Ksiądz Jan Jaskólski

>>> Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Ksiądz Jan Jaskólski
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia W. Dunina
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LUDWIK STANISŁAW LICIŃSKI
KSIĄDZ JAN =======
======== JASKÓLSKI
WARSZAWA
1908.



Drukarnia W. Dunina, Świętokrzyska 18.



Ksiądz Jan Jaskólski w przeszłość się wpatrywał. Wpatrywał się w przeszłość swoją złą i ponurą, marną a bezpowrotną.
Wspominał te czasy minione, gdy na arenie życiowej roli cnót siewcy jeszcze nie odgrywał; gdy był zwyczajnym i niewidocznym Jaśkiem Jaskółką; gdy bydło pasał po boru i kręcił fujarki wierzbowe.
Niedobrzy byli tatulo, niedobrzy... A bili, a katowali... A kiedy pijani z jarmarku wracali, Jasiek pod ławę się chował, lub na piec gramolił: „Zabiję psie ścierwo"... Dopiero gdy starzec pijanemi oczyma przystygał do białej ściany i ze zwidziskami sennemi gadał, Jasiek wymykał się z izby cichuśko i, kole chałupy siadając, łzami się zalewał.
Skarżył się gwiazdom na niebie, bo zdało mu się, że jedną z gwiazd złotych jest jego matula nieboszczka.
— Biją mnie i głodzą, matulu...
Odkądeś umarła, w poniewierkę poszedłem, matulu...
Nikoguj na świecie nimom, coby mi w serce zajrzoł, matulu.
Ostawiłaś mnie, jak ten bez przydrożny, matulu...
Źle mi...
Ale matula spali cicho na cmentarzu i nie słyszeli sieroty.
— O matko, matko!
Proboszcz opuścił głowę niżej. Do ucha mu wpadła piosnka.
— Jak te melodje długo żyją... Wszystko zamrze, a one chodzą, jak gdyby wczoraj urodzone. Czasami o łzę jedną tylko przyjdą prosić i tak długo rzewnią się, aż zadziwione rezygnacją bólu rozchwieją się i odejdą...
— „Ej, zły ociec, dobrodzieju, zły ociec"...

..............

Ksiądz Jan Jaskólski poszeptom wspomnień dalekich uszu nadstawił i prażył się w mękach historji życia własnego.
Oto się piekło nieba jego zaczyna. Precz idą rude sukmanki i szara siermięga... W majteczki go opinają, w kurtki modne.
— Pocałuj jaśnie dziedzica w rękę.
Jasiek wykonał rozkaz tatula i szedł z dziedzicowym synem truciznę nauk spijać.
Zagrały mu złote struny słowa pisanego, natchnienia poetów czoło spromieniły, — szło życie wieków...
A służba dworska uśmiechy szydne w oczy mu wtykała!
— Ty, chamski synu!
Jaś uczył się nienawidzieć pocichu.

..............

A teraz przyszły mary tych wszystkich chwil u dziedzica spędzonych.
„Dobrodziejstwo — — łaska"...
Jaskólski wspominał wszystkie dobro­dziejstwa i łaski dziedzica, i wstydu ognie go żegły...
— Jak oni mu w oczy dobrocią swą pluli... Jak pozwalali pełzać i kolan uginać... Jakie przepaście między sobą a nim wykopali...
— Jasio, nasz wychowaniec... — tak go ludziom przedstawiali.
A profesor w gimnazjum pytał:
— Czyj syn?
— Włościański...
— Cham, cham... — krzyczeli koledzy.
Jeden tylko Wacław bronił go przed napaściami kolegów... Syn dziedzicowy — jedyny przyjaciel dzieciństwa.
— Czemu ty, Jasiu, łbów im kałamarzami nie rozbijasz?
— Ze szkół wydalą...
— Wydalą? wolałbym wydalenie...
— A później?...
Wacław głaskał go po głowie, i obaj milczeli...
— Jedyny przyjaciel — wyszeptał Jaskólski. — Fu! jakie upokarzające...

..............

Tylko i tego piekła pozazdrościli jeszcze ludzie...
Proboszcz do seminarjum namawiał, prefekt gimnazjum nalegał prawie, tatulo błagali o to dziedzica.
— Księdzem będziesz — rzekł dobroczyńca...
Jaś czoło namarszczył i usta zaciął.
— Cóż? nie masz powołania?
— Nie, panie... Mnie w inną stronę ciągnie. Mnie ci kapłani świątyń straszą oszukańczemi oczyma...
Jam nie rozstrzygnął jeszcze, którędy mi droga, jeno wiem, że nie tam...
Dobroczyńca zasępił się.
— Zle dziecko... Złych wpływów ognie nieczyste dotknęły cię... Wyrzuć je z siebie. Módl się do Boga, a będziesz jego owieczek pasterzem... A zresztą inaczej być nie może... Księdzem bę­dziesz.
Sutannę mu uszyli, wyekwipowali. Jaś został alumnem.
— I jakże? Klechą będziesz? — śmiał się Wacław.
— Tak... Klechą będę — odpowiedział twardo.
Między przyjaciółmi zawarczały brytany niemej urazy. To rozpękało się na dwie połowy wspólne ich niebo...
Odtąd szli w inne strony...
Czasem, gdy spotykali się nawet, w te same gwiazdy zapatrzeni, to dziwili się raczej, niż cieszyli.
— Skąd się tu wziąłeś na mojej ścieżce?
I nie szukali się już.

..............

Ksiądz Jan Jaskólski wspominał czasy seminaryjne.
Wspominał zimne, zatęchłe mury konwiktu, i msze codzienne, i spowiedzie, i księgi nauk, zaprawiających umysł do sofistyki.
Wspominał swoje kolegi: grube i nieociosane Brzuchale i Marchwie, Dudy i Żórawie... Wszystkie te nieszczęścia dziwną ironją losu z chat pozbierane, jak on, dla obdzierania tegoż ludu... Dziś wielebni Brzuchalscy i Marchelscy, Dudkowscy i Żórawscy...
Ksiądz Jan Jaskólski wspominał swoje profesory, wyłapywacze myśli i szpiegi czynów, nauczyciele cierpliwości i ortodoksalizmu, przewrotności i obłudy...
Majster teologji świętej, linoskok logiki, brzuchomówca literatury, kucharz linguae latinae, fryzjer historji, filozofji rzeźnik i t. d.
Czasami wchodzi reverendus regens, aby się przekonać, czy myśli jakobińskie nie znalazły tutaj importu, czy dziekan-kleryk należycie szpieguje swoich kolegów, czy wszystek katolicyzm w porządku?
Cichemi krokami odchodzi i klnie może los, co zamiast człowiekiem, księdzem go uczynił...
A tam — po kątach celek kryją się czasem lepsze porywy i tęsknoty, częściej upokorzenie i obłudna pokora...
Jaskólski z odrazą wspominał te chwile.

..............

Lecz oto od mar przeszłości odrywa się zjawa cudna — wizja promienna — sen w celi samotnej wyśniony... Oczy jej pachną i wargi żądzą nabrzmiałe, gęstwina włosów, bierze ją jak w chmury. Pierwsza kobieta w jego życiu — Helena...
Jaskólski wspominał ciche zmierzchowe chwile, gdy się budziło w nim pragnienie prawdziwego Boga.
Wspominał te żarem dyszące południa, gdy nieme uwielbienia, jak winną daninę, pod stopy Heleny składał i z oczu jej brał objawienie życia.
— W piorunach uczuć i pożądań grozie... W płomiennych wizjach i snach o pieśni Śmierci... W ekstazach życia... O bądź!
Wołał ją do tęsknot, co się w nim rodziły, marzył o bojach, po których szedł jak huragan i mieczem z jej dłoni zwyciężał, czuł, jak w nim prorok powstaje przez nią.
A ona patrzyła w niego dużemi ciekawemi oczyma kobiety i śmiała się. Śmiech wieszał się po twarzy kleryka i zasępiał ją...
— Wyzwól się prędzej na majstra — mówił Wacław — to dasz ślub Heli.
— E, czy twoja siostra zechce czekać tak długo?
— Poczeka, poczeka...
Jaskólski wspominał teraz, jak całą noc przesiedział był wtedy nad stawem, jak układał na różach fantazji losy Heleny, jak deptał przemocą narzuconą mu sutannę, jak łamał więzami szatana połączone szranki kleru. Już w przepaść się chyli zmurszały bałwan katolicyzmu, chwieją się ciężkie gotyckie kolumny, — precz sumień oszukiwacze i kapłani piekła!..
O! jak to dalekie było teraz od Jaskólskiego i jak bezpowrotne!..

..............

A mary obsiadały go rojem i strasznemi powykręcanemi twarzami zaglądały mu w oczy coraz głębiej...
— Patrz i przeklinaj!..
Jaskólski wgłębił się w swą przeszłość i ujrzał jasne, ciche letnie popołudnie.
Helena oczami na własnych myślach opartemi patrzy w siebie... Ona tak wiekami całemi umie patrzyć... Śmieje się lub patrzy...
Jaskólski przypomina sobie w tej chwili jakiś kasztan z cmentarza... Tak samo patrzył... Naraz staje się coś dziwnego... Jaskólski czuje się w tym patrzeniu skazanym na zagładę... Klęka przed nią i opiera głowę na jej kolanach... Pierwszy raz w życiu na pierwszych kolanach...
A ona patrzy...
— O śmiej się raczej... boję się — błaga ją.
I ona uśmiecha się naprawdę, tylko już inaczej, niż zawsze.
Jakaś burza się nad nim obrywa, moc jakaś usta jego na ustach jej kładzie... Zagrały przedziwne melodje...
Wtem zgrzyt... jeden... i drugi...
Niebo i ziemia zgrzyta...
Jaskólski patrzy oniemiale... Co to się dzieje?... Ojciec Heli... brat Heli...
— Wyprowadzić tego parobka z po­koju...
Dwóch drabów chwyta go pod ramiona...
Szturchają, potrącają, wypychają za drzwi...
Zmiażdżona ambicja kurczy się gdzieś w sobie i wstydem twarz czerwieni... Jaskólski otrząsnąć z siebie pragnie te płomienie i czuje, jak każdy nerw w nim dygoce... W dłonie twarz ukrywa i pędzi na przełaj...
Potknął się o jakiś kamień w parku, zaplątał się w jakieś agresty, kuszcze róż szarpią odzież i ręce mu krwawią. Podnosi się i pada, pada i podnosi, — byle prędzej — byle z parku.
A z okien goni go śmiech Wacława.
— Ha-ha-ha... Sutannę sobie poranisz, parobku! Ha-ha-ha... święte natchnienia przy agrestach porozsiewasz... Wielebną przyszłość o kolce róż rozedrzesz.
Lecz naraz znika park z przed oczu i Wacław i Helena, i wszystko zlewa się w jakąś czarną plamę, która rozrasta się na dziesiątki mil.
Jaskólski widzi wyraźnie, jak z onej plamy potwornej wynurza się zgarbiona postać pijaka. Strzępy sukmany na ramionach obwisły, u łba kołtun się wije...
To stary Stacho Jaskółka błaga dziedzica, aby nie zmarnował życia jego synowi.
Dziedzic przyrzeka wspaniałomyślność. Nie powie o tym wypadku nikomu... Owszem, gdyby się nawet jakaś wieść przez służbę do władzy seminaryjnej przedarła, — zaprzeczy jej...
— Tylko niech mi się na próg nie pokazuje.
Odtąd kleryk nie ważył się już progów pańskich przestąpić... Całe wakacje pozostawał w chacie tatula.

..............

Jaskólski ujrzał się nagle księdzem.
Aktorstwo jego już wypróbowane: z pokory w pychę, z oburzenia w słodycz przewijać się umie, jak nikt inny.
Biskup powierza mu wikarjat.
— Dla Bożej chwały.
Jaskólski jedzie, pełen obaw i niepewności. W oczach nosi jeszcze cienie upokorzeń, rumieńce wstydu na twarzy. Ale lud wiejski z pokorą i namaszczeniem ręce jego całuje... Proboszcz uczy go gry w karty i robienia miodu, wprowadza w „porządne domy", ośmiela, poleruje.
Jaskólski nabiera powoli doświadczenia kapłańskiego. Wie, komu uścisnąć rękę i komu dwa palce podać, zna całą gamę ukłonów — od „dzień dobry" do „padam do nóg panu hrabiemu", wie, co się mówi do młodych panienek wobec rodziców, a co przy konfesjonale i t. d. Jednak widzi jeszcze całą ohydę swoją i wszystkich wielebnych... Wie, że z miłosierdzia Chrystusa batog dla maluczkich uczyniono, wie, że zamiast umiłowania i pokrzepienia — fałsz i upodlenie w serca ludzkie wsiewa.
Mierzi go czasem ta szajka jawnogrzeszników i cudzołożników w sutannach, zbrodniarzów i krzywoprzysiężców.
Ten nałożnicę i utrzymankę chełpliwie oczom ludzkim ukazuje, ów chłopu zafrasowanemu żonę odbiera, lub chorobę pod strzechę wiejską wprowadza, inny uwodzi przy konfesjonale młode dziew­czę...
Odwraca się karta na inną stronę — pijak z ambony piekłem grozi, cudzołóżca do czystości nawołuje. Dzwony dzwonią, jak wszyscy djabli, w kościele parno od modlitw i głupoty, opryszek krew pańską pije... Za chwilę zakąsi ją dobrym obiadem i kwartą piwa.
Jaskólski widzi to wszystko, i widzi, jak te kapłony kapłaństwa mieszki ludzkiemi krzywdy napychają, i wstyd mu czasem za nich i za siebie.
Kupią się przed jego oczyma tępe bezduszne postacie wikarych; trzęsą brzuchami tłuste, opasłe sylwety proboszczów; śmieją się bezczelnie hypokrytyczne mordy kanoników i prałatów; przegina się i wyłamuje w takt pokory i przebiegłości — naga zasuszona twarz biskupa...
Tam nad niemi wszystkiemi, niby cyrkowiec na trapezie wysokim, wielki a niedościgniony, dusza ciała plądrującego po sumieniach i kieszeniach, dogmatyczna boskość i nieomylność, sam Dalajlama z Sykstyńskiej kaplicy.
Jaskólski widzi czasem to wszystko, i widzi, jak wspólny stosunek członków tej korporacji nie na miłości i szacunku, ale na intrydze i wspólnej nienawiści się oparł, i czuje głuchą nienawiść do nich...
Mimo to nauczył się już robić nalewki i w karty gra wybornie; umie hrabiemu wychwalać zdolności jego lokaja, a hrabi­nie zwinność pinczerka; z ambony o antychryście mówi, który się już urodził i kałem się żywi, z rejentównami o miłości mówi i na kler sarka; na odpust kazanie jak łupnie, baby ryczą, aż się ambona trzęsie.
Tylko czasem jakaś mara piekielna uderza o jego wezgłowie, tylko czasem jakaś mysz czarna przebiega po jego sumieniu...
— Klecho! a gdzie twych marzeń białe donkichoty?

..............

Ksiądz Jan Jaskólski stąpał teraz po tych wszystkich wspomnieniach, jak myśliwy po znajomej zdawna okolicy... Tu bagno, tam kępka, tu dróżka na prawo...
Jaskólski zanurzył się w tych grzązkich bagniskach, ani jednej dróżki nie wyminął.
Wspominał, jak zatracał z latami resztki sumienia; jak wypasał ambicję głupotą ludzi ciemnych i pokrzywdzonych; jak drętwiał w kulcie życia rozpasanego, oszukańczego, z nędz ducha wyrosłego.
Wspominał, jak przez zręczne salto mortale sprytu otrzymał jedno z najlepszych probostw; jak zawsze słówkiem nieznacznym umiał kolegów w odmęty biskupiej niełaski pogrążyć; jak umiejętnie umieszczał na własnym grzbiecie klawjaturę życia...
Wspominał wszystkie Kaśki i Małgosie, którym pokutę za grzechy u siebie w łóżku naznaczał; wspominał nauczycielkę biedną, która pod oknami jego się powiesiła; — wspominał, wszystko wspominał.
Życie włos mu już pobieliło i twarz zmarszczkami usiało, a on szedł przez nie z cynizmem złoczyńcy — byle prędzej — byle dalej.
I oto dochodzi teraz do kresu swej podróży i widzi, że wszystko, co przebył, z krzywdą, a szkodą ludzką przebyte.
I nie wymodlił sobie ani jednej duszy, coby w pobliżu niego stała, ani jednego serca sam nie umiłował...
Złe losy na świat go rzuciły jak szczenię bez suki — co zechcą, to zrobią z nim ludzie.
I jeśli jutro zdechnie na barłogu, — nikt się nad nim użalić nie przyjdzie, bo zły i marny był. I jeśli gromy czaszkę mu rozmiażdżą, — nikt nie zapłacze, bo zły i marny był.
Suka nad śmiercią szczenięcia zaskomli, najmizerniejszego wisielca śmierć żona opłacze, nad nim tylko nikt łzy nie uroni, bo zły i marny był.
Jaskólski wtulił się z lękiem we własną duszę i szukał w niej mocy okrucha... A gdy w sobie siły żadnej nie znajdywał, rozglądał się po twarzach swoich przyjaciół i towarzyszów, aby z nich słońca tego zaczerpnąć, po które z tęsknotą zwierzęcia się teraz wydzierał.
A z mroków nocy jakby na zew rozkazańczy płynęły długie cienie i chwiejąc się stawały przed jego obliczem.
— Gardzę tobą i nienawidzę — sarkał rejent. — Jeżeli przy stole moim cię sadzam, to tylko dlatego, że nie mam odwagi za drzwi cię wyprosić.
— Naiwny i tępy jesteś — śmiał się proboszcz sąsiedni. — Bezbożność przedemną ukrywasz i robisz kapłana, ale ja cię na wylot przejrzałem.
— Prostactwo i ciemnota braćmi są twojemi — śmiał się hrabia. — Rzucam Molochowi katolicyzmu ofiarę i pozwalam ci obiad niedzielny zjeść u siebie, a ty rozpierasz się na mojej łasce, jak gbur na fotelu, i grasz Chrystusa.
A jakaś nędza w łachmanach stanęła i wołała:
— Przeklinam cię i na sąd Boży wzywam... Cnotę i niewinność córce mojej odebrałeś, że się wstydu wyzbyła i odbieżać mnie nie zasromała. A kiedy w nędzy u ludzi obcych umarła, tyś mi chudobę ostatnią sprzedać kazał, bym pogrzeb opłacić czem miała.
A druga nędza szat jego się czepiała i pięśćmi zaciśniętemi groziła:
— Oddaj mi woły moje, któreś przed śmiercią od ojca mego wyłudził. Sądem ostatecznym mu groziłeś i piekła karami straszyłeś, aż uląkł się i woły za msze święte ci oddał. Błagać cię przyszłam, byś ich nie odbierał, toś psami wyszczuć mnie kazał...
A za oknem stanęła postać jakaś cała w bieli i nic nie mówiła, tylko dziecko przez szybę pokazywała.
— Boże, Boże! — wyszeptał Jaskólski.
Ona popchnęła główkę dziecięcia mocniej, aż szkło zajęczało, twarz małego potworka w bólu się wyprężyła i cała we krwi pogrążona ukazała rysy bydlęce, podobne do Jaskólskiego. Proboszcz oczy zasłonił i zajęczał.
— Patrz i poznawaj!
Jaskólski wpatrzył się w kobietę i drżeć zaczął, że jednego spojrzenia utrzymać nie mógł.
Ona schyliła się nad nim i wyszeptała:
— Boisz się? Ja ulituję się nad tobą i zejdę z twej drogi.
Ręką znak krzyża uczyniła i z oczu mu zniknęła. Pies zawył w oddali — wiatr gwizdnął po trupie powieszonej na gruszy — i cisza stanęła w sadzie.
Jaskólski patrzył, patrzył, ale już trupa nie umiał znaleźć oczyma, ni sadu...
Tylko z za okna wychylała się duża piegowata twarz chłopa „tego, co to z jego żoną"...
— Aha!.. Michał... czego tam?
Chłop nachylił się nad nim i mówił cicho:
— Weź, księże, dzieci swoje, bo pomorduję... Na drwiny ludzkie, a pogardę mnie rzuciłeś, ale ci wybaczę to... Chrześcijanin i chłop polski jestem, to nie umiem kapłana pomście oddać... Rozbiłeś mi dolę moją, jak garnek gliniany — hańba i łzy chlebem mi były powszednim. A teraz umarła ta, z którąś mnie ślubem połączył, a która ci dzieci rodziła. Włosa na głowie ich nie tknąłem, krzywdy żadnej nie uczyniłem, bo one złem nie są, jeno ze zła urodzone. Pozostawiam ci je z trupem matki, byś je pod dach swój wprowadził, a sam w świat odchodzę. Ręce zaprzęgnę do pracy i kark pod jarzmo schylę, byle nie patrzeć na srom życia mojego.
Ksiądz Jan Jaskólski słuchał chłopa, a słowa więzły mu w uszach, twardniejąc jak kamienie. Gdy zdołał się zdobyć na odpowiedź, chłopa już nie było w poko­ju, — zaglądało tylko przez okno widmo twarzy jego, a wiatr z gruszy otrząsał wyrazy:
— Weź, księże, dzieci swoje, bo pomorduję.
Jaskólski uląkł się nagle tej gruszy, że ludzkim głosem zagadała, i wydało mu się, że jeszcze chwila, a czarne powykręcane ramiona gałęzi wtłoczą się do pokoju i wniosą za sobą inną historję — historję samobójczyni.
Trząsł się przed temi wspomnieniami, a im dalej się w nie zagłębiał, tem bardziej bladły ich fizjonomje, a pozostawała tylko groźna władna upiornica, symbol lęków jego, — stara wygięta grusza.
— Wejdzie do pokoju i trupem kochanki zabije!
Coś zaskrzypiało za oknem... Jaskólski zgasił pośpiesznie lampę, ściskał w ręku pistolet i nasłuchiwał.
Po sadzie chodziły jakieś złe głosy, uganiały się, jęczały. — Niewierną swą kochankę — noc za włosy wiatr ułapił i włóczył ją kudłami po ziemi... do djablich stóp. — Ona szamotała się z kochankiem i trzęsła sadem całym... Oj jęk... oj szum... Zda się, jakby morze dalekie z swych brzegów się wydarło, a teraz przewraca się za oknem.
— Tylko ta grusza nieruchomie posępna...
Ta grusza...
Jaskólski sięgnął do stolika, klucz od kościoła do kieszeni schował i wyszedł.
Przekradł się niepostrzeżenie przez sad i cmentarz — znaku człowieka nie spostrzegł — tem lepiej...
Kościół roztworzył — wszedł — zamknął zwewnątrz...
— Nareszcie... tu grusza nie przyjdzie...
Uczuł, że myśl jego pomięta i rozdarta na strzępy, jak łachman, zaczyna prężeć się teraz, cięciwie podobna.

..............

Świece w kościele pozapalał... Jął się szykować do nabożeństwa.
Ale w kościele ni ludzi, ni organisty... Już w komżę się białą przystroił — i dla kogóż modlić się?
Jaskólski trumnę spostrzegł.
Z rękami złożonemi jak do modlitwy leżał trup Michałowej.
— To tyś naprawdę umarła?
Ale ona nic nie odrzekła.
— Maryniu, dziecię mej duszy... Maryniu!
Nic... cisza...
— Maryniu! mąż twój śmierć mi twoją zwiastował, a ja przyszedłem, bo gruszy się boję...
Wstań i opasz się o szyję mą, bo jeno w objęciach twych trwogi odemnie pierzchają...
Cisza. — — —
— Maryniu, dziecię chłopskie jesteś, jak ja... Sprzęgliśmy losy nasze i do jednego piekła je zawiedli... Czemuż odchodzisz odemnie teraz?
Jaskólski nachylił się lekko nad trupem i łkał...
Wtedy przez bladą woskową powierzchnię przewijać się zaczęły jakieś tchnienia żywsze, wykwitać się zdały kolory.. Marynia wstawała ze swej trumny powoli, jakby ze snu ciężkiego cucąc się opieszale, spadały z niej zwolna ciężkie śmierci pręgierze i z dźwiękiem miedzianym o drzewo trumny kołatały... Rozwierały się życia wrota nanowo...
Jaskólski ujął ją za rękę i wiódł...
— Chodź! Veni Creator życia sobie zagramy..! Na dobry los...
Po ciemnych krętych schodach darli się na chór. Gdy się znaleźli przy organach, Jaskólski spojrzał na kościół.
Blade chorobliwe płomyki świec tliły się przy ołtarzach, z obrazów patrzyły zezowate oczy brzydkich nieestetycznych twarzy.
— Rodzina Zeusów katolickich.
Dwie duże pomywaczki o pełnych niezgrabnych piersiach i twarzach zalotnic, z przepaskami na płciowych organach, mające skrzydłami zohydzać myt aniołów, dźwigały na barach główny ołtarz.
— Dzieło poprzednika, proboszcza-pornografa — pomyślał Jaskólski.
Jaskólski przypomniał nagle dom publiczny, w którym, w przebraniu cywilnym, spędził kilka nocy...
Dziewczyny łydki nagie podrzucały do góry, muzyka grała jakiegoś warjackiego mazura, kipiała krew...
— Pocałuj mnie, aniołku, ogromnie aktorów lubię — szeptała mu jakaś dziewczyna.
— Ja nie aktor...
Dziewczyna poklepała go po ramieniu i parsknęła śmiechem. A mazur wściekał się, wywijał, łydkami machał.
— Tak, tak, aktor Bożej służby — zrezygnował Jaskólski.

..............

Siadł przy organach i grał mazura. Skoczne zawadjackie tony rozbiegały się po kościele, ślizgały się po zimnych twardych murach, jak wiatr po powierzchni lodu, i odbijając się od pustego wnętrza, wpadały znowu echem w uszy Jaskólskiego.
— Cudowny, śliczny taniec!
A dźwięków wichurą wskrzeszone jawiły się przed oczyma pamięci nagie smagłe ciała, melodja nóg kobiecych i dom publiczny...
Ten dom — — radość życia jego.
Rzeźwość, a ochoczość po krwi się rozpłynęły... Jaskólski jeszcze raz spojrzał w swoją przeszłość, w młodość niepowrotną i śmiać się zaczął.
— Uh! jakie to życie obmierzle śmieszne... Kościoły i portyki, dzwony i religje, papieże i dogmaty — jaka to jedna skrzynia starych rupieci pleśnią i pajęczyną okuta!
Comedia comediarum — przyszło mu nagle na myśl. Parsknął śmiechem zadowolenia, aż mu klawisze pod palcami zgrzytnęły i dysonansem stuknęły.
Po drugiej stronie organu jakiś głos cienki z miechów wyskakiwał i chichotał w takt śmiechu księżego.
Jaskólski wyjrzał z za organu... To nieboszczka Marynia kalikowała mu do mazura i garścią gębę zasłaniała, tak się dusiła od śmiechu.
— Szelma baba, jak to nogami przebiera. Te kiecki tylko się trzęsą. Kalikuj, kalikuj, Maryniu!
Głowę położył na klawiszach i śmiał się znowu.

..............

Rozpękły się w nim wszystkie świadomości zwierciadła... Wiedział tylko, że mu wesoło, tak wesoło, że ta wesołość tarza­ła go prawie po ziemi i bolała.
— Wyprowadzić tego parobka za drzwi — trzasnęło mu nagle jak biczem.
Jaskólski oczy dłońmi zasłonił i uciekał z chóru na dół. A schody pod jego stopami pękały i niosły gwizd jego śmiechu.
Uwiesił się pająka, i dalej — huśtać się.
— Hu — ha!.. hu — ha!.. bajeczny tan.
Wspomniał, jak raz był Helenę zabawiał, przeskakując rowy i powtarzając:
— Dla ciebie, Boże, dla mnie, Boże!
Sznur mocniej w ręku zacisnął:
— Hu — ha! dla ciebie, Boże! dla mnie, Boże!
Hu — ha!.. hop — ha!..
— A co tam robisz, Maryniu?
Ona stała na ławie i pociągała sznur sygnaturki. Straszny jękliwy dzwonek kołysał się nad kościołem i sępy ciemności smagał po skrzydliskach.
— Nic, dobrodzieju, na pogrzeb sobie dzwonię.
Jaskólski zadrżał.
— Skąd tu o śmierci mowa? Życie nam idzie, Maryniu... Śmierć nam sama zadzwoni.
Wyciągnął do niej lubieżne ramiona, ale ona odtrąciła je i uciekała od nich.
Jaskólski pobiegł za nią... Wszczęła się gonitwa. Po wschodach — na chór, z chóru — do nawy, z nawy — do zakrystji.
Już jej fartuszka palcami dotykał, już ciepło jej włosów miał w dłoni... I wszystko napróżno... Przed oczyma jego jak cień zamigotała i jak cień znikła...
— Maryniu, Maryniu!
Ukryła się... Zczezła...
Jaskólski zwinął się w sobie i zachwiał.
Naga zimna świadomość, że jest sam — w kościele — o północy, — postrzępiła w nim resztki odwagi...
Obskoczyły go strachy.
W szyby kościoła potwory zapukały...
— Uciekaj, księże, bo ci serce wydrzemy.
— Uciekaj, księże, bo cię wichrom w paszczę wrzucimy, i jędze gryźć cię będą całe wieki.
— Uciekaj, księże, bo czarne królestwo szatana za swego cię pojmie...
Jaskólski rękę wyciągnął, szarpnął za cyngiel i rzucił na ciszę kościelną strzał...
Jęknęły potwory w szybach, zgrzytnęły echa i pochowały się po ciemnych kątach.

..............

Jaskólski podniósł powieki, oczy przed się wysłał badawczo. — Mały czarny jamnik zwinięty w kłębek leżał przy jego łóżku, jak minjatura sparodjowanego koszmaru.
Proboszcz wstał powoli, umył się i poszedł odprawiać mszę na intencję deszczu i własnej kieszeni.
Chłopi się modlili — organy grały — Pan Bóg ich nie słuchał...
Po mszy świętej pani hrabina wyszła z kolatorskiej ławki, w zakrystji uścisnęła proboszczowi rękę i pytała go o nowiny.
Jaskólski z miłym uśmiechem opowiadał o naiwności masonów francuzkich. Później coś nie coś o „bydlactwie" chłopów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.