<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Dopiero późnym wieczorem Nadobna dopłynęła do przylądka San Antonio.
Dokoła barki igrały niby ryby ogniste, czerwonawe refleksy latarni morskiej, rozbijane nieustannie przez fale.
Dojrzeć już można było olbrzymi klin przylądka wyrównany i wyszlifowany przez wichry i fale, dalej zaś w głębi wznoszące się i ciemniejące niby jakaś plama na błękitnem niezmierzonem tle wzgórza Mongo.
Latarnia morska jaśniejąca nad ciemną masą przylądka czyniła wrażenie ognistego oka cyklopa pilnującego żeglarzy.
Wiał słaby wietrzyk od brzegu i dlatego Nadobna musiała cały dzień płynąć ażeby nareszcie opuścić zatokę. Dopiero gdy się znalazła na pełnem morzu bracia doznali wrażenia, że się udają naprawdę do Algieru.
Proboszcz usiadłszy z tyłu przy sterze, spoglądał co chwila to na ciemną masę przylądka, to znowuż na zamglone rosą szkło starej busoli pożyczonej od wuja i umieszczonej pod jedyną na barce lampką, aby się możliwie lepiej orjentować w kierunku, który należało obrać.
Tonet siedząc obok niego dopomagał mu swemi radami, miał bowiem pewne doświadczenie, tembardziej, że był już w Algierze.
Niema obawy. Płynie się prosto, jakgdyby się jechało szosą. Od przylądka cały czas należy się trzymać kierunku południowo zachodniego. Skoro więc wiatr jest pomyślny, wystarczy aby Nadobna płynęła przed siebie.
Proboszcz ująwszy w obie ręce rączkę steru skręcił barkę, która zajęczała jak chory przewracany na łóżku. Łagodne fale, które dotychczas uderzały o jeden bok barki zaczęły teraz atakować ją z przodu, powodując lekkie jej kołysanie się. W ciemnościach bielała burząca się piana. Latarnia morska znajdująca się teraz za barką rzucała swe poszarpane i niespokojne czerwonawe refleksy na obfitujący w pianę ślad barki.
A teraz spać!
Tonet wyciągnął się pod masztem. Za poduszkę służyły mu liny, za kołdrę zaś kawałek brezentu. Brat miał pilnować steru aż do późnej nocy, on zaś potem do rana.
Po chwili Proboszcz tylko czuwał na pokładzie Nadobnej, mimo bowiem szumu fal morskich do uszu jego dochodziło już chrapanie reszty załogi uśpionej tuż u jego nóg.
Nigdy jeszcze, nawet gdy połów był zagrożony przez burzę, nie czuł takiego niepokoju na morzu, jak teraz. W osamotnieniu zastanawiał się, czy zdoła uchronić przed zgubą swą własność. Żałował już nawet, że się odważył na tak niebezpieczną wyprawę. Wszak nikt nie podzieli z nim straty. I czem się skończy to wszystko? Czy Nadobna uniknie burzy, czy też pochłoną ją fale morskie!... A czy nie zabiorą mu jej jeśli nawet zdoła dopłynąć z ładunkiem do brzegów Hiszpanji?...
Z niepokojem ojca, znajdującego się przy chorem kaszlącem, stygnącem niemal już dziecku, wsłuchiwał się w jęki bolesne zmurszałej Nadobnej doznając wrażenia, że to nie ona, lecz sam cierpi i stęka. Spoglądał również od czasu do czasu na jasny niby prześcieradło olbrzymi żagiel wklęsły, dotykający swym końcem szpiczastym sklepienia nieba o licznych lśniących otworach, przez które mrugając przeglądała wspaniałość nieskończoności.
Noc minęła spokojnie i wraz z jutrzenką zaróżowiły się na niebie obłoki, zwiastując ciepły niemal letni dzień.
Słychać było niby łopotanie skrzydeł przelatującego ptaka. Drgał żagiel lekko nadęty przez podmuch ciepławy muskający gładką nieruchomą i lazurową niby lustro weneckie powierzchnię morza.
Nie widać już było brzegu, z którego odpłynęła Nadobna. Można było dojrzeć natomiast po lewej stronie barki wśród mgły na horyzoncie dwie lekko zaznaczone plamy barwy różowej. Tonet wskazał je swym towarzyszom. Mijali Ibizę.
Nadobna płynęła powoli po rozległym kręgu spokojnego morza na którym ukazywały się od czasu do czasu ledwo dostrzegalne obłoczki dymu parostatków.
Powolnie posuwający się przód barki prawie nie pruł wcale wody, żagiel zaś zwisał zupełnie zamiatając dolnym rąbkiem deski pokładu.
Zdawało się, że wzrok sięga największych głębin wody spokojnej. Obłoki również jak i barka odbijały się w błękitnem zwierciadle niby tajemniczy miraż. Zwinne wyginające się wstęgi ryb mieniły się w wodzie metalicznym błyskiem; olbrzymie delfiny igrały niby psotne dzieci, ukazując od czasu do czasu na powierzchni wody swe dziwaczne głowy i czarne połyskujące grzbiety; ryby latające niby ważki morskie wymachiwały skrzydłami żyjąc przez kilka chwil życiem atmosferycznem, poczem pogrążając się znowu w tajemną głębię wód. Wszelkie zresztą inne najdziwaczniejsze stworzenia o kształtach fantastycznych i nieokreślonych barwach, to pręgowate jak tygrysy, to znowuż zupełnie czarne, olbrzymie i silne, małe i żwawe, o potwornej głowie i maleńkim tułowiu, albo też minjaturowej główce i pękatym brzuchu roiły się i pływały dokoła starej barki, niby bóstwa morskie towarzyszące okrętowi mitologicznemu.
Tonet wraz z dwoma innymi marynarzami korzystając z ciszy panującej dokoła zarzucił wędki. Kot doglądał ogniska, na którem się już gotowała smaczna południowa potrawa. Proboszcz zaś chodząc po wąskim pokładzie barki i wpatrując się w linję horyzontu niecierpliwił się narzekając na tę niepożądaną ciszę. Nadobna bowiem posuwała się naprzód bardzo powoli. Chwilami miał wrażenie, że jest przykuta i stoi na miejscu.
W dali utrzymywał się na powierzchni morza, nie poruszając się wcale z powodu ciszy zupełnej dwumasztowiec z opuszczonemi żaglami, zwrócony przodem w stronę Malty lub Suezu. Na samym zaś horyzoncie płynęły szybko zanurzone aż do linji wodnej dwa parostatki o wielkich kominach, tak zwane zbożowce odbywające drogę z Morza Czarnego ku przesmykowi Gibraltaru, zawierające w swem wnętrzu złoto roślinne południowej Rosji.
Słońce znajdowało się już u zenitu. Wody lśniły blaskiem pożaru, rozgrzana zaś atmosfera czyniła wrażenie lata. Na pokładzie barki skrzypiały stare wyschłe deski.
Posiłek był już gotów i gospodarz barki wraz z marynarzami usiadł na deskach pokładu pod masztem w cieniu żagla. Po chwili wszyscy zaczęli sięgać łyżkami do jednej misy.
Rozchełstani i spoceni czuli się przygnębieni zupełnie ową ciszą duszącą. Co chwila zwilżali sobie suche gardła przechylając dzban wędrujący z ręki do ręki i z zazdrością spoglądali na latające tuż nad samą powierzchnią wody ptaki, które zdawało się umyślnie unikały wznoszenia się wyżej w rozpaloną atmosferę.
Posiliwszy się, marynarze spoglądali dokoła błędnym wzrokiem i poruszali się leniwie niby pijani nie tak od wina ile raczej od słońca.
Zeszli na spód roztrzęsionej barki, aby rzuciwszy się na wilgotne deski usnąć spokojniej niżby to było możliwe na pokładzie.
Przez całe popołudnie i wieczór nic szczególnego nie zaszło. Dopiero o świcie następnego dnia zerwał się świeży wietrzyk i Nadobna, jak stary koń rasowy, pobudzony ostrogami, zaczęła się podnosić i kołysać na falach.
Około południa na horyzoncie ukazało się kilka plam dymu. Członkowie załogi Nadobnej dostrzegli wnet na zielonawym pasie wód maszty olbrzymie, niby wieże wieże kościelne wznoszące się na szerokich placach, lub baszty forteczne. I rzeczywiście były to fortece pływające, całe jakby miasta białe o licznej ludności i kapryśnem położeniu swych gmachów, to skupionych razem, to znowuż rozsypanych po horyzoncie, lub stado lewjatanów burzących wodę swemi niewidocznemi nazewnątrz płetwami.
Na Morzu Śródziemnem odbywały się manewry floty wojennej francuskiej. Brzegi Algieru były już niedaleko.
Cała załoga Nadobnej była pełna podziwu i jakby jakiejś trwogi. Czego też nie wymyślą ci ludzie? Najmniejszy nawet z tych statków, owa biała kanonjerka o podniesionych flagach i czarnych kulach, płynąca naprzód i dająca znaki innym niby komendant oddziału, mogła zetrzeć w proch barkę przy najmniejszem dotknięciu. A cóż dopiero mówić o tych rurach czarnych ukazujących się w otworach wież? Coby się stało z nimi wszystkimi gdyby te paszcze potworne zaczęły nagle kichać?...
Z pewną obawą i szacunkiem, przemytnicy spoglądali na statki manewrujące, podobnie jak to czyni opryszek, gdy mimo niego przechodzi oddział policji.
Pancerniki, oddalając się coraz bardziej, znikały z horyzontu zupełnie i tylko obłoczki dymu unosiły się jeszcze czas jakiś na błękitnem tle nieba, aż wreszcie i one się rozproszyły w przestrzeni.
Przed wieczorem zaczął się zarysowywać niby ciemny łuk grzbietu wieloryba we mgle. Widać już było ląd. Tonet przypomniał sobie ten występ brzegu, przylądek Mała Dona. Na lewo znajdował się Algier.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Nadęty żagiel niemal się przewracał na pochylonym maszcie; przód barki pogrążał się w wodę, to znowuż wznosił się do góry, niby pozdrawiając z szacunkiem pieniącą się wodę, po której ośmiela się płynąć. Okryta pianą Nadobna skrzypiąc i kołysząc się posuwała się teraz szybko naprzód, jak dobywająca ostatnich sił i czująca bliskość stajni i wypoczynku znużona szkapa.
O zmierzchu zaczęły się wyłaniać niby z gęstej mgły nowe obrazy: wzgórza z białemi plamami domów. Barka płynęła teraz jeszcze szybciej. Zdawało się, że ląd ją przyciąga, a jednocześnie sam się oddala niby czarowna kraina w bajce przed podążającym ku niej wędrowcem.
Nadobna kierując się ku stronie południowowschodniej ominęła przylądek wraz z nadejściem nocy. Wkrótce żaglowała już wzdłuż wybrzeża unosząc się niby w tańcu wesołym na falach.
Na ciemno-niebieskiem tle nieba wyrastał grzebieniasty profil brzegu, z którego ciepły wiatr niósł jakąś woń przedziwną czarownych pałaców. Nad horyzontem lądu wypływał skrawek księżyca po nowiu, prawdziwego księżyca wschodniego o zakrzywionych rogach, jak godło Proroka umieszczone na minaretach. Tak, to była naprawdę już Afryka.
Z Nadobnej łatwo było rozróżnić fale rozbijające się o skały urwiste, światełka w osadach nadbrzeżnych, jak również okrzyki Marokańczyków, znajdujących się w polu. Dalej, w miejscu gdzie się zniżały kontury wzgórz i morze tworzyło zatokę o dziwacznych linjach brzegu, lśniły jasne czerwonawe światła.
Byli już prawie w Algierze. Po trzech godzinach jednak dopiero mogła stanąć tam barka. Światła z każdą chwilą mnożyły się coraz bardziej niby rozrzucone na ziemi sznury robaczków świętojańskich o różnych stopniach jasności i różnych odcieniach. Setkami ciągnęły się niby wędrując z miejsca na miejsce po całem wybrzeżu. W końcu, gdy odpowiednio nastawiony żagiel pozwolił barce ominąć przylądek, ukazał się w całej swej wspaniałości port wschodniego miasta.
Z wyjątkiem Toneta wszyscy ze zdumieniem spoglądali na ten widok imponujący. Do djabła, naprawdę warto było puścić się w podróż, chociażby jedynie dlatego, aby to zobaczyć! Całe Grao wraz ze swoim portem nic nie jest warte w porównaniu z Algierem!
Znajdowali się w olbrzymiej zatoce portowej o ciemnej i nieruchomej wodzie. W głębi tej zatoki otwierał się port, którego wejścia strzegły zielone i czerwone latarnie. Za portem na wzgórzu wznosiło się tarasami miasto bielejące nawet w nocy wśród tysiącznych świateł. Cóż za rozrzutność gazu! W zwierciadle wody wiły się wężykowato czerwonawe wstęgi, niby ognie sztuczne rzucane przez rozbawione ryby. Również czerwonemi latarniami był gęsto oświetlony las maszt gładkich zupełnie, stosownie do skromniejszych wymagań marynarki handlowej, lub zaopatrzonych w gniazda bocianie i kartaczownice. W dolnej części miasta na bulwarach o czysto europejskim wyglądzie można już było rozróżnić wspaniale oświetlone kawiarnie, wielkie magazyny, tłumy przechadzającej się publiczności, szeregi powozów o białych płóciennych budach.
Aż do barki dochodziły splątane przez wiatr nocny echa muzyki kawiarnianej, pobudek wojskowych, gwaru ulicznego, krzyku arabów, całego wreszcie ruchliwego życia, charakteryzującego handlowe egzotyczne miasto, które po tylu dziennych łotrostwach popełnianych dla zdobycia franka oddaje się wraz z nadejściem nocy niepohamowanym zabawom.
Proboszcz ochłonąwszy ze zdumienia, zaczął myśleć o własnej sprawie. Przypomniał sobie wskazówki dane mu przez wuja i nie czekając, aż załoga zdejmie żagiel i uwiąże łódź, zapalił koniec osmolonej liny. Tą szczególnego rodzaju pochodnią miał okręcić dokoła głowy i schować ją trzykrotnie za kawał płótna trzymanego przez kota, co też po chwili uczynił.
Ponowił kilkakrotnie sygnał wpatrując się w najciemniejszą część brzegu, gdy tymczasem Tonet i inni członkowie załogi przyglądali się ciekawie tym jego ruchom. W pewnej chwili dostrzegł na ziemi czerwone światełko. Odpowiedziano mu ze składu. A więc ładunek niedługo nadejdzie.
Proboszcz wytłumaczył swym towarzyszom, dlaczego należy uważać podobny sposób postępowania za korzystniejszy dla siebie. Ładowanie w porcie było rzeczą do pewnego stopnia niebezpieczną. Wuj Mariano wiedział z doświadczenia, że tu nie brak donosicieli, gotowych telegraficznie podać do Hiszpanji nazwę i inne szczegóły dotyczące barki, aby tylko zagarnąć dla siebie część zdobyczy. Nic lepszego, jak naładować barkę na krańcu portu wśród nocnych ciemności, ledwo zaś świtać zacznie wyruszyć w drogę powrotną, a wtedy barka przybije do brzegu Walencji... i niechże kto zgadnie, co się kryje w jej wnętrzu, skoro nie będzie o tem zawiadomiony!
I poczciwy rybak śmiejąc się z własnej przebiegłości, podziwiał jednocześnie w duchu doświadczenie wuja, który mu dał tak dobrą radę.
Podczas gdy właściciel barki oczekiwał przybycia ładunku, spoglądając co chwila na światełko migające w jednym z najciemniejszych punktów wybrzeża, Tonet oraz inni towarzysze załogi usiedli na przodzie barki ze spuszczonemi nogami, aby się zachwycać zazdrośnie widokiem wspaniale oświetlonego miasta.
Mąż Rosario przypominając sobie chwile spędzone tu niegdyś, opowiadał swym towarzyszom zdumionym o wesołych wędrówkach po ulicach Algieru. Wskazywał im lokale o rzęsiście oświetlonych oknach, z których dochodziła muzyka hałaśliwa i wrzawa rojnego gniazda osiego. Ha! Jak tu się człowiek bawił! Kot słuchał tego wszystkiego z otwartemi szeroko ustami i lśniącemi z niezdrowej ciekawości oczami i zdawało mu się, że widzi zupełnie prawie nagie tancerki w olbrzymim kapeluszu tiulowym na głowie, skrzeczące na estradzie i demonstrujące taniec bioder i brzucha.
Ta prosta ulica na samym brzegu o długim szeregu arkad z jasnemi lampami, czyniąca wrażenie ciągnącej się bez końca nawy kościelnej, nosi nazwę bulwaru Republiki. Znajdują się tam wielkie kawiarnie, do których przychodzą oficerowie pragnący się napić absyntu, bogaci Marokańczycy w olbrzymich turbanach na głowie i kupcy żydowscy w brudnych jedwabnych długich płaszczach. Dalej szły inne ulice również z arkadami i pięknemi magazynami, plac ze wznoszącym się na nim białym meczetem głównym, do którego wierni wyznawcy Mahometa wchodzą zdjąwszy obuwie i dokonawszy wymaganego obmycia, aby tam się pokłonić przed resztkami jego stopy, gdy tymczasem w górze u samego szczytu wieżyczki, którą widać z barki, jeden z tych ludzi w turbanie chodzi dokoła i wykrzykuje jak oszalały. Przechadzające się kaczym krokiem panie w bogatych strojach roztaczają dokoła siebie cudną woń perfum, odpowiadając miłem merci na uprzejme słowa. Żołnierze w czapkach handlarzy daktylów noszą spodnie, które mogłyby zmieścić w sobie całą rodzinę. Spotkać tu można ludzi wszelkich krajów, młodzieńców z najlepszych rodzin, zmuszonych szukać ucieczki przed trybunałami królewskiemi. Co parę drzwi natrafić można na traktjernię ze stolikami na chodniku, do których podają absynt szklankami.
Tonet widział to wszystko i teraz opowiadając towarzyszom wymachiwał rękami i mrugał oczami. Niektóre wyrazy podkreślone przezeń odpowiednią mimiką wywoływały u kota wybuchy niepohamowanego śmiechu.
A wyższe części miasta, zamieszkałe przez Arabów! Do djabła! Naprawdę ciekawe! Wszyscy znają niewątpliwie ową wąską uliczkę w pobliżu targu w Grao, którą gdy się idzie, trudno nie otrzeć łokciami o mury... Jest to prawdziwa szosa wobec tych pokrzyżowanych wilczych gardzieli tak licznych w górnej części Algieru, zasłoniętych niemal zupełnie przez poddasza. Całe strumyki nieczystości płyną temi uliczkami niekiedy spadzistemi o brukowanych schodkach.
Trzeba nabrać sił nieco w kawiarenkach po drodze, ażeby móc przejść temi uliczkami z zatkniętym nosem przed sklepikami a raczej dziurami, w których siedzą przykucnąwszy na progu Arabowie, mówiąc niewiadomo co w psiej swojej gwarze.
Tu mógł żyć po ludzku i nasycić się tanim kosztem. Mając zdrowy żołądek nie wzdrygał się wcale widząc, że Arabowie biorą gotowane kuleczki z ciasta i miodu i wkładają je do ust rękami, któremi przed chwilą drapali brudne palce nóg, kupował za drobną monetę pełen talerz tego jedzenia, parę jaj farbowanych na czerwono, jak na Wielkanoc, pił kawę w filiżance tak małej, jak skorupka orzecha, wyciągnąwszy się na sofie kawiarenki arabskiej, gdzie w reszcie zasypiał przy tonach fletu z towarzyszeniem bębenków.
Mile spędzał tu czas. Chętne dla każdego poczciwe Arabki o twarzach umalowanych, paznokciach polakierowanych na kolor błękitny i piersiach tatuowanych cudacznie stojąc w drzwiach, zapraszały do siebie, murzynki znajdujące się w łaźniach uśmiechały się jak psy, okazując gotowość masowania swemi niezgrabnemi rękami, a pozatem inne... Do djabła!... Prawdziwe panie o twarzach zasłoniętych welonem, tak że tylko widać było nos i jedno oko. Miały na sobie szerokie spodnie kołyszące się przy chodzeniu, pod szalem staniczek haftowany złotem, na rękach całą niemal wystawę jubilerską, na rozwiniętych zaś piersiach liczne naszyjniki z monet i półksiężyców.
A co za oczy! co za kształty!... Jeszcze dotychczas pamięta bogatą murzynkę, którą kiedyś spotkał w jednej z uliczek tam właśnie w górnej części miasta. Cóż? Trudno. Takim już był. Nie było na to rady. Uszczypnął ją z tyłu w owe spodnie szerokie, które, zdawało się, były wypełnione ciałem, a tymczasem uczuł w palcach coś twardego jak kamień. Murzynka zapiszczała jak mysz i nagle rzuciło się nań kilku czarnych djabłów uzbrojonych w kije. W tedy on i dwaj jego towarzysze wyjęli swe noże marynarskie, gdy tymczasem nadbiegli żuawi, zabierając ich do aresztu, skąd dopiero po dwóch dniach na żądanie konsula zostali zwolnieni.
Marynarze słuchając tych opowiadań z zazdrością myśleli o wyższości Toneta, a przytem uzupełniali własnemi uwagami historję o murzynce.
Tonet tymczasem, siedząc ze spuszczoną głową, bąknął z wyrazem zmęczenia:
— O! wtedy miałem znacznie lepszy humor!
Nagle usłyszano głos właściciela barki znajdującego się z tyłu na pokładzie. Ktoś się zbliżał do barki. Czerwone światło zwiększało się coraz bardziej. Donosił się plusk wody jak gdyby do barki płynął pies. Był to stateczek składu. Na pokład Nadobnej wskoczył młodzieniec o jasnych wąsach i granatowej czapeczce, poczem w języku mieszanym portów afrykańskich, w którym można było rozróżnić wyrazy włoskie, francuskie, greckie i katalońskie oznajmił Proboszczowi o danem mu poleceniu.
Nadeszła właśnie wiadomość od mosiû Mariano z Walencji. Oczekiwali barki od nocy ubiegłej. Rozpoznali dawane sygnały i przygotowali ładunek, który należy zabrać jaknajprędzej, bo chociaż władze francuskie udają, że tego nie widzą, lepiej jednak załatwiać szybko podobne sprawy.
— Do roboty! — zawołał Proboszcz zwracając się do załogi barki. — Ładunek na statku!
I ze statku, którego komin ledwie się ukazywał ponad ładunkiem, zaczęły wędrować na barkę wielkie pakunki owinięte płótnem nasmolonem o silnym zapachu.
Barkę uwiązano do statku, bez trudności więc przeładowywano pakunki. Pochłaniało je otwarte wnętrze Nadobnej która coraz bardziej zanurzała się w wodzie, skrzypiąc. Czyniła wrażenie uginającego się pod zbyt wielkim ciężarem i stękającego jucznego zwierzęcia.
Blondyn przybyły na statku spoglądał na barkę z wzrastającem zadziwieniem. Czyż to możliwe, aby ten gruchot wytrzymał pod takim ciężarem? Proboszcz jednak zapewniał go, uderzając się w pierś dla wzmocnienia własnego przekonania:
— O, napewno wytrzyma! Wszystko można będzie zabrać! Jeśli Bóg i święta figura Chrystusa w Grao dopomoże, barka ze swoim ładunkiem przybędzie do Cabanal pojutrze w nocy.
Wnętrze barki było już zapełnione zupełnie. Pozostałe więc pakunki ułożono na pokładzie, umocowawszy je przy pomocy kawałków drzewa i lin tak, aby nie spadły do morza.
— Szczęśliwej drogi! — wybąknął blondyn, zdejmując czapkę i ściskając mocno rękę Proboszcza.
Stateczek odpłynął. Również i Nadobna, skoro żagiel został rozpięty, zaczęła się oddalać od miasta, którego oświetlenie coraz bardziej się zmniejszało.
Trwoga opanowywała Proboszcza gdy myślał o barce. Oby tylko Bóg był tak dobry i nie zesłał burzy! Nawet na spokojnem morzu barka mogła płynąć dzięki jakiemuś tylko cudowi, zanurzona bowiem była prawie zupełnie, kołysząc się ciężko i unosząc się powoli ponad fale, które choć bardzo niewielkie, opluskiwały pokład, niby podczas burzy.
Tonet, któremu obcem było uczucie niepokojącego się właściciela, żartował mówiąc, że barka wygląda jak torpedowiec, którego pokład jedynie ukazuje się na powierzchni morza.
O świcie z przylądka Mala Dona pozostała już tylko mała sylwetka. Przed barką otwierało się pełne morze.
Proboszczowi, który widział teraz tylko morze dokoła i ani skrawka lądu, ładowanie barki w pośpiechu wśród nocnych ciemności wydawało się snem. Wnet jednak wszelkie wątpliwości znikały. Poukładane na pokładzie pakunki, śpiąca załoga, przedewszystkiem zaś sama barka płynąca ciężko jak żółw, były aż nadto jawnym dowodem rzeczywistości.
Jedynie pogoda dodawała Proboszczowi otuchy. Wiatr był pomyślny i morze spokojne. W tych warunkach Nadobna mogła dopłynąć do Walencji. Teraz dopiero właściciel barki zdał sobie sprawę ze swej lekkomyślności. Prawdziwie jakgdyby w bucie zamierzał płynąć po morzu. I mimo, że nie wiedział co to jest strach, wspomniał kilkakrotnie o swoim ojcu, dzielnym marynarzu, który pokpiwał z morza jak ze swego przyjaciela poczciwego. Lecz cóż? Wydobyto go w końcu z wody jako zniekształconego i rozkładającego się już trupa.
Barka płynęła długo bez żadnych przygód. Dopiero o świcie dnia następnego niebo sposępniało i fale zaczęły się wzmagać. Przylądek San Antonio okrył się mgłą i szczyt Mongo, niby odcięty od podstawy, zdawał się wisieć w powietrzu.
Nadobna przechyliwszy się w sposób niepokojący, tak iż pękaty żagiel dotykał nawet niekiedy wody, płynęła teraz bardzo szybko.
Właściciel jej z trwogą myślał o tem, że w nocy dopiero będzie mogła przybić do brzegu, tymczasem jednak wobec niepewnej pogody groziło jej niebezpieczeństwo zatonięcia.
Nagle się podniósł, wypuszczając ster z ręki. Na tle szarej masy przylądka spostrzegł żagiel. Przyjrzał się lepiej... Urok! Nie mylił się bynajmniej, znał bowiem tę łódź doskonale. Była to szalupa strażnicza z Walencji, żaglująca wzdłuż przylądka. Szpieg jakiś mógł donieść strażnikom w Cabanal, że Nadobna nie dla zwykłego połowu wypłynęła na morze.
Również i Tonet rozpoznał rodzaj łodzi i spojrzał niespokojnie na brata.
Mieli jeszcze czas. Należało czemprędzej skręcić znowu na pełne morze. Po chwili Nadobna przechyliwszy się nieco, zaczęła się oddalać od przylądka w kierunku północno-wschodnim. Wiatr sprzyjał tej zmianie, barka więc choć zanurzona w znacznej części płynęła dość szybko.
Szalupa strażnicza zoczywszy barkę zaczęła ją ścigać. Znajdowała się w dobrym stanie i była bardzo zręczna, ponieważ jednak przestrzeń dzieląca ją od Nadobnej była dość znaczna, Proboszcz się zdecydował uciekać możliwie najdalej, choćby nawet do samej Marsylji, o ile przedtem fale nie pochłoną tego starego pudła wraz z całym ładunkiem.
Około południa jednak, gdy barka się zrównała prawdopodobnie z Walencją, szalupa przestała ją ścigać, kierując się ku lądowi.
Proboszcz wiedział doskonale co to miało znaczyć. Pogoda była niepewna, strażnicy więc woleli pilnować brzegu w przekonaniu, że wcześniej czy później Nadobna będzie musiała szukać lądu celem złożenia ładunku.
— Dają nam wytchnienie. Dzięki i za to! Korzystajmy więc, chłopcy! Musimy szukać schronienia. Na pełnem morzu w tym kapciu nie możemy zostawać. Do Columbretas! Może tam przynajmniej znajdzie spokój człowiek uczciwy, który pragnie czegoś się dorobić. Handel nie jest zbrodnią! Do Columbretas! Tam tylu innym udało się uciec!
Morze podnosiło się i ciemniało coraz bardziej aż się roztańczyła na dobre, mimo zmordowania Nadobna na rozkołysanych falach i dopiero o dziewiątej wieczorem przy czerwonem świetle latarni morskiej weszła do Columbreta Mayor, wygasłego krateru o wyżartym przez wodę w wieńcu wysokich skał przesmyku, stanowiącego przejście do cichej niewielkiej zatoki, do której nie zaglądał wcale wiatr wschodni. Na jednym z końców owego skalnego łańcucha wznosiła się wieża, której jedynymi mieszkańcami byli latarnicy.
Wyspa ta bez najmniejszej grudki ziemi i bez źdźbła roślinności, której nie mpgłaby sprzyjać bynajmniej atmosfera przesiąknięta gazami, jest raczej murem zaokrąglonym dzikich wulkanicznych skał. Od czasu do czasu drobne ich odłamki poruszane przez gnieżdżące się pod niemi skorpjony wpadały do rozpadlin, w których, na znacznej nieraz wysokości, tam gdzie mogły tylko dosięgnąć rozszalałe wśród burzy fale morskie, bielały szkielety ryb. Dalej, z pośród porozrzucanych szeroko na morzu Columbretas menores uwydatnia się Foradada wyłaniająca się z fal, niby sklepienie jakiejś świątyni podwodnej. Inne natomiast są poprostu niedostępnemi olbrzymiemi skałami czyniącemi wrażenie wystających z wody palców mitologicznego kolosa zanurzonego w tajemnych głębinach.
Nadobna stanęła w zatoce, nikt jednak z wieży nie wyjrzał. Latarnicy bowiem byli przyzwyczajeni do tajemniczych odwiedzin żeglarzy, szukających w tym pustynnym archipelagu raczej samotności niż spotykania się z tymi, którzyby mogli na nich zwrócić uwagę.
Z pokładu barki widziano światło w oknach mieszkań latarników na wysuniętym cyplu wysepki, a nawet słyszano donoszące się wraz z wiatrem odgłosy rozmowy, załoga jednak nie przejmowała się tem bynajmniej, podobnie jak się nie przejmowała rozdzierającemi jękami mew, rojących się wśród skał. Dokoła urwistych skalnych gór wyspy ryczało morze wzburzone, fale jego jednak gwałtowne z początku, osłabiały się, przebiegając wzdłuż przylądka i nikły niemal zupełnie w obrębie zatoki.
Nazajutrz, skoro świtać zaczęło, Proboszcz wszedłszy po stopniach wydrążonych w skałach na najwyższy szczyt wyspy, długo się wpatrywał w stronę brzegu, przesłoniętego mgłą.
Nie dojrzał żadnego żagla dokoła. Mimo to był niespokojny. Obawiał się, że prześladowcy potrafią go znaleźć tu w tem znanem schronisku przemytników.
Szalupa strażnicza niewątpliwie zajrzy do Columbretas. Przeczuwał to i myślał ze ściśniętem sercem o dalszych losach barki. Nie brakło mu nigdy odwagi, lecz teraz się obawiał wypływać na morze. Barka była zbyt stara. Nie myślał o niebezpieczeństwie utraty życia. Chodziło mu o ładunek, który stanowił cały jego majątek.
Uczucie właściciela majątku przyspieszyło jego decyzję. Na morze! Niech lepiej tytoń się dostanie rekinom, aniżeli tym rabusiom, strażnikom żarłocznym, których nęci cudze dobro!
I ledwo tylko załoga zdołała zjeść naprędce posiłek, Nadobna opuściła zatokę wyspy z tąż samą tajemniczością z jaką tu weszła, bez słowa pożegnania, odprowadzana jedynie wzrokiem przez rodziny latarników znajdujące się na placyku przed wieżą.
Co za wstrętna pogoda! Fala napływała za falą i Nadobna podnosiła się niemal pionowo, wspinając się na czuby bałwanów, to znowu spadając gwałtownie na dół, gdzie może czekał już wir, by wtrącić ją w zdradliwe objęcia otchłani. Przy każdem uderzeniu fali o barkę woda się rozpryskiwała obficie skrapiając cały pokład. Koronki piany ześlizgiwały się po ceracie użytej do opakowania ładunku. Każdy z członków załogi przemokły od stóp do głowy, przykucnąwszy, strzegł się, by nie uniosły go fale.
Nawet Tonet był blady i szczękał zębami. Gdyby to była inna barka... ha, wtedy rozumiem... lecz jakże na tej można było się puszczać na rozszalałe morze z zatoki spokojnej? Wszak to naprawdę szaleństwo!
Proboszcz jednak nie zważał na to co inni mówili. Ten djabeł krępy urósł w obliczu niebezpieczeństwa. Nalana twarz jego uśmiechała się przy każdem silniejszem natarciu fal. Był czerwony jakgdyby wstał przed chwilą od stołu i wyszedł z traktjerni. Nie wypuszczał trudnego do trzymania steru z silnych swych rąk. Siedział mocno choć fale podrzucały wysoko Nadobną, wydającą jęki przedśmiertne.
Niegodziwiec wybuchał dobrodusznym swym śmiechem, który był powodem tylu żartów ze strony mieszkańców Cabanal.
Ależ to głupstwo! Do djabła! Czegóż się bać! A gdyby się nawet staruszka zmęczyła i przewróciła do wody. Cóż robić? Trudno! Na morzu trzeba być mężczyzną nie zaś wygodnisiem, któryby tylko przesiadywał w traktjerni... Uwaga!... Brrrum!... O, już niebezpieczeństwo minęło! A gdyby nie... W tedy pacierzyk do Chrystusa w Grao i żegnaj świecie na zawsze. Piekło jest tu na ziemi, a tam ani się je ani się pracuje. A zresztą każdy choćby żył najdłużej, musi w końcu umrzeć. Wolę, aby mię pożarły rekiny, aniżeli robaki, jak gnój. Uwaga! Znowu się zbliża!...
Proboszcz wykładał towarzyszom zasady swej filozofji nabytej od wuja Borrasca. Jedynym jednak pilnym jego słuchaczem był kot blady i drżący z przerażenia chłopak, trzymający się kurczowo masztu, i spoglądający nieustannie dokoła, jak gdyby się obawiał, że czegoś nie zdoła zobaczyć.
Zapadała już noc. Nadobna kołysząc się gwałtownie na falach płynęła, nie rozwijając zbytniej szybkości. Brak zapalonej latarni świadczył, że woli płynąć niepostrzeżona przez nikogo, choćby się miała nawet narazić na zderzenie.
Gdy tak płynęła około godziny wśród nocnych ciemności, właściciel jej dostrzegł skaczące na falach światełko. Zbliżała się jakaś barka.
Nie mogąc rozpoznać dokładnie spostrzeżonej barki, Proboszcz ani na chwilę nie wątpił, że jest to szalupa strażnicza, zmęczona bezskutecznem pilnowaniem brzegów i podążająca odważnie mimo niepogody ku wyspom Columbretas aby tam znienacka przyłapać przemytników w obranem przez nich schronieniu. W przekonaniu, że się wcale nie myli, uczynił parokrotnie ruch nieprzystojny, jako znak jego szyderczej pogardy:
— Macie na drogę!
O pierwszej, przed świtem, żeglarze ujrzeli oświetloną wieżę kościoła Matki Boskiej Różańcowej.
Znajdowali się na linji Cabanal. Noc była wymarzona dla wyładowania kontrabandy. Czy jednak oczekiwano ich?...
Dopiero teraz, zbliżając się ku lądowi, Proboszcz zaczynał coraz bardziej się niepokoić. Znał dobrze ten brzeg. Pozostać w oczekiwaniu parę godzin na morzu, znaczyło narazić barkę na łaskę i niełaskę wichru, a w końcu na rozbicie się jej o skały Levantu lub utknięcie na mieliźnie przed wybrzeżem Nazaret. Wracać zaś na pełne morze było niepodobieństwem. W pewnej bowiem chwili barka trzeszcząc wydała odgłos, który kazał przypuszczać, że już się zaczynała sączyć woda do jej naładowanego kadłubu. Skoroby musiała dłużej pozostać na morzu, rozleciałaby się niewątpliwie na drobne kawałki.
Tak czy inaczej trzeba było przybić do brzegu, choć i tam Nadobną mogło spotkać nieszczęście. Płynęła teraz ku czarnej masie lądu, popychana raczej przez fale niż wiatr.
Jakieś światełko mignęło trzykrotnie. Obaj bracia wydali jednocześnie okrzyk radości.
Na brzegu oczekiwał ich wuj. Dawał właśnie znaki. Jak nakazywał zwyczaj przemytników, osłonięty narzutką trzymaną za nim w ten sposób, aby światło mogło być widziane jedynie od strony morza, potarł jedną po drugiej trzy zapałki.
Nadobna rozwinęła teraz całą swą szybkość. Leciała z fali na falę, podnosząc się wysoko, to znowuż pochylając się na dół. Czyniła wrażenie konia, który co chwila gryząc wędzidła pochyla się naprzód, aby następnie znowu się wspiąć. Ryk morza wzmagał się gwałtownie, wnet jednak załoga barki podrzuconej w górę dostrzegła wyraźnie brzeg oraz poruszającą się na nim grupę czarnych sylwetek. Po chwili nagle nastąpiło straszne wstrząśnienie. Barka zatrzymała się gwałtownie. Rozległ się silny trzask. Jednocześnie wicher zerwał żagiel, fala zaś zalała pokład, przewracając żeglarzy i porywając pakunki.
Utknęli na mieliźnie zaledwie o kilka metrów od brzegu.
Gromada sylwetek rzuciła się jakby w ataku na barkę i nie odezwawszy się ani słówkiem do strwożonych żeglarzy, porwała pakunki, podając je z rąk do rąk wyciągających się w długim łańcuchu, którego koniec znajdował się na brzegu.
— Wuju, Wuju! — zawołał Proboszcz, wydostając się z wody, która sięgała prawie do piersi.
— Jestem — odezwał się glos z brzegu. — Prędzej! Spieszmy się!...
Widok był niezwykły, niby jakaś senna mara.
Morze ryczało wśród nocnych ciemności. Zarośla trzcinowe kołysały się na wietrze czyniąc wrażenie wystającej bujnej czupryny mitycznych olbrzymów wrośniętych w ziemię. Fale nacierały tak gwałtownie, jak gdyby chciały wchłonąć w siebie ziemię. Chmara czarnych djabłów krzątała się nieumęczenie w milczeniu, wydostając z barki pakunki, a gdy tam zabrakło, wyławiając z pieniącej się wody i przerzucając je niby piłki, póki nie znikły gdzieś na brzegu, jak gdyby się zapadły pod ziemię. W chwilach, gdy wicher nieco ustawał, do uszu dochodziło skrzypienie oddalających się wozów.
Proboszcz spostrzegł wreszcie wuja, który będąc w nieustannym ruchu, dawał tu i ówdzie głosem energicznym i naglącym różne zarządzenia. Na nogach miał olbrzymie buty nieprzemakalne, w ręku zaś trzymał rewolwer.
Nie obawiał się wcale, że przyłapią go na gorącym uczynku. Strażnikom znajdującym się na najbliższym posterunku „posmarował łapy“, uważali więc jedynie na to, aby go zawiadomić we właściwym czasie, gdyby zachodziła możliwość przybycia ich przełożonego. Większą uwagę musiał zwracać na gromadę ludzi wyładowujących w milczeniu pakunki, Niejeden mając ręce dość zwinne, mógłby skorzystać z zamieszania i rzec sobie, że kradnąc złodziejowi... O, to się nie uda! Z nim niema żartów! Do djabła! Niech się tylko ktoś waży ukryć choć jeden pakunek, kulka go nie minie!
Barkę wyładowano szybko jak we śnie. Proboszcz powoli zaczął się uspakajać, stwierdzając jednocześnie, że stłuczenia otrzymane w chwili gwałtownego wstrząśnienia na mieliźnie, przestają już boleć. Oddalał się już ostatni wóz. Sylwetki rozproszywszy się w różnych kierunkach, znikły jak cienie.
Żadnego pakunku nie brakło. Nawet z pogruchotanego dna barki, wrytej w piasek, wydobyto wszystkie.
Również Tonet oraz inni członkowie załogi ruszyli z żaglem na plecach i niewielką ilością sprzętów, które zdołano zabrać, a które mogły się przydać. Nikomu nic złego się nie stało, gdyż nawet kota wydobyto z wody w chwili, gdy zaczynał już tonąć, wypadłszy z pokładu przy wstrząśnieniu barki.
Proboszcz znalazłszy się z wujem, uściskał go. Ach, wuj Mariano! Teraz dopiero może mu opowiedzieć czego w tej podróży doświadczył, lecz dzięki Bogu wszystko minęło. Będą mogli uregulować swoje rachunki. Nikt nie powie, że nie jest odważnym. Słusznie mu się teraz wypoczynek należy. Idzie więc do swojej Dolores.
Idąc z wujem aż do Cabanal, ani razu nawet nie odwrócił się, aby spojrzeć pożegnalnym wzrokiem na nieszczęśliwą Nadobną, uwięzioną w piasku i uderzaną przez fale, doznającą za każdem ich uderzeniem szarpania swego ciała i odrywania się poszczególnych części wnętrzności, konającą bez sławy, po długiem pracowitem życiu, jak stary opuszczony na drodze koń, którego bielejący szkielet ściąga do siebie krążące w przestworach jastrzębie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.