La Péndola/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La Péndola |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zachodniej Szkocji, przy ujściu rzeki Clyde do morza, leży miasto Greenock, zwiedzane chętnie przez podróżnych. W stoczniach tego miasta zbudowano bardzo wiele statków handlowych i wojskowych.
Sternau i Unger zatrzymali się w jednym z najpiękniejszych i najruchliwszych hoteli miasta. Siedzieli właśnie przy stole i rozmawiali o tem, że nigdzie w porcie nie można znaleźć statku dla nich odpowiedniego.
Naprzeciwko przy stole siedział jakiś starszy pan. Usłyszawszy tą rozmowę, objaśnił ich, że wgórze Clyde’u stoi wspaniały jacht na sprzedaż. Według słów nieznajomego, jacht miał znajdować się tuż przed willą adwokata, opatrzonego w pełnomocnictwa.
Skończywszy obiad, Sternau i Unger udali się na miejsce, wskazane przez nieznajomego. Idąc ciągle wzdłuż brzegu, zobaczyli jacht parowy, stojący na kotwicy. Był to statek około czterdziestu metrów długości, ośmiu szerokości, dziesięciu zaś metrów wgłąb; dźwigał na sobie dwa maszty żaglowe, które w razie pomyślnego wiatru pomagać miały maszynie parowej, pomnażając szybkość. Statek wydawał się bystry.
Sternau i Unger weszli na pokład po desce łączącej jacht z brzegiem. Drzwi kajut stały otworem. Jacht był urządzony wspaniale. Unger stwierdził jako rzeczoznawca, że statek jest w świetnym stanie. Wróciwszy na brzeg, udali się do willi położonej w ogrodzie. Na drzwiach pawilonu umieszczony był bilet wizytowy
Służąca zaprowadziła ich do pokoju jurysty. Tu dowiedzieli się, że jacht jest własnością hrabiego Nothingwell.
— Hrabiego Nothingwell? — zapytał Sternau zdumiony. — Czy może mi pan podać jego pełne imię i nazwisko?
— Sir Henry Dryden hrabia Nothingwell — odpowiedział adwokat.
— Ah tak; czy to ten hrabia, którego córka była niedawno z wizytą na zamku Rodriganda u swej przyjaciółki hrabianki Rosety?
— Ten sam — odparł adwokat, również niemało zdumiony. — Czy pan zna tę panią?
— Doskonale. Byłem z nią razem na zamku Rodriganda i, zdaje mi się, że mogę się uważać za jej przyjaciela. Jestem doktór Sternau.
Adwokat zawołał radośnie:
— Więc pan może jest tym samym doktorem Sternauem, który operował starego hrabiego?
— Tak.
— Jakże się cieszę, że poznałem pana. Sir Dryden i panna Amy byli tu u mnie przed wyjazdem do Meksyku; miss Amy dużo mi opowiadała o panu. Jest przyjaciółką mojej żony, z którą dzieliła się wszystkiemi szczegółami swego pobytu w Rodriganda.
— W takim razie muszę panu oświadczyć, że hrabianka Roseta de Rodriganda jest moją żoną i mieszka obecnie w Niemczech, u mojej matki.
— No, no, prędko wszystko poszło — rzekł adwokat. — Coprawda z opowiadania miss Amy można było wnosić, że na to się zapowiada, ale widać szczególne okoliczności przyśpieszyły ten związek? Jestem niezwykle ciekaw.
— Ponieważ panna Amy obdarza pana zaufaniem, więc i ja nie mam powodów odmawiać go panu.
— Niech pan pozwoli, bym przedewszystkiem przedstawił go swej żonie. I proszę bardzo przez cały czas pobytu w Greenock uważać się za mego gościa.
Sternau przyjął zaproszenie. Żona adwokata starała się uprzyjemnić pobyt w swym domu tak miłym dla niej gościom. Sternau musiał wszystko opowiedzieć najdokładniej. Dowiedziawszy się, że jacht kosztuje niedrogo, kupił go bez namysłu.
Trzeba teraz było pomyśleć o załodze. Zaciągnięto czternastu marynarzy, z których niektórzy rozumieli się na obsługiwaniu maszyny parowej. Nazywali oni Ungera kapitanem; Sternau, jako właściciel statku, potwierdził ten tytuł. Zmieniono nazwę jachtu; zamiast dotychczasowej „The Fleeds“, ochrzczono go „Rosetą“.
Adwokat był pomocnym przy kupnie amunicji i broni. Ponieważ jacht miał podjąć walkę z korsarzami, trzeba było pomyśleć o armatach. „Roseta“ otrzymała ich osiem; dwie ruchome umieszczono zprzodu i ztyłu pokładu.
Szybkość jachtu dochodziła do osiemnastu mil na godzinę; zużywał na to dwieście funtów węgla.
Po jakimś czasie statek popłynął wzdłuż rzeki Clyde, w kierunku pełnego morza. Nikt nie wiedział dokładnie, jaki jest cel jego podróży, a kierowano się tą jedynie wiadomością, że kapitan Landola powinien się znajdować u zachodnich wybrzeży Afryki. — —
Szczęśliwie przebyli przez zatokę Biskajską, zwaną przez wilków morskich cmentarzyskiem marynarzy. Szukali śladu Landoli przy wyspach Kap-Werdyjskich, Kanaryjskich, Azorskich — niestety, napróżno. Dopiero na Świętej Helenie natrafili na pierwszy ślad korsarza. Przybił tu na swym statku „La Péndola“. Według opowiadań, popłynął na południe, gdzie również udała się teraz „Roseta“.
Byli o kilka stopni na północ od Kapsztadu. Wczesnym rankiem kapitan Unger zameldował Sternauowi, który znajdował się w kajucie, że zdaleka, od zachodu, widać jakiś trójmasztowiec.
Na „Rosecie“ znajdował się pośród załogi pewien murzyn, były marynarz z „La Péndoli“, którego Unger skaptował przypadkiem w jednem z miast portowych. Murzyn miał wzrok tak bystry, że dojrzał statek gołem okiem prędzej, aniżeli Unger przez lunetę.
— Czy to „Péndola“? — zapytał Sternau.
— Niewiadomo jeszcze. Sądząc po żaglach, powinien to być statek kupiecki.
Wyszli na pokład i uzbroili się w lunety. Po kilku minutach stwierdzili, że trójmasztowiec żegluje tak samo, jak oni, w kierunku południowym; płynęli jednak prędzej, gdyż mieli wiatr pomyślny i mogli rozpiąć żagle.
Sunęli z ogromną szybkością. Naraz murzyn, wiszący cały czas na maszcie, wydał ostry okrzyk, na poły przerażony, napoły zdumiony.
— Co się stało? — zapytał Sternau.
— Jeszcze jeden statek. Tu, na zachodzie. Ale nie widzę dokładnie; żagle ma czarne.
— Żagle czarne? — zapytał Unger. — W takim razie z pewnością to statek Landoli.
Skierował lunetę w kierunku wskazanym przez murzyna i zobaczył drugi statek, pełną parą płynący w kierunku pierwszego. Istotnie, powiewały nad nim ciemne żagle.
— Tak, to on — rzekł Unger poruszony.
— Na pewno się pan nie myli? — zapytał Sternau.
— Nie. Ten Landola to sprytna bestja. Ma podwójne żagle. Gdy wpływa do portu, wywiesza białe, na otwarłem morzu zaś używa czarnych. Ta zmiana żagli wymaga ogromnej pracy i zachodu, ale on się z tem nie liczy. Mam wrażenie, że płynie teraz prosto w kierunku statku kupieckiego, który zauważyliśmy przedtem. Z pewnością ma go zamiar obrabować.
— W takim razie popłyńmy na pomoc — rzekł Sternau. — Nareszcie mam tego Landolę; wierzę, że mi się teraz nie wymknie.
Unger odparł poważnie:
— Nie powinniśmy zapominać, że jacht nasz jest mały i że tylko od biedy może podjąć walkę z rozbójnikiem morskim. Zadaniem i celem naszym schwytać go w przystani. W walce na pełnym morzu możemy przyprawić „Péndolę“ o wielkie straty, ale nie schwytamy. Jeżeli ten statek kupiecki będzie się bronił, w takim razie rzecz inna, będzie nas wtedy dwóch na jednego. Każę spuścić żagle, popłyniemy tylko przy pomocy maszyny parowej; niechaj nas zobaczą możliwie najpóźniej.
Ściągnięto żagle, nabito armaty. Mały jacht płynął ku pierwszej swojej rozprawie. —
Po jakimś czasie rozbójnik morski zbliżył się na dostateczną odległość do kupieckiego statku. Wywiesił teraz czerwoną chorągiew piratów i wystrzałem armatnim dał znak, by się statek zatrzymał. Statek począł szybko uciekać, wychodząc na chwilę z orbity strzałów przeciwnika; ale przeciwnik miał więcej pary, więc po niedługim czasie znowu rozpoczęła się strzelanina. Okręt zbójecki walił ostremi nabojami; jeden z pocisków trafił w drewniany pokład statku, rozłupując drzewo na drzazgę. Z pokładu statku zbójeckiego rozległ się okrzyk triumfu; odpowiedziały mu jęki wściekłości i rozpaczy z okrętu kupieckiego. Po chwili jednak, rozległy się dwa strzały, które wywołały zamieszanie na statku rózbójnika. Obydwa trafiły.
— Doskonale — rzekł Unger. — Kupiec ma parę armat na pokładzie i, jak widać, zdecydował się bronić. Muszą być na tym statku Anglicy. Celują doskonale. Jazda naprzód. Weźmiemy rozbójnika z drugiej strony.
Obydwa statki strzelały do siebie w dalszym ciągu. Nie było wątpliwości, że przewagę ma rozbójnik. A jednak nie podobała mu się ta kanonada. Nagle bowiem naciągnął żagle, aby podpłynąć z wiatrem bezpośrednio do przeciwnika.
— Chce się z nim zczepić — rzekł Sternau.
— Tak — odparł Unger. — Ale i tamci niegłupi. Będą uciekać. No, za pięć minut rozpoczynamy.
Jacht nie puszczał dotychczas dymu, więc przeciwnicy nie zauważyli go wcale. Teraz dopiero na widok długiej smugi wydobywającej się z jego komina, Anglicy wydali okrzyk radości; rozbójnik zaś, pochłonięty robotą, wręcz go zlekceważył. „Roseta“ zbliżyła się do statku kupieckiego. Kapitan, stojący na pokładzie, zawołał:
— No cóż? Niesiecie pomoc, czy też zagładę?
— Pomoc — odpowiedział Sternau. Nie poddawajcie się za nic w świecie.
— Ani nam to w głowie.
Kapitan okrętu kupieckiego kazał na potwierdzenie tych słów dać nową salwę, której, jak echo, odpowiedział ze strony korsarzy stek przekleństw. Rozległy się ostre słowa:
— Do wioseł! Podpłyniemy do niego.
— Aha, więc to Landola — rzekł Unger. — Dostanie łotrzyk za swoje.
Mały jacht zbliżył się na taką odległość do statku pirata, że armaty przeciwnika szkody wyrządzić mu nie mogły.
— Ognia! — rozkazał Unger.
Zagrzmiały działa, pociski ugrzęzły w statku Landoli.
— Doskonale! — zawołał Unger. — A teraz wpakujcie mu porcję kartaczy.
Pirat zorjentował się dopiero teraz, że zlekceważony dotychczas karzełek jest potężnym przeciwnikiem. Ale trudno mu było z nim sobie poradzić, bo armaty przenosiły ponad tę odległość, a przed strzałami karabinowemi załogę jachtu chroniła ściana, ustawiona na pomoście.
Położenie rozbójnika w potrzasku, między jachtem a okrętem kupieckim, nie należało do przyjemnych.
— Schwytać tę przeklętą łupinę — zawołał.
W kilka minut potem ze statku korsarza spuszczono dwie łodzie, które miały jacht zaatakować.
— Pięknie! — zawołał Unger. — Obydwie pójdą pod wodę.
Dawszy kontrparę, Unger stanął sam przy armacie. Właśnie zbliżyła się większa z wysłanych przez Landolę łodzi. Unger wycelował starannie i przyłożył lont. Pocisk trafił w samo dno łodzi, przeszedł wzdłuż i przedziurawił ją na wylot. Większość załogi została rozszarpana, ster połamany na kawałki. Łódź zaczęła tonąć. Reszta załogi skoczyła do morza; druga łódka podpłynęła by ją ratować. Trafny strzał i tę łódź zatopił.
— Dobrze! — wołał Unger. — Zasypać ich kartaczami, by się nie mogli dostać na pokład.
Landola pienił się w bezsilnej furji. Stał przy sterze i krzyczał na całe gardło. —
— Rzucać granaty ręczne! Rozerwiemy na drobnej kawały tę pchłę przeklętą!
Sternau stanął na pokładzie swego jachtu i zawołał:
— Henryku Landola! Witam cię w imieniu Gasparina Cortejo z Rodrigandy.
Korsarz zbladł. Był zdemaskowany. Ryknął:
— Rzucajcie granaty. Żywo! Żeby nam ten łotr nie umknął!
Unger odpłynął na dystans dostateczny, by go nie mogły dosięgnąć granaty ręczne. Ale teraz groziły „Rosecie“ armaty. Unger podprowadził jacht w kierunku steru korsarza, tak, by go mogła ewentualnie dosięgnąć tylko przednia armata, i skierował wszystkie wysiłki na zniszczenie steru przeciwnika. Widząc ten manewr Ungera, Landola podniósł żagle, chcąc zbliska zaatakować przeciwnika.
Drugi statek również nie próżnował, choć odczuł dotkliwe szkody. Landola, wzięty we dwa ognie, czując, iż sprawa może się źle skończyć, zaczął całą parą uciekać, zniszczywszy jeszcze na pożegnanie wystrzałem prawą część statku kupieckiego.
Na widok ucieczki Landoli na statku kupieckim rozległy się radosne okrzyki. Jacht zbliżył się do ocalonego statku, a Sternau i Unger weszli na jego pokład.
— Dziękuję panom za pomoc — rzekł kapitan, ściskając ich ręce. — Wasz jacht to prawdziwy bohater.
— No i o pańskim statku nic złego nie można powiedzieć; spisał się dzielnie — rzekł Sternau.
— Spełniłem tylko swoją powinność. Ciekaw jestem, czy ten łotr zechce mnie nadal atakować?
— Nie sądzę, gdyż znowu miałby sprawę ze mną.
— Wygląda to tak, jakby mi pan chciał towarzyszyć.
— Nie panu chcę towarzyszyć, a jemu. Szukam go oddawna i nie wypuszczę teraz.
— Naprawdę? Czy ma pan z nim jakieś porachunki?
— Tak. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Chętnie.
— Niech pan zamelduje we wszystkich portach, że pan walczył ze statkiem „Lion“, którego kapitanem jest niejaki Grandeprise. Niech pan oświadczy dalej, iż nazwy te są fałszywe, że statek nazywa się „La Péndola“, kapitan zaś Enrico Landola. W ten sposób będzie go łatwiej schwytać. Co do mnie, to, pozornie dążąc za wami do Kapsztadu, zmylę jego czujność; nie będzie bowiem przypuszczał, że płynę za nim.
— Jaką ma pan z nim sprawę?
Sternau opowiedział kapitanowi to, co uważał za konieczne, poczem wrócił na swój jacht i popłynął w kierunku południowym. Statek Landoli trzymał się wschodu. Po jakimś czasie, gdy jacht był już na takiej odległości, że go nie można było ze statku Landoli zobaczyć, Unger zwrócił ster również ku wschodowi. — —
Jak zaznaczyliśmy, Landola postanowił uciec wobec tego, że przeciwnicy zatopili mu dwie łodzie wraz z załogą i wyrządzili na okręcie wielkie straty. Słowa, które mu rzucił nieznajomy, wymieniając zamek Rodriganda, były dlań zagadką. Landola czuł, że człowiek, który je wypowiedział, jest jego niebezpiecznym wrogiem; nie domyślał się jednak, kto to być może. W każdym razie liczył się z tem, że jacht popłynie do Kapsztadu.
Miał ważne sprawy w Kapsztadzie, nie chciał się jednak tam pokazywać, spodziewając się, że jacht go uprzedzi. Płynął dlatego nieco na zachód od zwykłego toku statków, aby nie spotkać nikogo, potem zaś posterował ku południu i około północy zbliżył się do wyspy Kapsztadzkiej. Znalazłszy tu o świcie samotną zatokę, spuścił kotwicę. Wylądował przez nikogo niezauważony. Napisał teraz list do swego agenta w Kapsztadzie. Ten zaufany poplecznik przechowywał u siebie całą bieżącą korespondencję Landoli. List zabrali dwaj ludzie; wsiedli do łodzi żaglowej i popłynęli na niej do Kapsztadu.
Skoro barka przybiła do miasta, jeden pozostał w niej, drugi zaś udał się do agenta, a ten natychmiast list przeczytał.
— To szczęście, żeście się ukryli, — rzekł agent. — Pewien Niemiec, który tu przybył wczoraj na swym jachcie parowym, doniósł, że kapitan Landola jest osławionym piratem Grandeprisem.
— Czy ten Niemiec jest jeszcze tutaj?
— Tak. Skupuje węgiel, aby zasilić maszyny.
— Jak się nazywa?
— Sternau. Nazwisko kapitana jachtu brzmi: Unger. Gubernator wezwał do siebie wszystkich agentów i przestrzegł ich, by nawet pisemnych stosunków z Landolą nie utrzymywali. Korespondencja, tycząca jego osoby, winna być wręczona władzom. I ja muszę być ostrożny; oddaję wam wprawdzie pismo otrzymane wczoraj, ale na najbliższą przyszłość będę musiał zrzec się pośrednictwa, tak mi bowiem nakazuje ostrożność.
Po tych słowach agent wydał człowiekowi, przysłanemu przez Landolę, jakieś otwarte pismo, kreślone szyfrem tajemnym.
Posłannikowi Landola polecił dowiedzenie się o jachcie wszystkich szczegółów, wziąwszy więc pismo, marynarz udał się do portu, w którym jacht stał na kotwicy.
Po drodze spotkał człowieka, który na jego widok przystanął na chwilę, potem zaś, uszedłszy parę kroków, zawrócił i zagadnął marynarza. Nieznajomy był ubrany w dostatni strój żeglarzy.
— Hola, chłopcze! — zawołał — do jakiego statku należysz?
— Do amerykańskiego, stoi ot tam — odpowiedział szybko rozbójnik, wskazując na statek amerykański, obok którego przechodził przed chwilą.
— No, no — odparł nieznajomy z powątpiewaniem. — Mam wrażenie, że cię widziałem na innym statku. Czy znasz Funchal, mój chłopcze?
— Tak.
— Kiedy tam byłeś?
— Przed wielu laty; służyłem na pewnym statku francuskim.
— Tak? Więc znasz w takim razie wysoką, szczupłą matkę Dry?
— Nie pamiętam. To było tak dawno temu...
— No, no, a ja mam wrażenie, że cię tam niedawno widziałem. Czy słyszałeś coś kiedyś o „Jeffron Mietje“?
— Nie.
— W takim razie mylę się, chłopcze. Miałem wrażenie, że jeszcze niedawno służyłeś na „Péndoli“.
— Nie znam tego statku. Zresztą nie mam czasu. Żegnam.
Rozbójnik oddalił się, ale na jednym z rogów ulicznych przystanął, aby popatrzeć na nieznajomego. Tamten szedł za nim. Nie chcąc narażać się na niebezpieczeństwo, korsarz odszukał łódź i śpiesznie opuścił miasto.
Nieznajomym, który spłoszył posłańca Landoli, był oczywiście Unger. Po tem spotkaniu udał się do Sternaua na pokład jachtu.
— Doktorze, czy widzi pan tę małą łódź? Siedzi w niej dwóch gagatków; jeden z nich był jeszcze niedawno na Péndoli. Powiedział mi, że służy na jednym z amerykańskich statków, który stoi tam niedaleko, ale nie daję temu wiary. Trzeba ptaszka pilnować. Niech pan każe spuścić jedną z łodzi i dwóch naszych ludzi popłynie za nim, ale tak, aby się nie spostrzegł. Niestety, nie mogę wyprawić się sam; muszę iść do urzędu portowego i załatwić formalności przed odjazdem.
Sternau zauważył niebawem, że łódź nie zatrzymała się obok statku amerykańskiego, a popłynęła dalej. Polecił więc czterem ludziom i sternikowi wsiąść do jednej z łodzi jachtu i płynąć za łodzią piratów. Morze nie było burzliwe, fale jednak wznosiły się tak wysokie, że łódź jachtu, pozbawiona żagli, niewidoczna była dla oczu nieuprzedzonych. Natomiast żagle łodzi zbójeckiej widniały na wielką odległość.
Piraci, płynąc z wiatrem, dobili w krótkim czasie do „Péndoli“.
Cortejo zasięgnął przez swych szpiegów w Reinswalden informacyj i uważał za odpowiednie udzielić ich natychmiast kapitanowi. Wysłał identyczne pismo do najrozmaitszych punktów nadmorskich, w których spodziewał się zastać Landolę. W korespondencji z kapitanem stale używał szyfru własnego wynalazku. —
Landola wszedł na pokład i rzekł do jednego ze swych oficerów:
— Podnosimy kotwicę.
— Teraz? — zapytał oficer zdumiony. — Czy to bezpiecznie pokazywać się w biały dzień?
— Słusznie. Ale jeszcze niebezpieczniej pozostać na miejscu. Płyniemy do Indyj Zachodnich. Następuje nam ktoś na pięty, musimy zatrzeć ślady. Ten ktoś wie, że „Péndola“ to właściwie „Lion“. Będziemy musieli zmienić wygląd statku i papiery. No, naprzód!
Gdy „Péndola“ opuszczała zatokę, łódź Stemaua znajdowała się na odległości jakiej pół mili od niej. Załoga łodzi wróciła późno do Kapsztadu, gdyż miała wiatr przeciwny.
„Roseta“ czekała z rozpalonemi kotłami. Sternau i Unger wysłuchali raportu swych ludzi.
— Ucieka — rzekł Unger.
— Ale dokąd?
— To niełatwo zgadnąć. W każdym razie musimy płynąć za nim.
Unger przeszedł się kilka razy po pokładzie i ciągnął dalej:
— Landola wie, że jest zdemaskowany. Musi zmienić wygląd i nazwę statku. Gdzież to uczyni? Z pewnością nie w żadnym wielkim, znanym porcie. Będzie szukał jakiegoś miejsca odludnego. Najlepiej nadają się do tego Indje Zachodnie, zwłaszcza wysepki za Antylami. Mam wrażenie, że Landola tam się uda...
— W każdym razie popłyniemy za nim.
— Niełatwa sprawa. Będzie unikał dróg znanych pospolicie, więc przyjdzie nam długo szukać. Prawdopodobnie znajdziemy go przy Golfsztremie.
— Nie pojmuję tego.
— Panie doktorze, nie jest pan człowiekiem morza. My, marynarze, mamy na wodach takie same szosy, jak wy, ludzie kontynentu, na ziemi. Niech się pan zda na mnie; spotkamy go przy Golfsztremie.
— Czy go zaatakujemy?
— Nie. My jego możemy tylko zranić, on nas — zabić. Posiada przecież łodzie, więc ucieknie na nich w razie, gdybyśmy ostrzeliwali statek. Ale jeżeli nas kula trafi, jesteśmy zgubieni; nasze bowiem łodzie nie są tak zbudowane, by mogły sunąć przez ocean.
Sternau musiał przyznać rację doświadczonemu kapitanowi. Wkrótce potem „Roseta“ opuściła Kapsztad i wypłynęła na pełne morze. — —
∗ ∗
∗ |
Wdwa tygodnie później daleko w Meksyku spoczywała w hamaku młoda dziewczyna; trzymała w ręku dwa listy. Jeden przeczytała przed chwilą, drugi, na którym wzrok jej teraz spoczął, brzmiał, jak następuje:
Mam wrażenie, że pani będzie ciekawa dowiedzieć się, co zaszło na zamku Rodriganda po Jej wyjeździe. W załączniku otrzymuje pani dokładny przebieg tych zdarzeń. Jak przekona się pani przy końcu tego listu, piszę tych słów parę z Greenock, gdzie jestem gościem adwokata Millnera. Jutro jadę dalej i, jeżeli Bóg pozwoli, odnajdę porucznika de Lautreville, który jako jeniec znajduje się na statku „Péndola“. Podając adres Rosety, mam nadzieję, że pani da jej o sobie znak życia. Skoro tylko będę miał jakieś istotne nowiny, zawiadomię panią o nich.
Miss Amy zagłębiła się w czytaniu załącznika. Dowiedziała się z niego o wszystkiem, co zaszło na zamku od dnia jej odjazdu; wiadomość o małżeństwie przyjaciółki przypomniała jej tajemnicze zniknięcie ukochanego. Myślała o nim tak często. Teraz dowiaduje się, że go porwano, że go wloką po świecie szerokim, po morzach dalekich. Dlaczego, za co, co złego uczynił ten człowiek? Dlaczego ma takich okrutnych, zaciekłych wrogów? Czy odważnemu doktorowi uda się go uwolnić? Oto, o czem myślała teraz Amy, a łzy bólu i tęsknoty płynęły z jej przepięknych oczu...
Nagle weszła służąca i zameldowała pannę Józefę Cortejo.
Amy otarła łzy i ledwie miała czas odłożyć listy, gdy zameldowana weszła do pokoju.
Obydwie panie poznały się na zebraniu towarzyskiem, zwanem po meksykańsku tertulia, a będącem czemś w rodzaju naszej herbatki towarzyskiej, lub five’u. Od tego czasu Amy nie mogła się wprost pozbyć Józefy. Ponieważ cała postać Józefy, nie wspominając już o sowich oczach, budziła w Angielce odrazę, Amy bez skrupułów traktowała pannę Cortejo przez nogę. Ale to widać nie pomagało, Józefa naprzykrzała się Amy na wszystkich zebraniach, a wczoraj nawet zapytała, czy jej może złożyć wizytę. Amy nie wypadało odmówić i oto Józefa przybyła. Amy podniosła się na widok gościa z uśmiechem uprzejmym, lecz ceremonjalnym.
— Proszę wybaczyć, droga miss Dryden, że przeszkadzam, — rzekła Józefa, ukłoniwszy się z krygiem, który miał oznaczać wytworność, a był jakąś przykrą karykaturą.
— Ależ proszę bardzo — brzmiała chłodna odpowiedź.
Józefa usiadła na krześle, wskazanem jej przez Amy i rzekła:
— Nie skorzystałabym tak prędko z uprzejmego zaproszenia pani, gdyby nie to, że ojciec mój jest obecnie u sir Drydena.
— Tak? — zapytała Amy ze zdumieniem.
— Ma z nim, jako z przedstawicielem Anglji, do omówienia pewne sprawy. Towarzyszyłam mu, bo zaszczyt to dla mnie odwiedzić tak wytworną osobę, jak pani. Zwłaszcza, że nie mam tu w Meksyku towarzystwa i jestem skazana na samotność.
Amy spojrzała na swego gościa ze zdumieniem. Józefa wydawała jej się tak daleka od prawdziwej wytworności i wykwintu.
— Przypuszczałam, że w Meksyku jest wiele rodzin z towarzystwa.
— Może — odparła Józefa, kręcąc nosem. — Z towarzystwa, ale nie wytwornych. Jako narzeczona jednego z najbogatszych właścicieli ziemskich Meksyku, muszę być bardzo ostrożna w wyborze mych przyjaciółek.
Lokaj wniósł na tacy filiżanki z czekoladą. Gdy wyszedł, Amy zapytała:
— Pani jest zaręczona?
— Oficjalnie jeszcze nie, gdyż są przeszkody natury dyplomatycznej.
— Ach tak. Więc narzeczony pani jest dyplomatą?
— Właściwie nie, — odparła Józefa z pewnem zakłopotaniem — ale mogę go tak nazywać; czeka go w ojczyźnie wielka karjera.
— Życzę wiele szczęścia.
— Dziękuję. Czy słyszała pani o hrabi de Rodriganda?
— O hrabi de Rodriganda? — zapytała Amy ze zdumieniem.
— Tak. Nazwisko to zaskoczyło panią?
Amy odpowiedziała ze spokojem:
— Nie; mam tylko przyjaciółkę o tem samem nazwisku.
— Czy to Hiszpanka?
— Tak. Nazywa się Roseta de Rodriganda y Sevilla. Ojcem jej był hrabia Manuel de Rodriganda.
Sowie oczy Józefy nabrały drapieżnego wyrazu. Zapytała:
— Gdzie pani poznała Rosetę?
— W Madrycie. Później odwiedziłam ją na zamku Rodriganda.
— Kiedy?
To „kiedy“ było wypowiedziane tonem tak badawczym, że Amy, poruszona niemile, odparła wymijająco:
— Jakiś czas przed naszem poznaniem.
— Kiedyż to było?
Głos Józefy brzmiał teraz surowo. Amy nie była ani dyplomatką, ani agentem policyjnym, lecz pod wpływem listu Sternaua wyczuła, że należy się mieć na baczności. Uciekła się tedy do maleńkiego kłamstwa:
— Mniej więcej przed rokiem...
— Chyba później! — napierała Józefa.
Amy zarumieniła się ze złości, że ta osoba pozwala sobie mówić z nią takim tonem.
— Na jakiej podstawie pani tak przypuszcza? — spytała lakonicznie.
— Powiedziała pani przedtem, że hrabia Manuel był ojcem Rosety.
— Tak, był nim przed rokiem. Potem dowiedziałam, się, że zginął. — Amy przemilczała umyślnie wiadomość Sternaua o uratowaniu hrabiego Manuela.
— Kiedy dowiedziała się pani, że hrabia zginął?
— Dziś.
— Dziś? I od kogóż to?
— Od jednego z moich przyjaciół.
— Któż to taki?
Tego już Amy było za wiele. Wstała z krzesła i rzekła chłodno.
— Czy napieranie na sprawy wyłącznie osobiste należy według zwyczajów meksykańskich do dobrego tonu?
— W pewnym stopniu tak.
— W takim razie niech pani pozwoli, bym ją zapytała, kim pani jest właściwie?
— Zostałam pani przecież przedstawiona.
— Jako sennorita Józefa.
— Nazywam się Józefa Cortejo.
— Dowiedziałam się o tem niedawno, już po poznaniu pani. Ale któż to jest ten sennor, czy też don Cortejo?
— Był sekretarzem hrabiego Fernanda, dziś pełni tę samą funkcję u hrabiego Alfonsa.
— Sekretarzem? Czyli, ściślej mówiąc, pisarzem? A czy pani zdaje sobie sprawę, kim jest angielski lord?
— Tak, miss Amy.
— I mimo to odważyła się pani, córka pisarza, przedstawić się i odwiedzić mnie? Zresztą byłby to drobiazg, gdybym czuła do pani sympatję. Ale pani ma jeszcze w dodatku czelność badać mnie, jak sędzia śledczy? Jakiem prawem? Proszę natychmiast opuścić to mieszkanie!
Józefa zbladła jak trup. Biorąc swą pelerynę, zapytała:
— Czy pani nie żartuje?
— Nie, moja pani. Czy ojciec pani jest krewnym Gasparina Cortejo z Rodrigandy?
— To rodzeni bracia i najlepsi przyjaciele.
— W takim razie awersja moja do pani była jednak uzasadniona. Zawsze patrzyłam na panią niechętnie. Stryj pani jest łotrem, którego trzeba będzie poskromić. Przez niego ludzie tracą zmysły, porywa ich; jednem słowem jest zdolny do każdej nikczemności. No, niech pani już idzie; nie mogę patrzeć na panią.
Amy opuściła pokój. Józefa była sina ze złości i jakby sparaliżowana. Po chwili wstała z krzesła, zacisnęła pięści i, grożąc w kierunku drzwi, któremi wyszła Amy, zasyczała:
— Odpokutujesz mi i to bardzo prędko.
Ledwie Józefa opuściła pokój, Amy wróciła. Rozmowa z Meksykanką wytrąciła ją z równowagi; po jakimś jednak czasie odzyskała spokój; leżąc w hamaku, myślała o swej przyjaciółce Rosecie, która znalazła szczęście w małżeństwie ze Sternauem.
Służąca zameldowała lorda. — Dryden bowiem nawet do córki nie wchodził bez meldowania się. — Amy powitała go pocałunkiem i rzekła:
— Dobrze, że przychodzisz, pa — nazywała ojca tym skrótem zgodnie ze zwyczajem, praktykowanym zarówno w Meksyku, jak w Anglji.
— Czy czekałaś na mnie? — zapytał.
— Nie, ale cieszę się, że przyszedłeś. Przed chwilą ogromnie się zirytowałam.
— Dlaczegóż to? — zapytał z uśmiechem.
— Z powodu Józefy Cortejo.
— Ojciec jej był u mnie przed chwilą. Czy to twoja przyjaciółka?
— Nie. Chciała nią zostać. Nie znoszę tej córki pisarza.
Lord uśmiechnął się ze zdumieniem.
— Odkąd to moja Amy taka dumna?
— Dumna? Wcale nie jestem dumna, tylko znieść jej nie mogę. Naprzykrzała mi się i narzucała; dziś była nawet u mnie z wizytą i, wyobraź sobie, odważyła się wypytywać mnie o ściśle osobiste sprawy. Pokazałam jej drzwi.
— Postąpiłaś tak samo, jak ja z jej ojcem — rzekł lord.
— Wypędziłeś go?
— Chciał mnie oszukać. Słysząc, że mam zamiar nabyć kawałek gruntu w Meksyku, zaproponował mi przed jakimś czasem kupno wielkiego folwarku, położonego na północy, jest to hacjenda, zwana „Del Erina“. Według słów Corteja niejaki Pedro Arbellez miał być jej dzierżawcą. Tymczasem dowiedziałem się, że hacjenda jest własnością tego Arbelleza. Wyrzuciłem więc za drzwi Corteja, gdyż nie ma prawa do sprzedawania folwarku w imieniu hrabiego de Rodriganda.
— Czy hacjenda była własnością hrabiego de Rodriganda?
— Tak. Hrabia podarował ją w testamencie Arbellezowi... Ale, przychodzę przecież w zupełnie innej sprawie. Podróżujsz chętnie, nieprawdaż?
— Wiesz przecież o tem.
— Niejedną już podróż odbyłaś sama, mogę więc nie obawiać się o ciebie. Ale mimo to trudno mi się zdecydować.
— Masz dla mnie jakąś podróż, pa?
— Tak. Muszę przesłać gubernatorowi Jamajki bardzo ważne papiery, nie chcę ich jednak powierzać obcym rękom. Coprawda, w porcie Veracruz stoi torpedowiec, który je przewiezie, ale nie mogę ich wręczyć oficerowi statku, bo nie jest dyplomatą. Będziesz musiała pojechać. Już moja w tem głowa, by cię wpuszczono na okręt.
Amy klasnęła w dłonie:
— Pojadę z rozkoszą.
— Dobrze. Jesteś prawdziwą Angielką, niczego się nie lękasz. Kiedy będziesz mogła wyruszyć? Sprawa jest pilna.
— Jutro rano.
— Więc bądź gotowa. Odprowadzę cię do Veracruz, gdzie wsiądziesz na okręt. Gubernator Jamajki jest moim przyjacielem, dam ci list do niego. — —
Następnego dnia oddział dwudziestu ludzi eskortował do Veracruz powóz, w którym jechała miss Amy wraz z ojcem. Komendant torpedowca przyjął młodą Angielkę z wyszukaną grzecznością, oddając do jej dyspozycji własną kajutę. Lord Dryden wręczył córce papiery i, ucałowawszy ją, opuścił statek, który też wkrótce wypłynął z portu.
Pogoda była piękna, podróż sprawiała rozkosz prawdziwą. W dzień siedziała Amy na pokładzie, wieczorami zaś lubowała się przepychem i świeżością wód zachodnio-indyjskich. Morze lśniło jak alabaster. Przez kryształowo czystą wodę widać było dno, pełne przedziwnych zwierząt i roślin. Za statkiem szła od księżyca cudowna poświata.
Droga prowadziła przez kanał Yukatański i Karybijskie morze. Po prawej stronie ciągnął się Honduras, po lewej leżała wyspa Kuba. Nareszcie zbliżyli się do Jamajki. Aby dotrzeć do tej stolicy Kingstonu, trzeba, jak wiadomo, przepłynąć nad niebezpiecznemi bardzo rafami koralowemi, o które rozbił się już niejeden statek.
Było przedpołudnie. Słońce nie stało jeszcze wysoko; można było patrzeć w wodę, nie narażajac się na ból oczu, który wywołują w południe zbyt silne promienie słońca. Jeden z marynarzy zameldował, iż widać na morzu jakiś żaglowiec. Gdy łódź zbliżyła się nieco, stwierdzono, że jest to jacht parowy, który rozpiął żagle.
Kapitan rzekł do Amy:
— Co to za łódka djabelska. Pędzi z zawrotną szybkością. Niech pani spojrzy.
Amy weszła na dziób okrętu, by się przyjrzeć jachtowi. Torpedowiec, na którym się znajdowała, dał strzał armatni, by się jacht zatrzymał.
— Co to za łódź? — zapytał oficer, pełniący służbę.
— Jacht prywatny „Roseta“ — brzmiała odpowiedź.
Do kogo należy?
— Do Karola Sternaua.
Amy wydała okrzyk zdumienia. Patrząc w kierunku jachtu, zobaczyła przy sterze wysoką postać doktora.
— Czy pani zna tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Ależ tak; to jeden z najlepszych moich przyjaciół. Czy nie mógłby wejść na nasz pokład?
— Owszem, — odparł kapitan — jeżeli pani sobie tego życzy... — Po tych słowach zawołał w kierunku łodzi:
— Czy pan Sternau na pokładzie?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Proszę przyjść tutaj.
— Nie mam czasu — odparł Sternau, chociaż wiedział, że na wezwanie statku wojennego winien zjawić się na pokładzie.
— Miss Amy jest tutaj — krzyknął kapitan.
— Ah, tak! Już idę.
Sternau wsiadł do jednej z łódek jachtu. Po chwili był na pokładzie torpedowca. Złożywszy ukłon kapitanowi, jako głowie okrętu, serdecznie powitał Amy.
— Sądziłam, że pan jest w Afryce, — rzekła miss Dryden, podając mu rękę.
— Ścigałem statek „Lion“ aż do tego miejsca — odparł Sternau.
— Statek „Lion“? Chyba nie ten, który jest siedliskiem piratów? — zapytał kapitan.
— Właśnie ten — odparł Sternau. — Nie mam czasu: nie mogę go spuścić z oczu. O, gdyby pan mógł mi pomóc w schwytaniu kapitana Grandeprise’a.
— Grandeprise?! — zawołał komendant. — Gdzież jest ten rozbójnik?
— Za skałą Pedro. Będziemy go mogli wziąć we dwa ognie.
— Ale, na miłość Boską, jakżeż pan może uganiać się w swojej łupinie za Grandeprisem?
— Nie mam teraz czasu, aby panu wszystko opowiedzieć. Miss Amy wyręczy mnie łaskawie. Musimy się śpieszyć, aby go schwytać za skałą Pedro.
Sternau chciał odejść ku swej łodzi, ale kapitan zatrzymał go słowami:
— Panie, gdyby ten zbój chciał uciec, wpędzimy go pomiędzy skały Seranille i Rosaline, dobrze?
Sternau skinął głową i wrócił na swój jacht. Po chwili pędził pełną parą ku skale Pedro. Po jakiejś półgodzinie zobaczył przed sobą „Péndolę“. Unger rzekł do niego:
— Za dziesięć minut „Péndola“ popłynie za skałę. Nie zauważy nas; będziemy mogli podsunąć się blisko. Zestrzelimy ster, wtedy będzie zupełnie bezbronna.
— Dobrze. Tylko nie strzelajcie niżej powierzchni wody; jeniec z pewnością znajduje się pod pomostem. Nie wolno nam zatapiać statku.
— Trzeba również uprzedzić kapitana torpedowca.
„Roseta“ płynęła niedaleko statku Landoli, co w cieśninie nie było zjawiskiem, godnem szczególnej uwagi. Niespodzianie, na pełnem morzu, z jachtu, rozległy się dwa strzały armatnie, które najzupełniej zniszczyły i złamały ster „Péndoli“. Ten odważny i nieoczekiwany manewr wywołał na statku Landoli panikę. Cała załoga wraz z kapitanem wybiegła na pokład.
— To ten sam łotr! — krzyknął Landola. — Zastrzelić go, jak psa.
„Péndola“ nie była przygotowana do walki. Płynąc wpobliżu wysp, musiała się maskować i ukrywać działa. Strzały karabinowe nie były w stanie dosięgnąć przeciwnika. Na pokładzie jachtu stał Sternau, wołając:
— Pozdrowienie z Rodrigandy! — Po tych słowach wycelował ze swej dalekonośnej dubeltówki w kierunku Landoli. Padł strzał, pirat zachwiał się i runął.
Sternau wystrzelił po raz drugi, kładąc trupem pierwszego oficera załogi. Zatrzymawszy jacht, nabił swą dubeltówkę. Następne dwa strzały powaliły sternika i młodszego oficera.
— Doskonale, oficerowie wybici — zawołał. — A właśnie nadjeżdża nasz angielski sprzymierzeniec.
Pancernik zarzucił kotwicę tuż przed statkiem. Landoli.
— Brawo! — zawołał kapitan do Sternaua, widząc skutki spustoszenia. Cudownie! Zniszczył pan wroga niemal doszczętnie.
— Pozbawiłem go czterech oficerów. Niech pan aby uważa na jeńca, który powinien być pod kajutami.
— Dobrze.
Pancernik dał strzał armatni w kierunku „Péndoli“, na znak, że statek ma wywiesić pawilon. Po chwili wywieszono banderę hiszpańską.
— Co to za okręt? — zapytał komendant pancernika.
— „Péndola“. Właściciel kapitan Landola.
— Ilu ludzi na pokładzie?
— Dwudziestu czterech.
— Jazda na mój statek.
Péndola była zgubiona: nie miała steru. Jedynym ratunkiem dla załogi mogła być ucieczka. To też marynarze „Péndoli“ udali, że posłuszni są rozkazowi kapitana i spuścili łodzie na morze. Zamiast jednak płynąć do pancernika, zaczęli wiosłować w kierunku Jamajki. Nie zabrali nic ze statku, pragnęli tylko unieść własną skórę. Sternau puścił się za nimi w pogoń na jachcie. Widząc, że wśród uciekających niema jeńca, zatopił dwie łodzie wraz z załogą, dwie pozostałe posłał na dno pancernik.
Sternau skierował się ku „Péndoli“. Na pokładzie jej spotkał już Anglika. Leżały tu trupy sternika i obydwóch oficerów. Landoli nie było śladu.
Rozpoczęto przeszukiwanie okrętu. Każdy niemal szczegół świadczył, że to statek rozbójniczy. Ale myśli Sternaua zaprzątnięte były czem innem. Zapalił jedną z latarń, zostawionych na statku, i zeszedł pod pokład. Prowadził go murzyn, który kiedyś służył na „La Péndoli“.
Żaglowce mają zwykle na dnie balast kamieni i piasku, aby mogły płynąć głęboko we wodzie. „Péndola“ miała tylko piasek, który zupełnie przemókł podczas drogi. W tym wilgotnym piasku coś się poruszało: wśród obrzydliwego zaduchu leżał skuty łańcuchami żywy szkielet ludzki.
Usłyszawszy kroki, szkielet zadzwonił kajdanami.
— Kto tam? — zapytał.
Słowa te były wypowiedziane grobowym głosem.
— Przyjaciele, panie poruczniku, — rzekł Sternau.
— Czy to prawda, czy to być może? Znam przecież ten głos...
Sternau podniósł latarkę, oświetlając twarz swoją.
— Wielki Boże! — zawołał jeniec. — Doktór Sternau.
Radość była zbyt wielka: padł zemdlony.
Murzyn, który wiedział doskonale, gdzie Landola schował klucz od łańcuchów, przyniósł go po chwili. Porucznika rozkuto i zaniesiono na pokład, później do kajuty. Był jeszcze ciągle nieprzytomny. Sternau wysłał łódź po Amy.
Tymczasem porucznik, albo, jak go nazywali bryganci, Mariano, wracał do zmysłów.
— Panie Sternau, czy to wszystko prawda? Czy to nie sen jakiś?
— Nie, to rzeczywistość. Ale dopiero później dowie się pan wszystkiego. Ubranie na panu przegniło. W kufrach Landoli znajdzie się z pewnością jakieś porządniejsze. Trzeba się tem zająć, bo za chwilę będzie pan miał wizytę.
— Jakże się to wszystko stało? Słyszałem tylko strzały.
— Dowie się pan później. Płynąłem za pańskim śladem z Europy do Afryki, stamtąd zaś aż tutaj. Jesteśmy obok Jamajki. Ale teraz nie pora na rozmowy. Oto spodnie, surdut, koszula, pończochy, buciki, chustka i kapelusz. A tu woda do mycia. Niech się pan śpieszy.
— Któż to taki ma mnie odwiedzić?
— Pewna dama. Proszę zapukać, gdy pan będzie ubrany.
Po tych słowach Sternau opuścił kajutę. — Ubierając się, Mariano słyszał jakieś szepty za drzwiami. Wyczerpany niemal do ostatka, zaledwie miał siły, by się oporządzić jako tako. Gdy otworzył drzwi kajuty, usłyszał głos Sternaua:
— Niech pani wejdzie, miss Amy. Chyba nie umrze z radości.
Spojrzał przed siebie i — zobaczył ukochaną, ku której wciąż biegły jego myśli podczas okropnej, ciężkiej niewoli. Chwiejąc się na nogach, zbliżył się do Angielki i zawołał:
— Amy, miss Amy, co za szczęście...
Nie patrzyła ani na jego wychudłą postać, ani na blade, zapadnięte policzki. Widziała tylko blask pięknych oczu. Podając mu rękę, rzekła:
— Alfredzie, nareszcie znowu jesteś wolny.
Padli sobie w ramiona. Wśród zupełnego milczenia znalazły się ich usta i utonęły w nieskończenie długim pocałunku; zapomnieli o wszystkich troskach, o bólach przeżytych w ostatnich czasach. Nagle w pewnej chwili, ręce porucznika zaczęły opadać, twarz okryła się trupią bladością; zamknąwszy oczy, zachwiał się na nogach.
— Alfredzie — zawołała Amy, podtrzymując go co sił. — Co tobie?
— To szczęście mnie oszałamia; jestem jeszcze tak słaby. — westchnął porucznik, nie mogąc chwycić oddechu.
Ciężył teraz Amy bardzo, posadziła go więc ostrożnie w fotelu.
— Odpocznij — rzekła. — Cierpiałeś tyle, nic więc dziwnego, że siły cię opuszczają.
Uklękła, patrząc mu prosto w twarz. Dopiero teraz mogła ujrzeć w całej pełni, jak straszne ślady pozostawiły na ukochanym niewola, głód, pragnienie i męka tęsknoty. Serce jej kurczyło się, walczyć musiała, by nie krzyczeć z litości i rozpaczy. Zapytała:
— Cierpisz bardzo, najdroższy? Jesteś chory, wyczerpany?
Mariano przezwyciężył powoli atak słabości. Otworzył oczy, policzki zaczęły mu różowieć. Po chwili odpowiedział:
— Cierpiałem bardzo; kto wie, czy wytrzymałbym te cierpienia. Ale teraz znowu czuję napływ sił.
Zaczęła go głaskać po twarzy, mówiąc:
— Będziesz zdrów zupełnie, mój Alfredzie drogi, jak wtedy, w Hiszpanji. Będę się tobą opiekować, a potem...
Przerwała, rumieniąc się aż po skroń.
— A potem? — zapytał, tuląc się do niej.
— Potem połączymy się na całe życie.
Potrząsnął głową przecząco i odparł:
— Nie wiem, czy się to stanie.
— Dlaczego?
— Nie znasz mnie. Wiesz o mnie bardzo niewiele, a zresztą, to, co wiesz, jest kłamstwem...
Ostatnie słowa wypowiedział z widocznym wysiłkiem. Przez twarz Amy przebiegł wyraz lęku. Popatrzyła mu badawczo w oczy, ale wyczytawszy w nich tylko miłość bezgraniczną i smutek wielki, uścisnęta jego rękę i rzekła:
— To cierpienia tak cię osłabiły i odebrały odwagę. Gdy wyzdrowiejesz, wróci pewność i wiara. Nie wiele wiem o tobie, to prawda, ale wiem, że mnie kochasz i to mi wystarczy. O nic innego nie dbam.
— Mimo to musisz wiedzieć o wszystkiem. Wysłuchaj mnie: nie jestem tym, za kogo uchodzę.
Kładąc mu rękę na ustach, przerwała.
— Nie dziś, Alfredzie. Wiem, że jesteś czysty i szlachetny; to dla mnie dosyć. Potem, gdy wrócisz do zdrowia, wyznasz mi wszystko, co masz na sercu. A teraz podziękujmy Bogu, że ukrócił twoje męki i pozwolił nam spotkać się znowu.
Na twarzy porucznika wykwitł uśmiech spokoju. Złożył swoje ręce w ręce Amy; oczy ich utonęły w sobie.
Byli tak pochłonięci swoim widokiem, że nie słyszeli wcale hałasu, spowodowanego przenoszeniem towarów i rzeczy z „Péndoli“ na torpedowiec.
Po jakimś czasie Sternau zapukał do drzwi kajuty.
— Przepraszam — rzekł. — Jako lekarz muszę poprosić pana porucznika, by się udał na pokład. Za długo pan przesiedział w ciemnicy, by lekceważyć teraz zdrowie. —
Na pokładzie leżały przeróżne paki, worki, bele; marynarze krzątali się koło nich i przenosili ładunki na torpedowiec, który stał tuż obok „Péndoli“. Z drugiej strony zarzuciła kotwicę „Roseta“, aby dopomóc Anglikom.
Teraz dopiero, w pełnym blasku słońca, widać było, jak okrutnie jeńcowi dała się we znaki niewola. Przypominał trupio bladą figurę woskową, cerę miał zielonkawą, oczy podbite, kości wystające.
Sternau zbadał Mariana dokładnie, poczem rzekł do zatroskanej Amy:
— Chwała Bogu, żeśmy go odnaleźli. Za kilka tygodni byłoby za późno.
Amy zawołała w trwodze:
— Czy stan jego budzi obawy?
— Nie. Jest tylko niezwykle osłabiony, ale mam nadzieję, że się to da naprawić. Świeże powietrze, ruch i dobre odżywianie powinny przywrócić siły.
— Dziękuję za słowa pociechy — rzekła Angielka. — Będę go pielęgnowała, jak tylko potrafię.
Sternau się uśmiechnął:
— W jakiż to sposób?
— Poprostu nie rozstanę się z nim.
— Czy nie zechciałaby mi pani powiedzieć, jakim cudem znalazła się pani na torpedowcu?
— Jadę do gubernatora Jamajki z ważnemi listami.
— W takim razie spotkaliśmy się przypadkowo...
— O nie! To zrządzenie Opatrzności, której powinnam dziękować.
— To prawda. Jak długo zamierza pani pozostać na Jamajce?
— Dopóki nie otrzymam odpowiedzi. A może jest pan zdania, że stan naszego przyjaciela wymaga dłuższego pobytu?
— Chory potrzebuje wprawdzie spokoju, ale malaryczny klimat kraju i wyspy nie będzie dla niego odpowiedni. Czy pani wraca do Meksyku?
— Tak. Torpedowiec ma mnie odwieźć do Veracruz.
Sternau odparł po chwili namysłu:
— Torpedowiec zostanie tutaj do jutra, aby zabrać na pokład wszystkie rzeczy z „Péndoli“. Proponuję pani pojechać zaraz moim jachtem do Kingstonu. Mam nadzieję, że gubernator da prędko odpowiedź, jeżeli miss poprosi o pośpiech. Wtedy sam odwiozę panią do Veracruz. Jacht jest szybszy od torpedowca i dobrze uzbrojony, więc niema powodów do obawy. Im prędzej odwieziemy chorego do Meksyku, tem dla niego lepiej.
Amy przystała. Kapitan torpedowca przekładał wprawdzie, że panna Dryden została powierzona jego opiece, ale oczywiście musiał poddać się jej decyzji. Zabrawszy rzeczy Angielki na swój jacht, Sternau popłynął w kierunku Kingstonu. Po przybyciu na ląd, udał się wraz z Amy do gubernatora. Wielkorządca chciał Amy przedstawić swej rodzinie i prosił, by jakiś czas została w jego domu; oświadczyła jednak, że zależy jej na jak najszybszym powrocie. Wobec tego wszystkie sprawy tak przynaglił, że „Roseta“ mogła odpłynąć następnego popołudnia.
W drodze powrotnej natknęli się na torpedowiec; ten nie uporał się jeszcze z ładunkiem, po którym dopiero miał zatopić zbójecki statek. Sternau zatrzymał przy nim jacht na chwilę. Amy zapytała:
— Czy nikt z piratów nie umknął?
— To wielkie pytanie — odparł kapitan torpedowca. — Gdy wczoraj, po odjeździe państwa, obserwowałem przez lunetę wybrzeże Jamajki, zdawało mi się, że widzę kilku marynarzy, którzy niosą rannego lub chorego. Ponieważ ta część wyspy jest niezamieszkała, wysłałem tam swoich ludzi; znaleźli, niestety, jedynie ślady.
— Jeżeli Landola uciekł na brzeg, należałoby tam przybić — rzekł Sternau.
— Ale czy to koniecznie musiał być Landola? — zapytał komendant.
— Tak sądzę, bo jego jednego z pośród oficerów, nie chcąc zabić, zraniłem umyślnie.
Mariano wtrącił ponuro:
— Nie wart, aby żył. A zresztą, może lepiej, że uszedł z życiem. Będę mógł policzyć się z piratem.
— Upewnijmy się — rzekł Sternau. — Przeszukanie wybrzeża nie potrwa dłużej, aniżeli godzinę.
W przeciągu kwadransa jacht przybił do wskazanego przez kapitana brzegu. Sternau wysiadł, aby zbadać tropy. Ale wieczorny przypływ morza zmył wszelki ślad ze skalistego gruntu. — —