Jezioro (Rodziewiczówna, 1927)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jezioro |
Pochodzenie | Czarny chleb |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Po wielu dniach nerwowego rozdrażnienia i uczucia tropionego i ściganego zwierzęcia, półciemny, brudny, pełen żydostwa wagon trzeciej klasy wydał się Grzegorzewskiemu portem i azylum bezpiecznem.
Wtulił się w najdalszy kąt i odetchnął, gdy pociąg ruszył, wysuwając się z obrębu miasta i stacji, w ciemność nocy, w pustkę pól. Jeszcze chwilę migały latarnie, oświetlone okna kamienic, słychać było huk i szum ludzkiego zbiorowiska, — coraz rzadsze smugi światła, coraz rzadsze wstrząśnienia na zwrotnicach, wreszcie tylko miarowy stuk kół wagonowych na szynach. Puls Grzegorzewskiego począł też spokojniej, miarowo uderzać, ogarnęło go bezmierne zmęczenie, osłabienie, senność.
Już spał, gdy go konduktor spytał o bilet. Przeraził się jaskrawego światła latarni, ale się wnet uspokoił na obojętny głos:
— Wam w Brześciu przesiadka!
Już go nikt nie prześladował, nie śledził, o nic nie podejrzywał. Wyrok śmierci, który miał w kieszeni, był martwą literą. Teraz tylko spać, spać!
Otaczający go żydzi gadali o kolejowych dostawach, dzieci jakieś krzyczały w niebogłosy, podpity kolonista naprzeciw chrapał, wszyscy kopcili ohydny tytoń, zaduch panował nie do zniesienia. On nic nie słyszał, nie czuł, tylko jedno: spać, spać! I zasnął na twardej ławce, oddawna raz pierwszy bez zmory, ciężko, twardo, bez trwogi.
Po południu dnia następnego wysiadł na małej stacji, na wydmie piaszczystej, okolonej na horyzoncie marnym, sosnowym borem. Na pustej platformie zaczepił go żydek woźnica, proponując furę do najbliższego miasteczka, ale Grzegorzewski zbył go milczeniem i wyszedłszy na podwórze za stację, rozejrzał się, szukając jakiegoś dworskiego ekwipażu. Ale ujrzał tylko kilka fur i parę «kałamaszek».
— Czy są konie z Jeziora? — zawołał.
Milczenie. Chłopi w burych sukmanach nie zdawali się ani słyszeć, ani zwracać na niego uwagi. Tedy usłużny żydek się wmieszał.
— Pan do Ozera, do pana Hrehorowicza? Tu jest furmanka, ja widział. Sachar, Sachar, to do was ten pan jedzie!
Wtedy gdzieś z boku poruszył się jeden z chłopów i nie wyjmując fajki z zębów, jął odbierać koniowi torbę z obrokiem, potem go okiełznał, siadł od niechcenia na drabinie wozu i zajechał.
— Daleko do tego dworu? — spytał Grzegorzewski, patrząc z trwogą na «ekwipaż».
— Za rzeką, blisko — odpowiedział żydek. — Nie przysłali bryczki, bo teraz duża woda. Prawda, Sachar?
Chłop głową kiwnął. Gość wcale nie rozumiał, jaki był związek między «dużą wodą» i bryczką, ale dalej tej kwestji nie badał. Wrzucił do wozu swój niewielki kuferek, sam się ulokował na kupie niebardzo suchego szuwaru i ruszyli.
Grzegorzewski znał wieś tylko z jednej kondycji w Lubelskiem. Spędził jedne wakacje w wielkim, eleganckim dworze, zresztą urodził się, żył i znał tylko Warszawę. Rozglądał się tedy ciekawie. Jechali pustą, piaszczystą drogą; po obu jej stronach leżały szmatki pól, pokrytych nędzną runią spleśniałego po zimie żyta, lub obszary nieużytków, garby lotnych piachów. Gdy wjechali na jedną z takich wypukłości, ujrzał przed sobą rzekę, szeroko rozlaną, bez śladu mostu lub jakiejkolwiek przeprawy.
— Jakże to? Wpław pojedziemy? — spytał.
Ale Sachar, skulony na przodzie wozu z kolanami pod brodą, odparł najspokojniej:
— Ni, wody nadto.
I zatrzymał wóz nad samym nurtem. Wtedy ujrzał Grzegorzewski wepchnięte w krzak łozy nadbrzeżnej czółno, w którem spał chłop.
— Niechaj pan wylizie! Ho, Borys! — zakomenderował Sachar, wyprzęgając konie.
Zerwał się i drugi chłop. W mig rozebrali na kawałki wóz, włożyli do czółna, stanęli z wiosłami w końcach, Grzegorzewski usiadł w środku.
Gdy rozmyślał, co się stanie z koniem, ten, uderzony biczem, skoczył w rzekę i wnet wyprzedził czółno, płynąc prosto na krzaki, oznaczające w oddali brzeg przeciwny.
Gdy ludzie przybili, już go zastali ogryzającego młode łozowe pędy i stare zeszłoroczne szuwary. Znowu chłopi w mig złożyli wóz, złowili konia i ruszono dalej, już bez drogi, szczelinami wśród krzaków, jakimś szlakiem, wiadomym tylko Bogu i Sacharowi. Grzązł wóz, grzązł koń, kręcili się zygzakiem, widział Grzegorzewski jakiś wiatrak na prawo, na lewo, wprost i wreszcie spytał:
— Czy daleko jeszcze do dworu?
Sachar spojrzał na słońce i odparł filozoficznie:
— Za dnia dojedziem.
— A nie utopimy się?
— Iii czego! Dobra droga!
— No, a kiedy bywa zła? — roześmiał się Grzegorzewski.
Sachar widocznie nie zrozumiał pytania, ani żartu, bo milczał chwilę i wreszcie rzekł:
— W tamtym tygodniu można było do dworu płynąć. Teraz gdzie się utopić?
— Pan Hrehorowicz w domu?
— Kto?
— No, dziedzic Jeziora.
— Nie znam.
— Jakto nie znasz? No, dokądże jedziemy?
— Do Ozera.
— Ozero, Jezioro przecie. Jakże się dziedzic wasz nazywa?
— Dzieci? Jest mała Jarynka.
— Nie dzieci, ale dziedzic, właściciel. Któż we dworze mieszka?
— No, któżby? Ozerski pan i Zabowieżycka.
— A jakże się pan nazywa?
— Mnie co za dzieło, jak on się nazywa. Wiadomo — Ozerski pan. Ja jemu nie stanę mówić Iwan czy Kuźma.
— Ale on Polak?
— Wiadomo, jak pan to i Polak, lach.
— A ruskich panów tu niema?
— Nie, jak ruski to barin, albo generał.
— A wy sami ruski?
— Ja tutejszy, z Teremnego, tam za rzeką.
— Nie macie gruntu?
— Jakto? Mam pół nadziału.
— To dlaczego służycie we dworze?
— Dużo bydła jest, to ojciec do dworu mnie dał, żeby dostać szmat łąki, na siano.
— To u was nie brak chleba?
— Kto słaby, albo hultaj, albo pijanica, temu brak.
— A buntów tu u was nie było?
— A chodzili chłopy tamtej zimy. Pokręcili się trochę, jak durne, u nas nie byli.
— Czegóż chcieli?
— Kto ich wie? Gadali, że trzeba zabastówkę robić, dwory od panów odebrać.
— No, a z waszej wsi też chodzili?
— Ni, my czekali, co tamci zrobią u siebie. Do swego dworu myby ich nie puścili.
— No i jakże się skończyło?
— A siedzieli tamci w policji po miesiącu.
— A teraz zupełnie tu cicho?
— Teraz nie wolno szumieć.
Tu się rozmowa urwała, bo wjechali w wodę, która sięgała do desek wozu, a rozciągała się jak okiem zajrzeć. Ale ani koń, ani Sachar nic sobie z tego nie robili, a Grzegorzewski się wstydził okazać niepokoju. Tak brodzili długo, kierując się na piaszczystą wydmę i gdy na nią wybrnęli, Sachar rzekł:
— To nasze ogrody dworskie, a ot, za tamtym Brodkiem już «folwarek».
«Brodek» tem się różnił od innej drogi, że woda w nim sięgała prawie do wierzchu siedzenia, ale zato był to koniec podróży, bo wjechali między płoty z kołków oplecionych łozą, za któremi były zagony, parę dębów, sosen i szare, oczeretem kryte budynki.
Rozległo się szczekanie psów, pianie kogutów, skrzyp studziennego żórawia, skręcili w bramę z daszkiem, na piaszczyste podwórze i stanęli przed gankiem na dwóch słupach, «pańską» rezydencją w postaci drewnianego, niskiego domu. Mendel co najmniej psów, różnego wzrostu i barwy, ale jednolicie szpetnych i zajadłych otoczył wóz, ujadając na wszystkie tony i Grzegorzewski wahał się wysiąść na to niegościnne przyjęcie. Ale w drzwiach stanęła kobieta, niemłoda, dużego wzrostu, chuda i koścista. Psy umilkły na jej widok, poczęły się łasić.
— Proszę pana śmiało. One nie kąsają, gadatliwe tylko — rzekła uprzejmie kobieta.
Grzegorzewski się ukłonił, wszedł do sieni, chciał się przedstawić, ale mu przerwała.
— Znam pana z opowiadań Jasia. Ja, bo jestem jego siostra, Zubowiczowa. Od śmierci męża tu u niego gospodaruję, bo, jak pan wie, on gościem w domu. I teraz na robocie. U Herburtów lasy mierzy, ale jutro, przy sobocie, przyjedzie na dwa dni świąt. Depeszę pana mu posłałam, cieszy się ogromnie z miłych odwiedzin. Tu dla pana pokój. Proszę się rozgościć, odpocząć. Zaraz podam kolację.
Stancyjka, w której go zostawiła, czysta, o bielonych ścianach, niewiele i bardzo skromne miała sprzęty, ale pachniała żywicą i zdobił ją wielki bukiet kaczeńców na sosnowym stoliku pod oknem i barwny kilim nad łóżkiem na ścianie. Umył się i zmienił ubranie, a ledwie skończył, wiejska dziewczyna zajrzała szparą we drzwiach.
— Uże weczera! — oznajmiła i znikła.
Poszedł tedy przez sień na brzęk talerzy i znalazł w jadalni nakryty stół i krzątającą się Zubowiczową. Kolację składała smażona ryba i kartofle, leżał na stole bochen czarnego chleba, mleko było w dzbanku, samowar się gotował, nie było żadnej służby.
Jadalnia miała tak samo bielone ściany, proste sprzęty, na ścianie stare portrety przodków i odwieczny zegar z wagami. W niziutkie okna zaglądały gałęzie bzu, ledwie pęczniejące wiosenne pąki i ukośnie barwiły szybki smugi zachodzącego słońca.
Zubowiczowa podała gościowi półmisek, zapraszała uprzejmie, raz wraz zerkając w okno i widocznie śpiesząc się do zajęcia. W głębi podwórka, za klombami bzu, przeciągały powoli, porykując, krowy z pastwiska. Myślała o doju. Wreszcie przyszła jej zbawcza myśl. Wychyliła się do sieni, wołając:
— Irenko, Irenko, kolacja! Chodź tu zaraz!
Po długiej chwili Grzegorzewski poznał Irenkę. Weszła dziewczynka, może dziesięcioletnia, w kusej spódniczynie, bosa, z czarnym warkoczykiem na plecach. Twarzyczkę miała sprytną, w czarnych żywych oczkach bystrość i figlarność a w zadartym nosku wrodzoną impertynencję i śmiałość. Wyrośnięta i chuda, miała niepomiernie długie ręce i nogi opalone wichrem na bronz i podrapane.
Weszła w podskokach i przypadła do stołu, ostentacyjnie nie patrząc na gościa.
— Przywitaj się — rzekła matka.
Dziewczynka, siedząc, zaszurgała nogami po podłodze i kiwnęła głową. Ukłonił się jej Grzegorzewski i dostrzegł w oczach tajony śmiech i drwinę. Zubowiczowa zerwała się z miejsca.
— Pan mi wybaczy. Krowy przyszły, muszę iść do obory. Irenko, usłużysz panu i zabawisz, aż wrócę.
Zostali sami, naprzeciw siebie, obserwując się nieznacznie. On szukał tematu do rozmowy, podrażniony drwiącemi błyskami oczu dziecka.
— Panna Irenka ma lalki? — spytał wreszcie.
— Bo co? Pan się chce niemi bawić? — odparła.
— Właśnie. Będziemy się razem bawić.
— To niech pan sobie sam zrobi. U mnie niema.
I prychnęła śmiechem.
— A w cóż się panna Irenka bawi?
— Mnie niema kiedy się bawić. Jam mam co robić.
— A cóż panna Irenka robi?
— Mam swoje gospodarstwo na wyspie.
— A gdzież to?
— Niech pan znajdzie, kiedy ciekawy.
— Taka panna Irenka niegościnna.
— A pan długo u nas będzie?
— Długo, może parę tygodni. A panna Irenka tu już dawno?
— Od zawsze. Ja tutejsza.
— A panna Irenka książki czyta?
— Zimą wuj każe, a jakże. Zimą niema gdzie uciec.
— Aha, tylko dlatego się czyta! To panna Irenka nie ma do nauki ochoty?
— Czy pan uczyciel? — rzuciła niespokojnie.
— No, a cóżby było, żebym pannę Irenkę chciał uczyć?
— To wuj pana może z miasta wypisał?
— Może — droczył się, ubawiony przerażeniem dziecka.
Umilkła, rozważając plan obrony widocznie, bo twarz przybrała wyraz skupienia i nagle skoczyła do drzwi i znikła.
Nalał sobie herbaty, a wypiwszy, wyszedł na ganek, widząc, że go nikt zabawiać nie będzie. Zdaleka słyszał głos Zubowiczowej u obór, kręcili się ludzie po gumnie, rżały konie, żałośliwie beczały owce i cielęta, zwykły gwar wieczora na wsi. Psy zrazu nieufne i łające, obwąchały go i uznały za osobę przyjazną i pod ich opieką poszedł za wrota, na wzgórek, ukoronowany wiatrakiem.
Już zmierzchało, więc krajobraz zacieśniał się we mgły, ale za to robiło się gwarno od żabich rozhoworów i nawoływań błotnego ptactwa a bujny wicher kwietniowy niósł w płuca rzeźwość i wonie pąków. Długo stał tak mieszczuch, jakby odurzony, przejęty tem nieznanem wrażeniem. W dworku ruch ustał, błysnęło światełko w domu, w paru chatkach folwarcznych i prędko zgasło. Zmęczeni pracą ludzie zasypiali. Wreszcie i on powrócił. Drzwi domku były tylko na klamkę zamknięte, zresztą panowała wszędzie cichość i ciemność. Zaświecił sobie zapałkę, zapalił w swym pokoju świecę i po chwili zasnął jak kamień.
∗ ∗
∗ |
Grzegorzewski kolegował z Hrehorowiczem w gimnazjum w Warszawie i ten ostatni mieszkał nawet u nich, bo stary Grzegorzewski był profesorem matematyki. Skończyli jednocześnie nauki i nie widzieli się przez siedm lat ostatnich, ale pisywali czasem do siebie i jak Grzegorzewski podejrzywał kolegę, że pisywał częściej do jego siostry, Zosi, nauczycielki na pensji.
Profesor zmarł, matkę dawno stracili, było ich tylko dwoje rodzeństwa. On dostał posadę w biurze prywatnem i wystarczali swą pracą na utrzymanie aż do ostatnich lat paru. Wir rewolucji porwał chłopaka, wytrącił go z kolei. Zaczął politykować, agitować, działać, służyć partji. Posadę stracił, skrajnym stronnictwom się naraził, stanął wreszcie w położeniu bez wyjścia, pod grozą wyroku śmierci. Zrazu nadrabiał odwagą i zuchwalstwem, ale gdy go raniono dwa razy, nerwy odmówiły służby i wtedy siostra namówiła go na ten wyjazd. Ustąpił, czując, że jest zdarty fizycznie i moralnie, niezdolny do żadnej pracy.
Wyjazd nastąpił tak nagle, tak tajemniczo, że ledwie miała mu czas dopowiedzieć, że Hrehorowicz jest uprzedzony, że go serdecznie zaprasza, że pozostać tam powinien, aż ona mu doniesie, kiedy wrócić może, że będzie dla niego szukać posady i pisać często.
Gdy pokrzepiony długim, zdrowym snem, wstał, na świecie był już wielki dzień. Świat i dworek pławił się w słońcu i pogodzie i ludzi jakby nie było. Koguty opiewały wiosnę. Jakieś małoletnie cielę, pozostawione w oborze, darło się ochrypłym dyszkantem, zresztą nigdzie śladu człowieka.
Znalazł w jadalni zastawiony do śniadania stół i gorący samowar. Usłużył sobie sam i wyszedł, by się w okolicy rozejrzeć. Gdy mijał loszek pod strzechą, wkopany w ziemię, ujrzał Zubowiczową, zajętą zbieraniem śmietany z całej baterji siwych garnków mleka. Pozdrowiła go, nie przestając roboty.
— Pan już po śniadaniu, niegłodny? Śliczny dzień. Pan na spacer? Tam za Brodkiem kartofle sadzą. Może pan zajrzy. Kazałam Irence tam być, to ona pana zaprowadzi do jeziora i do pasieki. Brat pewnie na podwieczorek przyjedzie.
Wskazała mu kierunek warząchwią białą od śmietany a gdy odchodził, wołała jeszcze:
— A kładka przez Brodek — na lewo — jak ścieżka!
Poszedł wedle instrukcji, znalazł Brodek, ścieżkę, oraz «kładkę», uczynioną bardzo pierwotnie z przerzuconych przez moczar młodych brzezin. Szło się w wodzie, ale nie grzęzło. Tyle tylko.
Potem usłyszał nawoływanie monotonne i szedł na ten głos, aż stanął na polance, otoczonej marnym brzeźniakiem, gdzie właśnie dwa pługi, zaprzężone w woły bure, do zwierzyny podobne, orały siwą, lekką borową ziemię. Za pługami kobiety rzucały kartofle, a pod wozem, pełnym worków, siedziało troje dzieci, wśród których poznał Irenkę. Tamtych dwoje było chłopskich: chłopak i dziewczyna, dwie lniane czupryny, opalone twarze a wszystko bose, ledwie odziane i zajęte wiązaniem z łozowych prętów jakiegoś kosza dziwacznego kształtu. Na jego widok dwoje nieznanych skoczyło w haszcze ze sprężystością i zwinnością wilcząt. Irenka nie przestała roboty.
— Co to za abażur robi panna Irenka? — spytał?
— To wersza, nie abażur.
Spojrzała w gąszcze i zawołała coś po rusińsku, czego nie zrozumiał, ale zrozumiały zapewne wilczęta, bo po chwili wypełzła dziewczyna a za nią bardziej nieufny chłopiec i wzięli się do owej «werszy», łyskając z pod czupryn, mocno skołtunionych, nieufnie na «cudzego».
— A naco taka «wersza»? — badał dalej.
— Na ryby. Chce pan, jak skończym, to zastawimy.
— I owszem. Przysłała mnie tu pani Zubowiczowa, zapowiadając, że mnie panna Irenka oprowadzi i objaśni. Nigdy nie byłem tu jeszcze i wogóle wsi nie znam.
— O, jak mama tak powiedziała, to zaraz pójdziemy. Nudno siedzieć nad robotą.
Wydała rozkazy dzieciom i ruszyli we czworo, jakiemiś ścieżkami w gąszczu, Irenka, naturalnie, na przedzie. Zeszli rychło z piasków w mokradła i Grzegorzewski począł mieć pewne wątpliwości, czy nie zagrzęzną na dobre, oraz rozważać, czy nie należałoby do kompletu towarzystwa zdjąć obuwia, ale w tej chwili wynurzyli się nad brzegiem wielkiej wody i Irenka zakomenderowała:
— Włas, pławica!
Okazało się, że «Włas» było imieniem chłopca, bo rzucił «werszę», wsunął się w krzak łozy, zniknął i po chwili ukazał się na wodzie w łódce, kształtu i rozmiaru koryta, którą popychał i kierował kawałkiem deski.
— Niech pan idzie pierwszy — rzekła Irenka.
— Gdzie? W to koryto? Wszyscy czworo? Toć się zatopi, albo przewróci! — zaprotestował.
Irenka wybuchnęła szyderczym śmiechem, tamte dzieci poczęły też pogardliwie prychać. Wstyd mu się zrobiło.
— Dokądże wreszcie mamy płynąć?
— Do «hatu». Chciał pan werszę zastawiać, to tam, het, gdzie te dęby widać.
— A wy tam często bywacie?
— Codzień.
— I nigdy nie było wypadku?
— Jakiego?
— No, żebyście do wody wpadli?
Tercet chichotu był odpowiedzią. Tedy niezgrabnie, wahająco wszedł do czółenka i usiadł w samym środku, na spodzie, skulony. Dziewczyny powskakiwały jak żaby, wzięła też każda po kawałku deski i znaleźli się po chwili daleko od brzegu. Dzieci rozpoczęły już śmielej rozmowę, z której mało co rozumiał, bo była w miejscowem narzeczu.
— To rzeka? — spytał Irenki.
— To Hunia, jezioro. Rzeka tam. A tu na lewo Perezwy, a tu nasz ług.
— Ale to wszystko woda.
— Potem, latem tu orzą i koszą. Ot, tu dopiero latem brzeg jeziora. Racze pieczary tu wielkie. Umie pan raki łapać?
— Nie. A gdzież wyspa panny Irenki?
— Ne każy czużomu! — mruknął chłopak.
— Co panu po wyspie, kiedy pan się wody boi?
— Ja się nie boję.
— A to dlaczego siedzi pan jak «czerepacha» na dnie, zamiast wiosłować? A pływać pan umie?
— Nie.
— To co pan zrobi, jak do wody wpadnie?
— Poco mam wpadać?
— Może się zdarzyć — zaśmiała się, a z nią zachrobotał tajony śmiech jej akolitów.
Zrozumiał, że był w mocy trojga złośliwych, szkodnych półdjabląt. Nadrabiając miną, ruszył lekceważąco ramionami, gdyż zrozumiał, że czatowali tylko na jego przestrach, żeby go wyzyskać dla dzikiego figla. Czółenko dążyło ku dębom i ciemnej linji długiego płotu, przegradzającego ujście rzeki w jezioro. W płocie tym były jakby furtki na kosze.
Gdy dopłynęli do jednych takich wrót, dzieci umiejętnie umieściły nową werszę i zaraz potem zdarzył się wypadek, a zdarzył się tak prędko i niespodzianie, że Grzegorzewski ledwie uczuł chybotanie czółna, ledwie pomyślał o ratunku, znalazł się w wodzie, głową naprzód, ciśnięty impetem swego ciężaru aż na samo dno. Zanim miał czas pomyśleć, że tonie, już go prąd wody wyrzucił na wierzch, ale oczy, uszy, usta miał zalepione mułem. Począł tedy jednocześnie kaszlać, pluć, oraz bić rękami instynktownie po wodzie i uchwycił za kolek płotu, a pod stopami uczuł grunt.
Więc choć tkwił w wodzie po szyję, oprzytomniał, przetarł oczy i obejrzał się. Przewrócona łódka czerniała opodal, dzieci nie było śladu. Przeraził się w pierwszej chwili, ale wnet potem począł myśleć o własnym przedewszystkiem ratunku i trzymając się płotu, posunął się, brodząc, w stronę dębów, ale po paru krokach stracił grunt pod sobą, a czując, że kostnieje z zimna, wydźwignął się na płot i zaczął z całych płuc wołać, bo ujrzał na widnokręgu czółno.
Odpowiedziano mu. Chłop wiosłujący skręcił ku niemu, drugi, siedzący wziął też za wiosło, parli chyżo, a gdy się zbliżyli, poznał Grzegorzewski długonogą, chudą postać Hrehorowicza i jego głos nosowy, powolny:
— Jezus, Marjo! A toż Wicek! Cożeż to się stało?
— Szukajcie dzieci! — odpowiedział, szczękając zębami.
— Jakich dzieci? Właź prędzej do czółna, okryj się kożuchem!
— Z dziećmi popłynąłem, z Irenką i dwoje chłopskich. Ot, tam, wywrócone czółenko; dzieci może utonęły, trzeba szukać — wołał bezładnie.
— Ii — rzekł flegmatycznie Hrehorowicz — te dzieci pięć razy na dzień wpadają do wody, tyle im to znaczy, co kaczce. Ale ty, żebyś febry nie dostał! Ot, jak my się spotkali śmiesznie!
Zaśmiał się cicho, pokazując wilcze zęby. Chłop wioślarz przytrzymał czółno u płotu i Grzegorzewski znalazł się w niem, okryty kożuchem, skulony i dygocący. Wiosłując razem z chłopem, Hrehorowicz mówił:
— Na samą porę my nadjechali. Ja dziś robotę rzucił wcześniej, tak ciebie chciał powitać i na prostki popłynęli, jakby umyślnie tędy. Poszukaj w torbie wódki i wypij. A w domu powiem siostrze, to ci ugotuje gorącego krupniku i da co na poty. Ona umie kurować. Ale, że to ci się chciało z dziećmi tą pławicą się puszczać, nieprzywykłemu do wody.
— Ja nawet mam złe podejrzenie, że one na figiel tę łupinę przewróciły.
— I to może być. Straszne szelmy te dzieci — potwierdził flegmatycznie Hrehorowicz. — A wiosną, jak po zimowej nudzie dorwą się swobody, to już najgorsze.
Popatrzał poczciwie na dawnego kolegę i dodał z rozczuleniem w głosie:
— Taka mi była dobra wieść, jak panna Zofja napisała, że cię te patrjoty prześladują. Tutaj tobie będzie spokojnie, jak u Boga za piecem. Piękny tu nasz kraj. Prawda?
I powiódł okiem wokoło.
— No, żeby piękny, to trudno przyznać — rzekł Grzegorzewski. — Toć to straszna dzicz. I cudzo.
— Ot gadanie! A to nie dzicz tam u was, co niby ludzie cywilizowani a rozbijają po ulicach i odbierają swoim pieniądze, grożąc rewolwerem. A jacy to swoi, co swoim wyroki śmierci przysyłają, że człowiek musi, bez winy będąc, kryć się jak przed wściekłym psem!
— No, u was były też napady na dwory.
— At, pokręcili się trochę, zimą to było, bez roboty czas, to i łazili. Niechby ich kto namówił w kosowicę, czy żniwo mandrować!
— No, i chyba w tym kraju wody, błota i piasku ma każdy do woli. Niema co się kłócić i czego zazdrościć.
— Juści. Moje Ozero kruszyna.
— Co? I ty mówisz Ozero?
— Od szesnastego wieku nadanie mamy. Semko Hrehorowicz pierwszy był. Ozero stoi napisane i przywykli my tak mówić, jak i wszyscy.
— To czemuż i wszystkiego nie mówicie jak i wszyscy?
— A ty, Janku, gorączka był i został.
— Bo krew się burzy na wasze zdziczenie i zatracenie poczucia narodowego!
— Ta cóż robić? Zdziczeli to zdziczeli! Taki z tobą jakości się rozmówię.
— I nawet ci się zdaje, że mówisz po polsku.
Przybili do brzegu i poszli do dworku. Za nimi chłop przewoźnik niósł z całem namaszczeniem instrumenty miernicze.
Hrehorowicz, długi i chudy jak tyka, w butach za kolana, w skórzanej kurcie, szedł przez błoto i piaski potężnemi krokami jak łoś. Twarz jego brunatno-czerwona od spalenizny wiosennej, cała w ostrych, wąskich i długich linjach, bez zarostu przypominała indjanina. Siwe, głęboko osadzone oczy ostrowidza rozglądały bystro każdy krzak, ślad, jakby czytały nadzwyczaj zajmującą książkę. Przestał zupełnie mówić.
Grzegorzewski szczupły, nikły, przeziębły, mokry, ledwie mu mógł nadążyć, tchu mu brakło. Chłop szedł z regularnością maszyny, a lekkością lisa. Wkroczyli tak między folwarczne płoty i ujrzeli Zubowiczową, zajętą wraz z kilku dziewkami przebieraniem kartofli z odkrytego kopca.
— Wicek się zamoczył — oznajmił jej Hrehorowicz. — Niech siostra da klucze od mojej komody, trzeba go przemienić, niech siostra ugotuje krupniku, żeby febry nie dostał, nieprzywykłszy.
— A dzieci wróciły? — spytał Grzegorzewski.
— Skąd?
— Bo też do wody wpadły.
— Doprawdy? Tylko Irenka tu była, nie mówiła nic. Posłałam ją do robotników.
Wyprostowała się, spojrzała z niepokojem na wielką gromadę kartofli i wysypawszy kosz pełen do worka, ruszyła ku domowi, pewnie w duszy złorzecząc gościowi, który ją od dozoru odrywał.
Po chwili Grzegorzewski «przemieniony» w bieliznę i odzież suchą, wszedł na obiad do jadalni. Posiłek spożyto prędko, bo Zubowiczowa jednym tchem recytowała bratu roboty już zrobione i ledwie połknąwszy potrawy, zemknęła do kartofli. Mężczyźni zostali sami nad butelką krupniku i zapalili papierosy.
— Strasznie pracowitą masz siostrę — rzekł Grzegorzewski.
— Ona-że tu wszystkiem. Całe lato — od lodu do lodu. Ja tylko w święto się wyrwę, jak dwa dni pod rząd.
— Tyle masz zajęcia? Dobrze zarabiasz?
— At, na życie wystarcza.
— Na życie? A majątek?
— Nas-że na Ozerze było pięcioro.
— Gdzież reszta?
— Po świecie. Brat starszy na kolei służy w Wiaźmie, to teraz za strajk w fortecy siedzi, żonie i dzieciom trzeba posyłać pieniądze na utrzymanie i szkoły. Średni ma posadę w Wilnie, w banku, takoż mu nie wystarcza, bo żona cięgiem chora. Druga siostra w zakonie, w Galicji, posag trza było wypłacić. A prócz tego jeszcze jest siostra ojcowska, wdowa i kaleka, w Lublinie mieszka przy córce, takoż trza posyłać. Dobrze, że kawałek chleba w ręku mam, bez tego nie wystarczyłoby i — grzech powiedzieć — szczęściem, że Zubowicz umarł.
— A ten czem był?
— Trudno powiedzieć, czem. Majątek miał w Witebskiem, stracił. Potem jakieś afery robił po całym świecie. A potem się procesował z rządem o jakieś grunty, no — i szczęściem — umarł. Siostrę zabrałem, ale ona zaznała biedy — strach!
— A tu w okolicy dużo jest naszych?
— Poblisko to oprócz Ozera tylko zostali Berezowscy w Sypańcach.
— A reszta kto? Rosjanie?
— Jest parę majątków generalskich w dzierżawie, a zresztą ordynacja Ossorjów i Herburtów państwo.
— Obszarniki, miljonery, pasorzyty!
— Ossorje za granicą siedzą. Herburt obywatel.
— Więc ludzi, życia, jakiejś myśli, czynu, przyszłości tu niema? I ty tu tkwisz poco?
— Jakto poco? Na swojem jestem.
— Taki sam? Bez ludzi, bez brata, bez towarzystwa?
— Tobie tak się zdaje, że ty koroniarz, warszawiak. Mnie tu swojo, dobrze. Ja przywykłszy!
— I spleśniawszy i zapomniawszy o przeszłości! — przedrzeźniał go Grzegorzewski z gorzką ironją.
Hrehorowicz nie obraził się, bo do tych drwin ze swej mowy był z czasów gimnazjalnych też «przywykłszy».
— A panna Zofja zdrowa? Nie idzie za mąż? — spytał.
— Na ciebie czeka — zaśmiał się Grzegorzewski.
— Ot nie godzi się takich żartów stroić — mruknął gospodarz, tym razem widocznie dotknięty.
— Nie żartuję. Przecie pisujecie do siebie.
— Tak cóż? Ja tyle, że imieninami albo świętami powinszuję, a ona odpisze łaskawie i czasami jaką ciekawą książkę albo gazetę przyśle.
— Albo brata. Ale słuchajno, Janku, żart na stronę, spadłem ci tu jak musowy kwaterunek, może dłużej ci będę siedzieć załogą. Chciałbym przecie jakoś odsłużyć, darmo ci chleba nie jeść.
— Ot gadanie! Jaż u was chleb jadł.
— Aleś płacił za stancję i wikt.
— To w mieście taki obyczaj. Na wsi, u nas, w sklepiku nie kupujesz. A zresztą ubogie nasze życie, niekosztowne, a mnie taka radość, że ciebie mam. Teraz choć i jeden dzień będzie święto, to wpadnę do domu, żeby z tobą pogadać. Tylko się turbuję, że tobie tu nudno będzie po mieście. Jest dwie szafy z książkami, ale stare, a nowe to pewnie znasz. Poczta tylko dwa razy na tydzień przychodzi, sąsiedztwa niema. Sam nie wiem, jak wytrzymasz.
— Właśnie, chciałbym ci zaproponować. Możebyś chciał, tobym uczył Irenkę.
Hrehorowicz głową pokręcił.
— To już siostra będzie ci dozgonnie wdzięczna. Wielką łaskę zrobisz, ale kogoby to odstawić, żeby ją odnalazł i do domu na lekcję przyprowadził. Zimą to jeszcze, ale teraz!
— Ano, będę sam szukać i łapać — śmiał się Grzegorzewski. — Pozatem może twojej siostrze pomogę w rachunkach lub dozorze, jak trochę robotę poznam i klucze od książek dostanę. Postaram się być użytecznym.
— Dobrze, a teraz wyjdźmy. Rozejrzysz się po moich kątach.
Na podwórzu w tej chwili powstał okropny wrzask. Przed tak zwaną «piekarnią», a właściwie mieszkaniem czeladzi odbywał się sąd rodzicielski starego autoramentu. Chłop suchy, żylasty trzymał w garści chłopaka i okładał go tęgim prętem, baba smagała dziewczynę sznurkami od chodaków. Delinkwenci ryczeli w niebogłosy, ale nikt im na pomoc nie przybywał, tylko psy ujadały do wtóru.
Gdy podeszli bliżej, Grzegorzewski poznał w operowanych swych kompanów wodnej wycieczki, a Hrehorowicz krzyknął po rusińsku:
— Hordij, zaco bijecie dzieci? Dosyć!
Chłop przestał, puścił chłopca, który w tej chwili uciekł i jednym susem zniknął za płotem. Baba, zasapana, odpowiedziała za męża:
— A to, proszę pana, chcieli utopić tego cudzego panicza, ludzie widzieli. Mogli nas wszystkich pogubić, jakby na dno poszedł. Oni, szelmy, teraz gadają, że panienka Jarynka przykazała. Trzeba bić do półśmierci takich hyclów!
Puściła dziewczynę i upadła do nóg Grzegorzewskiemu.
— Niech panicz się nad nami zlituje i uradnika nie sprowadza na śledztwo. My nakarzem.
Chłop pochylił się też do jego ręki.
— Dajcie pokój! — bronił się. — To był wypadek, dzieci nic niewinne, one też do wody wpadły.
Baba widocznie nie rozumiała, co mówi, lamentowała dalej, aż ją Hrehorowicz uspokoił i odprawił, i zaczął z chłopem rozmowę, której znowu Grzegorzewski prawie wcale nie rozumiał, i tak poszli we trzech piaszczystym szlakiem ku jezioru. Dzień się kończył i do dworku ściągał dobytek i robotnicy. Chłop poszedł dalej, oni pozostali u brodu.
— To jedyna droga. Najlepiej wszystko obejrzę — rzekł Hrehorowicz.
Jakoż przeciągnęły powoli krowy z pastwisk, lśniące od przepłynięcia wielu brodów i strug, woły robocze, siwo-bure, jak odzież chłopska, stadnina drobna, miejscowa, wpółdzika, a wreszcie wozy, pługi, parobcy, baby od sadzenia kartofli. Na ostatku, oklep na wołochatej, nieokiełznanej szkapce-niedorostce, jechała Irenka i zawodziła razem z babami jakąś przeciągłą, jękliwą pieśń.
— Uczenica — zaśmiał się Grzegorzewski.
Dziewczynka na widok ich zsunęła się na ziemię i zniknęła w gromadzie robotników, a Hrehorowicz rzekł z całą swą flegmą:
— Wyrwało się na swobodę po zimie, to i hula. Ale już wiem, komu polecę, żeby mi ją na lekcje dostawiał. Znajdzie ją wszędzie niemy Mikita, rybak, ot, ten.
Skinął na chłopca, który się teraz na szlaku pokazał. Szedł, niosąc na plecach ociekający wodą worek, a sam był po pas obłocony. Podszedł do pana i rozpoczęli długą rozmowę na migi, popierane mruczeniem i gardłowemi okrzykami. Musieli się doskonale porozumieć, bo chłop zwrócił się do Grzegorzewskiego, pocałował go w rękę i długo coś gestami opowiadał, co mu Hrehorowicz wyłożył:
— Co rano przyjdzie do ciebie pod okno i zaprowadzi do Irenki, obwiezie cię też czółnem po wszystkich wodach i zapozna z rybołóstwem, jeśli cię to będzie zajmowało. On życie swe na tem spędza.
— Służy u ciebie?
— To znajda. Wychowała go moja matka i odziedziczyłem razem z Ozerem. No, wracajmy, siostra czeka z kolacją.
W jadalni, gdy zasiedli do posiłku, miejsce Irenki pozostało niezajęte. Gdy o nią spytał Grzegorzewski, Zubowiczowa odparła najspokojniej:
— W lamusie zamknęłam za karę.
— Na całą noc? — nieśmiało zaprotestował gospodarz. — Noce jeszcze zimne, żeby nie dostała febry.
— Wczorajszą spędziła na czółnie. Wykradła się z rybakami na «poswity». Na wodzie jeszcze zimniej. Dziś przykazałam pilnować kartofli, to urządziła tę awanturę z pławicą, a tymczasem dwa pługi i morgi nie posadzili.
— Wicek ofiarowuje się ją uczyć.
— Pan? Boże mój! Dziękuję z całej duszy, ale nic z tego nie będzie. Już nie mam czasu jej pilnować, tyle roboty.
— Popróbuję, ale na początek niech jej pani dziś karę daruje i z więzienia uwolni.
— Niech mi siostra da klucz od lamusa — dołączył swój głos Hrehorowicz.
— A wypuść, jak już tak chcecie, ale nie wygracie na tem nic.
Gdy Hrehorowicz wyszedł, rzekła, stękając:
— Pan sobie myśli, że ze mnie wyrodna matka, ale z takiem dzieckiem trzeba stracić wszelką cierpliwość. Dwanaście lat kończy, a gorzej djabła. Prosto dzika!
— Taka bujna natura może się wyrobić na niepospolity charakter.
— Mała pociecha. U nas nie miejsce na niepospolite charaktery. Jeszcze Bogu dziękuję, że to dziewczyna.
— Pójdzie w świat, do szkół, między ludzi, to straci rozbujałość.
— Ja jej nie puszczę w świat, do szkół. Poco? Niech pracuje, z nauk — myślenie, a z myślenia...
Machnęła ręką i umilkła, bo właśnie Hrehorowicz wprowadził winowajczynię. Dziewczynka, nie podnosząc oczu, zajęła miejsce i po chwili, widząc, że nikt na nią nie zwraca uwagi, zaczęła jeść.
Po wieczerzy Grzegorzewski zauważył, że wszyscy są śpiący, więc się zaraz pożegnał. Ale go sen nie brał, więc, położywszy się, wziął książkę do czytania. Za ścianą usłyszał senny głos Irenki, trzepiący bezmyślnie pacierz, a potem gdy skończyła, bas Hrehorowicza:
— Wyprosiłem ciebie dzisiaj z tego lamusa, ale za to od jutra co dzień o śniadaniu przyjdziesz na lekcję. Dobrze?
Milczenie.
— Słyszysz, mała?
— Słyszę — odpowiedziała mrukliwie.
— No, i co?
— Myślę: poco taki koroniarz nie uczy u siebie, w tej ich Warszawie? Pewnie sam nic nie umie. Wuj mówił, że on w gościnę przyjeżdża.
Tu rozmowę przerwał głos Zubowiczowej:
— Nie rezonuj, ale idź spać! Jutro zabiorę ciebie do miasteczka, bo trzeba cię obszyć i obuć, a po święcie zacznie się nauka, kiedy już ma być.
Tupot bosych stóp dziewczynki, potem długie milczenie. Grzegorzewski myślał, że i starsi odeszli, gdy nagle ozwał się Hrehorowicz:
— To jutro i podatki trzeba zapłacić i Kaziowi wysłać. Czy siostrze wystarczy?
— Wezmę od Oszera na mąkę, kartofli zostanie od nasienia.
— Ja wziąłem w kasie herburtowskiej sto rubli na moją robotę.
— To będzie.
Znów milczenie.
— Nie zagabywał ciebie rządca o sprzedaż Ozera? — spytała Zubowiczowa.
— Owszem. W każdej chwili kupią. Teraz wolno.
— Ziemia idzie w cenę. Cóż powiedziałeś?
— Że pomyślę. Dają po pięćdziesiąt rubli za dziesięcinę.
— To byłoby dziewięćdziesiąt tysięcy rubli jak lodu.
— No, nie: banku jest dwadzieścia a pięć Szustowskiego. Zawszeby na czysto zostało ze sześćdziesiąt.
— Kawał grosza. Żeby na pięć procent ulokować, byłoby trzy tysiące rocznie. A i kupić co za to można.
— Nie kupiłbym nic, nigdzie.
— No, tobyś na tę posadę poszedł w Smoleńsku. To lepiej, jak majątek, albo jak twoja robota. Do szczętu nogi stracisz za kilka lat, chodząc po tych bagnach.
— W Smoleńsku, to już bocianów niema.
— Jabym do Wilna się wyniosła. Z Kontrymową do spółki hotel byśmy prowadziły. Tybyś się wreszcie ożenił.
— Ii... Mnie tu z siostrą dobrze.
— Tak się gada, ale wreszcie zabiorą ci pannę.
— Jak wola Boża.
— A tak, niema nic. Ledwie przeżyjem, długów nie sposób spłacić, tyle że na procent wystarcza.
— Widziała siostra oziminy za rzeką?
— Dwa tygodnie temu tam byłam. Jeszcze nie były ruszyły.
— Wezmę jutro czajkę, popłyniemy z Wickiem na rzekę, to obejrzę. Wiosna dobra.
— Jak rzadko.
— Może da Bóg dobry rok.
— Cena na ziemię nie spadnie. Jeszcze trochę pobiedujem.
— I pewnie. Poco się chwytać.
Oboje głęboko odetchnęli i rozeszli się na spoczynek. Grzegorzewski długo zasnąć nie mógł — rozmyślał.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz Hrehorowicz obwiózł osobiście kolegę po swym majątku. Odbyło się to czółnem, większem nieco i bezpieczniejszem od owej «pławicy». Gospodarz sam sterował i wiosłował, nawet zabrał strzelbę i ubił parę kaczek «kryżnych», jak je nazywał.
Płynęli po zatopionych sianożęciach, wśród wydm piaszczystych i pokrytych marną sośniną, lub pólek trochę urodzajnych, kędy zieleniały oziminy. Po tej wodzie, rozlanej jak okiem zajrzeć, brodziło bydło, a nad nią unosiły się chmary błotnego ptactwa. Spotkali kilka łodzi chłopskich, wówczas Hrehorowicz rozmawiał z wioślarzami, pozdrawiali go uprzejmie. Gdy po paru godzinach głód zaczął dokuczać, przybili do brzegu pod sosny i spożyli zabraną z dworu przekąskę, a potem wyciągnęli się na piasku i paląc papierosy, spoczywali.
Grzegorzewski, błądząc wzrokiem po krajobrazie, rzekł:
— Z takiego kraju musiał być ten Sienkiewiczowski szlachcic Hołota, co to dał za córeczką grzybów wianuszek, wjunów garnuszek i łachę błota.
— Tak to i jest — potwierdził spokojnie gospodarz.
— Słyszałem wczoraj niechcący twoją rozmowę z siostrą. Więc ci za ten piasek i wodę chcą zapłacić 90.000 rubli?
— Piasku to jest niewiele, trzy ćwierci. Ozera to sianożęcie. Jak woda spadnie, wszędzie koszą. Jak grudniowy ukaz skasowano, to Herburt gotów kupić, a mnie wolno sprzedać.
— Co to jest grudniowy ukaz?
— A to nie wolno było sprzedać, tylko ruskiemu.
— Aha, to ty wtedy nie chciałeś. No i słusznie. To ci się chwali. Ale teraz sprzedasz, zrobisz doskonały interes.
— A pewnie.
— Za te pieniądze kupisz folwark w Królestwie wśród swoich.
— A pewnie. Można. Teraz niema musu. I ty mówisz: sprzedaj.
— Przecie to arytmetyka.
— Jak arytmetyka, to arytmetyka. A i jak ty mówisz, to musi być racja. Ty z Korony, do endecji należysz, politykę rozumiesz.
— Ja i sam inaczej rozumiem, jak przed rewolucją. Rewolucja dużo fałszu odkryła, dużo oświetliła, co nam było ciemne.
— Tak ty na serjo mówisz? Mogę ja sprzedać Ozero?
Było coś w tonie, co zastanowiło Grzegorzewskiego, aż spojrzał na dawnego kolegę, ale twarz to była zamknięta i nieczytelna.
— Jabym tu nie wytrzymał w tej dziczy, z tym cudzym ludem, bełkoczącym jakimś cudacznym idjomem, w tej pustce, bez cywilizacji, bez gazety, wymiany zdania, ruchu, idei — no i w niedostatku prawie, boć jakież to życie i użycie w porównaniu do twego funduszu? Tam byłbyś wśród swoich, tu jesteś jak na wygnaniu. Tambyś mógł pracować dla siebie i kraju, a tu wegetujesz.
— A jakby tam ze mną było, jak z Makarową?
— Co to znaczy?
— A to widzisz była u mojej matki pokojówka z drobnej szlachty. Pokochali się z chłopem Makarem, on chciał wiarę zmienić, ale nie wolno było. Tak się pobrali w cerkwi, ale sercem byli inni, a takie uparte oboje, że dzieci, a mieli ich pięcioro, nie chcieli chrzcić po rusku. Co oni za historję przeżyli, toby trzy tomy spisać można! Stracili ziemię, grosz, dobytek, chatę, odbyli więzienie, zsyłkę — wszystko! No, jego gdzieś tam zamęczyli, a ona przekradła się do Królestwa. Dzieci wysłali za granicę, do Ameryki a ona osiadła w jakiejś mieścinie, tam u was. Teraz po manifeście wróciła, za kucharkę u nas służy, dzieci też wróciły, służą u Herburtów w ekonomji. To opowiada, że tam u was w tem miasteczku, to drwili z jej mowy, przedrzeźniali, a dzieci kamieniami jej szyby tłukły, nazywając «ruską duszą». Ot, rozgadaj się z nią kiedy, to ci sama opowie.
— Wy wszyscy na żartach się nie znacie i jesteście okropnie obraźliwi.
— Bo nam dodajecie! A my co winni? Język się psuje, nie dziw. A tak my teraz więcej po polsku mówimy, jak za polskich tu czasów. Wtedy mówili prawie wszyscy po chłopsku, ty nazywasz to dzikim idjomem, a litewski statut tak pisany i w rodowych dokumentach pokażę ci sprawy i wyroki sądowe i królewskie nadania w tym języku. A jaż tam na całe życie był cztery lata w Warszawie, a potem już w Moskwie. A jak wróciłem, to w moim fachu najwięcej z chłopami obcuję i rozmawiam.
Można zapomnieć, nie to zepsuć mowę. A mam papier w dokumentach, że Hrehorowicz Semen z Ozera trzech pachołków pieszych i jednego jezdnego dał do pospolitego ruszenia za króla Stefana Batorego. Nie pytali, jak gadał, byle służbę pełnił. A teraz ty, endek, powiadasz mi: Ozero sprzedaj i do Korony jedź, po polsku mówić się ucz! I może twoja racja — stęknął głucho, wstał z ziemi i na słońce spojrzawszy, rzekł:
— Ruszajmy dalej, jeszcze ci młyn chcę pokazać i do domu wrócimy na kolację. Siostra pocztę przywiezie z miasteczka, przeczytasz gazety, może listy mieć będziesz.
— Zosia do ciebie pisać będzie, bo i na poczcie śledzą.
— Oj, tutaj ciebie choćby wyśledzili, to nie wezmą. Tutaj socjalistę uradnik prędko złapie.
— Kto tu u was właściwie organizował ruch włościański w czasie rewolucji?
— Zaraza szła z powietrza, z gazet, prowadzili bundyści.
— Żydostwo przeklęte!
— Z człowieka będącego poza prawem nie będzie dobrego poddanego.
— Przecież nie będziesz stawać w obronie żydów?
— Oni się i sami obronią beze mnie. Ale jakoś mnie niewyraźnie pochwalać wyjątkowe prawa dla innych, a narzekać na to samo dla siebie.
Grzegorzewski się zaperzył i począł długą polityczną przemowę, której Hrehorowicz wysłuchał z całą uwagą do końca i rzekł:
— A mnie niema czasu ani zdrowia ciągle się na kogoś wściekać i wszystkich przeklinać naokoło siebie. Ja i natury do tego nie mam. Czy ty jeszcze nie syty tej polityki? Ot, popatrzaj, jaka wiosna na świecie! A te ptaki na tym zalewie, na prawo, to przelotne, bardzo osobliwe nurki. One tylko z wody mogą się do lotu porwać. Bywa, że je burza ze szlaku zbija i na ziemię spadną, to wtedy ręką je weźmiesz. Ale wy z miasta, to jakoś nie widzicie natury. Oczy wam wśród kamieni zgasły. A panna Zofja pisze, żeby tobie nie dawać mówić o polityce. Ot i Ozerski młynek wodny. Stąd zawrócimy.
Przy młynie spotkali niemego rybaka w czółnie, za którem coś się wlokło w wodzie, uwiązane wicią wierzbową do burtu.
— Ot, suma ułowił! Będzie ze dwa pudy — rzekł Hrehorowicz.
Grzegorzewski nigdy podobnej bestji nie widział, więc się zajął i zaczęli mówić o rybołówstwie i poczuł ochotę spróbować tego sportu.
— Tylko nie z dziećmi — zastrzegł się, nauczony doświadczeniem.
We dworze zastali już Zubowiczową w dobrym humorze, bo załatwiła pomyślnie interesa w miasteczku.
— A pocztę siostra przywiozła?
— Przywiozłam.
— Gdzież jest?
— Pewnie w wozie została.
Hrehorowicz poszedł szukać i długo nie wracał, poszedł więc za nim Grzegorzewski i znalazł za stodołą czytającego list panny Zofji.
— Ty się go uczysz na pamięć chyba. Niema w nim czego dla mnie, czy do mnie?
— Jest cała ćwiartka — ot. Do mnie tylko parę słów. Ledwie znalazłem torbę z pocztą w sianie. Są i gazety, ot, zabawisz się. Ja pójdę jeszcze za Brodek, tam słonki ciągną.
Grzegorzewski odczytał list siostry, przejrzał gazety. Ściemniało, Irenka przyszła go prosić na kolację. Hrehorowicza nie było. Wrócił, gdy tamci jeść skończyli, ale bez słonki.
— Widziałam Hryncewicza w miasteczku — rzekła mu Zubowiczowa.
— Nie wybiera się do nas?
— Owszem, mówił, że w przyszłą sobotę chłopski przyświątok. Przyjedzie na kaczki.
— A dobrze, bo chłopi do łańcucha nie pójdą — to będę wolny. Ot, Wicku, z Hryncewiczem to się nagadacie i zabawisz. On to gada, jak woda płynie po potoku i polityką się zajmuje.
— Kto to taki?
— To nasz sąsiad i przyjaciel od dziecka.
— Rada gęba, jak pan śpi — mruknęła Zubowiczowa.
— A taki i siostra jego lubi.
— At, bawić go nie trzeba, to i dobrze.
— Proszę mamy — wpadła zdyszana Irenka — Makarowa mnie woła do roboty, bo Mikita suma przyniósł. Jak koń, taki wielki! Pewnie żandarma zjadł i buty znajdziemy w brzuchu!
— Idź spać! Obejdzie się bez ciebie.
— A mnie wolno tego potwora zbliska zobaczyć? — spytał Grzegorzewski.
— Chodźmy! Zobaczysz Makarową — rzekł Hrehorowicz.
Kuchnia była opodal, niska chałupa, przed którą zastali już zebraną całą czeladź, gapiącą się na olbrzyma wodnego. Niemy rybak już go rozpłatał na terenie i wielkie połcie mięsa soliła w dzieży kobieta drobna, sucha, w czarnej chustce na głowie i prostym chłopskim stroju.
— To Makarowa — rzekł Hrehorowicz do kolegi.
— Dobry wieczór pani — ukłonił się jej Grzegorzewski.
Podniosła nań oczy małe, siwe, dobrotliwe, i uśmiechnęła się.
— Dobry wieczór. Ale ja nie żadna pani, ta prosta baba, Makarowa. Pan to pewnie z Polszczy?
— Z Warszawy. Kolega mi opowiadał pani bohaterskie życie. Bardzom szczęśliwy poznać taką niewiastę.
— At, niewielkie dziwy, ani żadne bohaterstwo. Biedowało się, biedowało, taj przebiedowało. Czego się Irenka napiera? Oddam, oddam głowę, ale jak z niej jutro rosół wygotuję, a pęcherz — to choć zaraz.
Tu się zwróciła do nadchodzącej Zubowiczowej.
— W samą porę suma złowili. Za tydzień przesoleje i pójdzie do wędzenia razem z wieprzem. Będzie i na piątek i na świątek wędlina.
Grzegorzewski wyznał w duchu, że inaczej sobie bohaterkę i męczennicę przedstawiał, ale w tym kraju wszystko było jakieś cudaczne.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niespodziankę miał też na pierwszej lekcji z Irenką. Po pierwsze, dziewczynka przyszła uczesana, obuta i w nowej sukience, a po drugie umiała więcej, niż się spodziewał. Wytrzymała też cierpliwie pół godziny i dopiero potem zachciało jej się pić i piła dobre pięć minut, potem poszła po chustkę do nosa, a wreszcie poczęła narzekać, że ją bardzo ząb boli. Naderwała tedy z godziny, ile się dało i rozstali się przyjaźnie. Ale zato potem przepadła bez śladu i gdy Grzegorzewski z niemym Mikitą popłynęli na ryby, zastali ją w jakiejś zatoce, ze swymi dwoma akolitami, po pas w wodzie, ściągających jakąś trójkątną siatkę.
Mikita pokazał mu na migi, że łowią raki.
— Ząb już nie boli? — spytał, gdy ich mijali.
— Makarowa zamówiła, przeszło — odparła.
Była w swoim żywiole: bosa, obdarta i wolna.
I zaraźliwe było widocznie to życie, bo Grzegorzewski po paru dniach się w nie wciągnął i zajął. Nie zajrzał do szafy z książkami, odbywał lekcję jak obowiązek, jedzenie jako konieczność, w pokoju tylko spał. Oswoił się z łodzią, z wiosłem, zainteresował rybołówstwem, nauczył się porozumiewać z Mikitą, poznał tonie i cieszył się dobrym połowem. Zresztą dom dzień cały był pusty, bo Zubowiczowa od świtu pilnowała serów i sadzenia kartofli a czasem nawet obiad wożono jej na dalsze pola za rzekę.
Upłynął tak tydzień, gdy pewnego ranka ujrzał Grzegorzewski Sachara, furmana, smarującego wózek dobrze sobie znany.
— Jedziecie na kolej? — spytał.
— Ni, do przeprawy. Woroński pan do rzeki swojemi kuńmi przyjedzie.
— To pan Hryncewicz?
Sachar ramionami ruszył.
— Może on i Hryncewicz, z Woronek pan.
Przychodząca na lekcję Irenka wmieszała się do rozmowy.
— Pan Hryncewicz ma fuzję, co się łamie, a potem sama strzela i ma psa czarnego, co z wody kaczki aportuje.
— Nu, ja mówię, z Woronek pan — powtórzył Sachar, wyprowadzając konie ze stajni.
Irenka była na lekcji specjalnie roztargniona i ciągle patrzała w okno.
— Czy Irenka wybiera się też na kaczki?
— Pewnie, że wujby mnie wziął, ale mama nie puści. Pan Hryncewicz obiecał mi szczenię od tego czarnego psa, bo to jest suczka i nazywa się Fita. A pan pojedzie z panami?
— Pojadę.
— A ja więcej kaczek potrafię złapać, niż panowie zastrzelą.
— W jaki sposób?
— Włas pobiegł na wieś. Jak dostanie harbuza, to jutro pójdziemy. Ja harbuza mam, suchy, od jesieni go chowam.
— A cóż ma harbuz do kaczek?
Ani się spostrzegł, że dziewczynka w ten sposób postanowiła zbyć godzinę lekcji.
— A to tak — zaczęła opowiadać powoli. — To się bierze harbuz i idzie się na płytki brzeg, gdzie łozy; idzie się, idzie, aż po szyję w wodę. A potem nakłada się harbuz na głowę i stoi się spokojnie. Stoi się, stoi. Trzeba się nie ruszać...
Zrozumiał nareszcie fortel i przerwał:
— No, to tymczasem niech Irenka rozwiąże arytmetyczne zadanie, kiedy tak długo stać trzeba.
— A czerepachę już pan widział?
— Po polsku mówi się żółw.
— Jakbym tak powiedziała, toby mnie nikt nie zrozumiał i jeszczeby ze mnie śmiech złożyli.
— Nie mówi się też: śmiech złożyli, ale wyśmieliby mnie.
Irenka widząc się pobitą, pośliniła ołówek i zaczęła mozolić się nad arytmetycznem zadaniem. Przyjazd Hryncewicza oderwał nawet Zubowiczową z pola i poruszył domową służbę. Po obiedzie Pruska, służąca, wzięła się do szorowania podłóg, z kuchni zapachniało świeże pieczywo i zjawił się wcześnie Hrehorowicz.
— Ot, poprawiłeś się, opaliłeś, do ludzi zrobiłeś się podobny — powitał gościa. — Tylko co nie widać Hryncewicza. Przed zachodem słońca musimy być na wyżarach, będą doskonałe ciągi. Pojedziesz?
— I owszem, za świadka, bo strzelać nie umiem.
Rozległ się rejwach psi i Sachar z gościem zajechał przed ganek. Hryncewicz, człowiek czterdziestoletni, tęgi, barczysty blondyn, z wesołą, inteligentną twarzą, jeszcze z wozu nie złażąc wołał:
— Gońcie te skowyrki, bo mi Fitę zjedzą. A tu jeszcze i szczenię dla Irenki mam w torbie.
Irenka w mig rozpędziła psy, porwała w objęcia szczenię, zabrała Fitę a gość obładowany strzelbą i nabojami, wszedł do domu. Gdy go gospodarz zapoznał z dawnym kolegą, rzekł odrazu:
— A co, panie, ładna tu dzicz, drogi, komunikacja? Wiedząc o pana tu obecności, wstąpiłem na pocztę po gazety, bo nuż pani Zubowiczowej młyn nie namiele wozu «miarki», to i dwa tygodnie nikt stąd do miasteczka nie ruszy. Musi tu pan być jak na prawdziwem wygnaniu?
— Ależ nie. Zaczyna mi się nawet Litwa podobać.
— To pan jeszcze mówi Litwa! Ho, ho, to już archaiczna nazwa, przed «ruchem wolnościowym».
— Jakto?
— Zaraz to panu wyłożę, ale na czółnie, bo trzeba nam rychło ruszać, by na czas być na stanowisku. Cóż, budrysie, chłopy są i «czółen»?
— Gotowe — rzekł Hrehorowicz.
Zaraz też wszyscy trzej, w towarzystwie Fity, skierowali się do wody, a Hryncewicz mówił:
— Bo to, uważa pan, tutaj się mówi: ten czółen, ale zato mówi się: ta ptaszka i ta piec.
— Ale pan bardzo czysto mówi.
— Ja mam żonę z Korony, więc mnie musztruje, ale dzieci już mówią: kuzoczka na owad i pac na szczura. W Bogu nadzieja, jak dorosną, będą do tutejszej mowy «przywykłszy».
Doszli do jeziora i wsiedli w sporą łódź z dwoma wioślarzami, widocznie też myśliwymi, bo mieli ze sobą jakieś przedpotopowe jednorurki i wielkie borsucze torby. Nastąpiła ożywiona rozmowa po rusińsku i ruszono na gładką wodną toń. Wtedy Hryncewicz zapalił cygaro, tamci papierosy, chłopy fajki i Grzegorzewski spytał:
— Więc teraz to nie Litwa tutaj?
— A broń Boże! Przed rewolucją, Bug dzielił Litwę od Korony; tu i tam byli Polacy koroniarze, Polacy Litwini — i punkt. Koroniarze drwili z Litwinów, Litwini z koroniarzy, ale w biedzie czy potrzebie ciągnęli razem. Aliści rewolucja stworzyła istną wieżę Babel. W Koronie niema Polaków. Są endeki, pedeki, esdeki i legjon innych. Nam nie wolno nazywać się Litwinami, ani Polakami, bo Litwin to ten, co mówi po litewsku, siedzi nad Szeszupą lub Niemnem i na Polaku psy wiesza. Polakami też nam nie wolno się nazywać, bo tu nie Polska, ale Kresy i Białoruś, więc możemy się nazywać kresowcy, a kto bardzo uparty przy tradycji, temu wolno być białorusinem z polską kulturą. Uważa pan, my jesteśmy bzpkeki! Słuchaj, Hrehorowicz, powiedzno to gładko!
— Odczep się ty ode mnie!
A Hryncewicz się śmiał, aż echo szło po wodzie.
— Uważa pan, przedtem żyd był żyd. Icek, Szloma, Meir czy Symcha. Handlował, targował, zajmował się pachtem, wódką, lasem, szczeciną. Teraz jest bundysta, sjonista, strzela z browninga i handluje proklamacjami. Prawda, Hrehorowicz?
— Ot, nie łomócz tyle, bo kaczki przepłoszysz!
— Jeszcześmy nie na ciągu. Czy pan pamięta wiersz Mickiewicza: Trójka koni?
— Pamiętam.
— Otóż całe szczęście, że to gryzienie się i wierzganie tak się skończy, jak u Mickiewicza w tym wierszu.
— Szczęście?
— A szczęście, bo inaczej pozabijałyby się na śmierć, a przy tej sieczce zastanowią się i opamiętają. Jak wolność rodzi warchoł i nienawiść, trza widocznie jeszcze niewoli. A toć uczyniła się teraz orgja nienawiści. Ot, jeden Hrehorowicz może uchował swą miłość w całości.
— Ot, rozbałakał się, jak kura amerykanka. Zgłumisz polowanie całkiem, jak nie ścichniesz.
— Już. Gaszę cygaro i baczność.
Czółno stanęło, ukryte w sążnistych oczeretach i sitowiach, znieruchomieli ludzie, ze strzelbami w ręku, z wytężonym wzrokiem na niebo i wodę. W powietrzu rozległo się kwakanie ciągnących kaczek, przemknęła para, padł strzał, pluśnięcie w wodę.
I tak co chwila: czerniał ptak, błysk strzału, słowo półszeptem, plusk w wodzie; trwała rzeź, aż ściemniało niebo, aż zapadł zupełny zmierzch. Wtedy chłopi przy pomocy Fity zaczęli zbierać zabite sztuki, myśliwi rozmawiać i palić.
— Żeby tak drugie czółno, tobyśmy odprawili zwierzynę i chłopów do dworu, a sami popłynęli trochę na rzekę posłuchać wieczornego koncertu. Pani Zubowiczowa wybaczy nam spóźnienie na kolację wobec tylu potrawek i pieczystego — zaproponował Hryncewicz.
— Czemu nie? Czółen Mikity znajdziem przy chacie to i popłyniem. Noc to czysto majowa. Kaczek znaleźli trzydzieści, jutro resztę poznachodzą dzieci.
Upłynęli kęs i znaleźli łódkę rybaka. Tedy wzięli się sami do wioseł i wypłynęli na bezmierny obszar jeziora. Wody brzmiały ptasią i żabią kapelą, z dalekich gąszczów słychać było słowiki. Po chwili słuchania i skupienia Hryncewicz począł zcicha gwizdać: «Leci liście z drzewa», a Grzegorzewski zaraz to samo nucić. Milczał tylko Hrehorowicz, a wreszcie rzekł:
— Żeby my przestali wiosłami robić, toby nas prąd zaniósł do Kijowa. Odpoczęliby, a prądby zaniósł.
— No, nie — zaprzeczył Hryncewicz. — Tu się tak te rzeki plączą, że prędzejby nas zaniosło do Buga.
— Trza wiosłować i nigdzie prądu nie słuchać. Nam niema dokąd płynąć.
Tu się roześmiał i rzekł:
— Pamiętasz, Hrehorowicz, w początkach rewolucji po manifeście, jakeś ty do mnie przyjechał?
— At, co tam i spominać! — burknął zagadnięty.
— Komedja była, panie! Przylatuje Hrehorowicz, jakby pijany. Śmieje się, gotów śpiewać, tańczyć! Teraz, powiada, staniem do roboty z ludem, z cerkwią, wszyscy — jedne prawa, równość. Cesarzowi odpłacim służbą dla dobra tego kraju; uszanują każdą mowę, wiarę, kiedy my równi, wolni. Grosz damy i czas i myśl i siły. Gadał za trzech, a tak się zmienił, taką miał w sobie gorączkę, że i mnie zaraził. Zaczęliśmy budować zamki na lodzie, że aż miło.
Tu się znowu roześmiał.
— Aż tu za mały czas ruszyli chłopi: pany won, wy cudze, oddawajcie ziemię! Mnie oblegali trzy dni, u Ossorjów rok stało wojsko, potem z tej równości i wolności wyłączyli dla nas to i owo, bo: «wy cudze» i skończyło się! Na lodzie zamek był, a teraz ot — wodę wiosłem garniem. My — «cudze» tu i «cudze» wszędzie.
— Nie wszędzie — twardo Grzegorzewski zaprzeczył.
— W gościnę nas pan prosi? Dziękujem pięknie! Ale po pierwsze: wy sami lepiej domu pilnujcie, nie puszczajcie Niemca w Płockie, żyda do miast! A po drugie: Grzegorzewskiemu za Bugiem swojo, ale Hrehorowiczowi cudzo będzie, on tutaj «przywykłszy». Ale jednakże od rewolucji choć my tu i zostali, coś w duszy trzasło.
— Nie trza myśleć — rzekł Hrehorowicz.
— Nie lżyj, jakbyś ty nie myślał tego samego, co ja! Czemu teraz nie przyjeżdżasz na gawędkę z bujnemi projektami i planami społecznej pracy?
— Dusza nie karczma, ani młyn, żeby bez przestanku stała otworem. Dobrze, jak parę razy na żywot wierzeje można odeprzeć. Ale takich, co i ni razu się im nie odemknie! Jak my wtedy gadali, toby my tak i zrobili, żeby nam dali, a jak nie dali, to nie my winowaci. A zawsze moje słowo, że z politykowania ino serce gnije. Wyszło nie po naszemu: serce skurcz, duszę zamknij, zęby ściśnij! Co my? Robaczek! Ot, taka kuzoczka malupasieńka! A taki wtedy, jak my gadali, to my byli szczęśliwi, a że duszę poczuli, nu, to wiemy, że jest. A że nas naokoło tu wszyscy nienawidzą, to jeszcze nie racja, żeby my byli najgorsi. A trzasło coś w duszy, powiadasz, juści, ale co poradzisz, drugi raz życia nie zaczniesz, trza tutaj dotrwać.
— Tylko, że niewiadomo poco, dla kogo i dlaczego.
— Nie moja głowa o tem sądzić. A choć twoja głowa lepsza i gazety czytasz i po świecie jeździsz, takoż nic nie wiesz i nic nie wymyślisz.
— Owszem, już coś wymyśliłem, jeszcze jeden plan. Ach, coby to za kawał był dla tych wszystkich, co nas stąd gonią! Wyobraźcie sobie: jednego dnia wyprzedajemy wszyscy ziemię, ściągamy kapitały, dostatki, a wiecie, że jeszcze teraz byłyby miljardy, — i adju Fruziu, zostawiamy wolny plac chłopom, żydom i urzędnikom. Bury to zrobili w Kaplandzie.
— Pleć, pleciugo, byle długo! — rzekł Hrehorowicz.
— At, dureń jesteś! To jest plan genjalny. Czy wyobrażacie sobie miny tych wszystkich, coby zostali?
— Jaby te miny widział, bo jaby nie poszedł. Durniówbyście ze sobą nie chcieli przecie brać.
— Patrzcie go, obraża się!
— Wcale nie. Tylko jak ja nie winowaty, to nie myślę ustępować, choć źle i ciężko. A jak wy stąd pójdziecie, to też na ziemi będziecie, nie w raju. A jaź w rewolucję czytał i słyszał, jak się Polaki między sobą kochają. To jak mnie cudzy gryzie i kąsa, to jak cudzy pies, opędzisz się, albo z drogi mu zejdziesz, a taki swój jak cię ukąsi, to jakby wściekły, zginąć musisz. Ot, widzisz Grzegorzewski milczy, a ty i sam na początku gawędy w gościnę tam iść nie chciał. Ale jak wiele gadać, to się człowiek do mądrości nie dogada.
— Zdaje mi się, żeś mi pod kwiatkiem oddał durnia.
— Tobie łopatą w głowę kłaść nie trza.
— Dziękuję ci! Ale pan istotnie umilkł, panie Grzegorzewski. Znudziła pana ta nasza tutejsza polityka.
— O nie. Przez te dni dziesięć wielem się nauczył. Jak my mało wiemy, jak my nic nie znamy, jak my ciasno patrzymy, a chcemy rządzić i kierować.
— Nie byłoby was, nie byłoby nas! — rzekł Hrehorowicz.
— Boję się, że i naodwrót. I w naszych warunkach wątpię, czybyśmy tak wytrzymali od Batorego.
— Jakto od Batorego?
— A to Semen Hrehorowicz z Ozera dwóch pachołków pieszych i jednego jezdnego do litewskich Batorego pułków dawał.
— Hryncewicz Denys z Woronek od królowej Bony nadanie ma. Kęs czasu, panie...
— Otóż to i jest. A kto mi to mówi, że ja cudzy, to łże — warknął Hrehorowicz.
— To powiedzże po ludzku, że to Jezioro i żeś Polak! — zaśmiał Grzegorzewski.
— Co mnie mówić, kiedy mnie Batory król świadek — ze spokojnym uporem Hrehorowicz odparł.