemi gałęźmi — krajobraz był pustynnie smutny, nagi, a jednak mówił do serca człowieka, którego oczy padły nań raz pierwszy na świat się otwierając.
Prastare dzieje młodości przypomniał sobie pan Paweł i daleką kuzynkę, która przy matce jego rezydowała, w któréj się kochał raz pierwszy, kochał szalenie, choć lat dziesięć był już od niéj na ówczas młodszy. Ona mu czasem przez litość w kątku rękę ścisnęła, a raz — raz nawet pocałować się dała.. I w trzy miesiące potém za mąż wyszła. Naówczas to p. Paweł zaklął się przeciw całemu rodzajowi niewieściemu, karząc go wzgardą swą i rzekł, że się nigdy nie ożeni, a słowa dotrzymał.
Ta Melanka ukochana, pan Paweł widział to teraz jak na dłoni, kubek w kubek była podobną do panny Adeli. Prawda, że panna Adela była daleko słuszniejszą, że szczerze mówiąc, włosy miała dużo ciemniejsze, oczy czarne, gdy u tamtéj były szafirowe, i nosek rzymski, gdy Melanki trochę był zadarty. Mimo to wszystko były do siebie podobne, uśmiechem, wyrazem, tém czémś niewypowiedzianém, nieokreśloném, niepochwyconém, że panna Adela zdawała mu się zmartwychpowstałą Melanką... Zakręciły mu się dwie łzy na oczach, ręce załamał.
W tém obijanik stuknął mocno dobijając do brzegu i pan Paweł porwawszy się z pod poklatu ujrzał przed sobą stojącego Kaspra, który tu już od dawna nań czatował.
Sny się skończyły, a rzeczywistość poczęła od gwałtownego wybuchu.
— No, proszę ja kogo — zawołał, zobaczywszy starego sługę — gdzie ty masz rozum? Dwór porzuciłeś na łaskę Bożą, a sam tu przypadłeś się gapić na brzeg! Hę! A gdybym ja był wcale dziś nie powrócił! Gdzież sens? gdzie zastanowienie? Po co? na co? Chłopiec we dworze może ogień zapuścić albo co?
Kasper tymczasem dobywał z obijanika poduszkę skórzaną.
— Pan to tylko aby gderać — rzekł — człowiek z dobrego serca się zwlókł choć z bolącemi zębami, a tu jeszcze bura i łajanie. Et!
Cóż się ma stać we dworze? Chłopiec na nogach, a ja dopierom tu przyszedł. Et!
Pan Paweł pożałował wprawdzie swojego uniesienia, ale nie mógł się do tego przyznać, że zbłądził.
— No, dosyć! dosyć! — przerwał. — Na brzeg poszedłeś z dobrego serca, a przysięgam, że o wieczerzy nikt nie pamiętał i przyjdzie pójść spać z próżnym żołądkiem.
— Otóż taka sprawiedliwość! — zawołał Kasper. — Do stołu nakryto i jest mleko, które pan lubi z kaszką i kawałek mięsa.
Mondygierd zmilkł. Szli tak do dworu. Kasper się prędko udobruchał.
— A cóż, chłopiec, proszę pana?
— Cóż ma być, wyrósł jeszcze, a wiesz — tu się uśmiechnął — jak Boga kocham, że może poznał i poczuł, jak to jego nauczyli wołać: pan! pan! ale takim głosem pociesznym.
— Ja bo zawsze mówiłem: to chłopiec, jak drugiego na świecie trudno.
Co to gadać.
Zamilkł posępnie. Doszli do dworu. Powitał go twarzą wesołą Paweł, ogień paradny palił się na kominie i do stołu było nakryte, cicho, spokojnie, a pusto! Straszliwie pusto... Nigdzie nikogo...
Dreszcz po nim przeszedł. Widmo wywołane Melanki prześliznęło się przed jego oczyma w postaci panny Adeli; gniewał się, że go prześladowano. Siadł do wieczerzy nadąsany.
— Gdzie bo to pod noc myśleć o takich rzeczach — mówił sobie — stary, a rozumu nie ma...
Wydał rozkazy, aby pszenicę zaraz zniesiono z obijanika i żeby gumienny jéj nie odstępywał, bo ludzie na to łasi, ten garść, ten garść z worka chwyci, — obraza boska i krzywda ludzka.
Tego dnia już nie było z Kasprem rozmowy, pacierze pomówiwszy w drodze na zapas, p. Paweł poszedł do łóżka.
— Ale tak: to nie ma — rzekł kładąc się — jak dom własny i kawalerskie życie. Cichuteńko, ciepluteńko jak w uchu, nikt nie rozkazuje, ja tu pan, śmiecia nie ma, czego tu chcieć? czego!
Westchnął i przeżegnał się.
Mary rozmaite snuły się jeszcze przed oczami, Rejent z kołtunem i narzeczoną, chłopiec na kiju wołający: Pan! Wydra i panna Adela, która zarazem była Melanką. We śnie niepodobna mu ich było rozróżnić. Czasami zdawało mu się, że widzi tamtą, to znowu że tę, to obie zlewały się w jedną, naostatek sowa we śnie zahuczała: Powij!
— Głupia! — zamruczał pan Paweł i zasnął twardo, a marzenia ciemności oblokły.
Rejent Sawicz nie prosił nikogo na wesele, jednakże dla starego przyjaciela chciał uczynić wyjątek i przybył do Kozłowicz.
Znalazł p. Pawła dziwnie zmienionym i otwarcie mu to powiedział.
— Wiesz, że ty mizerniejesz, pobladłeś nawet. Dawniéj wyglądałeś zuchowato, zamaszysto, a teraz i milczący być zaczynasz i nie tak się kłócisz i — ociężałeś. Co tobie jest?
— Imaginacya! Co mi ma być! upatrzyłeś sobie coś! — rzekł Paweł. — Prosta rzecz, człowiek powoli starzeje.
— Ale bo ty jak ogórek kwaśniejesz coraz... Co u licha — mówił Rejent — dałem ci dobry przykład, żenię się, zrób i ty tak.
Mondygierd obu rękami począł opędzać się.
— Człowiecze! Mówią, że cygan się obwiesił dla kompanii, ale żebym ja dla twojéj przyjaźni sobie życie zawiązał! niedoczekanie! Wieleśmy to razy o tém mówili, co te małżeństwa za sobą prowadzą! Sameś w to bił! nie! trzeba ci było...
— Tak, choć na starość rozumu nabrać — rzekł rejent. — Co to gadać, co darmo bałamucić, to jest prawo Boże, a kto się nie żeni ten idzie do piekła, jak owo drzewo ewangeliczne co owoców nie dawało!
— Teraz już i ewangelię sobie przypomniałeś, gdy ci ona potrzebna — śmiejąc się odparł gospodarz. — Daj pokój, non misceantur... Mnie nie nawrócisz, nie ożeniłem się za młodu, teraz zapóźno.
— A to mi dobry! — krzyknął rejent — głupstwo naprawić nigdy późno! Ja ci zresztą powiem, że w istocie zdrowy rozum wskazuje sam, iż żenić się należy dopiero w wieku dojrzałym.
Mondygierd prychnął.
— Ale tak! — powiedział rejent — ja ci to dowiodę natychmiast. Człek za młodu żeni się z pasyi, a więc ślepo, chybił trafił; aby mu liczko zaświeciło i usteczka się uśmiechnęły. W naszym wieku gruntownie się wszystko bierze, ocenia niewiastę, przypatruje, bada i kiedy człowiek sobie ten jedwabny stryczek nałoży, wie, że on go uciskać nie będzie. A co? — zapytał rejent — nieprawda?
— Ja ci powiem co innego — zawołał lubiący się sprzeczać pan Paweł. Za młodu człowiek żeni się z pasyi, a ona mu ten kielich goryczy choć do połowy osłodzi, w dojrzalszym wieku żeni się z nudy, z desperacyi, tonący brzytwy się chwyta, życie obmierzło więc byle zmiana pożądana. Ledwie od ołtarza i w czuby.
Machnął ręką. — Co? nieprawda!
— Nieprawda! — stukając pięścią o stolik odezwał się Rejent — nieprawda! Doświadczenie nauczyło, człowiek zna kobiety, penetruje każdą i bąka takiego jak za młodu nie strzeli.
Zresztą bądź co bądź, choć nie pochwalasz mojego kroku, na wesele przyjedź. Osób będzie nie wiele. Moja przyszła, kilka bab, swoich krewnych poprosi, a ja tych tylko, jak ty, których szanuję i kocham. Przyjedziesz?
Mondygierd ruszył ramionami.
— A dlaczegożbym nie miał być? — odparł — z miłą chęcią, tylko jeden warunek. Nie każ mi być drużbą i należeć do żadnéj ceremonij, bom niezgrabny i wstydu ci narobię. Już dosyć, że muszę bodaj frak włożyć.
— Jużci frak i to nie czarny — dodał rejent — my nie z wielkiego świata ludzie, czarnego się lękamy, bo to żałobny kolor.
Stanęło na tém tedy, że p. Paweł miał do Sawicza zjechać, gdyż ślub z powodu szczupłości chaty w Sernikach dla oszczędzenia kosztu teściowi miał przeciw zwyczajowi odbyć się w domu rejenta.
Po wyjeździe gościa, gdy Kasper przyniósł wieczerzę i stanął rozszerzywszy nogi a ręce założywszy na piersiach przed panem, Paweł rzekł z uśmiechem:
— No, zaśpiewamy wkrótce Sawiczowi, Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło! cha! cha!
— Kto to może wiedzieć — na przekorę odparł sługa — dziewczyna stateczna, spotka ją szczęście, bo taki szlachecki zagon w Sernikach nie to, co wioska dziedziczna i przywiąże się do starego.
Mondygierd prychnął tak nad łyżką, że mleko ulubione prysło na wsze strony.
— Znasz podobno tych z Sernik, z którą się on żeni? — spytał.
— Czemu nie mam znać? — mówił Kasper, podciągając kołnierzyk do góry, bo chustkę na duszce nosił wysoko podwiązaną i kołnierze krochmalne śpiczaste — czemu nie mam znać. Bardzo uczciwi ludzie. To są nawet krewni ekonoma z Siedmiorek, tego Wydry, co nam chłopca wziął, niech mu Bóg nie pamięta.
— Powiadasz, krewni? — zapytał zamyślony p. Paweł.
— A najpewniéj.
Pomyślał Paweł w duchu — masz tobie, na weselu gotowi być!
Nie martwiło to go wcale, bo, bo mu się panna Adela pomieszała z Melanką, ale się krzywił dla Kaspra. Tego dnia nie mówili już więcéj.
Dzień ślubu nadchodził wkrótce.
W wigilię kazał p. Paweł dobyć frak granatowy. Był on świeżuteńki, ale miał od urodzenia lat dwanaście; kołnierz wysoki i buchasty, poły niepomiernie długie, guziki w cyrkuł zaokrąglone. Bardzo przyzwoicie w nim wyglądał pan Paweł. Guziki wprawdzie od leżenia poczerniały, ale Kasper z pomocą staréj rękawiczki i kredy umiał je do pierwotnéj przyprowadzić świeżości. Kamizelka biała ad hoc, miała guziki, które w papier poobwijane leżały w komodzie. Były to niby koralowe gulki w bronz oprawne i misternie zaczepiane w razie potrzeby, a odejmowane do prania. Butów pięknych, nawet karbowanych na przodzie, było kilka par do wyboru ze śpiczastemi nosami, kwestya rękawiczek rozwiązaną została wypraniem białych zamszowych, w których jedyne rozprucie tegoż dnia zeszyć miano tak, aby znaku nie było. Kapelusz cylinder potężny, wspaniale rozszerzony u góry zwężony w dole, ze skrzydełkami pozawracanemi w trąbkę, zdjęto z szafy. Przy rozpatrzeniu się w nim okazały się defekta małe, ale w szczegóły wchodzić nikt nie potrzebował. Krochmalna koszula, chustka biała, do któréj fontazia służyła stara szpilka ze smaragdem, maleńkiemi obsypanym brylancikami, już były przygotowane.
O wszystkiém pamiętał Kasper, nawet o narzędziu do wciągania butów, które mogły na nogę nieco już brzęknącą nie chcieć wnijść łatwo.
Rozumie się, że i bryczka i konie i Stasiuk fornal, który miał powozić, świąteczno występowali. Fartuch ponieważ nieco się zmatował i barwę świeżą postradał, wysmarowano dobrze tranem i — począł się świecić.
Na wypadek wszelki i dla zaoszczędzenia granatowego fraka, przygotował Kasper płaszcz z kilkoma pelerynami krótkiemi, rzadko używany, a wcale wspaniały, bo czas nadzwyczaj był łagodny.
Gdy w pełnym stroju wyszedł p. Paweł siadać do bryczki, co było ludzi we dworze, zebrało się go oglądać, bo w istocie do niepoznania majestatycznym był, szczególniéj z powodu cylindra okrywającego głowę. A że się i świeżo ogolił i włosy starannie sobie ułożył, zdawało się, że odmłodniał.
Kasper mu to powiedział, podając kapelusz i rękawiczki.
— Jak Pana Boga kocham, panu dziś lat dziesięć ubyło.
Na co Mondygierd nie odpowiadając, w lustro spojrzał i sam uczuł prawdę tego twierdzenia.
Pojechał tedy i stanął u Sawicza w porę. Pomimo, że gości nie miało być wcale, bryczek w dziedzińcu przed stajnią stało już kilka, a suponować się godziło, że niektórzy goście obijanikami przypłynęli.
Dworek niewielki dokoła się roił ludkiem bosonogim, łapcianym i buciastym, mnogie namitki i chustki białychgłów migały tu i owdzie. Z kominów buchało straszliwie. W ganku kto się ukazał to wystrojony, włosy utłuszczone, świecące, twarze wyszorowane i rumiane, usta uśmiechnięte. Panna młoda z ojcem i drużkami już była w bawialnym pokoju.
P. Paweł się jéj zaprezentował. Wydała mu się nieładna, ale zdrowa, hoża i wcale niezmieszana swém położeniem. Ubiór zbyt wykwintny nie był jéj do twarzy i zdawał się zawadzać. Ledwie miał czas rzucić okiem na nią, gdy obejrzawszy się po otaczających ją drużkach, poznał między niemi pannę Adelę, która tu, jak w Siedmiorkach, komenderowała.
Skłonił się jéj, uśmiechnęła się do niego.
— Jak tam pan dobrodziéj wówczas do domu dopłynął? — spytała raźno — bardzośmy się turbowali żeby go noc nie zaskoczyła.
P. Paweł skłonił się i coś takiego odpowiedział, czego i sam nierozumiał i pono słuchacze niewięcéj od niego, lecz uszło za odpowiedź.
Co pannie Adeli to w stroju drużki wcale pięknie było; wydawała się młodą, świeżą, a wśród dosyć niezgrabnych swych towarzyszek, jakby jedyną tu panią.
Ślub za specyalnym indultem, unikając ciekawéj gawiedzi, odbywał się w kapliczce w ogrodzie; wszystko jakoś zawczasu dobrze obmyślane poszło jak z płatka, niczego nie zbrakło, świeca żadna nie zgasła, ale w powrocie, gdy wszyscy kobietom do wyjścia ręce podawali, złożyło się dla pana Pawła subjekcyonalnie, bo mu wypadło dać rękę pannie Adeli.
Uczynił to jakoś tak niezgrabnie, że kapelusz cylinder szacowny, upadł na ziemię i szwankował mocno. Stłuczenie było widoczne, dla właściciela przykre, lecz w chwili téj uroczystéj udał, że sobie to lekceważy. Pomyślał jednak w duchu, że go pośle do Pińska do reparacyi.
W drodze do dworu rozmawiała żywo panna Adela o chłopcu, o którym najświeższe wiadomości przywiozła dawnemu opiekunowi. Zdrów był jak ryba, i nawet, co zdziwiło p. Pawła, miał się mocno upominać, aby go jego „Pan“ odwiedził.
Po powrocie do dworu posadzono go znowu, jakoś się tak złożyło, przy pannie Adeli. Rozpatrując się bliżéj w niéj, coraz ogromniejsze widział podobieństwo do Melanki, któréj pocałunek „nektar boski“, po latach trzydziestu jeszcze czuł na ustach. Mówili o różnych rzeczach zajmujących, „z pola i dziedziny (!!) ekonomiki“, o lnie, konopiach, ogrodowinie, grzybach, rybach, smażeniu, gotowaniu i innych przedmiotach dla ogółu przystępnych, gdyż ogół się mieszał do rozmowy także.
Jakim sposobem potém cichsza rozmowa zeszła, po niebezpiecznéj tocząc się pochyłości, do małżeństw, kojarzenia się, kochania, sympatyi, tego wytłumaczyć nie umiemy. Para młoda, tylko co zaślubiona sobie, nie dawała do tego assumptu. P. Paweł upewniał sąsiadkę, że byłby się ożenił, bo w zasadzie nic nie miał przeciwko przybraniu dozgonnéj towarzyszki, ale w istocie gospodarstwo miał tak kłopotliwe, że na staranie się czasu mu nie stawało. Ogromną ilość rowów zmuszony był kopać, które na sążnie kubiczne obliczył, niektóre zarośla karczować, pola oczyszczać i t. p.
Panna Adela kwestyi kopania rowów obszernie wyłuszczonéj, słuchała sympatycznie, przyczém pan Paweł wyznał, że intratę z majątku podniósł znacznie.
Podajemy tylko treściwie i pobieżnie sam zarys rozmowy, w któréj poważny wątek wciskały się intermezza rozmaite, żartobliwe, budzące do śmiechu, przerywały ją wejrzenia, a p. Paweł ośmielony sukcesem i słuchaniem nader uważném, pod koniec puścił się na wycieczki nacechowane humorem, jaki u niego rzadko widywano.
Dosyć, że i do stołu poprowadził pannę i przy stole ją bawił téż, a wypiwszy kilka kieliszków wina, stracił kontenans, zaczął się, co się zowie, umizgać, nie wiedzieć, co mu się stało.
Panna wesoło odpowiadała, śmiała się i w tak doskonałéj byli komitywie, iż wszyscy w końcu to dostrzegli.
— Tak mi Boże dopomóż — cicho odezwał się gospodarz do teścia, który nic nie mówił. — Paweł zaczłapał! Oto będę tryumfował!
Jakkolwiek cicho wyrzeczone te słowa, rozeszły się między gośćmi i wszyscy uznali, że rzecz była możliwą. Dwa razy Mondygierd chustkę pannie z ziemi podniósł, i jak pan rejent utrzymywał, za rękę ją ścisnął.
Panna Kapcewiczówna, krewna daleka gospodarza, przysięgała się, iż słyszała, jak powiedział przy téj okazyi:
— Jaką pani ma śliczną rękę, to pojęcie przechodzi!
Ten szał weselny trwał do wieczora, goście poczęli się rozjeżdżać i rozpływać, bryczka ze Stasiukiem napiłym stała w ganku, wziął za cylinder pan Paweł i żegnał się także, a żegnając się jakoby miał powiedzieć pannie Adeli:
— Mam nadzieję, do zobaczenia!
Przyczém w tę piękną rękę uroczyście cmoknął.
Nie ma pewności historycznéj, co mu panna Adela odpowiedziała, a nawet czy mu dała odpowiedź.
Wszystko to stało się jakoś bezwiednie, bez poczucia niebezpieczeństwa i grzechu, jednym pędem, i p. Paweł ocucił się dopiero, gdy do bryczki siadłszy, ujrzał się sam wśród ciemności i ciszy.
Poczucie rzeczywistości wróciło, gdy na tle trochę jaśniejszego nieba dostrzegł Stasiuka przechylającego się bezwładnie to na lewo to na prawo, jakby utrzymać się nie mógł. Konie poczciwe same już sobą kierowały. Paweł naprzód dla ostrzeżenia chłopca dał mu mocno w kark, a potém łajać począł:
— Ja cię nauczę! ja ci dam, ja ci pokażę! Będziesz ty mi chlał tak, żebyś się nie mógł utrzymać! Dali ci wódki! a! nie powinieneś był tykać kieliszka, kiedy ci głowę zawraca!!
Na ten temat hałasował i burczał pan Paweł dobry kwadrans, aż chrypnąć zaczął. To go ostudziło i ostatecznie do rozpatrzenia się we własnych dnia tego wspomnieniach przyprowadziło. Chociaż Stasiuk się kiwał, bełkotał i był napity, niebezpieczeństwa zabłądzenia ani wywrotu nie było żadnego. Pierwsze wązkie grobelki z głębokiemi rowami udało się pominąć przy łasce Opatrzności, wyjechali na piaszczystą drogę szeroką, prowadzącą do samych Kozłowicz. Na niéj w najgorszym razie można było chyba o pień zawadzić.
P. Paweł potrzebował uczynić obrachunek sumienia, był niespokojny, czuł, że sobie pozwalał nad miarę około panny siedząc i kilka razy wymówił się z afektami jakiemiś, z admiracyą rąk i t. p.
Należało teraz pokombinować, czy uchowaj Boże, nie mogło to za sobą jakich zawikłań i następstw pociągnąć?!
Pomimo wielkiego wysiłku, niezupełnie mógł sobie zdać sprawę Mondygierd z tego, co zaszło w ciągu rozmowy, czuł tylko, że musiała być gorącą, bo przejście z niéj do zwykłego stanu przypominało mu wrażenie zimnéj wody po łaźni.
— Stary a bezmózgi! — westchnął, surowo się sądząc — stary a szaławiła! Co to sobie pomyśli! Gotowa posądzić, żem się rozmiłował, bo kobiety do tego są skłonne. Prawda, że mi się podobała, bo cale gładka i roztropna, ale nie idzie za tém.
Dziwnie głos, ruch, coś mi w niéj przypomina Melankę!
P. Paweł z rozmowy pamiętał dobitne przyrzeczenie, iż odwiedzi Wydrów i swojego wychowańca.
— Słowo się dało, potrzeba dotrzymać — rzekł w duchu — głupstwa nie robić, język trzymać, od panny daleko się mieć, ale pojechać należy. Słowo rzecz święta.
A że prezent dla chłopca, dla matki i ewentualnie dla panny Anieli był koniecznym, ułożył sobie p. Paweł pojechać do Pińska obijanikiem, tam sprawunki porobić, a w powrocie wstąpić do Wydrów. Podróż do Pińska zasłaniała go w oczach Kaspra, którego się wstydził.
— Żeby ten mnie zobaczył, jak z panną baraszkowałem — mówił w duchu — dopieroby było!!
Wlokąc się po piasku, dobrze z północy stanął p. Paweł u wrót w Kozłowiczach. W izdebce Kaspra świeciło się jeszcze. Zaczął wołać na stróża o otwarcie wrót, stróż spał. Chciał sam wziąć lejce, żeby Stasiuk poszedł odemknąć, ale Stasiuk jeszcze oszołomiony, drogi z kozła na ziemię znaleźć nie mógł.
Nareszcie pies zaczął szczekać.
Ktoś się obudził, wrota otworzono, a w ganku już rozespany Kasper czekał. Pierwsze słowo dyplomatycznie rzucone było.
— A wiesz? kapelusz tak jak sprzepaszczony!
Uczyniło to dywersyę, bo Kasper umiejący oceniać dzieło sztuki, tyle lat konserwowane, formalne poszanowanie wzbudzające, porwał za cylinder i poniósł go do świecy. Okazała się rana daleko znaczniejsza niż sam p. Paweł sądził. Powłoka czarna była rozerwana i z pod spodu cynicznie dobywał się kawałek siwéj bibuły.
— Widzi pan! — zawołał Kasper — co to jeździć po weselach, a ja przysięgam, że i na fraku będą plamy.
W istocie frak miał z tyłu już przyschły strumyk sosu, który prześliznął się, słuchając prawa ciężkości, pomiędzy łopatkami i zatrzymał przy jednym z żółtych guzików.
Dalszy egzamin okazał jeszcze ubytek jednego z koralowych guzików kamizelki, który nie musiał być dobrze umocowany. Słaba tylko pozostawała nadzieja znalezienia go w bryczce w nogach.
Gdyby się ta nie ziściła, garnitur cały był zdezelowany, Kasper tylko w takim razie wpadał na subtelną myśl redukcyi liczby dziurek w kamizelce, żadném prawem nieoznaczonéj ściśle.
Rozprawa o tych przedmiotach uwolniła p. Pawła od opowiadania o weselu, poszedł spać. I we śnie nie miał biedny spoczynku, rozkołysane myśli bujały po głowie, nosząc po niéj pannę Adelę i uśmiech jéj, przypominający Melankę.
Śniło się nieborakowi, że kląkł, oświadczył się, w téj chwili guzik drugi od kamizelki oderwał się, potoczył i z łoskotem bomby, rosnąc do rozmiarów ogromnego harbuza, zwiastował co czekało naszego bohatera.
Z nieprzyjemném uczuciem obudził się p. Paweł. Dzień już był, Kasper gospodarował w drugim pokoju — czas było wstawać.
Spuśćmy zasłonę na zgryzoty sumienia, jakie dnie następne wywoływały, na przykrą walkę z samym sobą, którą toczył p. Paweł, czyniąc sobie zasłużone wyrzuty.
Bądź co bądź słowa dotrzymać było potrzeba, podróż do Pińska i wstąpienie do Wydrów zostało postanowione, a choć pora nie sprzyjała wyprawie obijanikiem Mondygierd chciał raz się tego zbyć, skończyć i w domu siedzieć spokojnie.
Jakby o coś pana podejrzywał, Kasper się począł napierać do Pińska, mówił, że potrzebował kupić czapkę i rozmówić się z krawcem w sprawie przenicowania surduta, który wymagał téż manszestrowego kołnierza i nowych guzików, a nawet podszewki, choć może jéj był niegodzien.
Mondygierd oświadczył stanowczo, iż powinien zostać przy domu, a osładzając ten wyrok, przyrzekł posłać go umyślnie do Pińska.
— Nie mogę ani na Marynę ani na tego bałwana gumiennego, ani na chłopca zostawić dworu! Spalą, ogień zapuszczą, dadzą okraść. Już ty mi nie gadaj! Trzeba, żeby ktoś przy dworze został.
Kasper mruczał, ale woli niezłomnéj uległ.
W Pińsku wybór podarunków cały dzień zabrał Pawłowi, miał bowiem to przekonanie, że kupcy na niego szczególniéj zastawiali sidła i targował się do upadłego. Nigdy nie dawał wyżéj nad połowę ceny żądanéj, staczając o nią walkę okrutną, nie żałując ani butów ani gardła. Wychodził ze sklepu, zawracano go z ulicy, w progu targ się wszczynał nowy, nowa rejterada i powrót i t. p. Najmniejsza rzecz kosztowała go w ten sposób daleko więcéj, niż była warta, nie licząc tego, że zawsze go oszukiwano.
Ku wieczorowi nareszcie miał już dla chłopca zabawkę i kilka łokci kazimirku na sukienkę, dla matki sztuczkę floransu, za którą go odarto fatalnie i takąż w kolorze czulszym dla panny Adeli.
Razem wzięte kosztowało to sumy neapolitańskie, a co daleko gorzéj, w Pińsku obudziło podejrzenie i rozsiało plotkę, że p. Mondygierd gdzieś o jakiejś pannie myśli, bo już prezenta wozi.
Faktor nader delikatnie mu przymówił, ale dostał odprawę taką, że już drugi raz nie próbował nawet go zaczepić.
Gdy co komu jest przeznaczoném, to się już tak składa, że ani wybrnąć, ani się obronić. Pan Paweł przybywszy do Wydrów, trafił tak, że nie zastał ich obojga, bo oni właśnie pojechali byli do Pińska, znalazł tylko pannę Adelę i chłopca.
Chociaż z pewnością Wydrowie na wieczór powrócić mieli, panna się zmięszała niezmiernie — jak to tu gościa tego przyjmować! Przytomna jednak zawsze, nie dała tego poznać po sobie, powitała wesoło, zakrzątnęła się około przekąski, chłopiec się zajął zabawką przyniesioną i zniknął — i zostali sam na sam, od godziny pół do pierwszéj do samego zmroku.
Jak spędzili ten czas i pokierowali rozmową, co zaszło między nimi — autor nie może wiedzieć, a w domysły i hypotezy nie chce się puszczać. Jest jednak rzeczą pewną, że gdy oboje państwo Wydrowie przybyli, znaleźli chłopca swego przy nogach p. Pawła, a pannę Adelę obok na krześle w humorze wybornym, wesołą, niemal roztrzepaną, śmiejącą się i spoufaloną z Mondygierdem w sposób tak uderzający, że pani Wydrzyna oczom wierzyć nie chciała.
Wieczorem nie zaszło już nic ważnego, tylko panna Adela siostrę zaprowadziła do alkierza i tam pocichutku gadały żywo, dobry kwadrans, kilka razy pani Wydrzyna zawołała: „Nie może być“ — na co panna Adela odpowiedziała: „Jak Boga kocham.“ Potém słychać było:
— Historya z tysiąca nocy!
I uściskały się siostry, a Wydrzyna powróciwszy do pokoju, patrzyła na pana Pawła z taką ciekawością, jakby go zobaczyła po raz pierwszy.
Gdy kobiety wyszły, pan Paweł nim się zabrał na spoczynek, wziął Wydrę do kąta, ujął go za guzik od surduta, trzymał i coś mu pocichu szeptał długo, a Wydra w ramię go całował i milczał. Coś tylko w końcu powiedział, jakby.
— Stanie się wedle pańskiéj woli, toć to wielkie szczęście.
Paweł palce położył na ustach.
— Tst! proszę.
Na tém się skończyło. Nazajutrz Mondygierd odjeżdżał po śniadaniu, ale wybrał chwilę, gdy się sam został z panną Adelą, i coś długo jéj mówił, przyczém ją parę razy w rękę pocałował i raz rękę zatrzymawszy w swoich obu, (a ta mu się nie wyrywała), aż rumieńca dostał.
Przeprowadzał go Wydra aż do obijanika. Tu stanęli na uboczu i gadali długo z sobą, dwa razy p. Paweł skończywszy rozmowę powracał. Wydra rzekł w końcu głośno:
— Już niech pan będzie spokojny, że to się wszystko zrobi, jak pan każe.
Taka była zewnętrzna tych odwiedzin fizyognomia, dla obcych zagadkowa; nie potrzebujemy już jednak dłużéj taić przed czytelnikami, w niepewności ich zostawując, że p. Paweł uniesiony krewkością wiekowi swemu niewłaściwą, bardzo niezgrabnie oświadczył się pannie Adeli — klamka zapadła, został przyjęty. Prosił tylko o jedno, aby ślub zupełnie prywatnie i w największém sekrecie odbył się w Pińsku, o co on już miał się starać.
Dlaczego w sekrecie? Jedną z przyczyn najważniejszych, które spowodowały p. Pawła do ukrywania się, była — obawa Kaspra.
Kasper, jak on, był zajadłym nieprzyjacielem małżeństwa i kobiet. Znał go z téj strony Mondygierd, nie chciał być wystawionym na jego wyrzuty, przycinki, miny dwuznaczne, spory z nim, kwasy domowe. Powiedział sobie, że fakt spełniony będzie musiał Kasper albo przyjąć z pokorą — lub a no! choćby mi wreszcie i rozstać z nim przyszło.
Myśl ta jednak goryczą go napełniała.
W powrocie do domu z niezmiernym taktem przywdział Mondygierd humor wesoły, aby po sobie nie dać poznać, że losy jego się rozstrzygnęły.
Dla Kaspra wiózł w podarunku tabakierkę, na któréj wierzchu namalowana była świątyńka o cztérech słupkach z ołtarzykiem. Na ołtarzyku niewyraźnie przez artystę lekko rzuconych, od niechcenia, dwóch serc w płomieniach można się było domyślać. Tabakierka ta symboliczna trafiła się przypadkiem; o zdradzieckiém znaczeniu jéj ozdoby kupujący nie myślał wcale. Była mocna i zamykała się dobrze.
W domu zastał wszystko prawidłowo oczekujące na przybycie, zegar nakręcony, w kuchni obmyślaną wieczerzę, ogień na kominie i Kaspra nawet w dobrém usposobieniu, które tabakierka jeszcze wzmogła.
Poszedłszy z wazką do kuchni, gdzie pokazywał tabakierkę całemu zgromadzeniu, do rąk jednak nie dając nikomu (ażeby jéj nie załapano, jak mówił) — wyraził się o p. Pawle:
— Jak Boga kocham, taki to jest dobry pan! Naźre się człowieka, naźre, ale pożałuje i pamięta.
Następnych dni nic a nic nie zaszło nowego, z wielką tylko starannością Mondygierd kazał kąty wszystkie oczyszczać, dowodząc, że się zapuszczono.
W niebytności Kaspra w sypialnym pokoju jakieś trygonometryczne robił wymiary tajemnicze około łóżka, ale gdy ten nadszedł niespodzianie, udał, że buty z prochu otrzepuje.
W kilka tygodni oświadczył Kasprowi, że interes ważny powoływał go do Pińska...
I wyjechał.
Poczciwy Kasper, chociaż z drukowanego czytał, z książki pana Boga chwalił, a w gwałtownym razie krzywo się podpisać umiał, niekiedy opuszczając jednę lub dwie litery, — nie miał żadnego upodobania w literaturze. W papiery pańskie nigdy nie zaglądał, mimo to znał swojego pana interesa tak, że ani on sam lepiéj z niemi obeznany nie był.
Gdy mu Mondygierd oświadczył, że jedzie za interesem, a przeciw zwyczajowi odwiecznemu, nie wyjawił o co chodziło, Kasper się najprzód zdumiał mocno. Czekał, ażeby się to wyjaśniło, — pan Paweł wyjechał i nie wyjaśniło się nic wcale. To milczenie nadnaturalne w człowieku, który potrzebował mówić i gadał aż nadto dużo, szczególniéj ze starym sługą, miało coś w sobie tak niezwyczajnego, iż po wyjeździe pana, Kasper powziął podejrzenia wielkie.
Jawném było, że się coś gotowało, coś snuło, o czém nawet jemu powiedzieć nie chciał pan Paweł. Co to mogło być?
Wpadał na myśl, iż może Kozłowicze chciał sprzedać. Kilka razy, gdy zamiast pszenicy urodziła ta nieszczęśliwa miotła z rumiankiem i owsinką, zrażony pan Paweł odgrażał się, że sprzeda do trzysta djabłów Kozłowicze za bezcen.
Z drugiéj strony wiedział Kasper, że do rowów, których był autorem, pan Paweł miał rodzicielskie przywiązanie. Z Kozłowiczami się rozstać fraszka była, ale oddać w cudze ręce te rowy kopane tak mozolnie, których było tyle sążni kubicznych, (Kasper wymawiał kupicznych) — nigdyby na sobie nie wymógł.
Jeżeli zaś nie o sprzedaż Kozłowicz szło, to — o cóż?
Odgadnąć było nie sposób...
Najdziksze myśli przychodziły Kasprowi do głowy, jedno tylko przypuszczenie ożenienia wcale mu się nawet nie nastręczało.
O pannie Adeli zgoła nie wiedział. Sumując tak, przypominał sobie, że w ostatnich czasach pan Paweł był to niezwyczajnie ożywionym, to smutnym i zadumanym, nie w zwykłém usposobieniu. Uderzało go i to, że mniéj łajał i kłócił się.
Symptom był tém dziwniejszym, że w ciągu lat wielu nigdy się przez czas dłuższy nie objawiał. Bywały dnie ciszy, ale nigdy tygodnie.
Na wyjezdnem, gdy Kasper zapytał kiedy się ma spodziewać z powrotem, zmieszany Paweł odpowiedział mu, nie ofuknąwszy go jak zwykle.
— Albo ja wiem! to trudno oznaczyć. Potém się zawrócił i dodał.
— A i to może być, że... że ja gości z sobą przywiozę. No, nie wiem, trzeba się przygotować na wszelki wypadek, żeby mięso było.
To dawało do myślenia.
Z mięsem na wsi nie jest rzecz tak łatwa jak w mieście. Arendarz lub inny jaki przemyślny izraelita przywozi czasem ćwiartkę lub cały pośladek cielęcy, trafia się ćwierć wołowa, po karczmach tu i owdzie biją bydło, lecz na regularną dostawę rachować nie można, a najczęściéj owdowiała krowa zastępuje spaśne woły. Mięso, które ciężarem swym spadło na Kaspra, nie było tak małą rzeczą. Mięso bez kości, pół biedy, ale dla gości musi być i rura i sztuka mięsa z kwiatkiem. To się samo z siebie rozumie.
Hm! żeby mięso było! — powtarzał Kasper — żeby mięso było, tak to mu łatwo sobie powiedzieć, a niechajby sam poszukał tego mięsa!
Posłał Kasper do arendarza, zamawiając u niego mięso, ale się gniewał na despotyczny rozkaz: żeby mięso było.
Mięso nierozłącznie szło z ideą gości. Jacyż to mieli być ci goście, dla których drób nie starczył, pekefleisz nie był dosyć wykwintny, a koniecznie im należało dać mięso?
Kasper nie mógł zrozumieć — rejent jadł dużo, ale pakował co mu dano, inni mniéj jeszcze byli wymyślni, wpadał na domysł stary sługa, że chyba urząd ma zjechać, a zjechanie sądu nie mogło co innego oznaczać nad sprzedaż Kozłowicz.
— Gdzieby on przedał te rowy! to nie może być! — mówił sobie.
Zagadka była nierozwiązalną i niepokojącą.
Nazajutrz arendarz przywiózł mięso, które na lodzie złożono.
I on był ciekawym, dla kogo ono miało być przeznaczoném, a nie dowiedziawszy się od Kaspra, który zawsze wszystko wiedział, snuł wnioski osobliwe.
Arędarz to był mający stosunki rozległe, ucho pilne, umysł bystry w kombinowaniu. Będąc w Pińsku już słyszał, że p. Paweł kupował floranse na prezenty... Florans z mięsem razem połączony, dawał w rezultacie, że tu coś kobiecego zachodziło. P. Mondygierd zaś był tak czystych obyczajów, że gdy kobieta była w kwestyi, nie mogła stanąć w niéj inaczéj, tylko jako żona.
Rozśmiał się więc Judel i pokiwał głową.
— Pan nic nie wie? — odezwał się do Kaspra. — Kiedy pan nie wie, ja panu powiem. Pan zawsze wszystko wiedział, a teraz nic... nu... ja nigdy nic nie wiem, a teraz to ja będę wiedzieć.
Nasz pan się obżeni.
Kasper się zaczął śmiać, aż mu ze spencera nowa tabakierka wypadła.
— Co pan myśli? że to nie może być? I owszem — rzekł Judel. — Jak ostatnią razą był w Pińsku, kupił dwie sztuki floransu, grubo zapłacił i okpili go, ażeby był mnie kazał kupić, jabym zarobił i jeszczeby taniéj przyszło.
Kasper jak żyw o floransie nie słyszał, kolnęło go to okrutnie.
— Gdzie? co? nie może być!
Judel kategorycznie wyłuszczył historyę floransu, dodając, że na weselu u rejenta wszyscy się śmiali z tego, że nie odstąpił na krok siostry pani Wydrzynéj.
Osłupiał Kasper, łuski mu opadały z oczów, zadrżał. Żydowskie kombinacye miały ze sobą niezmierne prawdopodobieństwo, a jednak uwierzyć w taką zdradę, w zaparcie się nagłe zasad życia całego — nie! nie mógł Kasper.
— Póki nie zobaczę, póty nie uwierzę — rzekł w duchu i żyda odprawił, lecz w duszę wkradła się wątpliwość.
Perspektywa była okropna, życie się miało zmienić, spokój zakłócić, służba niewieścia zalać cichy dworek, niosąc za sobą żelazka do prasowania i wałki do maglowania.
Cały dzień chodził z obwisłą głową, i przypuszczając i nie dopuszczając, aby to mogło się stać.
— A jeżeli sobie ten kamień do szyi przywiąże, to, jak zbawienia pragnę, wszystkiemu winien Rejent. Jak się ten ożenił, tak mój za nim. Możesz ty, mogę i ja. Na złość. Pięknie na złość! takiego figla zrobić własnéj fizyognomii! — wzdychał Kasper.
— A jeżeli się, panie uchowaj, sprawdzi, mnie już nie zostaje tylko się odprawić. Ja na tę rewolucyę patrzeć nie chcę! Zginie wszystko, przepadną Kozłowicze, pan się zagryzie, nie wytrzyma. Niech tego lepiéj oczy moje nie widzą. Siądę na dewocyi gdzie przy klasztorze, bodaj zakrystyanem zostanę, a tu nie wybędę.
Rozgorącowawszy się tak Kasper, zmiarkował się prędko, że obawy na żadnéj jeszcze podstawie trwalszéj nie były oparte i uspokoił się, że żyd mu naplótł nic do rzeczy.
— To nie może być! — powiedział sobie w duchu — sensu w tém niema. Żyd bałamuci, a jam niepotrzebnie wziął do serca. Nie może to być. Jeszcze chodził tak to przypuszczając, że nieszczęście się stać mogło, to sam się reflektując, gdy kałamaszka rejenta stanęła przed wrotami.
— Jest pan? — zapytał zdaleka Kaspra.
— Nie ma go, wczoraj jeszcze pojechał do Pińska.
— A jego tam co pognało?
— Któż to może wiedzieć?
— Jakto, żebyście wy, Kasprze nie widzieli.
— Tak mi Boże dopomóż, nie wiem, powiedział, że za pilnym interesem — i — (tu się Kasper nieco zatrzymał) — i że może gości z sobą przywiezie.
— Jakich gości? — pytał rejent zdumiony. — Cóż to jest?
— Nawet kazał, żeby mięso było.
Zdumiał się Sawicz. Nie był on wtajemniczony, ale podejrzenie miał i poszlaki pewne.
— No! — odezwał się po chwili — bodajbym nie odgadł! filut kanalia! sekret z tego zrobił, a o nim wróble na dachach śpiewają. Zobaczysz Kasprze, że ci jejmość do domu przywiezie.
Pobladł stary sługa, lecz choć w duchu gniewnym był na pana, przed obcym tego okazać nie mógł, odegrał nie źle obojętność.
— Któż mu zabroni — rzekł — jeżeli się ożeni toć dla siebie, nam do tego nic; a ja panu powiem jedno, że gdyby do tego przyszło, nie kto winien tylko wy...
Sawicz się zaczął śmiać mocno.
— A to może być, bo wesele rzecz zaraźliwa. Gdy u mnie był, okrutnie się do siostry Wydrzynéj przysiadał, gotów ją wziąść, panna piękna i z partesów! z partesów.
Słowa te rejenta pognębiły do reszty biednego Kaspra, spuścił głowę, tymczasem Sawicz kazał zawracać.
— Kłaniaj się panu, gdy przyjedzie — rzekł — a jeżeli się ziści cośmy gadali, powiedz mu, że pretensyę mam, bo mnie winien był na wesele prosić. Hultaj.
Kasper popatrzywszy na bryczkę, powoli wrócił do dworku; odeszła go wszelka wesołość i ochota do wszystkiego. Wygderał chłopca w kredensie zupełnie na ten sam sposób jak dawniéj p. Paweł jego burczał, i melancholicznie poszedł się przechadzać po pustych pokojach dworku.
— Gdzieżby on tu żonę pomieścił! — mówił — ciasnota! Chybaby już wszystko do góry nogami przewrócić trzeba!
W kancelaryi p. Pawła przy stoliku leżał zapomniany papierek na ziemi; machinalnie podniósł go Kasper, ażeby wrzucić do komina, ale mając w ręku zaczął mu się przyglądać. Służył on do obwinięcia czegoś i wyciśnięte na nim były wyraźne ślady dwóch obrączek!! Kasper pobladł. Nie było najmniejszéj wątpliwości, w papierze znajdować się musiały dwie grube obrączki, a na papierze, choć mozolnie, wyczytał napisane ręką Mondygierda.
„Za obrączki Abramkowi z moich dukatów za robotę złotych dwadzieścia.“
Stał z tym kawałkiem papieru w ręku i łzy mu się z powiek potoczyły. Siadł na krześle, bo nogi się zatrzęsły.
— Ha! Skończyło się nasze życie spokojne! Po wszystkiem! Nie ma już co wątpić i nie ma mnie tu co robić.
Mnie, to nic! ale jak on biedaczysko da sobie rady z żoną, żeby i aniołem była! która nie będzie tak ulegała jak ja! Piekło w domu za tydzień będzie! niech oczy moje na to nie patrzą.
Wstał i poszedł do swojéj izdebki przy kredensie w téj myśli, ażeby się w drogę wybierać, spojrzał na ten kątek spokojny, w którym lat tyle przeżył, do którego jak grzyb przyrósł, sił mu zabrakło, załamał ręce. Nigdy w świecie ani przypuszczał, ażeby się mógł kiedy potrzebować wynosić, zdawało się niepodobieństwem wyrwać się ztąd i żyć gdzieindziéj.
Chciał wątpić o nieszczęściu, obrączki w papierku nie dozwalały.
Nie powiedziawszy o swém odkryciu nikomu, Kasper obiadu odmówił i do wieczora przesiedział w swéj izdebce przybity tak, że chłopca kredensowego ani razu nie połajał. Nadszedł zmierzch, przyszła noc, odetchnął spać się kładąc i myśląc, że choć jeden dzień zyskał jeszcze.
Nazajutrz obudził się rano, już nieco łagodniéj usposobiony, przypuszczał, że stary pan go nie wypędzi i że mu w jego niedoli może być potrzebnym. Żeby miał się choć przed kim poskarżyć! mówił sobie — zobaczymy zresztą co to za baba, kto wie, może nie tak straszny djabeł jak go malują...
Ku wieczorowi poszedł po pokojach się rozpatrzeć, w lichtarze kazał pooprawiać świece i pokłaść profitki, zakadził smołką i łupinkami od jabłek, samowar chłopcu natychmiast dał do oczyszczenia. Spełniał to z jakąś malancholią, jakby swą ostatnią posługę dawnemu panu, którego serce mu miano odebrać.
Gorzkie refleksye przychodziły i teraz dopiero idąc po tropie do źródła rzeczy, dotarł do wniosku, iż wszystkiéj téj biedy przyczyną nie był, jako żywo rejent, ale ów chłopiec znaleziony pod karczmą.
— Chciał nas pan Bóg dotknąć, ot jaki znalazł sposób!
Tego dnia już prawie napewno się spodziewał przybycia p. Pawła i do późna czuwał, napróżno. Mondygierd nie przybył.
— Mięso na lodzie — mówił Kasper w duchu — ale poczekawszy w gębę go wziąć nie będzie można. Dobrze mu tak! niech je śmierdzące. Nie było się żenić.
Następnego dnia, całe Boże dwadzieścia cztery godzin chodził niespokojny, nie mogąc przysiąść, cztery razy chłopca na brzeg rzeki posyłał czy nie widać. Jak nie było, tak nie było.
— Gody sobie sprawiają — mruczał — nie chce mu się do domu! Pewno! tu ściany wiarołomstwo wyrzucać będą.
Zmierzchło, posłał chłopca raz jeszcze ku rzece, ale nadzwyczaj prędko przybiegł napowrót zadyszany oznajmując, że obijanik pański już przybijający widać było. Kasper chciał być wspaniałomyślnym; mógł młode małżeństwo przyjąć, jakby o niém nie wiedział i nie spodziewał się niczego; ale kazał pozapalać świece, wdział surdut, bo w spencerze, z powodu jego formy, kobiet nie wypadało przyjmować, krzyknął o samowar i stanął w ganku.
Tu trzeba go było widzieć w postawie zarazem smutnéj i tragicznéj, z powagą bezmyślnie co chwila zażywającego tabakę, wyciągającego już i tak aż nadto powyciągane kołnierzyki i monologującego z sobą pocichu.
Z góry miał cały program postępowania obmyślony, postanowił być kamiennie milczącym, zimnym, pilnować służby i dawne serdeczne, poufałe stosunki zerwać całkowicie.
Patrzył na wrota, w ciemnościach poruszało się coś, zbliżając ku dworowi. Był to Mondygierd, ale sam jeden, kobiety z nim żadnéj. Szedł dosyć raźnym krokiem, jak za dawnych czasów, gdy sobie z Pińska powracał rad, że się pod swój dach dostanie.
Kasper oczom nie wierzył, ale stanowczo — nikogo z nim nie było.
Wstyd i niepokój ogarnął starego sługę. Co to znaczyć miało? Omyliłże się! a obrączki?
Przybitym był tak, że gdy p. Paweł zbliżył się do niego, nie umiał się nawet odezwać. W tem Mondygierd zawołał.
— Cóż to u ciebie illuminacya? czy sfiksowałeś? we wszystkich oknach się świeci! A to po co?
— Pan że mówił, że z gośćmi przyjedzie — rzekł Kasper wpatrując się w niego.
— Ja? mówiłem, że z gośćmi — wybąknął, wchodząc stary kawaler — ja?
Weszli razem do bawialnego pokoju, tu dopiero twarzy p. Pawła mógł się przypatrzeć Kasper. Była mocno zmieniona, spokojna fizys starego kawalera nosiła na sobie ślady, jakby przebytéj walki i radości tłumionéj z odniesionego zwycięstwa. Patrząc po swoim dworku uśmiechał się dziwnie, zacierał ręce, zdawał się używać téj wygody i ciszy, jaką tu zastał.
Kasper panu Bogu dziękując, że się na strachu skończyło, o nic już nawet nie pytał.
Późniéj dopiero wyjaśniły się rzeczy, ale głośno o tém nie lubił mówić pan Paweł.
Dzień ślubu był naznaczony, uprzedzając go jednak, bo miał wiele jeszcze pokupek do zrobienia i rzeczy do przygotowania, Mondygierd wcześniéj nieco przybył do Pińska. W drodze napastowały go myśli tak dziwne, iż co miał być nadzwyczaj szczęśliwym, czuł się utrapionym niewymownie. Teraz, gdy już przychodziło wyrzec nieodwołalne słowo i zapisać się do bractwa noszącego złote jarzmo małżeńskie, wszystkie dawne uprzedzenia przeciwko niemu powracały, rodziły się wątpliwości, opanował go strach.
— Ano! — mówił w duchu — słowo się rzekło, nie ma już ratunku! a że się pospieszyło zbytnio, łap, cap, że się nie rozmyśliło, że się zaplątało, to téż pewna. Licho wie, z czego to poszło, jak człowiek się uniósł i wlazł w pułapkę... Nie ma co! nie ma co! siedźże teraz.
Obiecywał sobie być bardzo szczęśliwym, a rozważywszy jak to trudno, trwożył się.
— Cet czy licho! uda się albo nie uda!
Wzdychając, wysiadł w zamówioném dla sobie mieszkaniu.
Wieczorem musiał się z faktorami o różne rzeczy kłócić, targować, posyłać, zamawiać i jakoś go to rozerwało. Lecz gdy około północy cisza go otoczyła, został sam z myślami, skłopotany, zbiedzony, trwoga wróciła. Ocierał pot z czoła mówiąc:
— To dopiero początek! piękne życie będzie, nie ma co mówić.
Zdawało mu się teraz jak najwidoczniejszém, że do stanu małżeńskiego nie miał powołania.
Lecz — stało się. Jeszcze jeden dzień kawalerskiéj swobody mu zostawał, jeden dzień — pojutrze termin był naznaczony...
Zbudził się rano bardzo, faktor stukał do drzwi, bojąc się, aby go kto nie uprzedził. Łając i gniewając się, otworzył mu p. Paweł.
Żyd przepraszał, że zbudził jaśnie pana, gdy oko zwróciwszy na sień, postrzegł w głębi p. Paweł stojącego Wydrę. Zdziwił się zobaczywszy go.
— Co tu robisz?
Ekonom zmięszany był jakiś, nie swój i z twarzy mu czytał łatwo Mondygierd, że coś zajść musiało. Więc faktora odpędziwszy, zaprosił go do siebie.
— Cóżeś to tak wcześnie przybył? — zapytał — może, uchowaj Boże, zachorował kto?
Wydra zrazu nie odpowiedział, lecz mieszał się mocno i widać było, że coś przywiózł, czego z siebie dobyć nie miał siły.
— Mówże, proszę cię, bo zaczynam być niespokojny! — naglił Mondygierd — co tam takiego?
— Nie ma to tam tak dalece nic — począł onieśmielony gość — tylko, tylko chciałem się ja z panem dobrodziejem rozmówić na osobności.
— A no, sami jesteśmy! Nie obwijaj, proszę cię, w bawełnę, o co chodzi?
Wydra pot ocierał, kręcił się, stękał, zaczynał i zacinał się, niepokój rósł w niecierpliwym panu Pawle.
— To, to jest taka rzecz — wyjąknął nareszcie — że juści kiedy Adela słowo panu dała, to dotrzyma, o tém nie ma co i mówić, ale się trochę rzeczy skomplikowały.
Mondygierd, któryby się mógł oburzyć i rozgniewać, uczuł, jakby mu kto ręce rozwiązywał i rzekł w duchu. — A nuż ja się tu potrafię salwować i wykręcę się sianem. Prawdziwa byłaby łaska Boża.
— Więc cóż to za komplikacya? — zapytał.
Wydra potniał.
— Bo to, widzi jaśnie pan — rzekł — panna przystojna bardzo i do rzeczy, domyśleć się łatwo, że ona nie pierwszemu panu w oko wpadła. Nasz plenipotent jeneralny się w niéj kochał, nawet zaszło było daleko.
— A! zaszło daleko! — powtórzył p. Paweł — jakże daleko?
— Bo już i pierścionki byli pomieniali. Adela się do niego przywiązała bardzo, bo nie ma co mówić, stateczny człek i z funduszem i z głową. Tymczasem zaszły plotki, poróżniono ich, zwyczajnie baby, gdy się w co wdadzą, panna mu odesłała pierścionek. Teraz, proszę jaśnie pana, jak się dowiedział, że za mąż wychodzi, taka go rozpacz porwała, że przyleciał jak opętany, do nóg jéj padł. Dziewczyna w płacz, dawna miłość się przypomniała!
Cóżem ja, proszę jaśnie pana, miał począć? plenipotent jeneralny, od niego mój byt zależy, prosił mnie, abym jechał w jego sprawie. Adela téż udaje się do wspaniałomyślności i serca pańskiego.
Pan Paweł już reszty nawet nie słyszał, tak mu śpiewało w duszy.
— Uratowany jesteś! a miejże rozum na drugi raz! a miej rozum!
Nie dał tego jednak poznać po sobie, iż mu się lżéj zrobiło i na pozór się zasępił, westchnął z pewnym melancholicznym wyrazem.
— Mój Wydro! — odezwał się — ja nikomu znowu szczęścia odbierać nie chcę, Bóg z wami! Choć z bólem, cofnę się. Nie ma co mówić, ale warunek jeden.
— Jaki? jaki? — podchwycił żywo, uszczęśliwiony ekonom — co jaśnie pan każe.
— Nie chcę, aby mnie palcami wytykano i śmiano się, że mnie jak kota od mleka w wigilię ślubu odsadził ktoś. Dajcie słowo! ani mru, mru!
Zaczął go po ramionach całować Wydra.
— A! jaśnie panie, dobroczyńco mój! nikt od nas nie wiedział i wiedzieć nie będzie. Pan jesteś szlachetny, wspaniałomyślny.
Mondygierd uchylił głowę przed temi pochwałami, na które czuł, że nie zasługiwał, wewnątrz robiło mu się błogo, spokojnie, jakby kto z więzienia wypuścił.
— Niechże jaśnie pan dopełni ten dobry uczynek — dodał Wydra — i zajedzie do nas na zaręczyny, aby Adela się przekonała, że się pan na nią nie gniewa. Dziewczyna honorowa, gdyby pan się uparł, słowo daję, poszłaby była za pana, choć tamtego kochała.
Mondygierd głową potrząsnął tylko.
Taki był koniec krótkiego marzenia o szczęściu pana Pawła, po którém zostało błogie uczucie powrotu do spokoju.
Trzeciego dnia z Kasprem się już kłócili, jak dawniéj.
Pomimo, że ani panna Adela, ani Wydrowie nie mówili nikomu o rozchwianém małżeństwie, wieść o niém późniéj rozeszła się nie wiedzieć jak i po ludziach chodziła. Rejent przycinał p. Pawłowi tém, że harbuza zarobił, do czego on nigdy w życiu się nie przyznał.
— Gdzie? jak? z palcaś to wyssał! — wołał — ja! ja żebym się żenił? Czy to do mnie podobne, ja? Przeżegnajże się... nigdy w świecie! Plotki, bałamuctwa! Sensu w tém nie ma... ani mi się śniło!...
A śniło się jednak, choć, szczęściem — prześniło bez szwanku.
Stara pieśń weselna.
Jakiś czas upłynął od owéj bytności w Pińsku, która o losach pana Pawła rozstrzygnęła tak szczęśliwie. W piérwszych chwilach czuł się stary kawaler jakimś lekkim, uśmiechał się sam do siebie, podśpiewywał, winszował sobie, a Panu Bogu dziękował, że go salwował, prawdziwie cudownie, łaską swoją.
Dotrzymano mu słowa i wcale nie rozgłaszano o tém, że tak daleko zaszedłszy, zmuszonym się był wycofać. Pomimo milczenia Wydrów i plenipotenta, który się z panną Adelą ożenił, ludzie jednak coś, tędy owędy, przebąkiwali, Kasper coś wiedział, rejent albo się domyślał, albo doszedł. Stary sługa jednak przez litość nad panem, którego kochał i z którym się co dzień kłócił — nigdy nie okazał tego, iż wié historyę całą.
Gdy trafem rozmowa potrąciła o osoby lub wypadki, będące w związku z owym niedoszłym projektem, patrzał w okno i udawał obojętnego.
Pan Paweł na wiosnę poszedłszy oglądać swe rowy, które lubił, porównywać do kanału Ogińskiego, myśląc o rzeczach przeróżnych, przypomniał sobie pannę Adelę, swe ocalenie z pod „złotego jarzma“ małżeńskiego, i dziwnym idei zwrotem, choć się cieszył z tego, co się stało, począł trutynować jak ta panna mogła jemu, dziedzicowi Kozłowicz, pięknego imienia i prezencyi co się zowie, odmówić dla jednego książęcego, choćby i jeneralnego plenipotenta.
Było to nieco uwłaczającém dla niego.
Ztąd assumpt wziął do filozoficznych poglądów na tę całą słabą płeć niewieścią, na niestałość jéj, na naturę kameleońską, a miłującą się w zdradzie.
Przypomniała mu się piérwsza miłość, Melanka, która się doń tak uśmiechała z za drzwi, gdy pani matka nie patrzała, która go ściskała za rękę, dała mu się pocałować i — wkrótce potém za mąż poszła.
Ztąd poszły refleksye nad opatrznością Bożą, któréj opieka zawsze w złych terminach ratowała pana Pawła u brzegu przepaści, — ocaliła go od niestałéj Melanki, od płochéj panny Adeli, dała mu wykopać tyle tysięcy sążni kubicznych rowów w Kozłowiczach i t. d. i t. d.
Czuł się w téj chwili jakby do portu bezpiecznego zawijającym wędrownikiem, któremu już żadne nie zagrażają burze; to go trapiło tylko, że po sobie nie miał komu zostawić Kozłowicz i rowów, a te w lat kilkanaście, bez dozoru, znowu się zasunąć mogły.
Na to nie było ratunku.
Wrócił myślami do panny Adeli, do rozmowy z jéj szwagrem, do téj chwili cudownéj libertacyi, i śmiał się sam do siebie.
— Źdźbła brakło, a byłaby klamka zapadła! I co za konsekwencye? Dawne amory plenipotenta, wspomnienia, kwasy, — śmiecie w domu, niewieście krzyki, podział władzy!!
A takem ja sobie pan, sobie pan! i o nic nie dbam! podśpiewywał pan Paweł. — No... i teraz... zje kaduka kto mnie na nowo oplątać potrafi... Expertus Robertus!! Ha! ha! wiem teraz, że z kobietą należy ostrożność posuwać do ostatecznych granic. Ani się uśmiechać, ani patrzeć w oczy, ani za ręce brać, ani się wdawać w konwersacye dwuznaczne. O mietlicy, o rowach, o kurach, o gospodarstwie, więcéj nic. W każdém słowie ich wędka się ukrywa... a caro infirma! — westchnął Paweł.
W nadzwyczaj wesołym humorze powrócił wieczorem do domu, nucąc, wywijając laską i uśmiechając się wiośnie, która choć w Pińszczyźnie ładną była. Słowiki już próbowały w krzakach swoich instrumentów i stroiły gardziołka... Na błotach gwar ptactwa, jakby sejmikowały, rozlegał się ogromny.
Kasper w spencerze szaraczkowym stał około ganku.
Rzecz była szczególna w usposobieniach tych dwóch starych przyjaciół, kochali się, kłócili się, żyć bez siebie nie mogli, a regularnie gdy pan Paweł był wesół, Kasper stawał się kwaśnym; gdy Kasper miał humor lepszy, pan gderał.
Dnia tego sługa i pan, oba byli upojeni wiosenką, ale pana Pawła zobaczywszy in jubilo, Kasper się skrzywił zaraz...
Dobył zegarka srebrnego i niby dla własnéj informacyi, spojrzał na godzinę, ale był to wyrzut niemy, że pan opóźnił się na wieczerzę.
— Dawaj jeść, bom głodny! — zawołał w ganku, tymczasem zasiadając Mondygierd, oparł się o poręcz i zaśpiewał fałszywie, ot tak, z dusznéj potrzeby wylania jakiegoś sentymentu.
Wlazł kotek na płotek
I mruga!
Piękna to piosenka,
Nie długa!
Poczém, bezmyślnie powtarzał to basem — I mruga! — Nie długa! i t. p.
Słońce zachodziło pomarańczowo — wpatrzył się w zachód, dziwił się jasności owéj i na jéj tle drżącym listkom młodym wierzb i olch... Świat mu się wydawał ślicznym! Kozłowicze rajem.
— Czego mi tu więcéj potrzeba! Karaj Boże do wieku. Wszystko jest! Ryby, grzyby... Pszenica będzie, musi być! Miotlica wyginie! na chlebie choćby i z masłem nie zbywa. Jedz, pij i popuszczaj pasa... Kasper szedł właśnie z wazką i mlekiem, tak poważny jak gdyby niósł na wezgłowiu insignia koronacyjne; tego dnia biała chustka na duszce i kołnierzyki zdawały się wyżéj podpięte niż zwykle, siwiejące bokobrody półkoliste odbijały świetnie od rumianych policzków, srebrny kolczyk w uchu poruszał się z taką miną seryo, jak ten, któremu służył.
P. Paweł, znający tak swojego dożywotniego towarzysza, iż dosyć mu było końca jego nosa, aby z niego humor wyczytać, wiedział już, że Kasper był kwaśny. Ale to właśnie werwę jego obudzało do rozmowy; a gdy się kłócili, jadł lepiéj.
Postawiwszy wazkę, odkrywszy ją, gdy para z mleka buchnęła, do któréj się uśmiechnął Mondygierd, łyżkę w ulubionéj potrawie zanurzając, spojrzał na stojącego w postaci kolosu, z założonemi na piersiach rękoma, Kaspra.
— No, cóż ty tam tak sumujesz? — odezwał się.
— A pan by chciał abym śpiewał czy co? — odparł sługa.
— Czemubyś nie miał śpiewać? hm? Źle ci się dzieje?
— Nie narzekam — rzekł Kasper — i urwał.
Po chwili podniósł głowę od mleka p. Paweł, spojrzał i spytał:
— Co??
— Nic! — odparł niecierpliwie Kasper i krokiem mierzonym oddalił się ku oknu.
— Przysięgnę, że coś masz do powiedzenia — zawołał Mondygierd — ale z tobą to tak zawsze, nosisz, dusisz, człowiek musi odgadywać. Do czego te komedye? Ja lubię prosto z mostu.
— Panu bo nigdy dogodzić nie można...
— A z tobą dojść do ładu? Cóż się stało? czy znowu gumienny, czy gospodyni, czy Stasiuk? gadaj bo...
— Nie ma nic — odparł Kasper, westchnął.
— Tyle tylko — dodał mrukliwie — że oto nam Pan Bóg naszego pokoju pozazdrościł, było w Kozłowiczach, jak za piecem, a no teraz!!
Machnął oburącz.
— A teraz że co się stało!
— Czy to pan nie słyszał, że do Harasymówki najechało państwo.
— Co? gdzie? jak? nic nie wiem. Do Harasymówki! Gadajże! Kto? — począł, porzucając jedzenie, p. Paweł. — Wszakże mój poczciwy Zabielski umarł!
Tu musimy dla oświadomienia czytelnika w nawiasie objaśnić go, co była za jedna ta Harasymówka i kto był ten poczciwy Zabielski.
O granicę, rozdzieloną tylko rzeczułką, zwaną Worobiej, od Kozłowicz, leżała wioska Harasymówka, na dawnych mapach, tytułowana na Haralymowy Ostrów. Należała ona od wieków do Zabielskich, tak jak Kozłowicze do Mondygierdów. W młodości pan łowczyc Zabielski z p. Pawłem do szkół jezuickich chodził w Pińsku. Byli przyjaciółmi najserdeczniejszymi od tych czasów począwszy, gdy razem wróble wykręcali, aż do tych gdy p. Paweł kochał się w owéj Melance, a Zabielski w córce ekonoma, która go zdradziła na rzecz prowentowego pisarza. Jeździli razem bywało na kaczki i łapali piskorze...
Lecz Zabielskiego rodzice puścili potém na większy świat, i wieś zdawszy na ludzi, na dzierżawców, na ekonomów, w Warszawie siedział przy kanclerzu. Ledwie, że czasem o nich słuch doszedł. Jakoś późno już ożenił się ów Zabielski na Mazurach, i w parę lat bezdzietny zmarł, wdowie zapisawszy ową Harasymówkę...
Stary ekonom w niéj po staremu rządził. A była wioska co się zowie, wysoki hrud oblany zewsząd wodami, zkąd i nazwisko ostrowu, lasu przepaść, sianożęci strach, choć błotnych, bodaj półtorasta włók peryferyi.
P. Paweł zawsze bolał nad tém, że ta Harasymówka tak marnie przepadała.
— A to pan nie wie — mruczał Kasper — wszak to tam bab najechało ćma, wdowa po nieboszczyku, siostra, jakaś kuzynka i jeszcze jakiś, czy jurysta, czy co? mówił Drop’, który zajeżdżał do dworu po nasz bezmian, co go ekonom pożyczał, że tam sądny dzień. I jakoby się oni sztyftowali tu mieszkać.
P. Paweł milczał.
— To niechże pan miarkuje — dołożył sługa — ztąd do Harasymówki słychać jak psy szczekają, przeprawiwszy się przez Worobieja, pod nosem dwór. Dawniéj pożyczali bezmiana, półkorcówek, a cóż to teraz dopiéro będzie przy kobiecém gospodarstwie?
Milczał mocno się namarszczywszy p. Paweł, bo aprehendował ważność nowiny. Kasper raz rozpocząwszy daléj ciągnął:
— Pan myśli, że oni nam dadzą spokój, że jegomości tam nie wciągną?
Potrzeba było widzieć minę Mondygierda, gdy to usłyszał. Dolną wargę oddął i głowę do góry podniósłszy, kilka razy nią poruszył w dół. Znaczyło to wyraźnie.
— Będą widzieli! Zapewne!
Kasper się niedowierzająco uśmiechał.
— Z panem to tak zawsze! Nie! Póki życia! — mówił daléj — a niechno tylko zrobią krok, zaproszą, skomponują sobie jaki interes... złapią jegomości, tak mi panie dopomóż.
P. Paweł się oburzył.
— O! ty! ty! ze swoim rozumem! Mudraher! Jak to ty mnie penetrujesz i znasz!! Tak to starego wróbla złapać łatwo?
Rozśmiał się.
— Co nie mam pojechać? Otóż pojadę! Pewno że się lękać nie będę... pojadę, zobaczę i przeto mi się nie stanie nic! Dlaczego mam się dziczyć? Cóż to tam osobliwego te mazury czy mazurki? Co mi tam ma grozić?
— Ja jegomości powiem co — odparł Kasper — oto, że dwór wezmą baby w rekwizycyę... nie ma nic, stary ekonom opuścił wszystko, przecie panu tego mówić nie trzeba co Bałanowicz za jeden. Chapokrysz! o sobie tylko pamiętał! Pożyczali bezmiana, pożyczali półkorcówek, będą pożyczać, nie daj Boże wyprorokować, i cukru i kawy i świéżego chleba, i mleka... i... co ja tam wiem, a nas zaprzęgą w chomąt i, tyle! ot co! ot co!
Ożywił się mocno, mówiąc Kasper i uczynił wrażenie na panu Pawle, który wziął groźbę do serca.
— At bo pleciesz, roisz! Kumać się z niemi nie będziemy! do takiéj konfidencyi ich nie dopuszczę, a pojedzie Bałanowicz... to się mu wprost powie, że u mnie nie sklep norymbergski, ani tego!!
Wstał pan Paweł od wieczerzy, przeżegnał się, rozmowę przerwał, ale gdy mu późniéj Kasper przyszedł buty zdejmować, bo to on najlepiéj umiał, oparłszy nogę o jego kolano, gdy kozłowe ogromne chodaki ściągał, zagadnął go o Harasymówkę. Kasper zbył krótko, że tyle tylko wie, co od Dropia słyszał.
Drugiego dnia kazano do dworu przywołać Dropia, który był człek roztropny i dawniéj służył nawet za młodu przy kredensie.
Pan Paweł go sam wziął na spytki o Harasymówkę.
Drop’ miał zwyczaj, jak wielu włościan rozpowiadać długo, powtarzając się i nie szczędząc szczegółów, można się więc było coś dowiedzieć.
Począł ab ovo, jak go posyłano po bezmian, jak dopłynął do Staszowego Worobiejem, czółen przywiązał do wierzby, a sam wiosło wziąwszy, do dworu poszedł. Wiosło zaś było dla opędzenia się od kundysów, które Bałanowicz trzymał.
Daléj opowiedział Drop’, jak się niezmiernie zdziwił, widząc dwór pełen i to najwięcéj bab... i jak mu stajenny Wasyl, co Bałanowicza woził, powiedział, że pani z pannami jakiémiś i jakimś panem najechała, że Bałanowicz włosy sobie rwał z głowy, bo tu się już jego panowanie skończyło, a Bałanowiczowa len i motki jakieś na strych pochowała.
Pana Pawła to niewiele zajmowało, chciał wiedzieć głównie, czy Drop’ nie podpatrzył tych pań jak one wyglądały.
Na co dawny dworak odpowiedział, że i widział i słyszał te panie, bo okna w starym dworze były otwarte, a kobiety śmiały się i chichotały i biegały i służba, dziewczęta, lokaj, chłopiec, latali jak poparzeni ze dworu na folwark, z folwarku do dworu.
Drop’ człek ciekawy, zdala widział jedną panią przystojną, tak w średnim wieku; drugą, musi być panną, téż niczego; trzecią dużą i niepiękną, a krzykliwą, i jegomości małego, trochę garbatego, co mu się włosy na głowie kręciły, bardzo wystrojonego i śmiejącego się ciągle. Oprócz tego garderobianę téż oglądał fertyczną, lokaja porządnego i wyrostka, który biegając, podskakiwał.
Tyle się dowiedział p. Paweł, i Dropia za informacyę poczęstowawszy wódką, odpuścił.
Przy obiedzie, już wiadomości zasiągnąwszy u źródła, mógł z Kasprem mówić obszernie, lecz stary nie miał dziś ochoty do rozmowy.
Upłynęły cztéry dni, a przepowiednia Kaspra wcale się nie sprawdziła, z Harasymówki nie dano znaku życia i niepotrzebowano nic.
— A co? — mówił Paweł.
— Niechno pan poczeka, niech się rozgoszczą i rozpatrzą — odpowiedział Kasper.
— Gdyby nawet się zgłosili — rzekł Mondygierd — nicby w tém nie było dziwnego. Wiesz jak ja z nieboszczykiem Zabielskim byłem, jak z bratem. Nie może to być, żeby wdowa o tém nie wiedziała. Prawdą a Bogiem, mnieby się jéj submitować należało.
Kasper się rzucił z fukiem.
— A co? już jegomości korci? już korci? już? Biedy się zachciewa!!
P. Paweł zmieszał się strasznie, miał zacząć łajać, ale stary chwycił coś ze stołu i z pokoju wyszedł, drzwiami trzaskając. Zatarło się to późniéj i nie było mowy o Harasymówce, gdy jednego rana, p. Paweł siedzący w ganku, zobaczył chłopaka idącego do dworu. Poznał zaraz, że nie był żaden z jego wioski, bo tych wszystkich pamiętał, domyślił się, że z Harasymówki być musiał, bo tam oni siermięgi nosili trochę innym krojem i sukno ciemniejsze.
Chłopiec wprost do dworu kroczył; podszedł do ganku, pokłonił się nizko i z czapki wydobył pismo.
— Masz tobie! z Harasymówki — odezwał się pan Paweł, biorąc.
— Idźże do kuchni, poczekaj.
Obejrzał list. Wyglądał kapitalnie. Miał na sobie ceremonialną odzież, niby frak — kopertę z tęgiego papieru wystrzyżoną, niezbyt krzywą, pieczątkę herbową Zabielskich i obok niéj kapkę laku, a na wierzchu charakterem niemieckim adres, wprawdzie z małą omyłką w nazwisku, ale do darowania. Paweł poszedł go otworzyć do pokoju i nie bez ciekawości, rozłożywszy ćwiartkę zawartą w kopercie, czytał.
Brzmiał, jak następuje:
Wiedząc od nieboszczyka męża mojego, iż się przyjaźnią jego honorował; przybywając w te strony obca i nie znając u kogo w interesach zasięgnąć rady skutecznéj, ośmielam się upraszać W. Pana dobr. abyś mnie, gdy mu czas pozwoli, zaszczycić raczył bytnością swą w Harasymówce. Spodziewając się, iż mi tego odmówić nie zechcesz, jako wdowie przyjaciela, piszę się z winnym respektem.
Hermancya z Grudzkich
Zabielska m. p.
List był tak pięknie wystylizowany, iż p. Mondygierd powziąwszy z niego jak najpochlebniejsze wyobrażenie o pani Hermancyi z Grudzkich Zabielskiéj, stał jakiś czas w zadumie nie tyle nad jego treścią, co nad odpowiedzią. W pisaniu listów nie był bowiem mocny, i miał awersye do pióra prawdziwie szlachecką. Oprócz tego na myśl mu już przychodziło, czy był w domu papier, czy pióro, któreby pisać chciało i było zdolne, znaleść potrafi, naostatek kwestya atramentu, odżywianego w kałamarzu ciepłą wodą i wyglądającego zawsze jakby od barszczu w prostéj linii pochodził. O laku przypomniał sobie pan Paweł, że kawałeczek przylepiony do drewienka był w szufladce, w któréj leżały nożyczki duże od papieru przez Pawła zdezelowane. Koperta była nieuchronną, a fabrykacya koperty — pot mu wystąpił na czoło. Miał myśl szczęśliwą, która go rozweseliła, użyć otrzymanéj za wzór i podług niéj nową wykroić. Papier wprawdzie gruby i siny, w szufladce się znajdował.
Stał jeszcze pan Paweł temi myślami zajęty, gdy z tryumfalną miną wszedł Kasper. Miał litość nad panem, nie mówił nic i poprawiał krzesełka, ale samo przybycie jego było wielkiego znaczenia.
Pan Paweł zażegnał burzę, z właściwą sobie przytomnością umysłu.
Rzekł poważnie:
— Pani Zabielska mnie zaprasza, jako przyjaciela męża, abym jéj w interesach radził. Posłuchaj listu.
Ująć chciał Kaspra i odczytał mu, z pewną deklamacyą, list p. Zabielskiéj; poczém spojrzał na niego.
Kasper stał jak drewniany, nie poruszyło go to bynajmniéj. Pan Paweł w téj chwili uczuł, że mu brakło serca, że był grubianin bez wszelkiego sentymentu, ale list poszedł pisać, aby chłopca nie wstrzymywać.
Co go kosztowała umysłowa praca około téj odpowiedzi, któréj chciał nadać charakter poważny, następnie mechaniczne wykonanie, skrobanie dwóch żydów[2] i jednéj omyłki, zakopertowanie sygnetem — nie będziemy opowiadali. P. Paweł wstał złamany, dokonawszy dzieła.
List brzmiał:
Szacowne pismo rąk jéj, tak dla mnie pochlebne zawierające ekspressye, oraz wspomnienia mi najdroższego przyjaciela, którym był nieboszczyk, wraża mi prawdziwą wdzięczność. Nie omieszkam rozkazom Wiel. Dobrodziejki, które za ordynans poczytuję, submitując się, stawić w Harasymówce i u stóp jéj czołobitność mą złożyć.
(Tu była trudność przyczepienia końca, rozwiązana w ostatku, w braku lepszéj ekspressyi, pospolitém):
Co wyraziwszy, piszę się z najgłębszym respektem i konsyderacyą.
Zepsuł na koncept ćwiartkę, na list półarkusza, koperta kosztowała tyleż, nie sposób było dla wykończenia epistoły narażać się na większe jeszcze papieru marnotrawstwo.
Pozbierał zrzynki do szufladki, bo te się na kwitki do arędy przydać mogły i list oddać kazał chłopcu.
W myśli swéj postanowił jechać niedaléj jak nazajutrz, po obiedzie. Do Harasymówki inaczéj jak obijanikiem się dostać nie było podobna; resztę drogi należało zrobić pieszo.
O podróży téj przy wieczerzy mowy nie było, pan Mondygierd wiedział, że o pewne szczegóły wyboru z Kasprem przekorą walkę stoczyć przyjdzie, odłożył ją do jutra. Kasper chodził milczący i dojadał tylko szyderskiemi wejrzeniami, których Paweł udawał, że wcale nie postrzega.
Nazajutrz narada ze sługą była nieuchronną i rozpoczęła się przy kawie.
— Co pan włoży?
— No, a jak ci się zdaje?
— Albo jam wiem? ja panu dysponować nie będę.
— To radź!
— Co to ja światowy człowiek, żebym te rzeczy znał? — mruknął, umyślnie się tak zaszywając w pokorę Kasper.
— Do kobiet jadąc — rzekł Mondygierd — juści ten frak trzeba włożyć granatowy, jeśli plama wygubiona!
— Plamy ani znaku... ale po co frak? po co?
— Bo mi się podoba!
Poczęli się spierać, Kasper obstawał i utrzymał się przy surducie; buty, choć ciasne, miały iść karbowane, kamizelka jedwabna w kwiaty; naostatku i ów cylinder nadwerężony. Niestety! zapomniano go posłać do reperacyi do Pińska, i wydobyty z pudła na światło dzienne, okazał się kompletnym inwalidem. Nosili go do okna, próbowano zalepić — nie był do użycia. Zostawała czapka z rydelkiem, niebrzydka, świeża, niegdyś uchodząca za elegancką, trochę spłowiała leżeniem, i ta służyć musiała — nie było sposobu.
Kasper półgębkiem tylko nadmieniał, że onby przy téj okazyi mógł dojechać do Bałanowicza, do którego miał interesik, lecz kazano mu przy domu pozostać.
Zaraz po obiedzie zaczęło się ubieranie, mozolne wciąganie butów, od których się odrywały rzemyki, zawiązywanie chustki, urządzenie czupryny.
Pan i sługa znużyli się tak, iż oba wielki świat i wymagania jego przeklęli. Pan Paweł pokropił się zlekka ambrą, i poszedł do obijanika, któremu dywanik dano na pokrycie.
Z bijącém sercem zbliżył się ku staremu dworowi Mondygierd. Czuć w nim było życie nowe... Nim do niego doszedł, w dziedzińcu spotkał ową figurę, znaną mu z opowiadania Dropia, małego garbatego jegomości, z twarzą długą, z włosami kręcącemi się, uśmiechniętego i ubranego najpocieszniéj. Miał u kamizelki dwa łańcuszki, na palcach mnóstwo pierścieni i mimo porządnego garbu, wiele pretensyi do elegancyi i wdzięku.
— Cha! cha! pana dobrodzieja! cha! cha! cha! pewnie sąsiad pan Montykirt? cha! cha! cha!
Z wielką powagą kłaniał się czapką za rydel ująwszy pan Paweł.
— Miło mi się prezentować szanownemu sąsiadowi, Fortunat Grudzki, brat gospodyni! cha! cha! cha! Śliczny czas! ale kraj! cha! cha! Co komarów! tyle co kaczek! cha! cha! cha!
To mówiąc, prowadził p. Pawła do drzwi.
— Siostra moja będzie bardzo wdzięczna, cha! cha! cha! bo my tu nikogo nie znamy!
Milczący siadł p. Paweł, gdy w progu ukazała się niewiasta, lat średnich, praeter propter trzydzieści i coś mieć mogąca, pięknego wzrostu, form pełnych, włosa ciemnego, oczu czarnych, ubrana starannie, w sukni jedwabnéj, w mitenkach czarnych, z minką pańską, — co się zowie hoża, piękna i wesołéj twarzy. Szczególniéj oczy wydały się panu Pawłowi drapieżne. Patrzała niemi tak, jakby chciała dobywać coś z człowieka — aż strach...
Uśmieszek miała na ustach i taką jakąś assekuracyę w sobie całéj, jakby wszystkie świata potęgi ustraszyć jéj nie mogły.
Nie zlękła się téż ani Pawła, ni jego powagi, przywitała go ochoczo, i gdy ów jeszcze zaplątawszy się w komplement prawił coś, wprowadziła go do bawialni.
Komplement ten wstępny nie powiódł się delinkwentowi[3], czuł to, ale obiecywał się poprawić. Intymidowały go niewiasty, jak tylko nie w zgrzebnych koszulach, a tu zaraz na wstępie okazało się ich, z gospodynią licząc trzy.
Zaprezentowała mu ona siostrę pannę Filipinę Grudzką, młodszą od siebie, ze spuszczonemi oczyma, bladą i odrobinę ospowatą, zresztą hożą i pięknéj figury, a naostatku kuzynkę, pannę Bernardę Okulską.
Baba była jak kozak duża, nie młoda, drobinkę ciemnego zarostu mająca w miejscu gdzie bywają wąsy i bokobrody, otyła, massyw (jak się wyrażał Paweł), ale dobrodusznie wyglądająca.
Panna Bernarda trochę dygnąwszy gościowi, poszła zaraz z kluczami, a pan Fortunat z gospodynią zajęli się Pawłem, na którego blada panna Filipina zdala tylko poglądała, do rozmowy się nie mięszając. Udało się Mondygierdowi wcale dobrze wyrazić zdumienie, iż pani Zabielska w tak oddalony i odludny kąt kraju chciała się fatygować i t. d.
Ruszyła ramionami piękna wdówka.
— Cobo się acanu dobrodziejowi zdaje, że my kobiety odwagi nie mamy? Znajdzie się ona, gdy potrzeba. Otóż, przyznaję, że mnie tu nic nie ciągnęło, ale trzeba było saméj obejrzeć co mi nieboszczyk zostawił, interesa poregulować, na ludzi się nie spuszczając. Rodzeństwo kochane nie odmówiło mi towarzystwa...
Pan Fortunat wtrącił, że istotnie nie uwłaczając Pińszczyznie, wydawała mu się ona krajem dziwnym, gdzie wody więcéj było niż ziemi, trzęsawicy niż gruntu, komarów niż ludzi, i że nadewszystko wiunów, vulgo piskorzy do wężów podobnych, miał abominacyę!
Pan Paweł tedy z miejscową erudycyą wystąpił, dowodząc, jak wielki z nich miał użytek chłop, który je i pożywał i niekiedy przyświecał sobie niemi, paląc je jak łuczywo.
Przyczém zgadało się i o onym mythycznym wiunie na łańcuchu, którego w Pińsku okazywano łatwowiernym.
Śmiał się pan Fortunat, przyznając do tego, że w tym kraju cudów i osobliwości, gotów był i w wiuna na łańcuchu dać wiarę.
Sztywny zrazu Mondygierd, gdy gosposia i jéj brat poczęli rozmowę w taki jakiś sposób swobodny, ochoczy, łatwy, iż ją z prosta i bez wymusu prowadzić było można, widząc, że tu z partesów nie trzeba się sadzić, stał się téż naturalnym i poszło mu łatwo.
Nie trzeba jednak sądzić, ażeby o powadze, jaką zawsze zwykł był utrzymywać, zapomniał. Ta go nie opuściła. Śmiech nieustanny zacierającego ciągle ogromne ręce pana Fortunata, wesołe wejrzenie pięknéj pani, do téj powagi zmusiło przymięszać szczyptę humoru. Oczy téż nie próżnowały, zapomniał p. Paweł o niebezpieczeństwie wejrzeń i z uwagą się wpatrywał to w skromną, milczącą pannę Filipinę, to w wesołą, śmiałą i wielce powabną wdówkę.
Mówił sobie w duchu — kobieta ut sic! A znaczyło to w jego ustach wiele! Ut sic zawierało w sobie nietylko powab niewieści, ale niewiasty charakter i dostojność. Jakoż w rozmowie swéj pani Zabielska okazywała się tak zdrowo jako i wszystko pojmującą, tak rozumną a edukowaną wysoce, iż po godzinnéj zabawie z nią — ut sic, zmienił pan Paweł na... co się zowie!!
Zachwyciła go. Kobiet w życiu mało widywał pan Paweł, a w tym rodzaju nic mu się spotkać nie trafiło, mowa i wdzięki były niewieście, rozum męzki, śmiałość osobliwa a nierażąca. Patrzał, słuchał, podziwiał. Co więcéj, pod wpływem jéj, sam poczuł się innym, pootwierały mu się w głowie jakieś komórki, o których istnieniu nie wiedział, język się rozwiązał, śmiech zawitał na usta. Wydał się może zanadto ze swą dobrodusznością, charakterem, ze swemi myślami, których nie zwykł był powierzać nikomu, ale kobieta owa czyniła na nim osobliwe wrażenie, zmieniła go na wskróś. Przypomniał sobie ze szkół i mythologii Circe, z tą różnicą, że tamta przeistaczała w bydlęta, a ta czarodziejka, pana Pawła niemal w światowego człeka metamorfozowała.
Mówiąc nie wiedzieć o czém, jakby o niczém, bo potém sobie przypomnieć nie umiał o czém była mowa, ani się spostrzegł, gdy dosiedział do wieczora. Wypili kawę, przyszła i owa troszynę wąsata panna Bernarda, która ośmieliwszy się téż paplała do rzeczy i śmiało, mówiła półsłówkami i panna Filipina, żartował i śmiał się Fortunat i tak, Panie Boże odpuść, przebaraszkowali do zmroku.
Spostrzegł się p. Paweł, że na pierwszą wizytę za długo siedział, porwał się więc do odjazdu, a tu dopiero pani Zabielska, żegnającego się za rękę pochwyciła.
— Cieszę się — rzekła — żeśmy zrobili znajomość z szanownym sąsiadem, ale na tém nie dosyć! Musisz mi acan dobrodziéj w imię przyjaźni dla nieboszczyka poradzić w interesach. Kochany brat mój do tego się nie zdał, ja niewiele rozumiem, a tu i ciężary są i kłopot, co daléj! Sama nie wiem czy tu zamieszkać, czy puścić, czy sprzedać, wszystko to musimy powoli roztrząsnąć... rozmówić się, rozważyć. Spodziewam się, że światłéj swéj rady mi nie odmówisz.
Pan Paweł tak już był wdziękiem téj niewiasty skorrumpowany, że nie odmówiłby jéj piechotą iść bodaj do Kobrynia, choćby i daléj! Co się to z niego w kilka godzin zrobiło! Sam nie poznawał. Całując więc rączki, submittował się, że na wszelki ordynans stawi się punktualnie.
Ponieważ nazajutrz był piątek i post, a kuchnia nie w porządku, na niedzielę na obiad proszono. Pan Fortunat wziął kapelusz (ale jaki!) i odprowadził gościa do obijanika. W drodze zwierzył mu się, iż w Pińszczyznie zakochanym nie był, szczególniéj dla tego, iż oprócz komarów i wiunów, płeć niewieścia, któréj był wielkim adoratorem, podobniejszą mu się wydawała do małp niż do kobiet.
Wsiadł p. Paweł do obijanika, tak poruszony, tak do gruntu jakoś przeistoczony, iż się zląkł sam siebie. Chwilę siedział pod poklatem osłupiony, myśli mu wirowały po głowie, jak gdyby w nią wiatrak wstawił i skrzydła jego puścił na cztery wiatry... Potrzebował wydychać tę sprawę i kazał z Worobieja, pod pozorem zobaczenia sianożęci, choć mocno zmierzchało, zawrócić dalszą drogą przez Rosochę i Żyrnę... Obawiał się w tym stanie emocyi niezwyczajnéj pokazać Kasprowi, który tak dobrze w jego fiziognomii czytał, jak on w Kasprowéj. A tu były nieżarty!
Naprzód czuł się odmłodzony, co mu się dawno nie trafiło, zupełnie tak jak na weselu rejenta, po winie, choć tu wina kropli nie pił. Powtóre wdowa mu nadzwyczajnym, niesłychanym sposobem przypominała Melankę, troszka panna Adela. Ta miała coś, niejakieś podobieństwo, gdy Zabielska głosem, ruchem, ot wszystkiém, całą sobą była tą Melanką, tylko nierównie od pierwszéj piękniejszą i rozumniejszą.
— Niech ją bogi mają w swéj opiece! — mówił do siebie Paweł, pot ocierając z czoła — osobliwa kobieta! Gdybym jéj nie widział, nie uwierzyłbym, że podobna być może na świecie, bo to chwilami, płanetami młodziutka, razem sensatka, wnet figlarka, patrz już matrona, nareszcie, skarz Boże, niby dziecko! a niech ją dunder... Nie dokończył i usta sobie zatulił, czując całą nieprzyzwoitość wyrażenia, którego nie rozumiał, a w niém mogło się coś nieprzyzwoitego ukrywać.
Ocierał wciąż pot z czoła i uspokoić się nie mógł.
— Niczego wcale i panna Filipina... ale do téj! ani się umywała. Do rzeczy ta, osobliwego imienia, Bernarda, chociaż łupinka nieładna, i... więcéj! gdzie to kto widział!.. wszystkie przy niéj... kudy! kudy! To kobieta godna choćby senatorskiego krzesła...
Pomiarkował się że zbredził, i plunął, wedle zwyczaju w wodę.
Spojrzał, ciemniało, Kozłowicz nie było widać jeszcze, obijanik przerzynał się przez trzciny na Żyrnę. Wieczór śliczny, dawał przeciw łunie zachodu dostrzegać na niebie niezliczone ćmy komarów zwijających się słupami na pogodę.
Panu Pawłowi głos ptactwa błotnego wydał się tego dnia dziwnie miłym, natura nadzwyczaj uroczą, huczenie bąka romantyczném. Czegoś mu na świecie było tak wyśmienicie, że gotów był pływać całą noc i do Kozłowicz nie powracać, a myślami się zabawiać.
Widok brzegu i oczekującego przy nim Kaspra, wrócił go na chłodne rzeczywistości łono z krainy marzeń i ideałów.
Potrzebował całéj mocy, jaką miał nad sobą, aby Kasprowi nie dać poznać, że te odwiedziny wywarły na nim wrażenie tak ogromne... Utaić się przed nim, wymagało nadzwyczajnego kunsztu, a tego poczciwy Mondygierd nie miał ani od natury, ani życiem wyrobionego. Kłamstwo i dyssymulacya przychodziły mu zawsze z trudnością wielką i wątpliwym skutkiem. Jakkolwiekbądź, otwartém przyznaniem się do nagłéj zmiany wyobrażeń i postanowień, do wrażliwości, słabości charakteru, nie chciał się kompromitować. Sztuki choć niezręcznie zażyć wypadało.
Wysiadając z obijanika, począł narzekać na zmęczenie wielkie, na wilgoć wieczora i wtrącił kilka zapytań gospodarskich. Kasprowi z miny widać było, że pana weźmie na spytki. Wieczerza podawała ku temu zręczność, pan Paweł ledwie się nie był gotów wyrzec wieczerzy, ale w żołądku, nawykłym do regularnego odżywiania, czuł wymowne protestacye przeciwko myśli tak zuchwałéj. Przypomniał sobie, że ile razy spać szedł bez wieczerzy nietylko mu się cygani śnili, ale sen nie brał aż do rana. Zawstydził się sam przed sobą małoduszności.
— Ale cóż bo znowu za dzieciństwo — rzekł w duchu — obawiać się sługi? Przecież u Kaspra w niewoli nie jestem!!
Szli ku dworowi w milczeniu, Kasper już niewytrzymawszy, zapytał w drodze:
— A cóż? proszę pana? a co w Harasymówce? Bardzo znać ugaszczali, bo jegomość długo się zasiedział.
— No, nie było tam tak dalece nic szczególnego — rzekł Mondygierd niby obojętnie. — Baby, zwyczajnie baby, kłopoczą się interesami, kraju nie znają, nie wiedzą co z Harasymówką robić.
Tu p. Paweł, dla uczynienia silnéj dywersyi, łgnął.
— Gdybym tak pieniądze miał, słowo daję, kupiłbym, bo to szkoda puścić w złe ręce.
Kasper dał się w istocie obałamucić i zawiedziony w nadziei trochę, wprost poszedł do kuchni po kotlety na zieleninie i naleśniki. Mleka tego dnia nie było, tak wypadało z prawa przemiany i szyku raz na zawsze przepisanego.
Przy świecach Kasper miał dopiero możność wyegzaminowania twarzy pana. Wyraz jéj był zagadkowy wielce, okrywała czoło zaduma, usta powaga, w oczach migało coś nieokreślonego.
Odmieniając talerz Kasper się odezwał:
— Drop powiada, że kobiety niestare i wcale przystojne?
— Hę? — rozśmiał się, naleśnik krając Mondygierd z perfidyą niesłychaną. — Pewnie, Dropiowi każda niewiasta umyta musi się wydać przystojną, nie ma tam nic osobliwego!! At. Wdowa po Zabielskim ni młoda ni stara, tak sobie (usta trochę skrzywił), siostra ospowata i blada, a trzecia z wąsami! Ha! ha! ha!
Temi wąsami panny Bernardy tak dojechał Kaspra, że się zupełnie uspokoił o wrażenie, jakiego pan doznał.
— Co bo pan takie rzeczy gada! Gdzież kto widział! Co bo znowu! Jakie tam wąsy! — zamruczał Kasper.
— Powiadam ci... wąsy! — zamknął Mondygierd, nadzwyczaj rad, że Kaspra wyprowadził w pole.
Nastąpiło milczenie. Nie można było staremu słudze zataić zaproszenia na niedzielę, wtrącił więc zaraz:
— Istotnie kłopot dla mnie z tą Harasymówką... baby sobie rady nie dadzą, proszą, że się oprzeć nie można. W niedzielę dla konportacyi dokumentów jakichś muszę na obiad jechać, no i wynudzić się nad papierami! A, co robić! przyjaźń ma swe prawa!! co robić!
Kasper ramionami ruszył, Mondygierd zafrasowane przybrał oblicze...
— Kochałem nieboszczyka — dodał — są obowiązki!
Chrząknął sługa tylko, talerz po naleśnikach był już czysty. Paweł piórkiem robił porządek w zębach, napił się wody i wstał. Na tém skończyła się rozmowa.
Po obiedzie w piątek, nazajutrz (który był postny, wedle zwyczaju), p. Paweł w ganku drzemał, głowę osłoniwszy chustką i oprócz tego zmuszony ciągle muchom się opędzać, które dnia tego nadzwyczaj były dokuczliwe, gdy Kasper nadbiegł nadzwyczajnie poruszony. Zdala już głośne wykrzyki jego obudziły Mondygierda, po śnie zawsze będącego w złym humorze.
— Czegoż ty się tam drzesz? co ci się stało? Lecisz jak sfiksowany?
— Albo nie mówiłem — wołał Kasper — my z tą Harasymówką pokoju mieć nie będziemy... Niech się pan sztyftuje. Spocząć nie dadzą, tuż, tuż gość z Harasymówki. Chłopcy ze wsi za nim biegną, bo garbatego nigdy nie widzieli.
Porwał się pan Paweł, ścierając resztę snu z twarzy.
— Gdzie? gdzie?
Kasper wpadł już do kredensu, a we wrotach postrzegł gospodarz śmiejącego się i zacierającego ręce pana Fortunata.
Zszedł z ganku do niego.
— Czołem...
— Do nóg upadam.
— Ślicznie pan sobie, czyściuchno cha! cha! miluchno! prawdziwie po kawalersku, cha! cha! się urządziłeś, wioska i folwark jak cacko!
Pochlebiło to Mondygierdowi, który chciał zaraz pochwalić się rowami, ale się wstrzymał przez skromność.
P. Fortunat wszedł do dworku, wychwalając wszystko i unosząc się nad przyjemnościami swobodnego żywota kawalerskiego, co zdumiało gospodarza, dając mu do myślenia, iż p. Grudzki miał towarzystwa sióstr i kuzynki do syta...
Kasper mimo złego humoru, nie potrzebując dyspozycyi nagotował kawę, sucharki, holenderską bieliznę, butelkę węgrzyna, nowe łyżeczki srebrne i wszystko, co mogło dom w dobrém świetle okazać. W tych razach, dbały o honor Kasper był nieoszacowanym, a znał miarę i wiedział z taktem przedziwnym, kiedy mógł bez kompromitacyi dać serwetę kolorową, a kiedy białą i cienką. Tymczasem ichmość już rozprawiali o rowach, których całą historyą, począwszy od pierwszéj idei do ostatniego sążnia wykonania, opowiedział Mondygierd.
Nie omieszkał dodać, że jeśli Rzpta chlubiła się kanałem Ogińskiego, on mógł stosunkowo rowami swemi być dumnym. P. Fortunat, choć słuchał z atencyą, nie okazał jednak tego współczucia, téj żywéj sympatyi, na jaką rowy zasługiwały. Co do sążni kubicznych, zdradził nawet nieświadomość grubą, i z téj strony nie podobał się p. Pawłowi.
Zatarło się to jednak żywą rozmową późniejszą, w któréj tak był zabawnym, miłym i przyjacielskim, tak p. Pawła rozerwał i rozśmieszył, iż odprowadzając go do obijanika, w najlepszym już był humorze. Przypomniał mu p. Fortunat niedzielę i obiad, żeby się nań nie spóźnił.
Z konwersacyi dowiedział się Mondygierd wielu ciekawych rzeczy o pani Zabielskiéj, jéj humorze, dobroci, rozumie, przymiotach, interesach i o nadziei, jaką pokładała w p. Pawle, iż jéj w pomoc przyjdzie światłą radą swoją.
— Ja do interesów się nie zdałem — wyznawał p. Fortunat — mieszczuch jestem, bawić się lubię; muzyką się rozrywam i głowy łamać nad zawiłemi sprawami, nie moja rzecz!!!
Z wizyty p. Fortunata, chociaż przy wieczerzy wywiązało się małe popstrzykanie pana ze sługą, p. Paweł je prędko jakoś załatał, nie chcąc Kaspra narażać sobie, potrzebował jego pobłażliwości.
W sobotę, jak to czasem bywa, kiedy się szkuta z gośćmi rozbije, nadjechał po obiedzie Sawicz.
Ten już wiedział, że Mondygierd był w Harasymówce i umyślnie zjechał, ciekawy powziąć języka, czy myśli Zabielska tu mieszkać, jaka to kobieta, co się tam u niéj święci, co p. Paweł myśli i t. d.
Paweł dyplomatycznie się znalazł. Złożył się małą jeszcze znajomością osób, przybrał ton poważny, kobiety chwalił, Fortunata nacechował, że był człek przyjemny, a co się tyczy przyszłości, bąknął, że to zależy jeszcze od rozpatrzenia się, od okoliczności i — zapewne od jego decyzyi; bo był wezwany do rady...
Téj roli opiekuna nadać umiał należną wagę.
— No... słuchaj — przerwał Sawicz — ja ci powiem jedno. Ludzie jesteśmy, strzeż się ty, kochanie, abyć w Harasymówce biedy nie napytał. Wdowa, kto wié, gotowa cię bałamucić, aby miała na kogo zwalić ciężar interesów, pilnuj się! każ się podkuć na cztery nogi!
— Dajno pokój — rzekł kwaśno p. Paweł. — Ona o tém ani myśli, a mnie znasz!
— Otóż to że cię znam — śmiejąc się zawołał kołtunowaty — tobie tylko okazyi brakło, a dawno byś był pod kobiecym regimentem...
— Proszę ciebie! bez tych żartów!
— W żartach coś prawdy jest — dodał Sawicz — nie byłoby nic złego, gdybyś do Kozłowicz przyłączył Harasymówkę.
— A tak! i znowu kilka tysięcy sążni kubicznych rowów kop! — wyrwał się p. Paweł — daj ty mi pokój.
— Ja ci z własnego doświadczenia dodam jeszcze — zawołał Sawicz — że... nie ma jak żyć po Bożemu, w świętym stanie małżeńskim. Ja codzień dziękuję przy pacierzach Opatrzności, że mi żonę dała... Dopiero oddycham. Powiadam ci, rejestra, dyspozycye, wszystko co na mojéj było głowie dawniéj, teraz, ani znam ani wiem. Mogę dwa, trzy dni w kożuchu przy piecu siedzieć i nie wychodzić... Ale, znowu takiéj kobiety jak moja ze świecą szukać, bo i do stroju i do łajań perfekcya!!
Zmilczał Mondygierd, a rejent który widać potrzebował się wylać na łono przyjaciela, dokończył:
— Wierzaj mi, wszystkie te facecye o stanie małżeńskim, brednie. Starzy kawalerowie przez zazdrość to komponują! to przecie sakrament! a Pan Bóg wie co i dlaczego jak każe nazywać!!
Rozstali się starzy przyjaciele w dobréj komitywie; Paweł tylko niezmiernie ciekawemu Sawiczowi musiał dać słowo, że po bytności w Harasymówce będzie u niego i opowie, jak tam i co postanowiono...
Na niedzielę już przez konsyderacyą należną dniowi świątecznemu, a przytém jako na obiad proszony, wydobył frak granatowy. Jeszcze raz zdjęto z szafy kapelusz dla smutnego przekonania się, że nie było sposobu zużytkowania go, nawet w pomoc wziąwszy karuk i atrament. Blizna była tak widoczną, jak gdyby drugą serdeczną p. Mondygierdowi przypomnieć chciała. Jednakże kapelusz znowu upakowany poszedł na szafę, w przewidywaniu, że w Pińsku znaleźć się może artysta zdolny mu przywrócić dawną powierzchowność. Tego kapelusza pan i sługa odboleć nie mogli, nie był bowiem prawie używany i tak jak nowy!
W czasie ubierania, również jak czasu podróży obijanikiem, pan Paweł nieco ochłonąwszy z pierwszych wrażeń, jakie na nim uczyniła pani Zabielska, upokorzony swą wrażliwością z poważniejszym wiekiem niegodzącą się, sam o siebie niespokojny, dawał sobie admonicye ojcowskie. Była to forma przez niego często używana w rozmowach z samym sobą.
— Pawełku mój! — mówił sobie — na rany Chrystusowe, miéj ty rozum, pamiętaj na metrykę, nie dawaj się paniom uwodzić i ciągnąć na bezdroża. Zaledwie jedno głupstwo odbolałeś, ledwie się zatarło, już ci pachnie drugie, stokroć gorsze, bo piękna wdowa w oczy ci plunie.
Miłość własna się oburzyła.
— Ale ba! ale ba! — mruknęła z kątka.
— Nie, nie pochlebiaj sobie — ciągnął rozum daléj — co prawda, to prawda. Młodzieniaszkiem nie jesteś, niechże owo fiu bździu raz z głowy wywietrzeje. Po co ci żona i niewola? to nie ma sensu. Konia gdy od ósmego roku nie otargano, darmo go zaprzągać, tak i z tobą. Do jarzma się nie nałożysz, poczniesz wierzgać, ty sobie, jejmość sobie, wojna domowa... Tfu! porzuć.
Żadnych wejrzeń pożądliwych, żadnych uśmiechów przymilających się, żadnych nierozsądnych porywów, żeby mi nie było.
Po téj przemowie rozumu, nie będąc pewien jéj skutku, zmięszany swą słabością, pan Paweł udał się po wypróbowaną opiekę do modlitwy i zmówił ulubioną koronkę do Przemienienia Pańskiego.
To go uspokoiło, jak ręką odjął. Powiedział sobie, że niepotrzebnie tchórzy i że głupstwa nie zrobi.
Zamilczym już o innych różnych środkach, jakie obmyślał pan Paweł, ażeby w razie emocyi powstrzymać się i nie dopuścić do żadnych kroków, fałszywemu tłómaczeniu podlegać mogących.
Było około pierwszéj z południa, gdy p. Paweł wysiadając z obijanika, znalazł u brzegu wyczekującego nań i drepczącego ze śpiewka na ustach, wesołego p. Fortunata. Pobrawszy się pod ręce, kroczyli ku dworowi, w którego ganku widać było całe żeńskie towarzystwo w toaletach niedzielnych. Zdala już dostrzegł Mondygierd ubranie wdowy, która jakby czychając na spokój jego, ustroiła się z zalotnością przechodzącą wymagania niedzielne i zwyczaje wiejskie.
Miała na sobie suknię papuzią wiśniową, jedwabną z różowemi fontaziami i czarnemi koronkami, w któréj jéj było — jak bogini (mówił pan Paweł), trzewiczki haftowane jedwabiami na korkach, włosy ślicznie w górę podpięte i ufryzowane, a z rękawów i koronek ręce wyzierały do berła stworzone (zawsze pan Paweł). Na szyję wdziała kolorowy naszyjnik i z tegoż wyrobione spięcie w złoto oprawne przytrzymywało na piersi wypukłéj, osłaniającą ją koronkową chusteczkę. Zobaczywszy ją Mondygierd, panny Filipiny ubranéj biało i panny Bernardy ciemno z pąsowém, już wcale nie dojrzał — olśniła go; olśniła tém, że wyszła drepcząc na tych trzewiczkach z korkami do pół dziedzińca, i podając mu dziwnéj, atłasowéj miękkości paluszki do pocałowania, przywitała nadzwyczaj uprzejmie i serdecznie.
Panna Filipina i Bernarda nie uchybiły mu także, szczególniéj pierwsza uśmiechnęła mu się przyjemnie, ale po uśmiechu jejmości, jéj ręce jak konfitura słodkie, jej słowa jak miód pierś kalmujących — co to wszystko znaczyło.
W progu już pan Paweł o wszystkich swych w podróży powziętych najmocniejszych postanowieniach zapomniał.
Uczuł nawet, że nie był panem siebie, ale ta czarownica Circe panią jego się stała.
Dobył na jéj posługi jak najlepszego humoru i stał się tak nieopatrznie naturalnym, gadatliwym, jakby mu tu nic nie zagrażało.
Po krótkiéj rozmowie w ganku, dano do stołu. Gosposia podała rękę gościowi, który doznał emocyi niesłychanéj dotknąwszy jéj i poszli do dużéj izby, trochę pustéj, w któréj było nakryto. Gospodyni z góry przepraszała za obiad, bo kuchnia nie została jeszcze urządzona jak należy, i nawet nic dostać nie było można. Pan Paweł nawykłym będąc do tego co mu gospodyni dawała, wcale nie przebierał w potrawach.
Pan Fortunat naprzód poczęstował go wódką gdańską przedziwną i wędlinką na zakąskę, wcale smaczną. Ale jakież było zdumienie, przygotowanego do bardzo skromnego przyjęcia Mondygierda, gdy począł jeść.
Już pierwsza polewka zawiesista, korzenna, tłusta, smaczna, zapowiadała kucharza, który i u księdza biskupa mógł gotować — z dziwu w dziw obiad cały szedł, w zachwycenie wprawiając p. Pawła, który nie pamiętał, żeby kiedy jadł tak smacznie. Po zupie dano paszteciki w francuskiém cieście z móżdżkami, delicye, daléj sztukę mięsa szpikowaną z takim sosem, jakby go aniołowie przyprawiali, daléj była i potrawka z kury z grzybkami i jarzyna z wątróbką i pieczyste z indyka i sałata do niego osobliwa, nieodgadniona, wyglądająca niepozornie, a któréj odjeść się nie było można. Na ostatek dobił budyń z rodzenkami, sos winny — niech go kaci!
Mondygierd w początku uwierzywszy w słowa gospodyni, nadto się sztuką mięsa uprowidował (dla sosu), daléj skusiło go to i owo swym smakiem, a że mu i siedząca przy nim gospodyni dokładała na talerz, pod koniec obiadu uczuł się strasznie ciężkim.
Dodać należy, że z drugiéj strony usadowiony pan Fortunat, niemiłosiernie pilnował, aby się gość czysto ze szkłem obchodził. Więc pili a pili. Wiadoma rzecz, że jedząc dużo, pije się chętnie i dopóki trwa ten proces — idzie wszystko gładko, dopiero kiedy się on skończy, gdy wstać potrzeba i trawić, zaczyna się kara za grzechy.
Przy budyniu już pan Paweł czuł się niepomiernie obładowanym, i w oczach jakoś było mu niezupełnie jasno. Fantazyą nadrabiając, dużo mówił i szło mu niezgorzéj.
Trwożyło go tylko to, że gdy w chwili trawienia, wymagającéj spoczynku, wypadnie się zająć interesami, może nie mieć umysłu tak żwawego i otwartego, jak okoliczności wymagały.
Trwoga była po niewczasie.
Wstano od stołu, a że zaraz podano kawę, która dla konkocyi jest bardzo zbawienną, dużą filiżankę czarnéj kawy wypił pan Paweł i to go na nogi postawiło. Czuł, że był on i jego reputacya ocalona.
Tymczasem prawiono o fatałaszkach, a o interesach ani słowa. Na niebie chmurzyć się poczęło, pan Paweł uznał swym obowiązkiem przypomnieć gospodyni, że gotów jest na jéj usługi.
Wnet panien reszta rozbiegła się, a p. Fortunat poszedł i przyniósł w dużéj chustce związany plik papierów. Zasiadł Mondygierd przy okrągłym stole, wdowa naprzeciw niego, przystąpiono do egzaminu.
— Ja, szanowny sąsiedzie, naprzód ci wyznam — mówiła, szczerząc ząbki wdówka — nic a nic nie rozumiem się na interesach, a mam wstręt i obawę nadzwyczajną prawników. Popaść w ręce jurystów kobiecie, to znaczy kamień sobie do szyi uwiązać.
Będę z panem otwartą, mojego własnego nie wiele mam, to co po rodzicach zostało, tylko dla Filipiny na posag dać myślałam, że z Harasymówki będę mieć aż nadto. Ludzie mi obiecywali złote góry, kilkaset włók, a tu Bałanowicz grozi, że może na chleb mąki zabraknąć.
Westchnęła pani Zabielska.
— Ja jestem trochę zepsuta — dodała — lubię wygódki, radabym się i ubrać i ludzi u siebie widzieć...
Załamała ręce białe.
— Co tu robić kochany sąsiedzie? — dodała — Bałanowicz mnie przeraża... wiosną, słyszę, woda wszystko zalewa, miotlica jakaś zboże głuszy, a tu jeszcze na Harasymówce jest suma do klasztoru w Horodyszczu, dziesięć tysięcy złotych, prowizye zaległe od lat pięciu. Jakimś Symonowiczom rękodajnéj sumy dwadzieścia tysięcy, Parafińskiemu dwa tysiące, a! czy ja to spamiętam!!
Radź i rozpatrz się, mów... będę posłuszną... bom przestraszona. A! ten Bałanowicz.
Westchnęła w sposób serce rozdzierający, Paweł się namyślił i rzekł poważnie:
— Nie zinkwirowawszy rzeczy do gruntu, trudno, moja mości dobrodziejko, lekkomyślnie ferować dekreta. A to jedno wiem, że Harasymówka wieś jest dobra, rozległa, grunta wysokie, urodzaje bywają doskonałe, las nad wodą, dawniéj był niezniszczony i dziś pewnie się z niego towarnego coś da wyciągnąć.
Desperować niema czego!
— Ale Bałanowicz! — powtórzyła wdowa i mówiąc to, dwa białe kułaczki położyła na stole przed panem Pawłem, dwa takie białe śliczne kułaczki, że trudno było od nich oczu oderwać. Pan Paweł miał pasyę do rąk kobiecych, jak wielu mężczyzn (co i my już ex re panny Adeli uczuć dali) — otóż w chwili, gdy zobaczył ręce na stoliku, zapomniał o sumie klasztornéj, o rękodajnéj Szymonowiczów, o Parafińskim, o Harasymówce i wpatrzył się w ręce tak, że pani Zabielska posądziła go, iż chyba coś rachuje mentalnie.
Gdzie tam! człek słaby rachował ileby na każdym z tych palców, zakończonych różowemi podługowatemi paznogietkami, pocałunków się zmieściło. Ciekła mu ślinka, nieszczęśliwy był — posmutniał.
Ocucił się dopiero, gdy wdowa dodała:
— Zapomniałam o najgorszém, wszak i proces jest jakiś ze Skirmuntami.
— Ej to... to jest nic — uśmiechnął się Paweł — ja wiem o nim! trwa lat dwadzieścia, chodzi o wydmę piaszczystą na Prypeci... z tego się śmiać!
Wdowa, widać żwawa i w gorącéj wodzie kąpana, usłyszawszy to, oczy w niego wlepiła śmiałe, przysunęła się tak, że poczuł suknię dotykającą nóg jego, i zaczęła:
— Więc, kochany sąsiedzie, krótko a węzłowato, otwarcie, proszę (tu ręki jego dotknęła i ciarki po nim przeszły) — mów co Harasymówka warta? co ja za nią wziąć mogę? Czy mam ją sprzedać? czy puścić? czy gospodarować saméj?
Zarzucony temi pytaniami, pan Paweł otarł pot z czoła, bo go ten exemen, obiadowanie, kawa, ba i oczy wdowy jak ukropem oblewały — zamyślił się.
— Mów, proszę, otwarcie — dodała natarczywie wdowa — mój mąż zawsze mi o panu wspominał, jako o najlepszym swym przyjacielu; kilka razy, już gdy był chory, napomykał, abym mu się z całą ufnością oddała w opiekę.
Tu pochwyciła go za rękę, pan Paweł nawzajem ujął chciwie jéj białą łapkę i pocałował, aż się sam zarumienił, z gorącością więcéj niż przyjacielską.
Wdowa nietylko, że się nie pogniewała, ale widocznie była rada.
— No, mów, proszę — nalegała siadłszy znowu trochę daléj.
— Wszystko to są kwestye — odezwał się pan Paweł — jakby się wyrazić? skomplikowane, nie łatwe do natychmiastowego ex spromtu roztrzygnięcia; jednakże będę tentował ażali mi się nie uda uspokoić acanią dobrodziejkę, nie czyniąc jéj illuzji.
— Tak! tak! mój dobrodzieju, żadnych illuzji... proszę! — zawołała wdowa.
— Więc przystępuję do referatu — rzekł Paweł odchrząkując. — Primo, co Harasymówka warta? Powiem acani dobrodziejce od siebie rzucając dwakroć, a potargowawszy się i więcéj, i więcéj. Secundo, czy ją acani dobrodziejka masz sprzedawać, zależy od jéj dalszych projektów, ja stoję przy tém, że ziemi się, mając ją, nie powinno sprzedawać. Tertio, czy ją puścić? nie wotuję za tém; ultimo, czy gospodarować saméj? jeżeli się nie ma innych projektów i widoków, a dlaczegóżby nie?
Zaś, dyskursywe i zupełnie konfidencyonalnie dodam, a proszę mnie nie zdradzać, Bałanowicza trzeba wyforować, bo to jest drapieżny zwierz. Będzie on płakał, że nędza go je, ale poczekawszy wioskę kupi...
Kończył swój referat pan Mondygierd, gdy razem łysk straszny oślepił go, łoskot ogłuszył, i
— A słowo się stało ciałem! — rozległo z pokojów.
Piorun palnął w ogromną topolę nad wodą i wiosenna burza gwałtowna szaleć poczynała. Zamykano okna, panna Bernarda wbiegła proponując zapalenie gromnicy, bez któréj się naówczas dłuższych podróży nie odbywało — wpadł p. Fortunat przerażony, bo jak żyw w mieście burzy takiéj nie widział.
Dano tedy pokój naradzie i całe towarzystwo zebrało się w jednym pokoju, czekać aż burza przeminie. Trzeba zaś wiedzieć, że na lasach i błotach, gdy raz chmura zawiśnie nad niemi, jakby ją przykuł, trafia się, że dwadzieścia cztery i więcéj godzin pioruny się tu wyładowują i strumienie deszczu leją, wracając do błot, z których powstały. W jednéj chwili niebo się zaciągnęło płowo, i artylerya niebieska dokazywać zaczęła. Błysk jeden gonił za drugim, grzmot nie ustawał, a wśród huku tego, kiedy niekiedy tylko trzasnęło straszliwie, jakby osie świata się łamały. W dodatku przyszedł grad jak gołębie jaja i nuż walić w dach a okna wybijać. Zaczął się sypać przez jeden komin, tak, że musiano posłać stróża, zrobić choć babę (worek ze słomą, tak nieprzyzwoicie nazywany) i komin zatkać.
Panu Mondygierdowi przyszło na myśl, a nuż ludzie z obijanika kilimbu nie zdjęli, ale tego nie dał poznać po sobie. Co się tyczy okien w Kozłowiczach, o te był spokojny, że Kasper je pozamyka, bo po szklarza, Boże uchowaj konflagracyi szyb, trzeba było posyłać do Pińska.
Grad narobiwszy szkody, poszedł na lasy, ale ulewa, niewidziana, niesłychana, opętana, szalona, nie dozwalała nawet myśleć o powrocie, a tu robiło się ciemnawo. Stał wprawdzie parasol za szafą karmazynowy, dobry, fundamentalny, na żebrach ze trzciny, ale go do obijanika nie wzięto. Kto może przewidzieć wszystko.
Lało i lało, pioruny waliły choć rzadziej, ale blisko i potężnie. Kobiety się trochę uspokoiły, kazano podawać podwieczorki, pan Paweł patrzał w okno.
— Piękny interes! jak się tu dostać do domu! Płaszcza Kasper nie dał, frak ryzykować na deszcz było szaleństwem. Sajetę nowiuteńką!
A tu wyraźnie zmierzchało. Niepodobna jest odmalować stanu ducha p. Pawła — posmutniał. Co spojrzy w okna w interwallach rozmowy, leje, ale to leje jak z cebra — a mrok zapada coraz gęstszy.
— Ja bo uważam — odezwała się wdowa — że acan dobrodziéj się niepokoisz powrotem. A to daremnie o tém i myśleć. Nieprzyjaciela się w taką ulewę z domu nie wygania!
— O! jak Bóg miły, ja do siebie pana biorę i nocujemy razem, a do poduszki zrobię ponczyku i palce oblizywać! Cha! cha! cha!
Zdetonował się p. Paweł — nocować! ale gdzież znowu.
Począł się jąkać, że nawet na dzień jutrzejszy pańszczyzna nie była dysponowaną.
Rozśmiał się pan Fortunat.
— To wyjedziesz asindziej do dnia... ale w burzę tę...
— Ale ja nie puszczę! — dorzuciła wdowa z uśmiechem wdzięcznym, nawet rozmowyśmy nie dokończyli.
— Jużci ciągle tak lać nie może! — rzekł Mondygierd.
— O! nie — wtrąciła panna Bernarda — bulki stoją na wodzie, deszcz długi, słowo daję.
Wiedział o tém i p. Paweł co bulki i bąble na wodzie znaczą, ale zamilkł.
Lało a pioruny waliły.
Podano podwieczorek, a po nim znowu nastąpiła konferencya z panią Zabielską, poufalsza już. Mondygierd obstawał, aby nie marnować Harasymówki, która z czasem, wybiwszy trochę rowów, stać się mogła złotem jabłkiem.
— Ale ja sobie rady nie dam sama! — westchnęła wdowa.
— Przecież ja niedaleko, sługa acani dobrodziejki — rzekł Mondygierd.
Ściśnięto mu rękę, przez wdzięczność ucałował paluszki. Sam czuł, że to ustawiczne całowanie było zbyteczném i — nieprzyzwoitém — ale wstrzymać się nie mógł. Na podwórzu lało.
Wieczerza była skromna, ale znowu tak smaczna, szczególniéj zrazy z sosem do kaszy, że Mondygierd zjadł talerz pełny.
Lało i lało; jeszcze się deszcz poprawił. Dawszy dobranoc, poszli z panem Fortunatem spać. Tu czekały ingredyencye ponczowe do poduszki i garbus zrobił coś tak smakowitego, że para szklanek poszła niepostrzeżona.
Obok tego, że na ścianie wisiała gitara, a był na niéj wirtuozem, siadłszy na łóżku pan Fortunat, jak zaczął różne piosenki wyśmienite wyśpiewywać, co się pan Paweł naśmiał, nie pamiętał kiedy tak był wesołym.
Posłano mu na sofie, ale téż wygodnie, że gdy po ponczu legł i zasnął, obiecując sobie wstać przed świtem, czy skutkiem ingredyencyi ponczowych, czy zamknięcia hermetycznego okiennicy, gdy się przebudził i postrzegł pana Fortunata na nogach — była już godzina (nie do wiary) dziesiąta.
Desperacya i wstyd zarazem porwał, co najprędzéj więc, nie żegnając już gospodyni, tyłami po za dworem, pobiegł po błocie i kałużach do obijanika. Tu się ledwie chłopca dowołał. Deszcz jeszcze mżył, ale drobny. Fraszka on, ale z Kasprem przeprawa! nocowanie w cudzym domu! Gdzie? u pani Zabielskiéj!! Trzeba się było w męztwo uzbroić.
Gdy po długiém klapotaniu się w wodzie, stanął obijanik u portu, nikogo tu nie zastał.
W deszczyk więc we fraku, bo kilimka zmokłego do okrycia się użyć nie było podobna, w butach na jednéj podeszwie karbowanych, zabłocony, zły, zmokły, wpadł do dworu.
W téjże chwili Kasper wychodził z kredensu, jak sędzia straszny i nachmurzony.
— A ja już myślałem, że pan chyba nie wróci — odezwał się szydersko. — Czekałem po obiedzie, na wieczerzę, o mało niecałą noc... Taż to jedenasta godzina!
— No, to co? to co? Nie mam prawa już przenocować u przyjaciół, żebyś nie gderał...
Kasper uciął nagle.
— A pięknie się pan oporządził, jak Boga kocham — zawołał — buty djabli wzięli i frak! Kto wie co będzie.
Mondygierd wszedł do pokoju nie słuchając gderania. Gryzło go sumienie. Kasper ulitowawszy się mruczał tylko, lecz twarz jego mówiła wiele. W istocie mógł Mondygierd znaleźć środek, bo Bałanowicz miał parasol granatowy, znany aż pod Pińsk i byłby go pożyczył, ale to mu teraz dopiero na myśl przyszło. Po czasie.
Przez cały dzień, jak wyrzut sumienia miał frak leżący i wysychający w jednym pokoju, gdy w drugim na prawidła wbite buty się rehabilitowały.
Z Kasprem o Harasymówce mowy nie było. Rzucał on wejrzenia tak kommizeracyjne na pana, jakby go za zgubionego uważał...
Kilka dni przeszło spokojnie i bez wiadomości od pani Zabielskiéj.
W rozbiór stanu duszy i serca naszego starego kawalera trudno jest się zapuszczać. Sam on nie zdawał sobie jasno sprawy z uczuć swoich. Extra mu smakowała wdówka, a bał się jéj jak ognia. Cieszył się, że przez kilka dni nie było żadnéj wiadomości i że mu pokój dano, a razem doznawał jakiéjś przykrości, że go już nie potrzebowano. Jechać sam nie chciał, miałoby to znaczenie, pragnął być pożądanym i powołanym. Nie dawano znaku życia.
— To i lepiéj! — mówił sobie, a zaraz dodawał — osobliwa rzecz, tak jéj było pilno się radzić, ledwiem słowo rzekł, nie rozwinąwszy nawet racyi pro et contra, papiery nierozpatrzone i — milczenie.
Trafił na tę myśl, że się jéj może rada nie podobała.
— A to znowu trudno, człowiek sumienie ma!!
Ale niespełna w tydzień przybył Fortunat, taki serdeczny jak był, opowiadając żartobliwie, że jeździli do Pińska, dla zobaczenia wiuna na łańcuchu, że ta podróż im czasu dużo zabrała i że siostra go zaprasza dla interesów.
— Asindziéj bo — dodał przy kieliszku poufale — słowo daję, takeś się siostruni podobał, że ja się z niéj śmieję...
Zaczerwienił się strasznie pan Paweł i tylko bąknął:
— Ale, mój mości dobrodzieju!
A Fortunat jeszcze przyłożył, że nie widział Hermancyi, żeby tak kogo faworyzowała i miała w nim ufność jak w panu Pawle. Wypili z nim butelkę wina i Mondygierd przyrzekł się stawić nazajutrz po obiedzie. Nie wiadomo jakim sposobem się to złożyło, zastał tylko Fortunata i wdowę, panny z całym fraucymerem i dziewkami z folwarku puściły się dnia tego na grzyby. Fortunat zaś absentował się co chwila, jak się zdaje czatując na młodszą Bałanowiczównę, wcale przystojną panienkę, do któréj się po warszawsku zalecał. Stary Bałanowicz, lis wielki, zamykał na to oczy w nadziei, iż przez Basię wyrobi sobie utrzymanie się na zachwianym nieco urzędzie.
Dosyć, że Paweł z wdową był prawie sam na sam, całe poobiedzie. Mówiono pryncypalnie o interesach, ale dyskursywe i różne inne materye się potrącały.
Więc, gdy przyszło do utrzymania się i gospodarowania w Harasymówce, p. Paweł się z tém odezwał, że — acani dobrodziejka w swych latach i wdziękach długo wdową pozostać nie możesz, bo się do zbytku pretendentów nadarzy.
Wdowa się poczęła śmiać, położyła mu rękę na dłoni i rzekła:
— Jużcić mi się szałaputów trafiało co niemiara, to prawda, ale ja świszczypałków nie lubię. O! ja jestem bardzo trudna, wierzaj mi acan dobrodziéj. Pretenduję, gdybym za mąż iść miała, człowieka z sercem i charakterem. To pryncypalne. To się niełatwo trafia, nie mówmy o tém.
A kończąc spojrzała na pana Pawła tak przyjemnie, że mu się zrobiło błogo, zadumał się i popatrzywszy na jéjmość, umilkł...
Przy téj konferencyi zdawało mu się wszystko wyczerpaném; a jednak żegnając sąsiada, wdowa mocno się dopominała, aby ją nie opuszczał i zamawiała sobie jego opiekę.
— Już choćbyś asińdziej nazwać mnie miał natrętną, nieznośną, czepiam się go jak mojego jedynego protektora... i nie puszczę!
Słowa te z lubością powtarzając sobie pod poklatem obijanika, wrócił pijany niemi do domu p. Paweł; aż Kasper przy wieczerzy ze złośliwością wielką syknął:
— Coś pan bardzo na fis bierze, czy nie myśli o przyłączeniu Harasymówki do Kozłowicz.
Ale na to jak mu bryznął obcesowy Mondygierd:
— Nie bądźże ty k.... proszę ja ciebie!
Kasper umilkł jak zamalowany.
W parę dni przypomniał sobie p. Paweł, że rejentowi obiecał się z raportem o Harasymówce. Miał czy nie intencyę wyspowiadać mu się szczerze, ale pojechać jużcić trzeba było.
Ruszył tedy ze Stasiukiem drogą lądową i z przyjemnością postrzegł na ganku kołtunowatego, który drzemał. Zdala nie miał miny tak nadzwyczaj szczęśliwéj, jak gdy się chwalił przed przyjacielem ze swego małżeństwa.
I w istocie był kwaśny. Od trzech dni żona jego wyjechawszy do ojca do Sernik, siedziała tam nie wiedzieć czego. Rejent był zły, gdyż nie tajno było nikomu, że rejentowa tam na lat trzy przed wyjściem za mąż miała amanta, który się żenić zamyślał, ale zaszły plotki i romans rozerwały. Otóż Sawicz posądzał żonę o reminiscencye wcale niesłusznie, gdyż owego pretendenta nawet w Sernikach nie było. Tego więc dnia stan małżeński w inném świetle począł przedstawiać przyjacielowi. Było to męczeństwo i — zgaga.
— My, stare graty, mój dobrodzieju, żenić się nie powinniśmy. Djabeł nie śpi, a gachom takich mężów potrzeba. Oni na to jak na lato.
Pan Paweł nie miał nic przeciw aksyomatowi, ale „my stare graty“ oburzyło go. Nie czuł się wcale starym! Ale ba!
Gadu, gadu, podano nalewkę, bo rejent, szczególniéj malinową lubił, aż kołtun nagle, słuchając o Harasymówce, wybuchnął:
— A no! ba, byłbym na śmierć zapomniał; ta to interesa mam do ciebie. Zbiera się tu na jedną rzecz, do któréj ty nam jesteś potrzebny. Zabielska była w Pińsku, tam ją zobaczył Symonowicz, który ma kapitalik lokowany na Harasymówce, wdowa mu w oko wpadła... chce się starać. Ty mu musisz dopomódz.
Jakby go ukropem zlał, poskoczył Mondygierd.
— Człowiecze! co gadasz! — zawołał — a daj ty mi święty pokój. A to mi się podoba! Wiesz czy nie, że nieboszczyk na łożu śmiertelném powierzył wdowę mojéj opiece, a ja jéj mam Symonowicza swatać!
— Fiu! fiu! fiu! a cóż to Symonowicz? cóż mu to braknie?
— Wiatrogon, pusty człek, pałkę zalewa i na nic się nie zdał! — wyrwał się gwałtownie Paweł. — Przy kielichu ja go lubię, ale kobietę za niego dać! Nie znasz jego awantur?
Rejent się schmurzył.
— Co bo bierzesz tak gorąco! Szalał to się ustatkuje! Chłopak do rzeczy, chłopiec wioskę ma, no i kapitalik... i do rzeczy jest, światowy! Zabawny...
— A już ty mi nie gadaj! — zawołał p. Paweł — niech się sobie stara, niech się sobie żeni, jakem żyw, pomagać mu nie będę... nie będę!
— Chandra cię napadła! — mruknął rejent — nie irytuj się, dajmy pokój!
Pan Paweł się nierychło uspokoił, późniéj przyszedłszy do siebie, choć na pozór chłodny, czuł się tak zburzony, że wcześniéj do Kozłowicz powrócił niż sobie obiecywał. Przez całą drogę myślał, jak Symonowiczowi stołka podstawić, jedynie przez sumienie, przez obowiązek przyjacielski...
— Ja tam sobie pretensyj żadnych nie roszczę i projektów nie snuję, ale żeby taki z pozwoleniem, błazen, miał taką kobietę wziąć, niedoczekanie! Ja go zdemaskuję! obowiązek sumienia, więcéj nic... jak mi Bóg miły, więcéj nic!
Tak się to mówiło, ale coś więcéj było niż obowiązek sumienia. P. Paweł czuł, że zaszłapał, choć się do tego przyznać nie chciał przed sobą.
Gdy Kasper przyszedł mu zdejmować buty, Mondygierd się do niego odezwał po staremu konfidencyonalnie:
— Będziemy mieli sąsiada! hę! Ta to słyszę Symonowicz myśli się starać o wdowę.
— Który Symonowicz?
— A starszy! Ten wisus! No, wiesz. I ja ci powiem w co bije, mają sumkę na Harasymówce, pozwą o nią, wdowa gotówki nie ma, kawaler się nastręczy, a ma prezencyę... no! i babę licho wzięło!
— Albo to ona nosa nie ma! — odparł Kasper. — Co panu się o kobietę turbować?
— Ja się nie turbuję! — wyrzekał się Paweł — wcale się nie turbuję.
— Da ona sobie rady! — dodał Kasper — ludzie o niéj mówią, że nieboszczyka za nos wodziła jak chciała. Umie wpędzić i opytać i wybrać i wie co robić.
— A jak Symonowicz kapitału zażąda?
— A co bo jegomości w głowę, to utrapienie wlazło! Odżegnaćby się... Co nam do niéj.
— Co? — odparł Mondygierd — otóż chyba nie wiesz, że na łożu śmiertelném, mój drogi, kochany Zabielski oddał mi ją w opiekę.
Kasper ruszył ramionami.
— Tego tylko brakowało! — rzekł i wyszedł.
Tu nam wypada coś powiedzieć o panu Piotrze Symonowiczu, dziedzicu części wioski w Zagrzęziu. Był to młodzieniec lat trzydziestu kilku, który trochę, po ojcu chcąc iść, palestry próbował, ale szczególniéj praktykował przy kieliszkach i na polowaniach. Wesół był, wyglądał junacko, nosił się kuso, tańcował sławnie, handlował końmi i hulał. Nic mu oprócz tych kawalerskich defektów zarzucić nie było można. Lubiono go, ale gdy się starał o starszą podsędkównę, ojciec mu odpowiedział:
Dałbym ci ją, aleś się jeszcze nie wyszumiał, a ona czekać nie może. Jeżeli się ustatkujesz, a młodsza tymczasem dorośnie, to ją weźmiesz. Teraz, kochanie, nie ma sposobu.
Pocałował go w głowę, on go w rękę, i tak się wesoło rozeszli.
Fortuna Symonowicza pół wsi w Zagrzęziu była bardzo szczupła, podpierać ją miał ów kapitalik na czarną godzinę zostawiony. Uśmiechało się Symonowiczowi razem przyjść do Harasymówki za kapitał, a w procencie dostać żonę, jak on sam mówił po junacku. — Choć się w pyski bij przed nią!
W Pińsku, z racyi owéj sumy poznał się z panią Zabielską, zaraz mu ta myśl przyszła do głowy i chwycił się pana Fortunata, żeby go sobie zjednać. Swój swego poznał; jednego wieczora zrobił p. Fortunat ponczyku, drugiego Symonowicz zaprosił na wino. Spili się doskonale, a że przyjaźń po pijanemu wiąże się łatwo, pokumali się serdecznie. Symonowicz pistolety tureckie darował na zadatek drużby Fortunatowi, ten łańcuszek od zegarka złoty i sepecik wysadzany.
Postanowiono było, że Symonowicz miał przybyć, niby dla swojego interesu do Harasymówki, ale się sztyftował aby wystąpić i kazał sobie szyć bardzo bogato sznurami i pętlicami ozdobną taratatkę z jakiemiś figlami. Panu Pawłowi że o tém nic nie mówiono, nietylko że się dziwił, ale był prawie zły.
— Taki ze mnie opiekun! — mówił — tu niebezpieczeństwo grozi, a przedemną wszystko tają. No, to chyba kwita i z opieki i z przyjaźni! Ja się nie nabijam, ale słowa prawdy że powiem ustępując, to powiem. Ja ręce umyję!!
Poczciwy pan Paweł tak jakoś tę sprawę wziął mocno i gwałtownie do serca, tak się nią rozgrzał, że w niéj widział (choć jeszcze się nic nie rozpoczęło) osobistą urazę, bo czemuż się go nie poradzono? daléj niebezpieczeństwo z takiego sąsiada niespokojnego dla Kozłowicz, sumienny obowiązek zapobiegania zgubie uczciwéj kobiety i wiele innych konsyderacyi. W gruncie jednak szło podobno o to tylko, że fertyczny Symonowicz miał mu śliczną wdówkę pochwycić, któréj on téż gorąco pożądał.
Ponieważ rejent bąknął coś, że się Symonowicz sztyftował wystąpić strojno w Harasymówce, p. Paweł téż zwrócił uwagę na to, że jego garderoba, chociaż mało używana, mogła wymagać pewnych dopełnień i odświeżenia. Potrzeba było przystąpić do surowego jéj przeglądu i sumiennéj krytyki. Ale co na to miał powiedzieć Kasper.
— A niech go kaczki depczą! — zawołał w ferworze wielkim Mondygierd — będzie mi fąfry stroił i gderał, no... to kwita z przyjaźni i fora ze dwora.
Wyrzekł to gorączkowo, nie zastanawiając się nad tém, że rozstać się z przyjacielem takim nie było łatwo. Czasem gdy Kasper wybrał się na toki i wieczorem go nie było, a chłopak kredensowy buty mu tylko przychodził zdejmować; mała rzecz! a za Kasprem się stękało, bo nikt tak nogi podstawić, buta ująć i jednym zamachem go zdjąć nie potrafił jak on. Cóż dopiero w innych rzeczach!!
Rywalizacya z Symonowiczem, który szyć sobie kazał taratatkę, zdecydowała krok stanowczy. Rano nazajutrz przy kawie pan Paweł rzekł tym głosem, który nie dopuszczał repliki:
— Słuchajno Kasper... potrzebuję zrewidować garderobę, nie mam się w co ubrać...
Kasper stanął osłupiały.
— Pan Jezus przy dziecięciu! otóż co? — zapytał. — Pan, pan się nie ma w co ubrać? Szafy pełne, komoda, kufer, a panu tego jeszcze mało.
— Mało czy dużo, odzienie się postarzało, ludzie inaczéj chodzą, rozumiesz. Sic volo, sic jubeo, kwita! Rewizya generalna garderoby! Słyszysz!
Ruszał ramionami Kasper, jakby nad obłąkaniem jakiém ubolewał; wyniósł kawę. Tymczasem Paweł chodził wielkiemi krokami po pokoju. Czekał na powrót jego. W pół godziny zjawił się, ocierając usta po śniadaniu, w humorze jakimś wesołym, szyderskim, niemal obrażającym.
— Rewizya jeneralna garderoby! — zawołał Paweł rozkazująco.
Szli milczący do sypialni, Kasper otworzył szafę. Na dole jéj stało obuwie, którego wyłączyć nie godziło się, na przekór więc rozpoczął od wystawienia na światło dzienne całego szeregu butów. Upiory z grobu wstały! Były tam buty ze sztylpami niegdy żółtemi, które się stały plamiste, buty myśliwskie do pasa niemal, trzewiki ze sprzążkami, buty ze spiczastemi nosami karbowane, juchty gospodarskie, kozłowe ranne i wytarte szlafrokowe, pąsowe, haftowane, w prezencie niegdy ofiarowane Mondygierdowi. Rozmaity ich kaliber, fizyognomie, ślady używalności, na niektórych pęknięcia, łaty były żywą historyą lat długich... Niektórych cholewy jak znużone schylały omszone pleśnią głowy, zdając się usypiać po pracy, na innych mnogie złamania i marszczki stały jak znamiona starości, trzewiki prawie nieużywane bolały pod poniewierką, w jaką poszły pogardzone. Kasper posłyszawszy o rewizyi jeneralnéj, dobył wszystko, aż do starych pantofli, które miały téż przywiązaną do nich legendę, o powstaniu w pewnéj chwili kaprysu ze starych butów.
Pan Mondygierd zniósł satyryczne wystąpienie z cholewami, ze stoicką krwią zimną.
Poczęło się zdejmowanie z kołków od taratatki. Musimy uczynić tu uwagę, iż pan Paweł ze starymi przyjaciółmi, czy oni byli z nankinu, sukna, czy olepinu, czy ze skóry, z trudnością się rozstawał. Dziurawe nawet i łatane rzeczy zachowywał mówiąc:
— Niech to sobie będzie! co to komu szkodzi?
Taratatka miała wiek nader poważny, pochodziła z téj epoki, gdy p. Paweł nie rozrósł się był, nie rozwinął, nie zgrzebiał, a że oprócz tego wisząc długo nieco się zbiegła, dziś ona już nie na wiele się przydać mogła. A że była suto naszywana, sznurami ozdobna, niegdyś elegancka, choć jedwab na niéj zrudział miejscami, a szmuklerszczyzna wytarta do podkładek, tu i ówdzie bielała.
Wszelako, ponieważ Symonowicz się zapowiadał w taratatce, zwróciła ona szczególną uwagę p. Pawła.
— Pokaż no! cale nie zła! — odezwał się — daj no ją tu.
Kasper się wysunął w obu rękach ją trzymając. Mondygierd zrzucił siwy kubrak i żywo wciągać począł to wspomnienie lat młodych.
Niestety! ręce nie chciały już wchodzić w rękawy. Zbutwiała podszewka ze złowrogim chrzęstem jakimś pękała, a gdy na gwałt wdział ją pan Paweł, nie schodziła się na przedzie, nie spinała na piersiach.
— Pan, jak Boga kocham, wyrósł — prychnął Kasper.
— Gdzie tam, to ta głupia się zeschła czy kat ją wie — odparł Paweł.
Odrzucono ją na stronę. Surdut granatowy okazywał mnogość plam wywabionych trędowacizny i brakło mu pary guzików, czarny na łokciach był wyślizgany, z fraków dwu, granatowy świeżo szwankował, czarny krojem jakoś do obecnych czasów się nie nadał. Z kamizelek wiele było w stanie opłakanym, inne kończyły się tak wysoko, iż z odzieżą po nich następującą w zgodzie nie były. Wszystkiego było dosyć, nadto, ale surowy sędzia p. Paweł w duchu musiał wyznać, że fundamentalna restauracya garderoby była wskazana przez sytuacyę, w logice wypadków.
— Już ty tam sobie gadaj co chcesz — odezwał się do milczącego Kaspra — to są... to są rupiecie. Póki nikogo w sąsiedztwie nie było, uchodziło i tak, a no, teraz nie można!
Nie... tak się dłużéj ostać nie może! — dodał chodząc wśród rozłożonéj garderoby pan Paweł. Przyszła mu myśl szczęśliwa zawarcia ust Kasprowi, oczyma wyszukał co było najgorszego, najmocniéj zdesperowanego, wybrał to i rzucił na ręce Kaspra.
— To dla waszeci!
Skłonił się obdarowany.
— Ale, słuchajno — dodał, korzystając z ułagodzenia sługi — co człowiek musi, to darmo... Kruty ne werty, treba umerty, także i to, mospanie, muszę coś sprawić, a jeśli nie sprawić to poprawić. Duchem przez Dropia do Pińska nakazać do Icka krawca, ażeby się tu stawił. Już jeżeli nie Icek to nikt.
— Pewna rzecz — potwierdził Kasper, myśląc i o sobie — że Icek i wie i umie, i chytro, mudro, potrafi ze starego nowe tak zrobić, że ani poznać.
— Otóż to jest, bo znowu nadzwyczajnych wydatków nie chcę ponosić, byłoby to głupstwem — dodał Mondygierd.
Pochowajże ty to wszystko, a po Icka niech Drop’ jedzie i powie, żeby z sobą zabrał co potrzeba do roboty, jedwab, nożyce i żelazko.
— Jednakowoż się nie obejdzie bez powtórnego posyłania — wtrącił Kasper — boć on nie wie jeszcze, co ma robić, a i do szmuklerza będzie trzeba, i bez podszewek nie wywiniemy się, a na kołnierze manszestru, a guziki, a...
— No, to pojedzie na szabas do Pińska i powróci w niedzielę.
Stanęło tedy na powołaniu Icka. Był to artysta w Pińsku najlepszéj i zasłużonéj sławy używający, czy wypadało robić — z nowego — czy stare nowém uczynić. Szczególny zaś miał talent w swych klientów wmówić, że to co zrobił, ani w Warszawie lepiéj nie mogło być wykonaném. Chwalił się, że miał wiadomości zawsze o najświeższych modach. I nie kto inny mógł szyć ową taratatkę dla Symonowicza, bo w węgierkach i taratatkach Icek był szczególniéj mocnym.
Choć panu Pawłowi śpieszno było do Harasymówki, lecz postanowił nie pokazywać się tam aż do odnowienia, choćby częściowego garderoby.
Przywieziono Icka, który choć znał oszczędność, drobnostkowość, nudziarstwo pana Pawła podszytego Kasprem, lubił tu robić, bo koniec końcem wytargowawszy się do upadłego, wziął zawsze więcéj niż gdzieindziéj. Mondygierd z wielką polityką nie okazał Ickowi, ażeby mu było tak bardzo pilno garderobę restaurować, nie dał nadewszystko poznać żadnego radykalizmu przekonań, począł flegmatycznie.
— Trzebaby tam, mój Icek, rozpatrzeć się w garderobie, bo wiele rzeczy leżąc się zdezelowało, tam i siam czegoś brak... hm!
— Ja bo się dawno dziwuję, że jasny pan tak indyferentny — rzekł Icek — przecie człowiek ubrawszy się, zaraz inaczéj wygląda, a chwalić Boga, pan jeszcze młody i przystojny. Niech pan żyje sto lat!
Podniósł jarmułkę — mruknąwszy coś poprowadził Paweł do szafy. Nastąpiła rewizya powtórna.
— Tylko proszę cię Icek — rzekł, po ramieniu go klepiąc p. Paweł — ty mnie znasz, ja zbytnich wydatków nie lubię, co potrzeba! rozumiesz.
Wyszła na okaz pierwsza owa taratatka, żyd oglądał w milczeniu.
— Hm! — rzekł p. Paweł — jeszcze nie zła, zbiegła się trochę!
Icek głową kiwał, niewiele czyniąc nadziei.
— Co mówisz? ja powiem ci, życzyłbym sobie mieć piękną taratatkę. Może dobrawszy cośkolwiek sukna? hm? Kazawszy szmuklerzowi odświeżyć potrzeby? hm? Jak ci się zdaje.
Ickowi się nie zdawało, głową kręcił.
— Nic z tego taratatków nie będzie, nie — rzekł w końcu.
— A gdyby z czarnego surduta — zdejmując go z kołka — zrobić nową taratatkę? co mówisz?
Icek oglądał surdut, klapy były sosami poszpecone, wskazał na nie.
Toby się przecie potrzebami zakryło — westchnął Mondygierd.
— To jest kiepski kalkulacyi — odezwał się Icek. — Takiemu panu, jak jaśnie pan, to nie przystoi. Z surduta, jak ja jego wezmę po swojemu, jak ja jemu dam podszewkę, jak ja jemu wpakuję kołnierz, nowe guziki, jak wyprasuję, jak wychucham, to będzie nowiuteńki, piękny, na niedzielę i święta, a taratatków, mam życzyć jasnego pana? zrobiemy nowego. Pan zna pana Piotra Symonowicza? Coby pan jego nie znał? Ja jemu uszył takiego taratatki, świat i korona polskie nie widziała? Czemu jaśnie pan nie może mieć to, co ma pan Symonowicz? albo jeszcze lepsze?
Pan Paweł wziął go za rękę.
— Słuchaj Icek, zgoda, niech będzie nowa, ale taka jak u tego błazna Symonowicza, żeby nie była! Ty to rozumiesz! Co Symonowicz, to nie ja! To szaławiła, wiercipięta, szałaput, a ja człowiek stateczny... Owszem, taratatkę chcę mieć, ale taką, jaka mnie przystała. Nie pożałuję na nią. Ale mi zrobisz inną i piękniejszą!
Icek w ręce uderzył.
— Co nie ma być? wszystko będzie! — zawołał.
— Tylko bez zdzierstwa!
— Pan mnie zna, ja człek sumienny — odrzekł na płask rękę szeroką przykładając do piersi Icek — pan mnie zna! Ja... u mnie rzetelność! to jest mój majątek. A że mnie pan, jak się dobrze skończy robota, da ćwiartkę pszenicy prezentu, to ja wiem!
— O, zaraz pszenicy! — zawołał Paweł — widzisz.
— I korzec grochu — dorzucił Icek.
Mondygierd wziął się za głowę. Tu tedy wystąpiła kreda na plac i rachunek, ile to będzie kosztować.
Spuśćmy zasłonę na tę walkę, choćby dlatego, że nasz bohater, któremu się zdawało, że bitwę wygrał, na głowę w niéj został porażony. Oba spotnieli. Icek ochrypł. Szmuklerska robota, która miała stanowić główną ozdobę taratatki, była najkosztowniejszą, ale Icek, Icek musiał ją zamówić u szmuklerza, a ten był nieubłaganym, bo jedynym na cały Pińsk. Za to obowiązywał się dopilnować jedwabiu czystości i niektórych sztuk dodatkowych, dla ewentualnéj restauracyi tych miejsc, które w taratatce ulegały najprędszemu zniszczeniu.
Stanęło na tém, że do niéj miał téż być cały garnitur nowy, a reszta garderoby zrestaurować się tylko i do nowéj zastósować mody.
Odetchnąwszy wzięto miarę.
Na ostatek szło o to, że p. Paweł (co zdumiało Icka mocno), chciał mieć garnitur ów jak najprędzéj, choćby przyszło i nocy zachwycić nad robotą. Dlaczego? Pan Paweł nie tłómaczył. Tegoż dnia starozakonny artysta wyruszył nocą do Pińska po materyały; taratatka obiecywała się za dni cztery, jeżeli szmuklerz nie chybi. Kazano mu dać termin prekluzylny pod sztrafem.
Gdy po téj gorącéj przeprawie z Ickiem, siadł wytchnąć p. Paweł, gdy obliczył co go ta fantazya miała kosztować, począł sobie wyrzuty czynić i posmutniał. Zgryzoty przychodziły za późno.
Cztery dni owe w gorączkowym przeszły niepokoju. Nieustannie kogoś, po coś trzeba było posyłać do Pińska, najczęściéj Dropia, potém, bo to żydowi nigdy wierzyć nie można, przy krajaniu stał sam pan Paweł, ażeby i kawałki zrekognoskować, przy robocie prawie nieodstępnie siedział Kasper, a Icka z czeladnikiem trzeba było i poić i karmić. I co wyszło jaj, cebuli, słodkiéj wódki, kugla od arędarza, ryby, łokszynów, trudno zliczyć. Naostatek spróbował p. Paweł taratatki jeszcze niewykończonéj przy Kasprze i przy lustrze. Icek się zachwycał, leżała jak ulana. Mondygierd wyglądał w niéj inaczéj, młodszym i zuchowatszym. Uśmiechał się do siebie, gładząc włosy. Fastrygi z białych nici nieco efekt ogólny psuły, a jednak — taratatka była wspaniała, majestatyczna, i choć w pachwiach trochę kąsała, Icek ręczył, że inaczéj to nie może być, by leżała elegancko!
Kasper ruszał długo głową, podziwiając kunszt Icka, który był z siebie bardzo kontent.
Czwartego dnia późno wprawdzie, sznury były umocowane, baryłki poprzyszywane i taratatka gotowa, choć czuć ją było mocno ostatnią wieczerzą pracowników i musiano ją przez noc wywiesić wietrzyć...
Nazajutrz wybierał się Mondygierd do Harasymówki.
Kasper ujęty, skorrumpowany tém, że nietylko dostał podarek z garderoby, ale surdut własny na koszt pański ozdobił manszestrowym kołnierzem, nie mówił nic.
Niemniéj widział jasno na co się zanosiło — a! co miał robić!
Resztę robót wzięli z sobą krawcy do Pińska, a oprócz tego powierzył Ickowi do wiernych rąk pan Paweł skaleczony na weselu kapelusz, który miał być w Pińsku odnowionym. Kasper, gdy pan jego szedł wystrojony do obijanika, krok w krok stąpał za nim, jedynie dla nasycenia się jego ubraniem. Rzeczywiście wyglądał stary kawaler wcale przyzwoicie, jedno mu tylko zarzucić było można, iż o nowém odzieniu zbyt pamiętał i niepokoił się o nie.
Nie dochodząc do dworu w Harasymówce, śmiechy i ożywiona nader rozmowa nieprzyjemnie uderzyły Mondygierda. Był już najpewniejszym, że Symonowicza zastanie.
Towarzystwo w istocie tak się dobrze zabawiało tym gościem, że nie postrzegło przybywającego aż wszedł i do ucałowania ręki gospodyni przystąpił.
Piękna pani Zabielska miała rumieńce na twarzy, uśmiech na ustach, śmiała się blada panna Filipina, prychała panna Bernarda, Fortunat siedział z gitarą na kolanach, a Symonowicz tuż przy gospodyni.
Mijając go zmierzył oczyma taratatkę pan Paweł — ale gdzie, do jego ani się umywała.
Symonowicz z nadzwyczajną uprzejmością i nadskakiwaniem począł za ręce ściskać przybyłego, skoczył doń i p. Fortunat podśpiewując jakąś piosenkę osobliwą:
Przy kobiecie
Na tym świecie,
Tylko raj!
Kochać wiecznie
I statecznie,
W to mi graj!
Towarzystwo tak jakoś rozochocone, nie podobało się Mondygierdowi, który przesadzoną powagą chłodną okazać się to starał.
Pan Fortunat i Symonowicz byli widocznie po obiedzie i podchmieleni, gość miał już minę tak spoufaloną, tak zuchwałą, iż aż nadto go znajdował p. Paweł przyswojonym.
Wyśmienity humor dowodził, że z przyjęcia był szczęśliwy. Nie ustąpił śpiewający i chichoczący pan Fortunat od natychmiastowego utraktowania winem przybyłego.
Tymczasem wdowa go spytała, dlaczego tak o niéj zapomniał.
— A, moja mościa dobrodziejko! — odparł zagadnięty — zawsze służeczka jéj, i na ordynans, ale naprzykrzać się nie chcę. A pani dobrodziejce na weselszych niż ja gościach, widzę nie zbywa.
Spojrzała nań z uśmiechem p. Zabielska, jakby myśl zazdrosną odgadła.
Pan Fortunat właśnie był odwiódł na stronę Symonowicza i tam czegoś pocichu szepcząc, śmieli się do rozpuku.
Wdowa pochyliła się niemal do ucha p. Pawłowi, z minką bardzo wdzięczną.
— A ja właśnie mocno pragnęłam pomówić z kochanym sąsiadem. Tylko nie tu — dodała — nie tu! Wypij asindziéj wino dla konkokcyi, to nigdy nie szkodzi. Gorąco straszne w pokoju, możebyśmy wyszli trochę do ogródka.
Mondygierd pospieszył spełnić duszkiem, uśmiechał mu się ogródek.
Nadzwyczaj zręcznie, jak to kobiety umieją, naprzód niby po pokoju z p. Pawłem się parę razy przeszedłszy, potém ot tak — przypadkiem wyciągnęła go na ganek, a z ganku do tego, co się ogródkiem zwało.
Niegdyś to musiał być pewnie ogród, bo w nim siedziało lip kilka i zdziczały agrest tu i owdzie niby kwatery oznaczał, ale czasu bezkrólewia Bałanowicz sadził tu kapustę a jejmość cebulę i te dotąd uzurpowane terrytoryum zalegały. Ścieżki były wązkie i wydeptane tylko. Staréj jabłoni sterczała połowa z boku i smolanka uschła konary obnażone podnosiła z drugiéj strony. Zdziczałe to było i smutne.
— Wiesz acindziej — odezwała się schodząc z ganku — trzeci dzień Symonowicz tu siedzi. Formalnie się począł zalecać.
Spojrzała mu w oczy, jakby pytając: Co mam począć?
P. Paweł kołnierzyki poprawił, zmilczał nieco.
— Cóż acani dobrodziejka na to? — rzekł poważnie.
Ruszyła ramionami.
— To sekatura dla mnie — odezwała się zwolna — nie wiedzieć co robić? Lękam się go z powodu téj sumy, a...
Paweł ręką machnął.
— O sumie acani dobrodziejka nie masz co myśleć — rzekł — niech ona w żaden rachunek nie wchodzi. Gdyby nawet, czego nie uczyni, pozwał, sprawa się przeciągnie, wreszcie Harasymówka przeciążona nie jest długami, kapitalik dla eliberowania się znajdziesz acani dobrodziejka.
P. Zabielska popatrzyła nań.
— Ale czy znajdę?
— Najpewniéj — odparł Mondygierd.
Tu mu się nastręczała zręczność właśnie ostrzedz kto i co zacz był Symonowicz, ale materya zdała mu się delikatną. A nuż wdowa poweźmie suspicyę, że on sam ma jakieś intencye? Tego sobie nie życzył, był bowiem w tém stadyum jeszcze, że i chciał i lękał się i gotów był i trwożył, i korciała go wdówka i następstwa nieobliczone nabawiały febry...
Radby był, przez sumienie, odpędził Symonowicza, a sam chciał jakiś czas jeszcze lawirować. W Harasymówce będąc, patrząc na jéjmość w myśli szedł z nią z zawiązanymi oczyma do ołtarza, wróciwszy do Kozłowicz wzdrygał się na szaleństwo własne.
I w dodatku jeszcze harbuza wziąć! myślał — a! co to... to nie!!
Była więc bardzo delikatna materya.
— Nic nie mam przeciwko panu Piotrowi Symonowiczowi, człek no, niczém się nie splamił. Co prawda, prawda... ale wiater, wiater, lekkosz, tego... te... hm, młokos... tego...
Ramiona i ręce dokończyły.
— Jać to widzę sama! — westchnęła wdowa. — Fortunatowi przypadł do serca, ale bo i ten poczciwy bałamut straszny. Chłopak zabawny, wesół, pocieszny.
P. Mondygierd patrzał na uschłą jabłoń, milczał.
— Ja tylko jedno acani dobrodziejce powtórzyć mogę, niech ją ta sumka nie trwoży.
Uderzył się po taratatce, a ręką jéj dotknąwszy przypomniał sobie, jak powinien był obchodzić się z nią z respektem.
Wiadomą bowiem powszechnie rzeczą jest i długoletnią experyencyą wypróbowaną, że gdy się odzienie pierwszy raz włoży i splami, jest to omen jego przyszłych losów, padnie ofiarą plam.
Stał p. Mondygierd właśnie przy krzaku agrestu, którego nie widział, patrzał w oczy wdowie, nader mu czule się uśmiechającéj i nagradzającéj go podaniem rączki. Jak było nie pocałować tego marcypaniku. Posunął się niebaczny p. Paweł, a wtém gałąź agrestu, która się znalazła pod połą, uchwyciła nową, jedwabną podszewkę — krach! Usłyszał pan Paweł szarpnięcie i uczuł jakby mu kto żywe rozdarł ciało.
Kawał nowiuteńkiéj podszewki wisiał oddarty sromotnie.
— A! rozdarłeś pan! — odezwała się Zabielska spoglądając — podszewka wisi.
Mondygierd udał obojętnego, tak wypadało.
— E! to nic! to nic! — wybąknął opatrując połę.
— Ale pozwólże — odezwała się Zabielska, dobywając szpilkę — choć tymczasem przypnij. A żebyśmy się nie kłócili, choć panu szpilkę daję.
Ukłuła w palec Mondygierda śmiejąc się, ten ją znów cmoknął w rączkę. — Delicye!
Na chwilę zapomniał o jedwabnéj podszewce, choć z nią serce mu się rozdarło. Pierwszego dnia, nowiuteńka!!
Powrócili na ganek, a po chwili do pokojów. Tu już Symonowicza znaleźli przy pannie Filipinie, a panna i rumieńców dostała i śmiała się, i zdawali się w komitywie najlepszéj.
Był to już taki człowiek z tego Symonowicza. Co na placu, to nieprzyjaciel. Wieczorem gotów był do stróżki stroić koperczaki!
A że Fortunat był nielepszy, dobrana para rozstać się nie mogła.
Po powrocie do salonu, brat jejmości, zawsze z gitarą i pobrzękując na niéj, zbliżył się do pana Pawła.
— Wiesz, kochany sąsiedzie — szepnął — parol ci daję, ten Symonowicz to przedziwna rzecz! Nigdy się nie spodziewałem w Pińszczyznie takiego wiuna złapać. Mówię ci, paradny! Pije jak gąbka, wesół, chichot, do kobiet jedyny i koleżka jakich mało.
— Szczęśliwy jest — odparł sentencyonalnie, z pewną urazą Paweł — że się acanu dobrodziejowi podobać umiał!
— Nietylko mnie, ale i siostrze i Filipce i panna Bernarda w admiracyi! — rzekł Fortunat — ja go ztąd rychło nie puszczę, bo mi z nim raźno!
Nic nie rzekł, trochę się nadąwszy zagadniony. Fortunat mu do ucha się nachylił.
— Coś mi się ochapia — dodał że się ma do Zabielskiéj! hę?
— A pan co na to? — odrzekł Mondygierd.
— Ja, mój kochany sensacie! ja! cha! cha! cha! — począł na gitarze głośniéj pobrząkując Fortunat — ja jestem filozof! Podoba się mojéj siostrze bodaj parobek? chce iść! Z Bogiem! Sercu rozum gwałtu nie powinien zadawać. Życie krótkie, pijmy wódkę! cha! cha! Kobieta zamiast wódki ma miłość, więc kiedy jéj w smak! cha! cha! Co mam oponować! Ja jestem filozof!
I uderzywszy w struny zaśpiewał:
Kukułeczka kuka,
Panna serca szuka,
Nie szukaj daremnie,
Weźmij je odemnie!
Dziwnie się te piosenki niesmacznemi wydawały p. Pawłowi, a Fortunat tysiącami umiał tych textów światowych, między niemi zaś i takich, których przy kobietach nie śpiewał...
— Wiesz co — zawołał dokończywszy piosenkę Fortunat — prawda, żeś dziś paradną wdział węgierkę, ale humor masz jak ocet siedmiu złodziei! cha! sha!
Skrzywił się zaczepiony, bo i nazwanie taratatki jego węgierką było uwłaczające i wspomnienie złodziei, brzydkie.
Bąknął więc: — Cóż bo znowu? złodziei??
Ponieważ Fortunat nie zważał na to, a Mondygierd coraz się więcéj srożył, byłoby może przyszło do jakich nieprzyjemnych przytyków, gdyby wdowa nie odwołała p. Pawła.
Była dlań ze względami szczególnemi. Tylko co odwoławszy go na rozmowę do ogródka, rozpoczęła drugą, chodząc po pokoju i zaszła z nim do bokówki.
— Sama nie wiem jak się go pozbyć — szepnęła — nie radabym, ażeby się bardzo rozgaszczał, ja tu obca, a złe języki są wszędzie, na nieszczęście Fortunat się do niego tak przylepił. Uczyń mu jaką uwagę.
— Ja? ja? ale czy przyjmie ją odemnie?
— Wielce pana konsyderuje, przyjmie! — zawołała wdowa. — Bardzo waćpana o to proszę.
Czarownica była, bo p. Paweł najmniejszéj nie miał ochoty do interwencyi, a odmówić jéj nie śmiał.
— Co innego pan — zamknęła wdówka — pan choćbyś u nas siedział ciągle, nigdyby mi to nie zaciężyło!
— Karmelek! — rzekł w duchu p. Paweł. Męztwa mu jakoś przybyło i wprost wychodząc z bokówki natarł na p. Fortunata.
Nie rzucając gitary, garbus wysunął się z nim na ganek, po którym najprzód gawota zaczął tańcować.
— No, co mi powiesz?
— Dam acanu dobrodziejowi radę przyjacielską, bom Zabielskiego był kolegą i druhem. (Schylił się do ucha). Nie lgnij tak bardzo do Symonowicza, i nie trzymaj go tu długo. Tak życzę!
— Dlaczego? — podchwycił Fortunat.
Mondygierd przybrał postawę poważną.
Wdawać się w szerokie rozprawy nie chciał.
— Tak życzę — potwierdził.
Na wesołym garbusie tajemnicza ta afirmacya uczyniła wrażenie, chciał się domagać wyjaśnień, ale p. Paweł zaraz za czapkę wziął, pożegnał się prędko i pospieszył do obijanika. Tym razem pan Fortunat go nie odprowadzał. Siadł wyciągnąwszy nogi i schylony nad gitarą, głosem płaczliwym śpiewał:
Okrutne losy, co prześladujecie!
Ludzie nieludzcy, skamieniały świecie,
Gdzie spojrzę wszystko kirem się okrywa,
Wzięłaś mi serce, skrusz życia ogniwa.
Szczególniéj w wyrazie wzię-łaś, ostatnią sylabę, kładnąc na niéj akcent rozpaczliwy p. Fortunat czynił tak expresyjną, że odchodzący p. Paweł poczuł ją we własnéj piersi.
To „wzięłaś mi serce!“ stosowało się do niego, a choć o kruszeniu ogniw, prawdę powiedziawszy, nie myślał jeszcze, ogarniała go tęsknica, jakby już tę ostateczność przeczuwał.
Do usposobienia smutnego przyczyniała się, trzeba wyznać nie tając, rozdarta nowa jedwabna podszewka. Było to i złą wróżbą i nadzwyczaj nieprzyjemne ciągnęło za sobą następstwa. Jako tako mógł i Kasper załatać, ale chodzić z dręczącą myślą, że nowa taratatka tak szkaradnie została skaleczona! A nie! Drop niech jedzie na całą noc do Pińska i wiezie zawiniętą w prześcieradło, a Icek niech robi co chce, choćby przyszło nową kupić! Wzięli djabli krowę, niech biorą i cielę! zakończył desperacko.
— Patrz Kasprze! — zawołał wysiadając do stojącego na brzegu — patrz!
— A to co? Jezu Chryste! a toż jakim sposobem? — krzyknął Kasper.
— Już nie pytaj — odparł Paweł — niech Dropia zawołają, na całą noc do Pińska... powiedzieć Ickowi, niech robi sobie co chce, powiadam co chce... ażeby mi podszewka była cała.
Gdy przyszło do szczegółowego obejrzenia, szpilkę wyjął starannie Mondygierd i w osobną szufladkę do kantorka ją schował z melancholiczném jakiémś westchnieniem.
Przy wieczerzy Kasper był poprostu zirytowany.
— Ja się tam w pańskie sprawy nie wdaję — odezwał się zdejmując wazkę — ale od czasu, jak te baby tu najechały, nie ma u nas ani ładu, ani spokoju...
— Daj no pokój!
— A nie prawda? — spytał Kasper — kłamię? Powie pan, że imaginacya? Ja jegomości znam od małego dziecka, panu się z kobietami nie zadawać, bo z przeproszeniem, pan ma defekt, że one z nim robią co chcą.
— A już ty mi będziesz nauki dawał! co?
— Żadne nauki! Co za nauki? panu to nie pomoże, a że my przez te baby przepadniemy, to już widzę jak na dłoni.
I wyszedł.
Mondygierd sam widział, że groziło niebezpieczeństwo, rozdarta podszewka była jakby ostrzeżeniem anioła stróża. Nazajutrz powziął mocne postanowienie — odkaraskać się od Harasymówki!! Unikać wizyt, zająć się rowami, gospodarstwem, zamknąć w domu i Vade retro satanas! nie dawać się żadnym pokusom.
Powiedział sobie prawdy niektóre szorstkie i ostre. Stary a głupi. Fiubździu w głowie! Niech ten szaleje komu pora, a nie ty, stary! Dosyć już tego, bo i Kozłowicze i ciebie licho weźmie!
Dnia tego puścił się na kilka godzin w pola i do rowów.
Siedział potém nad rejestrami, chodził do szpichrza, obejrzał stodołę, uporządkował niektóre papiery w biurku. Chodząc tak po szufladkach — bo to są takie dnie i trafunki, sam nie wiedząc jak, napadł na dwie obrączki złote, które był kazał zrobić, gdy się miał żenić z panną Adelą.
Poszedł z niemi do okna.
Były massyw, ze złota dukatowego i błyszczały, błyszczały jakby obietnicami szczęścia. Gdy złotnik mu je oddał, miały na sobie datę, ale tę zaraz w Pińsku, rozgniewawszy się, kazał zgluzować, były wewnątrz czyste i zdały się czekać, aby na nich coś znowu wyryto.
Popatrzał na nie długo, zawinął w papier i rzucił. Po chwili wziął je znowu, i, ot tak — pomyślał, czyby przypadły na tę rączkę marcypanową?
Drugą włożył na palec własny, kilka razy rękę ku oknu zwrócił, przypatrując się jak to wyglądało i schował.
— Stary, a tego!! — Zamknął.
Postanowienie odkaraskania się od wdowy i Harasymówki było tak mocne, że gdy we trzy dni potém przybył p. Fortunat, p. Paweł spostrzegłszy go zdala, schował się do stodoły i kazał powiedzieć, że go nie ma.
A że stodoła niedaleko była od miejsca, w którém Kasper gościa odprawiał, słyszał sam, gdy powiedział:
— Kłaniajże się panu i proś go jutro na szczupaka faszerowanego, bo moja siostra ma pilny interes. No, i powiedz, że gości nie ma, bo twój pan ich pono nie lubi. Dobranoc.
Gdy pan Fortunat wyruszył, dobył się z zasieka Mondygierd i wrócił do dworu.
Jechać? nie jechać? Możnaż było uchybić kobiecie żądającéj ratunku? godziłoż się zawieść zaufanie nieboszczyka Zabielskiego, który mu wdowę na śmiertelném łożu polecił? (P. Paweł mówił to sobie powoli).
Wszystko przemawiało za pojechaniem, jednakże p. Paweł chciał, aby rozstrzygał los nie on, przeżegnał się, zawiązał węzeł na chustce, który miał oznaczać — jadę!
Trzy przeciw jednemu — świadczyło to o dobréj woli starego kawalera, tymczasem, gdy końce zmięszawszy, założywszy ręce w tył, chwycił jeden z nich, znalazł węzeł. Wyrocznia kazała jechać do Harasymówki.
Tym razem nie wdział już taratatki, wszelka myśl płocha go opuściła, wziął surdut zrestaurowany, który czuć było mocno jakiémś mydłem do wywabiania plam — i ruszył.
Kasprowi się nie tłómaczył.
Zdziwił się, gdy wysiadając z obijanika między łozami i wierzbami, postrzegł tuż przechadzającą się z panną Bernarda piękną wdowę, jakąś niby podrażnioną i niespokojną.
Zbliżyła się ku brzegowi zaraz.
— Pan bo o nas zapominasz — odezwała się — a ja... ja, doprawdy, więcéj niż kiedy tęsknię za nim. My biedne kobieciska, bez męzkiéj opieki rady sobie dać nie umiemy, a Fortunat mój poczciwy. — Tu ruszyła ramionami. Panna Bernarda ustąpiła nieco na stronę, zabawiając się zrywaniem liści, które kładła na ręku i paliła, uderzając w nie, jak z pistoletów.
— Co mi ten kochany Fortunat narobił — dodała wdówka zatrzymując w cieniu p. Pawła. — Śmiali się, śpiewali, pili całemi dniami z tym Symonowiczem, byli w jak najserdeczniejszéj przyjaźni, ostatniego dnia, poszli późno od nas pod ręce się pobrawszy; Fortunat kazał zanieść co trzeba do ponczu, jak zwykle do poduszki. Nie wiem czy był za mocny, czy wypili go za wiele... siedli w karty grać. Słyszeliśmy śmiech i śpiewy długo, nagle, jakby się burza zerwała, krzyk, wrzask, łomot, kłótnia i krzesełka druzgoczą. Że jeszcześmy były nieporozbierane, a Bernarda śmiała jest, chwyciła kociubę z sieni i pierwsza wpadła. Co za widok okropny! Symonowicz dusi mojego brata, Fortunat do krwi mu twarz drapie! Bałanowicz szczęściem nie spał, ledwie ich rozbroił, a brat się nie uspokoił, aż Symonowicza za wrota przegnał.
Na noże teraz z sobą!
Wdowa ręce załamała, Paweł tryumfował i choć nic nie mówił wprzódy, zawołał:
— A co? a co? nie mówiłem! Ja znam Piotrusia lepiéj, przestrzegałem brata acani dobrodziejki, aby mu się nie dawał zbyt zbliżać i konfidencyi z nim unikał! A co? a co?
— O Symonowicza to tam mniejsza — ciągnęła daléj pani Zabielska — ja po nim płakać nie będę, może chyba Filipina go pożałuje, bo téj się podobał, między nami powiedziawszy, choć to taka trusia, a to taki zabijaka... o Symonowicza mniejsza, ale zaraz pozwą o sumę, a ja zapłacić jéj nie mam zkąd! — dodała, ręce załamując wdowa — a procesów się tak boję! tak boję! Symonowiczom należy się, mój dobrodzieju, dwadzieścia tysięcy i procent bodaj pięcioletni po sześć od sta!
— Ha! — zawołał p. Paweł — prawda, że dwadzieścia kilka tysięcy złotych piechotą nie chodzą, ale z pomocą Bożą damy na to rady.
Pani Zabielska posłyszawszy to przyrzeczenie, nie zważając na pannę Bernardę, niedaleko strzelającą jeszcze z liści, pochwyciła p. Pawła za ręce i z takim wyrazem wdzięczności spojrzała na niego, że mu serce w piersi stuknęło jak młotem, i gdyby w téj chwili była zażądała od niego Kozłowicz, z rowamiby jej u nóg złożył.
— Kochany sąsiedzie — dodała głosem przejętym — wierzaj mi, że w tobie widzę jakby ducha mojego nieboszczyka męża! Tyś był jego przyjacielem! bądź moim, bierz Harasymówkę, interesa, wszystko, ja ci się oddaję w opiekę... Sama zginę z trwogi! Nie mam nikogo.
Co się z Pawłem działo, żaden język nie wypowie, zbytek wzruszenia usta mu zamknął, milcząc piękną jéj rączkę do ust przyłożył i wyjąknął ledwie dosłyszanym głosem:
— Mnie téż acani dobrodziejka bierz na swe usługi, ze wszystkiém co mam! Sługą jéj do śmierci być pragnę!
Ani się spostrzegł, jak to votum wyrzekł, wdowie oczy się zaśmiały, podała mu rękę.
— Pan bo jesteś dobry, zacny, poczciwy i ja wam ufam jak nikomu — dodała, zwolna zwracając się ku domowi. — Tylko, zlituj się nie zostawuj mnie tak samą na długo... głowę tracę.
Mondygierd już raz puściwszy się tak daleko, uznał potrzebném uczynić uwagę.
— Ludzkie języki...
— A! cóż znowu! — rozśmiała się Zabielska wesoło — ja jestem wdową, waćpan kawalerem, cóż powiedzieć mogą? że się ku sobie mamy? Ja się za to nie pogniewam, a waćpanu to krzywdy nie uczyni.
Pan Paweł rozśmiał się uszczęśliwiony.
— Pani dobrodziejko — rzekł szybko — gdyby ludzie to o mnie mówili, dalipan... kto wie? alboby nie skłamali, lub mogliby wyprorokować, bo asindzka czarujesz!
Gdy to domawiał, a Zabielska za całą odpowiedź rękę, na któréj się spierała, pocisnęła trochę, nadeszła blada panna Filipina, z minką smutną i rozmowę tak daleko już zaawansowaną przerwała.
We drzwiach widać było stojącego p. Fortunata, nieubranego, z głową związaną, ręce w kieszeniach, bez téj wesołości, jaka go zawsze odznaczała, melancholicznie spozierającego na przybywających.
— A przecieżeś nas pan raczył odwiedzić, dalipan myślałem, że już znać nie chcesz!
Siostra panu mówiła o téj historyi — począł.
— Mój Fortunacie, dajże już pokój — przerwała Zabielska.
— A! przepraszam, ja mu ją sam muszę opowiedzieć — zawołał Fortunat. — Muszę, to nic nie pomoże. Chodź pan ze mną, chodź, bo to trzeba na miejscu... chodź koniecznie.
Siostra napróżno protestowała, chwycił go i pociągnął gwałtem do swojego pokoju, w którym już porządek był przywrócony. Na krzesełkach tylko, na sofie i szybach okna, ślady bitwy stoczonéj pozostały.
— Ot jak było — począł Fortunat — to jest pijak, hałaburda, waryat, którego trzeba zamknąć do czubków. Ot jak było. Siadaj no pan tu... tak... Przyszliśmy z nim na poncz i siedzimy jak teraz my. Leżała talia kart. Ja począłem robić rzymski poncz, taki sam jak zawsze. Wypiliśmy po szklance, nic. Dawaj drugą! — woła. — Z duszy serca, pije drugą. Daj trzecią! ho! ho! Ale dałem. Dolał sobie rumu, bo mu była za słabą. — A co? zagramy? woła. Zagramy... czemu nie. Maryasza! — A co mi tam maryasz! to bernardyńska gra, ciągnę faraona. Wysypał talarów garść i począł śpiewać, ale takie rzeczy, rusińskie pieśni chłopskie, że myślę sobie, jak która posłyszy z dam to zemdleje. Począłem stawiać i wygrywać. Dał mi z połowę talarów wziąć, a potém jak zacznie łupić! Co postawię, tłucze, co wyciągnę wali... O źle! Patrzę ja mu na ręce, a ta szelma manipuluje jak największy szuler. Ja go za rękę. Słyszysz! nie żartuj! — To nie żarty! — Szachrujesz! krzyknąłem. — Ten jak ciśnie się do mnie, ja na niego, stół z ponczem i świecami runął, walę go, chwyciliśmy się w pół, jak nie cisnę go o ziemię; żeby była Bernasia nie wpadła, z kociubą, a późniéj Bałanowicz, byłbym go uśmiercił. Taka to jucha!
— To nie on p. Fortunata, ale pan jego! — przerwał Mondygierd.
— A! spodziewam się — zawrzał garbus — na gorzkiem jabłko go zbił. No, i co to teraz będzie? — zapytał Fortunat.
— Cóż? chyba pojedynek! — mruknął p. Paweł.
— Ja z tym, co w karty szachruje, bić się nie myślę — odezwał się garbaty. — Zresztą powiem acanu dobrodziejowi, powietrza w téj pińszczyźnie nie znoszę. Komarów moc straszna. W nocy te bąki na błotach! hu! hu! jakby na pogrzeb trąbią. Puhczyki, żaby, węże... Ja tu żyć nie mogę... ja... niech sobie siostry robią co chcą, powracam do Warszawy. To dzicz i barbarya!
— A jakże pan kobiety zostawisz same? — spytał p. Paweł.
— To je sobie weź w opiekę — rozśmiał się garbaty. — Dalibóg. Zabielska tylko co słowo: pan Paweł, pan Paweł, ja to widzę, że ona cie zbałamuci! Ty się z nią ożenisz!
Mondygierd rzucił się.
— No! nie aprehenduj tak bardzo! — dodał Fortunat — ja lubię prawdę mówić!! Ona do acana robi czułe oczy, a żeby się nie wstydziła, dygnęłaby nastawiając rączki... Weź mnie! kobieta poczciwa z kościami, tylko tchórz, jeśli nie z miłości ze strachu wyjdzie za niego. A nie będziesz się miał na co skarżyć! słowo daję, bo i żonkę mieć będziesz miłą i kobietę dobrą, a i Harasymówka ci przylega i... mówią że coś warta. Dla mnie, jabym za nią trzy grosze nie dał.
W czasie tego wywnętrzania się pana Fortunata pan Paweł robił różne ruchy denegacyjne, to się śmiał to czerwienił, to rękami machał.
— Daj bo pan pokój żartom! — dorzucił w końcu.
— Ale to nie są wcale żarty — odezwał się Fortunat — ja bo mam nos.
Podedrzwiami odezwał się gruby głos panny Bernardy:
— Pani prosi na kawę!
Wstali więc, Fortunat wyciągnął się, westchnął i chwycił za głowę.
— Jakem tego Symonowicza walił — rzekł — pięścią się sam trąciłem w łeb, i tęgiegom sobie guza nabił. Proszą na kawę, a jabym wina wolał się napić...
Poszli wszakże na kawę. W bawialnym pokoju całe towarzystwo było zebrane u stolika. Na pannie Filipinie, która ostro spoglądała na brata, widać było, że mogła wesołego Symonowicza żałować. Pani Zabielska była zafrasowaną i całą pieczołowitość swą zwróciła na gościa, któremu i cukru dorzucała i śmietanki dolewała i służyła mu a nadskakiwała, nie troszcząc się o innych. Mondygierd wypadkami dnia tego tak był przejęty, tak rozmarzony, że głowę znowu tracił. Pięć czy sześć razy rękę sąsiadki za każdy dowód nowéj łaski pocałował, sam w końcu już czuł, że tego było nadto, że to mogło bić w oczy, ale ręka mu się nastręczała... nie mógł być niegrzecznym.
Gdy nadszedł czas do odjazdu, a p. Paweł się począł żegnać i już wychodził, Zabielska przystąpiła do niego, podała rękę i odezwała się bez ceremonii:
— Ja bo jeszcze mam do pomówienia z kochanym panem, przejdziemy się razem. Służę...
Pan Fortunat zrobił minę szyderską i został, panna Bernarda się nie ruszyła.
— Hormusiu! — krzyknął ze drzwi brat do odchodzącéj. — Weź się do niego obcesowo, po co to zwlekać!! Ja muszę jechać, zostaniecie same... żebym miał was komu zostawić!
Udała jéjmość, że nie słyszy.
— Kochany sąsiedzie — odezwała się poważnie — zatém ta suma Symonowiczów!! Zlituj się! Pojedź może do Pińska, dostań choć na siedm prowizyi, ażeby się zbyć człowieka...
Nigdy, nikomu o tém nie wspomniał p. Paweł, ale prawdą a Bogiem, miał w szkatułce okutéj pod łóżkiem, czerwonemi złotemi obrączkowemi sztuk pięć tysięcy. Zwało się to jego: „krwawicą“, inaczéj „na złą godzinę“. Te pięć tysięcy, Bóg tylko jeden wie, jak się złożyły, po pięć, po dziesięć, po dwadzieścia. P. Mondygierd dobierał je, umywał, zawijał, miał dla téj krwawicy miłość ojcowską, przywiązanie autora do swego dzieła. Stworzył je z niczego! Nikt z pewnością nie podejrzywał go o sumę tak okrągłą, do któréj wybrakowane kulfony w liczbie kilkudziesięciu, nie wchodziły. Z téj to krwawicy więcéj niż tysiączek trzeba było poświęcić dla miłości wdowy, to jest piękną ową zaokrągloną całość wyszczerbić, zniszczyć, nadwerężyć. A do tego łączyła się myśl zabobonna, że gdy się raz rozpocznie nadkąsywanie, bywaj zdrów, pójdą dusie jedne za drugiemi. Ale pani Zabielska miała już taką potęgę nad tym człowiekiem, taką moc, że gdy się zatroskała o kapitał i procenta, p. Paweł stanął, uśmiechnął się i znowu rękę jéj biorąc w drżące dłonie, odezwał się głosem jasnym i dobitnym:
— Nie trzeba szukać kapitału ni kapitalisty! nie trzeba prosić nikogo i prowizyi płacić. Kiedy się ma sługę, i mogę to rzec, przyjaciela, ten powinien znaleźć. I znajdzie, mocia dobrodziejko, każdéj chwili... we własnéj kieszeni...
Wdówka się zarumieniła, aż jeszcze młodszą mu się wydała niż była.
— Ależ bo — odparła niby tęskno i zakłopotana — jakże bo ja tak mogę nadużywać jego dobroci!
— Ja tylko to dodam, że nie ja acani dobrodziejce usługę uczynię, ale pani mi łaskę, przyjmując ją.
— A potém? ale jakże to panu oddam? — figlarnie zagadnęła wdowa.
— Proszę być spokojną, rachunek ze mną będzie łatwy!
Gdy to mówił stali w obijaniku, z którego głębi podniósł się Stasiuk, rozmowa więc, która mogła doprowadzić do — do oświadczenia nawet ze strony zaanimowanego p. Pawła, na tém się przerwała.
Zabrał się jeszcze raz ręce marcepanowe całować. Szybko rzuciła mu w ucho Zabielska:
— Fortunat się wyrywa, z Symonowiczami trzeba kończyć, zlituj się jutro na obiad. Ja bez pana żyć nie mogę.
Na tém wyrazistém wyznaniu, które całą machiną p. Pawła wstrząsło do gruntu, skończył się ten dzień dlań niezapomniany.
Wprawdzie ostatnie słowo wyrzeczone nie zostało, ale stał na progu, jeden krok daléj, a wszystko się miało skończyć!! Wszystko, kawalerska swoboda! kawalerskie życie, dyalogi z Kasprem, wczasy w Kozłowiczach, drzemki poobiednie, oszczędności coroczne, dozór nawet nad rowami!
Żenił się z apetytem niekłamanym, z ochotą, z pasyą, a mimo to, mimo to, w téj godzinie rozstania z całą świętéj pamięci przeszłością, samotną, smętną, nudną, zrobiło mu się jéj żal. Zwiesił głowę!
Będąc w Harasymówce widział świetne lice swéj przyszłości, teraz nice jéj zaczynały mu się objawiać. Szwagier Fortunat tak waleczny i wesół, siostra żony widocznie potrzebująca wyposażenia, Harasymówka zapuszczona, długi na niéj i Bałanowicz, którego trzeba było wypędzić, oburzając na siebie całą drobną szlachtę i stan duchowny, z którego podobno pochodził, choć się do tego nie przyznawał!!
Naostatek cóż zrobić z Kasprem, jak się z nim rozstać? a nie rozstając się jak dokazać, żeby go pani Zabielska akceptowała takim jak był, bo odmienić się nie mógł!!
W tych myślach zatopionym był tak pan Paweł, że gdy obijanik do portu zawinął, a wysiadać przyszło, ześliznął się z kładki i upadł.
Kasper, który na wracającego czatował, przybiegł natychmiast, znalazł się i Wasyl pastuch na podręczu, podnieśli go pod pachy wziąwszy, ale na nogę jedną niepodobna było stąpić. Była zwichnięta i bolała straszliwie. Okropna rzecz, a tu nazajutrz stawić się musiał.
Na hałas i wrzawę nadbiegł gumienny, a był człek doświadczony i obmacawszy nogę oświadczył, że to nic innego nie było tylko zwichnięcie. A zatém nie czekając posadzono p. Pawła na kłodzie i gumienny podjął się naciągnąć nogę w staw.
Jak się do tego wziął heroicznie, miarkować można, łupnęło w nodze. Pan Paweł wrzasnął, bodaj czy w Harasymówce nie było słychać, zaręczał gumienny, że nogę nastawił jak się należy, ale chodzić na niéj!! nie było sposobu.
Przy pomocy Kaspra, który dla chorego stawał się czułym, gumiennego i Stasiuka, zawlókł się piszcząc Mondygierd do dworu, a tu go na łóżku złożono.
Ażeby zaś nogi choréj nie męczyć, mimo protestacyi Kasper starą brzytwą od nagniotków, but rozciął i zdjął bez bólu. Noga zaczerwieniona już brzękła, ale to zdaniem gumiennego niczém nie było. Miano ją tylko okładać przez całą noc...
Ból był tęgi, i w duszy nieszczęśliwego działo się nielepiéj.
— Oto tobie konkury! — powtarzał sam w sobie — oto tobie koperczaki! oto tobie umizgi! wizyty i bałamuctwa.
Jeszcze sam na siebie gderał, gdy Kasper wszedł z listem.
— Posłaniec czeka!
List był, łatwo poznał, od rejenta; podano świecę. Brzmiał jak następuje:
sąsiedzie, dobrodzieju!
„Uproszony przez pana Piotra Symonowicza, abym sprawę jego z wdową Zabielską, twéj interwencyi powierzył, nolens volens muszę oprymować objektem nieprzyjemnym.
P. Piotr Symonowicz, w najlepszych intencyach załatwienia interesu z wdową Zabielską, pełen ufności, iż intencye te nie będą źle interpretowane, stawił się w Harasymówce, gdzie przez brata jéjmości w grę wciągnięty, spojony, pobity, zaledwie z życiem uszedł, poniósłszy stratę jak podał do protokułu, w efektach różnych, czasu nocnéj awantury postradanych, na przeszło tysiąc złotych. Łączy się z tém słuszna pretensya o zasadzkę na życie i gardło.
Zważywszy, że Symonowicz ma na Harasymówce sumę rękodajną dwudziestu tysięcy z zaległemi prowizyami, łatwo dowieść, iż pozbywając się kredytora, długu zarazem zbyć się chciano. Kryminalny proces nieuchronny, nie tykając sprawy drugiéj o pieniądze, która swoim iść musi porządkiem. O tém wszystkiém zechcesz uwiadomić sąsiadkę, a jeżeli porozumienie możliwe, przy wynagrodzeniu krzywd, mogę służyć za pośrednika“ i t. d.
List był długi, dawał do myślenia. Z chorą nogą, kazawszy stoliczek przystawić do łóżka, pan Paweł nagryzmolił odpowiedź evasive, dwuznaczną, a zarazem i bilecik do wdowy, w którym donosił o nieszczęśliwym wypadku, jaki go spotkał. Dołączył do niego list rejenta Sawicza i solenne zapewnienie, iż byle nogą mógł władać, wszystko się przy pomocy Bożéj załatwi.
Znużony i wypadkami dnia i bólem i pisaniem, padł wreszcie na łóżko p. Mondygierd z westchnieniem, chcąc spocząć. Spytany o nogę gumienny do dni trzech za możność używania jéj nie ręczył, chybaby chciał p. Paweł chodzić o kiju!
O kiju! On! P. Paweł! Teraz gdy rad był się wydawać jak najmłodszym! O ironio losu! O kiju bóztwu swojego serca się przedstawić! Za nic w świecie!
W tych myślach usnął. Nazajutrz gdy się przebudził, noga wskutek naciągania i okładania, była jak kłoda! Ani się ruszyć! Na gwałt, nienawykły do leżenia p. Mondygierd odział się, i w pantoflu przynajmniéj próbował się poruszać. Bez kija niepodobna było stąpić.
Kasper nieznużony okładał, według staréj metody, na gorąco. Wino użyte do tego z rozmarynem, po całym domku czuć było.
Bojąc się zasiedzieć, do obiadu zwlókł się chory i trzeba mu oddać sprawiedliwość, jadł z apetytem, choć tyle miał na głowie i na nodze.
Zdrzemnął się potém w krześle, oparłszy o stół, gdy usłyszał biegnącego Kaspra tak, jak on nigdy nie biegał. Drzwi otworzył przestraszony i krzyknął:
— Panie, Boże mnie skarz! Z Harasymówki! Słowo daję! Z Harasymówki!
— Ale cóż? co? — ofuknął Mondygierd.
— Pani i ten garbus! Idą oto do dworu.
Paweł porwać się chciał, ale gdzie tam. Syknął tylko i opadł na krzesło.
Kasper w progu stał jak trup. Grobowe panowało milczenie, gdy nagle śmiech Fortunata dał się słyszeć i głos.
— A! mój Boże! cóż to się panu stało! nie mogłam wytrzymać, żeby go nie odwiedzić i nie przekonać się... takem się nastraszyła!
Opierając się o stół, z wielką trudnością dźwignął się na przyjęcie tak wielkiego gościa p. Paweł, twarz jego promieniała.
— Mościa dobrodziejko — zawołał w uniesieniu — warto było choćby złamać nogę, aby takiego szczęścia dostąpić.
Fortunat się za boki wziął ze śmiechu; wdowa przystąpiła z kondolencyą. Posadzono ją natychmiast, a Kasper znikł wiedząc jakie obowiązki nań wkładały tak nadzwyczajne okoliczności. Szło o honor domu! Mondygierd opowiadał swą przygodę, gdy p. Fortunat, którego to nudziło, a może ze złośliwą intencyą, wyszedł na ganek, zostawując panią Zabielską sam na sam z Pawłem.
Rozmowa się poczęła od listu rejenta.
— Pluń na to, asani dobrodziejka — rzekł chory — ja, jak tylko noga odejdzie, pojadę do rejenta i wszystko ubiję. To są strachy na lachy, ale i my téż za exces popełniony w domu gościnnym nastraszyć potrafimy jegomości.
— A, bylebyś pan wyzdrowiał — zawołała wdowa — ja już będę spokojna. Dosyć spojrzeć na Kozłowicze, żeby mieć ufność w ich gospodarzu! Tak tu wszystko ładnie, czyściuchno! mile...
Westchnęła.
— Szczupluchno — odezwał się p. Paweł.
— Bo téż pan tu jeden jesteś, a jak ludzie mówią, podobno poprzysiągłeś na kawalerskie życie.
Mondygierd musiał dostać gorączki, bo ani się opatrzył gdy mu się wyrwało:
— Choćbym i przysiągł, nie dotrzymałbym pono juramentu, poznawszy acanią dobrodziejkę! Ale o takiém szczęściu marzyć, nie godzi mi się.
Zarumieniła się Zabielska.
Podała mu rękę drżącą.
— Nie szczęście by to było, ale pono kłopot dla acana dobrodzieja, gdybym go wzięła za słowo.
— Dobrodziejko moja! Aniele złoty! — zawołał Mondygierd — słowo moje weź i życie bierz, a szczęśliwym będę!
— Słowo i ręka! ale, tst! Słyszę nadchodzącego brata! Tymczasem niech to zostanie między nami.
Ścisnęli się tedy za ręce, i ledwie mieli czas je rozerwać, gdy wszedł Fortunat, już znowu podśpiewujący:
Gołąbeczków para
Do siebie gruchała...
Nie dał mu dokończyć Kasper, który przyodziawszy Stasiuka, zwykle chodzącego w łapciach, w buty własne (co się nie czyni dla honoru domu!) począł wnosić podwieczorek.
Nigdy jenialniejszym, nieoszacowańszym człowiekiem nie wydał się panu Pawłowi.
Na ogromnéj tacy ze srebrną galeryjką czego tam nie było! Kawa, sucharki, śliwki na rożenkach, tłuczeńce, konfitury, poziomki, szynka, półgęsek, wino, ser, chleb... Co dom miał, wystąpił co się zowie; srebro wydobywszy na okaz niemal wszystkie jakie w domu było. Pan Fortunat z figlarną miną przystąpił do butelki.
Cha! cha! — zawołał — u chorego obowiązek sumienia zdrowie pić? prawda! Zdrowie p. Pawła.
— Za pozwoleniem — przerwał Mondygierd — moich najszanowniejszych, najmilszych gości zdrowie... ja piję! Kasper! kieliszek!
— A noga! — zawołał Kasper.
— Niech się dzieje z nią co chce! Kasper, kieliszek!
— Ja nie pozwalam — przerwała wdowa stanowczo — nie pozwalam! Wypijesz pan gdy będziesz zdrów.
Zmilkł pan Paweł, a Kasper zbladł jak piorunem rażony. Dla niego jasném już było, że piękne dni w Aranjuez przeszły niepowrotnie.
To — nie pozwalam! wyrzeczone było takim głosem, z pewnością taką, a przyjęte z pokorą i posłuszeństwem. Nie było już wątpliwości.
— Znają się oni z sobą! — rzekł w duchu Kasper.
Ta pełna znaczenia wizyta, która o przyszłych losach p. Pawła rozstrzygnęła, nie trwała długo. Zaledwie Fortunat napił się i najadł, piękna wdowa podała rękę gospodarzowi, szepnęła mu kilka słów pożegnania i zabrawszy brata, uciekła.
Gdy Kasper wrócił potém do pana, aby zabrać resztki podwieczorku, miał oblicze tak posępne, minę tak zrozpaczoną, chodził tak roztargniony i nieprzytomny, że Mondygierd go pożałował.
— Kasprze, poczciwy ty mój... nie frasuj bo się. Co to gadać, ja wiem, że ty się już domyślasz. Nic się złego nie stanie, nic! ani mnie ani tobie. Nas nic nie rozdzieli, a to kobieta!... to kobieta dla mnie partykularnie z nieba zesłana. Drugiéj takiéj nie było, nie ma, nie będzie na świecie. Królową być warta.
— A! ja tam się nie spieram, niechby królową sobie była — bąknął Kasper smutnie — byle nie w Kozłowiczach! A no, trudno... na kogo przyjdzie wola Boża nie wykręci się, nie byłaby ta, to druga. A tak!
Ręką w powietrzu machnął.
— Daj Boże szczęście!!
Wszystko się już potém złożyło jak najgładziéj. Naprzód p. Fortunat nie czekając zgody z Symonowiczem, wyruszył nazad do Warszawy, gitarę zabrawszy z sobą. Mondygierd nie wydając się jeszcze ze swemi intencyami dla wdowy, jak tylko noga odtęchła, ruszył zagadzać pana Piotra. Tu spotkała go niespodzianka. Symonowicz oprócz pieniędzy i indemnizacyi, domagał się, aby mu o rękę panny Filipiny starać było wolno. W pierwszéj chwili, posłyszawszy o tém, zakrzyknęła mocno wdowa, iż nigdy w życiu na to nie pozwoli; gdy owa milcząca i blada a nieśmiała panna Filipina wystąpiła odważnie z tém, że ona sobie życzy właśnie Symonowicza, bo jéj się podobał. Napróżno jéj perswadowano, płakała na tyranię narzekając i Zabielska dozwolić musiała p. Piotrowi bywać u siebie, a panna Filipina odważnie za niego poszła.
Wprzód jednak jeszcze odbył się privatissime ślub p. Pawła z jm. panią Hermancyą z Grudzkich, owdowiałą Zabielską, w kościele pojezuickim w Pińsku. Wesela szumnego nie było, jednak dwu Symonowiczów, rejenta a nawet Wydrę prosił na obiad do Kozłowicz Mondygierd. Wszystkie strachy dawne, wszystkie uprzedzenia przeciwko jarzmu małżeńskiemu, odrzucone i zapomniane zostały. Wdówka objęła panowanie nad p. Pawłem, z którém tak mu dobrze było, że nawet w pierwszych latach trochę o gospodarstwie zapomniał. Ale się to wkrótce późniéj wynagrodziło i z Harasymówki zrobił Mondygierd, jak zaręczał, złote jabłko.
Nie było nadeń potém gorliwszego do napędzania, aby się wszyscy żenili. Swatał i pośredniczył, dowodząc, że w stanie kawalerskim ani szczęścia na ziemi, ani pewności zbawienia po zgonie osiągnąć nie można.
J. I. Kraszewski, obok talentu, obszernéj wiedzy, zdumiewająco obfitéj twórczości, niezmordowanéj pracy i tylu innych niepospolitych przymiotów, posiada jeszcze dar jeden, bardzo rzadki.
Oto, pomimo nawału zajęć, znajduje on dziwnym sposobem czas na wszystko.
Tak naprzykład, otrzymuje mnóstwo korespondencyj od różnych osób z kraju i zagranicy, znanych sobie i nieznanych, w najrozmaitszych kwestyach ogólnych i prywatnych, treści specyalnéj i niespecyalnéj, poważnéj i lekkiéj, a jednak nie zdarzyło się jeszcze podobno, aby jaki list pozostał bez odpowiedzi, lub żeby na nią długo oczekiwano.
Dowód téj niewyczerpanéj uprzejmości Kraszewskiego mamy pod ręką.
Jeden z przyjaciół, w imieniu płci pięknéj, zapytał go niedawno listownie co się stało z Kasprem, figurą wprowadzoną do dwóch powieści Kraszewskiego, drukowanych w Kuryerze Warszawskim p. t. „Jak się pan Paweł żenił“ i „Jak się pan Paweł ożenił“.
Kraszewski odpisał niezwłocznie pod d. 13 maja 1878 r. z Drezna:
„Ten pan Paweł, poczciwości człeczysko, miał nadzwyczajne szczęście, kochany pan zajmowałeś się jego losem, no — i te piękne panienki, te śliczne kwiatki wiosenne, o których pomyśleć aż miło, choć się jest starym i kaszlącym! A nietylko Paweł był tak szczęśliwy, i na Kaspra spłynęło téż trochę szczęścia tego. O ile wiem, zdaje się, że Kasper idąc w ślady pańskie, pomimo silnéj opozycyi ze strony p. Pawła, skończył na zaślubieniu panny Doroty, młodszéj przy pani ex-Zabielskiéj, która jednak tak bardzo młodą już nie była, aby małżeństwo z dojrzałym Kasprem wydawało się nieprzyzwoitém. Do zanotowania przy téj okoliczności jest, że gdy pan Paweł starał się Kaspra odwieść od tego przedsięwzięcia, dowodząc mu, że jego własne ożenienie było 'wcale co innego, a Kasper miał uczynić, jak się wyraził, głupstwo, pani Zabielska całą siłą i wpływem popierała wydanie panny Doroty. Naturalna rzecz, że dwie takie potęgi, jak pani Zabielskiéj ze ślicznemi rączkami i Kaspra z jego zasługami, przemogły egoistyczny opór p. Pawła, który się potém przyznał, że się lękał, aby poczciwy Kasper dla młodéj żony nie zaniedbał starego pana“.