La Péndola/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La Péndola |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróż do Veracruz upłynęła szybko i pomyślnie.
Gdy przybito do brzegu, Sternau i Unger postanowili odprowadzić zakochaną parę do Meksyku. Jacht pozostał w porcie pod opieką marynarzy.
Mariano czuł się tak słaby, że o przebyciu drogi konno mowy być nie mogło. Postanowiono tedy skorzystać z komunikacji pocztowej, która regularnie łączyła Veracruz ze stolicą. Jazda była niewygodna i niemiła. Wóz pocztowy, urządzony na dwanaście do szesnastu osób, ciągnęło osiem półdzikich mułów. Cztery zaprzęgnięte były do dyszla środkowego, pozostałe szły parami po bokach. Muły, niedawno schwytane w prerjach na lassa, pędziły w zawrotnym galopie, a kierować niemi był to trud niezmierny. Okolica bezludna, którą musieli przejeżdżać, prowadziła przez dzikie skały, przepastne doliny, ciemne bory; od czasu do czasu spotykało się samotne, ubogie chaty indjańskie, zamieszkałe przez wydziedziczonych władców tego kraju. Chwilami drogą było wyschnięte łożysko rzeki górskiej, chwilami jechano nad niebezpieczną przepaścią, gdzie każdy krok nieostrożny mógł o śmierć przyprawić. Nie bacząc na to, wóz pocztowy rwał galopem. Na koźle siedział woźnica, trzymając w ręku szesnaście lejców; sekundował mu pachołek stajenny. Chłopak na chwilę nie ustawał w ruchu. Podczas jazdy musiał zeskakiwać z kozła, by poprawiać uprząż, lub podtrzymać powóz. Przy tej sposobności pakował sobie do kieszeni masy kamieni, któremi później obrzucał leniwego, lub nieposłusznego muła, kształcił się bowiem w kunszcie powożenia. Dobry woźnica był nie bez racji ważną personą; wszyscy nazywali go sennorem. Podczas służby na linji Veracruz-Meksyk, woźnica taki otrzymywał około stu dwudziestu pesów miesięcznie, nadto wikt; pod koniec zaś roku, o ile wóz nie doznał żadnych uszkodzeń, woźnicy przypadało jeszcze 250 pesów premji. W czasach naszej podróży niemal każdy Meksykanin był napoły rabusiem, to też w drogę mogli się puszczać podróżni tylko uzbrojeni. Mimo to na traktach, zdarzały się często wypadki rabunków i zabójstw. —
Wieczorem dotarła nasza gromadka do budynku jakiegoś, nakształt oberży, W którym miano przenocować. Oberżą tą była niska, brudna chata, ogrodzona kłującemi kaktusami. Pasło się przed nią kilka wychudzonych koni i mułów. W chacie mieszkał pocztmistrz, wysoki, chudy Meksykańczyk, podobny raczej do zbója, aniżeli do urzędnika.
Meksykańczyk, poza sprawami pocztowemi, zajmował się szynkowaniem, to znaczy zbierał soki pewnej odmiany agawy, gotował je w brudnych garnkach i sprzedawał później ten obrzydliwy odwar przejezdnym.
Amy bała się tego człowieka; ponieważ czuła odrazę do okropnego brudu, panującego w chacie, przygotowano jej posłanie w wozie pocztowym. Mężczyźni postanowili spać pod gołem niebem. —
Wieczór był przepiękny. Gwiazdy lśniły cudownie, od ziemi szły upajające, balsamiczne zapachy. Amy i Mariano spacerowali, trzymając się pod rękę. Zachwyceni pięknością nocy, przepojeni szczęściem, nie mogli zdobyć się na żadne słowa. Wreszcie Amy rzekła:
— Ile czasu już upłynęło od naszych spacerów w Rodriganda...
— Tak. Były potem dla mnie dni straszne.
— I dla mnie; tęskniłam za tobą bezgranicznie, Alfredzie.
Alfred przystanął i rzekł:,
— Nie nazywaj mnie Alfredem, a Mariano, gdyż takie jest moje imię.
Amy odparła po krótkiej pauzie:
— Czy to imię ciążyło ci właśnie?
— Tak. Chcę być zupełnie szczery.
— Czy musisz teraz wyznać prawdę?
— Muszę. Czuję, że wyznanie przyniesie mi ulgę.
— Jesteś jeszcze chory; nie powinieneś się wzruszać.
— Nie troszcz się o to, Amy. Świadomość, że postępuję nieuczciwie, jest mi stokroć cięższa, aniżeli wspomnienie, o którem najchętniejbym zapomniał.
Usiedli na odłamie skalnym. Po chwili Mariano zaczął:
— Słyszałaś zapewne od Sternaua cośniecoś o mem pochodzeniu?
— Tak; mówił mi o swych przypuszczeniach jeszcze w Rodrigandzie, potem zaś pisał o tem w listach.
— Jestem ofiarą zbrodni, której wyświetlenie stało się celem mego życia. Porwano mnie od rodziców i wtrącono do nory zbójeckiej...
Amy wydała okrzyk zdumienia:
— Czy to być może? Do nory zbójeckiej?
— Tak. Wyrosłem pośród rozbójników.
Tego Amy się nie spodziewała. Westchnęła ciężko, nie mogąc wydobyć ze siebie ni słowa.
Mariano zauważył to, ku swej najwyższej rozpaczy, i, odsunąwszy się od niej, rzekł:
— Milczysz? A więc pogardzasz mną. Tego właśnie bałem się najwięcej.
Ujęła jego rękę i zapytała:
— A więc nie zależało to od ciebie, żeś się dostał między tę zgraję?
— Nie; byłem przecież dzieckiem. Żyłem wśród rozbójników, ale nigdy nie dopuściłem się czynu nieprawego.
— Chwała Bogu. A jakże potrafiłeś uniknąć zbrodni?
— Herszt bandy musiał mieć wobec mnie jakieś szczególne zamiary. Wychował mnie, jak na mój stan przystało. Jedyne bezprawie, jakiego się dopuściłem, to używanie przybranego nazwiska.
— Widocznie było to konieczne, mój Mariano.
Wypowiedziała po raz pierwszy to imię. Mariano przycisnął jej rękę do serca i rzekł:
— Dziękuję ci. Teraz mogę opowiedzieć wszystko...
Opowiadał o wspomnieniach swego dzieciństwa, o smutnem życiu pośród brygantów. Mówił bardzo długo. Gdy skończył, Amy oplotła mu szyję ramieniem i rzekła:
— Chwała Bogu, że byłeś szczery. Teraz wiem, żeś mnie godzien.
— Ale twój ojciec?
— Nie martw się o to, najdroższy. Jest sprawiedliwy, łagodny, i kocha mnie bardzo. Postąpi, jak mu wskaże serce i miłość rodzicielska.
Siedzieli jeszcze chwilę, pełni nadziei i szczęścia. Wreszcie Amy udała się do wehikułu pocztowego, by w nim noc przepędzić. Mariano zaś położył się wraz ze Sternauem i Ungerem na ziemi. —
Następnego ranka ruszono w dalszą drogę. Podróż w szalonem tempie wyczerpała osłabionego Mariana; gdy przybyli do Meksyku, stan chorego był mało pomyślny. Sternau uspokoił zrozpaczoną Amy, zapewniając, że ukochany po kilku tygodniach wróci do zdrowia.
Amy chciała, by wszyscy trzej udali się wraz z nią do pałacu ojca, ale Sternau sprzeciwił się temu.
— Zostaniemy w hotelu — rzekł. — Ojciec pani zna nas tylko z opowiadań, więc nie możemy nadużywać jego gościnności.
— Przecież panowie okazali mi tyle uprzejmości i przywieźli do Meksyku.
Sternau rzekł z uśmiechem:
— Miss Amy, czy ma pani zamiar przedstawić tak odrazu Mariana ojcu swemu, jako narzeczonego?
Zarumieniła się i odparła:
— O tem nie pomyślałam. Może i lepiej będzie, gdy panowie zostaną w hotelu. Ale musi pan przyrzec, że zamieszkacie u nas, jeżeli ojciec mój będzie nalegać.
— Przyrzekam uroczyście. Przyjechałem do Meksyku również poto, by poznać Pabla Cortejo, a to przyjdzie mi łatwiej, jeżeli zamieszkam u państwa. Może na tej drodze znajdziemy klucz od zagadki, o której rozwiązanie się pokusiłem. — —
Lord Dryden nie spodziewał się tak szybkiego powrotu córki i zdziwiony był niemało, skoro ją ujrzał w pałacu.
— Amy! — zawołał, wstając od pracy. — To ty naprawdę?
— Ja we własnej osobie.
— Nie mogłaś w takim razie być na Jamajce.
— Ależ byłam. Oto odpowiedź gubernatora.
Po tych słowach położyła na biurku ojca plikę papierów.
— Zdumiewasz mnie. Jakże się to stało, że wróciłaś tak prędko?
— Winnam za to wdzięczność kilku panom, którzy mnie przywieźli, a zwłaszcza doktorowi Sternauowi.
— Doktorowi Sternauowi? To chyba nie ten, którego poznałaś w Rodrigandzie i o którym mi tyle opowiadałaś?
— Właśnie, że ten.
— Towarzyszył ci do Meksyku?
— Najpierw zawiózł mnie na Jamajkę, a później tutaj. Opowiem ci wszystko dokładnie, skoro przejrzysz odpowiedź gubernatora; tymczasem pójdę się przebrać.
Po krótkiej chwili Amy wróciła do kancelarji ojca i zaczęła opowiadać. Lord Dryden miał wrażenie, że słucha jakiegoś fantastycznego romansu. Był opowiadaniem Amy bardzo zmartwiony. Miał przecież w stosunku do niej daleko idące plany, aż tu nagle dowiaduje się, że córka jego kocha ni mniej ni więcej tylko bandytę hiszpańskiego.
Skończywszy, Amy nie mogła się doczekać odpowiedzi ojca. Chodził długo po pokoju bez słowa, aż wreszcie rzekł łagodnie:
— Drogie moje dziecko. Nigdy dotychczas nie sprawiłaś mi żadnej przykrości, dziś po raz pierwszy mnie zasmucasz.
Amy podniosła się z krzesła, podeszła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję ze słowami:
— Przebacz mi... Nie chciałam cię martwić, ale Bóg dał memu sercu tę miłość, której nie umiem się oprzeć.
Odsunął ją delikatnie od siebie.
— Więc wierzysz w to wszystko, co o tym Marianie opowiedziałaś?
— Tak; wierzę święcie.
— I rzeczywiście szczerze kochasz tego... wychowanka brygantów?
— Tak, kocham go — odparła. — Kocham i nie będę nigdy szczęśliwą bez niego.
— O mnie, o ojcu swym nie myślisz wcale? — zapytał z odcieniem smutku.
— Ależ, pa, myślę i o tobie.
— I mimo to mówisz o tej awanturniczej miłości?
Podeszła znów do ojca i zapytała:
— Ojcze, czy chcesz, abym była szczęśliwa?
— Tak. Ale właśnie dlatego boli mnie ogromnie, że serce twe dostało się w takie szpony.
— Wybadaj Mariana, ojcze, wybadaj. I jeżeli później będziesz mógł powiedzieć, że nie jest mnie godny, będę ci posłuszna i nie zobaczę się z nim już nigdy.
W tych słowach Amy była wielka, dziecinna ufność. Lord wyczuł ją i odparł, ale już z obliczem rozjaśnionem:
— Dziękuję ci za te słowa, Amy... Nie zawiedziesz się na swym ojcu. Idź teraz i odpocznij po podróży. Pomyślę tymczasem nad tem, co mam uczynić, abyś była szczęśliwa.
Ucałował ją z ojcowską czułością, poczem wrócił do pracy; jednakże, zaledwie Amy wyszła, wstał ze swego krzesła i wielkiemi krokami począł przemierzać pokój. Nareszcie, po długim namyśle, powziął decyzję.
— Tylko z jednym człowiekiem mogę mówić o tej przykrej sprawie — rzekł do siebie. — Jest nim doktór Sternau. Słyszałem o nim tyle dobrego, że z zupełnym spokojem mogę mu powierzyć tajemnicę.
Zadzwonił na lokaja i kazał podać płaszcz, laskę i kapelusz. Wbrew zwyczajom meksykańskim, które nakazują używać powozu pod groźbą niesławy, lord postanowił pieszo udać się do zajazdu, w którym jak objaśniła Amy, mieszkali Sternau, Mariano i Unger.
Gdy przybył do gospody, zapytał gospodarza o Sternaua.
— Jest u siebie w pokoju — brzmiała odpowiedź. — Sennor pragnie z nim mówić? Kogo mam zameldować?
— Pana, który chce z doktorem Sternau pomówić w cztery oczy.
Sternau się zdumiał; zaledwie przybył do miasta, już miał odwiedziny. Gdy lord wszedł do pokoju, obydwaj mężczyźni mierzyli się przez czas jakiś badawczym wzrokiem. Sternau zorjentował się natychmiast, że stoi przed nim człowiek nieprzeciętny; oko lorda zaś spoczęło z widocznem zadowoleniem na olbrzymiej postaci i szczerej twarzy doktora.
— Pan chciał pomówić ze mną? — zapytał Sternau doskonale akcentowaną hiszpańszczyzną.
— Tak — odparł lord. — A może woli pan mówić po niemiecku?
— Czy pan jest Niemcem?
— Nie. Jestem Anglikiem. Nazywam się Dryden.
Sternau nie mógł ukryć zdumienia.
— Dryden? A więc jest pan może lordem Dryden, ojcem — — ?
— Tak, to ja, drogi panie.
— Proszę usiąść, sir. Przyznaję, że nie spodziewałem się odwiedzin.
— Tak, wizyta to nieoczekiwana — rzekł Dryden, siadając. — Sądzę jednak, że domyśla się pan przyczyny.
— Może — odparł Sternau.
— Przedewszystkiem dziękuję za uprzejmość, okazywaną mej córce.
— Niema za co; postąpiłem, jak postąpiłby każdy człowiek, nieco obyty.
— Wielka uprzejmość, sir. A teraz niech mi pan pozwoli przejść do sprawy samej; jest to rzecz poważna.
Sternau uważał za swój obowiązek powiedzieć:
— Myśli pan o przyjacielu, z którym jestem tu razem?
— Tak. Chodzi o jego stosunek do Amy.
— A więc miss Amy opowiedziała panu wszystko?
— Tak, natychmiast po powrocie, i nic w tem dziwnego, gdyż przyzwyczaiła się ufać swemu ojcu. Pan zna dobrze tego przyjaciela i przeszłość jego, panie doktorze?
— Tak.
— Amy powiedziała mi, że człowiek ten znajduje się w warunkach, które mogą przynieść niejedno awanturnicze rozwiązanie.
— Proszę mnie źle nie rozumieć — rzekł Sternau. — Pytał pan, czy znam stosunki mego przyjaciela; odpowiedziałem twierdząco, myśląc, że chodzi panu o położenie, w jakiem znajduje się obecnie. Krótko mówiąc, jest to wychowanek bandy zbójeckiej, który uciekł od towarzyszy i nic nie ma na szerokim świecie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Lord popatrzył na Sternaua niepewnie i, zapytał:
— Ale ten wychowanek rozbójników ma chyba jakąś przyszłość?
Sternau wzruszył ramionami. Nie znając lorda, nie wiedząc z jakiemi zamiarami i z jakiemi myślami przychodzi, zachowywał rezerwę.
— Pan jest bardzo skryty — rzekł Dryden. — Zapewniam pana, że niczego bardziej nie pragnę, aniżeli szczęścia mego dziecka. Zrozumie pan jednak, że ostrożny ojciec w żadnym wypadku nie będzie uważał za szczęście związku dziecka swego z człowiekiem, o którym wiadomo tylko tyle, że był rozbójnikiem.
— Ależ sir, Mariano nie był rozbójnikiem.
— Dobrze, zgoda. Przyzna sir jednak, że w życzeniu mojem, aby dowiedzieć się czegoś bliższego o tym człowieku, niema nic dziwnego. A ponieważ opisano mi pana jako gentlemana, uważałem za rzecz najlepszą poprosić właśnie pana o wyjaśnienie sprawy. Czy uważa pan, że postąpiłem błędnie?
Słowa te, wypowiedziane prosto i serdecznie, przekonały i rozbroiły Sternaua; odpowiedział przeto:
— Sir, dowie się pan wszystkiego, co tylko mnie samemu jest wiadome. Proszę pytać.
— A więc są przypuszczenia, że Mariano jest porwanem dzieckiem hrabiego Manuela de Rodriganda?
— Tak. Ja pierwszy wyraziłem to przypuszczenie.
— Czy wolno zapytać, na jakiej podstawie doszedł pan do tego niezwykłego i śmiałego wniosku?
— Jeżeli panu czas na to pozwala, opowiem chętnie.
— Proszę, proszę bardzo. Córka wprawdzie opowiadała mi niejeden szczegół, ale była to rozmowa fragmentaryczna, z przyjemnością więc pana posłucham.
— Zaczynam.
Sternau opowiedział szczegółowo o wszystkich przeżyciach swoich i myślach od czasu przybycia do Hiszpanji, aż do chwili obecnej. Lord słuchał z rosnącą coraz bardziej uwagą. Słowa Sternaua nacechowane były prawdą, wnioski, które wyciągał, oparte na tak pewnych i jasnych podstawach i przesłankach, że sir Dryden uczuł się zupełnie przekonanym.
— Ależ to coś nadzwyczajnego! — zawołał. — Przekonał mnie pan zupełnie. Niech sobie to wszystko tylko ugrupuję. Hrabiemu Manuelowi porwano jedynego syna, który został przy życiu. Porwanie nastąpiło przy pomocy brygantów, którzy ukryli dziecko w swych jaskiniach. Właściwym zaś sprawcą jest Gasparino Cortejo.
— Jestem o tem wręcz przekonany.
— W jakim celu nastąpiło porwanie? To pytanie niezwykle ważne.
— Aby syna tego Gasparina Corteja uczynić hrabią Rodriganda.
— Zgoda. Tajemnica została porwanemu częściowo przez żebraka Tita Sertano zdradzona. Marianowi nie dawały spokoju szczątkowe wspomnienia dzieciństwa. Przybył do Rodrigandy, tam porwał go Cortejo i wydał w ręce kapitana piratów. Pan uratował go i przywiózł do Meksyku. Czy tak?
— Tak jest.
— W jakim zaś celu przybywa pan obecnie do Meksyku?
— Naprzód muszę zbadać, czy Marja Hermoyes, która przywiozła do Meksyku podrzutka, żyje jeszcze; następnie chcę się dowiedzieć, czy żyje Pedro Arbellez, który był tu swego czasu dzierżawcą u hrabiego Fernanda. Ponadto niech pan nie zapomina, mylordzie, że według moich przypuszczeń hrabia Fernando wcale nie umarł. Dawny sternik, a obecny kapitan morski, Unger, opowiadał mi o jeńcu, imieniem Fernando, który został sprzedany do Harraru.
— Przypuszcza pan, że tym jeńcem jest właśnie hrabia?
— Tak. Przypuszczenie to może się panu wydać zbyt śmiałem, ale jeżeli pan uświadomi sobie do jakich środków zwykł się uciekać Cortejo, dojrzy w niem pan wielką dozę prawdopodobieństwa. Jestem zdecydowany otworzyć grobowiec Rodrigandów, który znajduje się tu w Meksyku, celem stwierdzenia, czy zwłoki są w trumnie.
— Wyjednam panu zezwolenie policji.
Sternau potrząsnął ręką bagatelizująco:
— Dziękuję panu, mylordzie. Rezygnuję z wszelkiego współdziałania władz.
— Ale w takim razie narażasz się sir na wielkie niebezpieczeństwo.
— Ja się nie obawiam. Jeżeli poproszę pana o coś, to w każdym razie nie o pomoc u władz. Czy nie mógłby mi mylord ułatwić poznania Pabla Cortejo?
— Ależ jak najchętniej. Więc pan chce go poznać?
— Tak, nieodzownie.
— Dobrze. Obracam się w kołach, do których i on czasami zagląda. Zresztą, jestem przekonany, że to szubrawiec. Chciał niedawno — aha, teraz mi dopiero wpada do głowy... Panu chodzi o to, gdzie przebywa Pedro Arbellez?
— Tak, mówiłem już o tem.
— W takim razie służę informacjami. Jest obecnie właścicielem hacjendy del Erina, położonej na północy Meksyku. Cortejo chciał mnie oszukać, proponując kupno hacjendy, mimo że to własność Arbelleza.
— Będę zapewne zmuszony do odszukania tej hacjendy.
— Ależ doktorze, dlaczego pan oddaje tej sprawie tyle wysiłku i pracy?
— Proszę nie zapominać, że hrabianka Roseta de Rodriganda jest obecnie moją żoną. Mariano jest jej bratem, a więc moim szwagrem.
— Czy Mariano wie o tem?
— Przeczuwa tylko. Nie mówiłem z nim bliżej o tej sprawie. Prosiłem również miss Amy i Ungera, aby zachowywali milczenie. Niech się dowie o wszystkiem dopiero wtedy, gdy będą pozytywne podstawy. Ale w jaki sposób możnaby, nie zwracając na siebie uwagi, dowiedzieć się, gdzie są podziemia grobów hrabiowskich?
— Dowiem się o tem sam, drogi doktorze. Moje zapytania w tym kierunku nie obudzą z pewnością żadnych podejrzeń.
— Dziękuję panu, mylordzie, i proszę o możliwie największy pośpiech, gdyż...
Tu Sternau przerwał, otworzyły się bowiem drzwi, i wszedł Mariano. Zobaczywszy nieznajomego, chciał opuścić pokój, ale Sternau ruchem ręki poprosił, by się zatrzymał:
— Niech pan nie odchodzi, drogi przyjacielu; nie przeszkadza nam pan wcale.
Po tych słowach zwrócił się do lorda i powiedział po hiszpańsku:
— Oto właśnie sennor Mariano.
Marianowi zaś rzekł:
— Ma pan przed sobą lorda Dryden, ojca tej pani, której mieliśmy zaszczyt towarzyszyć.
Usłyszawszy nazwisko ojca ukochanej, Mariano oblał się rumieńcem; po chwili przezwyciężył jednak zakłopotanie i skłonił się przed lordem z godnością.
— Przed chwilą mówiliśmy o panu — rzekł otwarcie lord Dryden. — Wskutek tej rozmowy chciałem pana zobaczyć, tymczasem zjawienie się pańskie uwalnia mnie od obowiązku meldowania się u pana. Byłeś, sir, dzielnym opiekunem mej córki w drodze powrotnej. Niechże pan pozwoli, że mu najserdeczniej podziękuję.
Podał rękę młodemu człowiekowi. Uścisnąwszy ją, Mariano odparł:
— Oh, mylordzie, opieka moja nie byłaby w stanie uwolnić miss Amy od niebezpieczeństwa. Jestem chory i nie potrafiłbym okazać się prawdziwym rycerzem.
Jego zmęczone oczy nabrały blasku; na blade policzki wystąpiły rumieńce. Lord, poruszony już słowami Sternaua, uczuł teraz na widok cierpiącej twarzy Mariana wielką litość. Trzymając jego wychudzoną rękę w swej dłoni, rzekł łagodnie i przyjaźnie:
— Potrzebuje sir opieki i wypoczynku. Czy znajdzie je pan tutaj, w tym obcym domu?
— Mam nadzieję, mylordzie.
— Płonna nadzieja. Oberża meksykańska to nie miejsce dla chorego. Niech więc pan pozwoli, abym go zabrał do swego domu.
Oczy Mariana zabłysły szczęściem.
— Mylordzie, — rzekł — jestem biednym, usuniętym poza nawias życia człowiekiem; nie mam odwagi korzystać z pańskiej uprzejmości i dobroci.
— Doktór Sternau opowiedział mi cośniecoś o pańskich losach i właśnie dlatego pragnę pana przekonać, że nie jest sir, mimo ubóstwa, poza nawiasem życia. A więc zgoda?
Mariano spojrzał z namysłem na Sternaua, poczem odparł:
— Mylordzie, nie chciałbym rozstawać się z mym przyjacielem.
Dryden odparł z uśmiechem:
— Ależ to się rozumie samo przez się, iż doktór Sternau pójdzie razem z panem. Przypuszczam, że i pan Unger zdecyduje się wyrzec tej gospody. Czy się mylę?
Pytanie było skierowane do Sternaua, który podszedł do lorda i, wyciągnąwszy doń ręce, rzekł z radosnym, szczerym uśmiechem:
— Mylordzie, okazujesz nam więcej, aniżeli gościnność. Bóg zapłać. Przyjdziemy wszyscy trzej.
— Ale jak najprędzej, moi panowie. Odchodzę teraz, by przysłać po was powóz. Dowidzenia.
Sternau odprowadził gościa aż do drzwi. Gdy wrócił do pokoju, zastał na kanapie Mariana, zalanego łzami.
— Co panu jest? — zapytał przelękniony.
— Nic, drogi przyjacielu, — odparł Hiszpan. — To łzy szczęścia. Bałem się, że źle przyjmie oświadczenie Amy.
— No, i widzi pan, że się co najmniej nie gniewa.
— Tak, zawdzięczam to panu. Domyślałem się, że przybył do pana, by się czegoś o mnie dowiedzieć. Niech pan nie bierze za złe tych łez. Chory ulega łatwo bólowi, czy radości, o wiele łatwiej, aniżeli zdrowy. Czuję się szczęśliwy, że człowiek ten nie ma do mnie żalu, że tak serdecznie ze mną mówił... —
W jakiś czas potem zajechał pod gospodę powóz, by zabrać Sternaua, Mariana i Ungera do mieszkania lorda. Lord zajmował jeden z najpiękniejszych pałaców miasta, a przytem nader obszerny. Goście otrzymali apartamenty godne książąt. —
Mariano nie mógł jeździć konno z powodu choroby. Unger nie bardzo przywykł do siodła, konia dosiadał chyba nie więcej, niż dziesięć razy w życiu. Jedynie Sternau w towarzystwie lorda następnego dnia wyjechał konno na przejażdżkę na główną arterję stolicy, Alamedę, gdzie postać jego wyniosła budziła powszechny podziw. — — —
Józefa Cortejo leżała w swym pokoju w hamaku. Paliła tak ulubionego przez Meksykanki papierosa, trzymając przed sobą książkę, której nie czytała wcale. Jej sowie oczy patrzyły gdzieś wdal. Myślała o ukochanym hrabi Alfonsie, który przed odjazdem przyrzekł ją poślubić, jakkolwiek jej nie kochał. Myślała również o tych pięknych, ognistych Hiszpankach, wśród których łatwo znaleźćby się mogła taka, któraby go opętać potrafiła.
Tymczasem do pokoju wszedł Pablo Cortejo; czoło miał pomarszczone, w ręku trzymał list. Zwrócił się do córki:
— Z pocztą, którą otrzymałem, nadszedł list od mego brata.
Józefa skoczyła, wyciągając ręce.
— Daj go tu! Co tam słychać w Hiszpanji?
— Hm. I źle i dobrze. W międzyczasie Alfonso był w Niemczech.
— Ah, tak. W jakim celu?
— Z powodu tego przeklętego doktora. Człowiek ten przybył do Hiszpanji na nasze nieszczęście. To nasz zagorzały wróg.
Józefa ściągnęła brwi pogardliwie.
— Pah! Któżby się bał jakiegoś tam eskulapa.
— A jednak musimy się przed nim strzec — odpowiedział Cortejo poważnie. — Już pierwszego dnia, zaledwie przybył na zamek Rodriganda, człowiek ten przejrzał nas i potrafił pokrzyżować nasze plany. Ma spryt zdumiewający, a przytem djabelskie wprost szczęście.
— Może jest naprawdę ulubieńcem djabła, który go porwie w swoim czasie? Przed chwilą myślałam o nim zupełnie przypadkowo. Czy nie słyszałeś nic o lekarzu, który włóczy się po salonach stolicy? Nazywa się doktór Sternau. Jest gościem posła angielskiego, a ten przedstawił go całej arystokracji. Wczoraj był nawet u prezydenta. Śmiech pomyśleć, że się takie honory oddaje cyrulikowi.
— Nazywa się Sternau? Caramba, to chyba nie ten sam!
— I ja to sobie mówię. Nazwisko i zawód są w tym wypadku przypadkiem. Karol Sternau, którego się tak obawiasz, przebywa przecież obecnie w Niemczech, a więc nie może wałęsać się po Meksyku.
Twarz Corteja sprochmurniała.
— Tak sądzisz? — zapytał. — A któż ci powiedział, że ten Sternau jest teraz w Niemczech?
— Stryj pisał przecież w ostatnim liście.
— To prawda. Ale od tej chwili przeszło sporo czasu.
— Nie — sądzisz — chyba... — zapytała przeciągle Józefa.
— Sądzę, że powinnaś przeczytać ten list — odparł krótko, podając jej pismo.
Wzięła je i czytała:
Tym razem mam istotnie ważne wiadomości. Jak ci wiadomo, doktorowi Sternauowi udało się wywinąć z rąk naszych. Pisałem ci już, że Alfonso nie zastał go w Paryżu, Sternau wyjechał bowiem do Niemiec. Alfonso pojechał za nim, ale nie mógł go w Niemczech odnaleźć. Dowiedzieliśmy się później, że Sternau ożenił się z Rosetą. Ślub odbył się w Niemczech w miejscowości Reinswalden. Po ślubie Sternau udał się w podróż. Czy wiesz, jakie ma zamiary? Chce odszukać kapitana Landolę, by zabrać od niego tego Mariana, który na zamku Rodriganda nazwał się Alfredem de Lautreville. Po doktorze można spodziewać się wszystkiego; mam jednak nadzieję, że planów swych nie urzeczywistni. Wysłałem natychmiast do wszystkich portów, do których zwykł zawijać Landola, tajemne ostrzeżenia; ponieważ nie jest wykluczone, że kapitan przybędzie do Meksyku, zawiadamiam i ciebie. Trzeba tego Sternaua unieszkodliwić, w przeciwnym razie jesteśmy zgubieni.
A teraz o czemś przyjemniejszem: Alfonso jest głową rodu Rodriganda; zastępuję go wprawdzie w interesach, on jednak reprezentuje ród, musi się więc ożenić.
Szukałem dla niego godnej kandydatki i udało mi się znaleźć damę ze starego hiszpańskiego rodu, posiadającą wszystkie warunki, by dodać blasku nazwisku Rodriganda. Mam nadzieję, że pod moim wpływem świetny ten związek przyjdzie do skutku. O rezultacie starań zawiadomię cię niezwłocznie.
Przeglądając drugą połowę listu, Józefa zbladła. Doczytawszy do końca, zgrzytnęła dziko zębami, zmięła papier w kłębek, rzuciła na ziemię i zaczęła deptać.
— Spotka ich los tego listu, jeżeli Alfonso nie dotrzyma słowa! — zawołała w dzikiej furji. — Zniszczę ich, zetrę na proch!
Wyglądała okropnie. Ojciec położył rękę na jej ramieniu i rzekł:
— Ależ uspokój się; jeszcze nie jest tak źle.
Józefa dumnie odrzuciła głowę wtył.
— Tak, jeszcze źle nie jest. Jeszcze nie zaszli za daleko, ale też nie zajdą. Jednakże już sama ich myśl o tem wszystkiem jest zdradą wobec mnie.
— Mylisz się bardzo.
— Jakto? Czy chcesz ich bronić?
— Brata tylko, nie Alfonsa. Gasparino nie ma z pewnością pojęcia o słowie, danem przez Alfonsa; gniew twój nie powinienien go dotykać.
— Masz rację. Ale Alfonsa, który nie chce dotrzymać obietnicy, nie puszczę z rąk. Jest moim, jest moją własnością; żadna inna mieć go nie będzie. Chcę być hrabiną Rodriganda; przed niczem się nie cofnę, o tem wiesz, mój ojcze, nieprawdaż?
Wyglądała jak furja. Cortejo starał się ją uspokoić:
— Napiszę do Gasparina.
— Napisz i zażądaj natychmiastowej odpowiedzi.
— A jeżeli powie: „nie“?
— Wtedy jest zgubiony; to ci przysięgam.
— Ależ moja droga, przecież to mój brat!
— Właśnie dlatego powinien spełnić naszą wolę i należy go ukarać, jeżeli tego nie czyni. Wiesz, że mam testament w ręku.
— Czy użyjesz przeciw niemu...?
Uśmiechnęła się zjadliwie:
— Brat twój ma syna, ty zaś córkę. Zostaliśmy wszyscy złodziejami, oszustami, nawet mordercami, po to tylko, aby otrzymać zamek Rodriganda. Czy jego syn ma być panem wszystkiego, a córka twoja ma chodzić z pustemi rękoma? Nie, to nasza wspólna własność, jego i moja. Jeśli został hrabią, ja muszę zostać hrabiną — oto jedyne rozwiązanie sprawy, i od tego nie odstąpię.
Cortejo uważał za odpowiednie zająć stanowisko wymijajace.
— Przyznaję ci rację, — rzekł — ale uważam, że się niepotrzebnie unosisz. Mamy przecież sprawę bliższą, ważniejszą.
— Cóż to za sprawa? — zapytała, ciągle jeszcze wściekła.
— Mam na myśli doktora Sternaua.
— Ach tak — rzekła Józefa, przypominając sobie pierwszą część listu. — Cóż ty ha to? A więc ten człowiek porzucił Niemcy, aby odszukać kapitana Landolę? Pah, taki lekarz, taki kret ziemny. Jesteście śmieszni.
— Nie doceniasz ludzi typu Sternaua. Długo bywają spokojni i cierpliwi, ale skoro powezmą jakąś decyzję, bezwątpienia ją wykonają.
— Więc sądzisz, że Sternau, bawiący tutaj, i tamten z Paryża to jedna i ta sama osoba?
— Uważam to za prawdopodobne.
— Trzeba w takim razie rzecz zbadać.
— Ale jak? Nie można przecież pytać lorda.
— Nie — uśmiechnęła się. — Zostaw to już mnie. Moja w tem głowa, byśmy otrzymali zaproszenie i doktora poznali.
— Czy wiesz jak wygląda?
— Tak. Jest podobno niezwykle krzepki i wysoki, istny olbrzym.
— Tak. Gasparino pisał przecież, że to Goljat.
— To jeszcze nie dowód. Mogą być braćmi albo krewnymi. Słyszałem, że na północy olbrzymi rodzą się na kamieniu. A więc chwilowo zdobyć mam zaproszenie. —
Sternau spodziewał się tego spotkania. Przypuszczał, iż Pablo Cortejo zna go z listów brata. Wiedział, że mówią o nim w mieście, więc nazwisko jego musiało się otrzeć o uszy Corteja. W czasie każdej wizyty na mieście spodziewał się spotkania z nim. Słyszał bowiem, że Cortejo, jako pełnomocnik hrabiego Rodriganda, bywa w najlepszych towarzystwach. — —
∗ ∗
∗ |
W jakiś tydzień po przybyciu Sternaua do Meksyku, lord Dryden zaprosił doktora na przejażdżkę konną, zapuścili się na wzgórza podmiejskie. W drodze powrotnej, gdy mijali jakieś podmurze, Anglik oświadczył:
— Nareszcie mogę dziś dotrzymać przyrzeczenia.
Ponieważ byli sami, lord mówił po niemiecku.
— W sprawie grobowca, mylordzie?
— Tak. — Dryden uniósł się w siodle i zapytał: — Czy widzi pan ten grobowiec?
— Z korynckiemi wieżyczkami?
— Tak. W tym grobowcu spoczywa don Fernando de Rodriganda.
— Czy można wejść na cmentarz?
— Ależ tak. Brama cmentarza stoi otworem przez dzień cały.
Zeskoczyli z koni, przywiązali je i weszli na cmentarz. Ponieważ było sporo osób, wmieszali się w tłum, aby zataić cel swego przybycia. Do grobowca zbliżyli się dopiero po pewnym czasie, jak gdyby przypadkowo. Zapierały go okratowane drzwi; krata jednak nie była wysoka. U góry pod sklepieniem pozostawiała wolną przestrzeń, przez którą łatwo można było przeleźć.
— Czy pan wie na pewno, mylordzie, że to ten sam grobowiec, który mam na myśli? — zapytał Sternau.
— Tak, opisano mi go dokładnie. A zresztą widzi pan napis: Rodriganda.
— Więc nie będziemy mieli zbytnich kłopotów, by się tu dostać. A teraz chodźmy stąd.
— Kiedy pan zamierza zbadać grobowiec?
— Dziś wieczorem jeszcze. Czy chce pan być obecny?
— Niestety, jestem osobą oficjalną, posłem, i muszę wystrzegać się podejrzeń. —
Późnym wieczorem, tuż przed północą, trzech mężczyzn udało się ku cmentarzowi. Był trzeci dzień od nowiu, więc panowała niemal zupełna ciemność. Mariano dotrzymywał towarzystwa Sternauowi i Ungerowi; ośmiodniowy odpoczynek pozwolił mu uczestniczyć w tej wyprawie.
— Zostańcie tutaj — szepnął Sternau. — Upewnię się, czy jesteśmy bezpieczni.
Przeszukał dokładnie cały cmentarz; przekonawszy się, że nic im nie stoi na zawadzie, wrócił do towarzyszy.
— Teraz chodźcie za mną, ale przestrzegajcie ciszy.
Gdy doszli do grobowca, Sternau pierwszy przesadził kratę, za nim zaś Unger i Mariano. Stali teraz przed grubą płytą cynową, pokrywająca otwór sklepienia.
— Płytę trzeba odśrubować — rzekł Sternau.
Obejrzał sobie wszystko za dnia i postarał się o odpowiednie narzędzia do odśrubowania płyty. Po wytężonej pracy, którą wszyscy trzej wykonywali w ciszy absolutnej, płyta wreszcie puściła i można ją było podnieść. Wąskie schody prowadziły wdół sklepienia. Zestąpili po nich, jeden za drugim. Sternau szedł pierwszy; szukając poomacku, trafił na trumnę.
— Oto i trumna — rzekł po chwili. — Unger, zapalcie ślepą latarkę, ale ostrożnie, aby żaden promień światła nie przedostał się na górę.
Unger spełnił polecenie. Zobaczyli teraz przy słabym blasku latarki kilka metalowych trumien. Na jednej z nich, która stała tuż przy wejściu, złotemi zgłoskami wyryty był napis:
Sternau wskazał ręką na napis i zaczął badać śruby, któremi przymocowano wieko.
— Co teraz zobaczymy? — szepnął Mariano.
— Albo nic, albo też szczątki stryja pańskiego Fernanda — odparł Sternau.
— Trwoga mnie zdejmuje — rzekł Mariano. — Pomyśleć tylko: porwany bratanek stoi przed trumną swego stryja.
— Nie porywamy przecież trupa, nie bezcześcimy zwłok. Stoimy tutaj jako zastępcy sądu śledczego i za każdy uczynek możemy odpowiedzieć przed Bogiem i przed sumieniami naszemi. Tak, teraz otworzymy trumnę.
Przyłożyli do śrub narzędzia. Kiedy puściły wreszcie, wykręcili je bez trudności. Wszyscy trzej stali w uroczystem wyczekiwaniu.
— No, teraz, w imię Boże, odsłonimy wieko — rzekł Sternau.
Po tych słowach podniósł wieko; wypadło mu jednak z ręki i zatrzasnęło się napowrót, wydając ciężki, ponury dźwięk.
— To umarły broni się przed zakłócaniem spokoju — szepnął Mariano.
— Nie będzie się z pewnością gniewał na nas; chcemy się przecież tylko przekonać, czy nie popełniono wobec niego jakiegoś łotrostwa, — odparł Sternau.
Ujął wieko z wielką ostrożnością, uniósł je i odłożył. Unger skierował latarkę ku otwartej trumnie — wszyscy trzej spojrzeli po sobie jak na komendę.
— Trumna jest pusta — rzekł Mariano.
— Tak też przypuszczałem — przytaknął Sternau.
— Zwłoki nie spoczywały w niej nigdy — dodał Unger.
— Przeciwnie — odparł Sternau, biorąc latarkę z rąk Ungera i oświetlając białe atłasowe poduszki, które leżały w trumnie. — Czy nie widzicie śladów, pozostawionych przez ciało?
— W takim razie stryj umarł naprawdę — rzekł Mariano.
— Ale dlaczego zabrano trupa?
— Nie trupa zabrano, a żywego człowieka, — oświadczył doktór. — Jakiż w tem cel — usuwać zwłoki? Jeżeli jest trucizna, która powoduje szaleństwo, dlaczegóż nie mają się znaleźć środki, które pozornie uśmiercają człowieka?
— A więc ten człowiek, którego zaniesiono do Veracruz i sprzedano do Harraru, to istotnie don Fernando de Rodriganda?
— Jestem o tem wręcz przekonany. — No, a teraz trzeba starannie zamknąć trumnę, aby ślad tu po nas nie został.
Skoro się z tem uporali, zgasili latarkę, weszli po schodach na górę i przyśrubowali zpowrotem cynową płytę. Przeskoczyli potem przez kratę i cicho, niepostrzeżenie, opuścili cmentarz. Nikt nie przeczuwał co zdziałali tej nocy. —
Lord Dryden oczekiwał ich w domu niecierpliwy i zaciekawiony. Gdy Sternau i Mariano opowiedzieli mu co zobaczyli, rzekł z przerażeniem:
— Nie chciałem w to wierzyć. Co za zbrodnia. Trzeba zawiadomić władze.
— To nie zaprowadziłoby nas do celu. Nie mam zaufania do sprawiedliwości meksykańskiej.
— Zostanie zmuszona do wykonana obowiązku.
— Któż ją zmusi, mylordzie? — zapytał Sternau.
— Ja — odparł Dryden zdecydowanie.
— To próżny trud.
— Udowodnię panu, że rzecz się ma przeciwnie.
— Mógłby sir jedynie udowodnić, że trupa niema w trumnie. Pozostałoby zagadką, gdzie się trup podział, czy człowieka tego pochowano żywcem, oraz kwestja kto jest sprawcą zbrodni. Przez doniesienie do władz obudzilibyśmy tylko czujność naszych wrogów, którzy zorjentowaliby się, w jakiem są niebezpieczeństwie.
— Ależ, doktorze, czy zbrodnia tej miary ma ujść bezkarnie?
— Zostanie ukaraną, gdy znajdziemy hrabiego Fernanda. Wtedy zaprowadzimy przestępców na cmentarz i zażądamy od nich trupa. Ale dopiero wtedy.
— W takim razie chce się pan udać do Harraru?
— Oczywiście. Ale najpierw musimy udać się do hacjendy del Erina, aby pomówić z Pedrem Arbellez. Ponadto, powinniśmy odszukać Marję Hermoyes.
— Nie możecie z nią mówić tutaj. Mieszka w hacjendzie del Erina.
— Trzeba wobec tego jechać jak najprędzej. Ale nasz przyjaciel Mariano jeszcze zbyt osłabiony. Prędzej, niż za tydzień, nie będzie mógł pomyśleć o takiej podróży konnej. —
— Tydzień strawi także pan Unger na naukę jazdy — dodał lord z uśmiechem. — Kto niepewnie siedzi na wierzchowcu, nie może zapuszczać się nad granicę indyjską. —
Mariano znalazł najlepszego lekarza w postaci Amy, która leczyła go szczęściem i pogodą. Całe dnie niemal spędzali razem; lord udawał, że tego nie widzi. — —
W dwa dni później lord Dryden i Sternau zaproszeni zostali na jakieś przyjęcie; miał zjawić się na niem Cortejo wraz z córką, Sternau był więc przygotowany na spotkanie. Udał się z lordem wcześniej, chciał bowiem przyjść przed Cortejami. Przyjęcie wydawała bogata rodzina. Do dyspozycji gości stało wiele pokojów. Po przywitaniu z panią domu, Sternau odłączył się od Drydena, powiedziawszy mu, że będzie w ogrodzie pomarańczowym. Czekał tam, dopóki Dryden nie zawiadomił go, iż Cortejo przyszedł.
— Czy zechce mnie pan przedstawić, mylordzie?
— Życzy pan sobie tego? Chodźmy w takim razie.
Cortejo stał wraz z córką w grupie świeżo przybyłych gości.
— Ten wysoki, szczupły jegomość — wskazał lord.
— Aha, bardzo podobny do swego brata — odparł Sternau.
— Ta sennorita obok niego, to córka.
— Co? To monstrum o okropnej twarzy?
— Tak.
— Córka jeszcze milsza od ojca.
Zbliżyli się do grupy gości. Dryden szedł szybko, Sternau nieco wolniej. Cortejo stał do nich odwrócony tyłem.
— Ach, mylordzie, — rzekł, zobaczywszy po chwili Drydena, — cieszę się, że pana widzę. Czy pan namyślił się co do mej propozycji?
— Jakiej?
— W sprawie hacjendy del Erina.
Dryden ściągnął groźnie brwi.
— Nie mam zwyczaju mówić na przyjęciach o interesach. A zresztą, muszę mieć pewność, że hacjenda jest istotnie własnością hrabiego de Rodriganda.
— Co do tego niema wątpliwości.
— I panu zlecono ją sprzedać? Słyszałem, że właścicielem hacjendy jest Pedro Arbellez, któremu przypadła po śmierci hrabiego Fernanda.
— Nieprawda, mylordzie, to plotki z palca wyssane.
— Wkrótce dowiem się prawdy.
— Od kogo?
— Od mego przyjaciela, który w najbliższym czasie udaje się do hacjendy. Pozwolę sobie przedstawić go panu.
Lord wskazał ręką wtył. Cortejo i Józefa zwrócili głowy w kierunku Sternaua.
— Ten oto sennor jest moim przyjacielem. Nazywa się doktór Sternau.
— Doktór Sternau? — zapytał Cortejo, obrzucając ostrym wzrokiem twarz i postać nieznajomego.
Po chwili jednak przybrał napowrót wyraz uprzejmy.
— Zaszczyt dla mnie poznać pana, doktorze. Jak słyszałem, jest pan Niemcem; czy tak?
— Tak jest.
— Bardzo lubię Niemców. Niech pan pozwoli, abym go przedstawił córce.
Sternau złożył ukłon Józefie. Po chwili Józefa i Cortejo wzięli go między siebie i zaprowadzili do ławki, która ciągnęła się dokoła pokoju. Sternau przeczuwał coś w rodzaju przesłuchania. Nie omylił się, gdyż, ledwie usiedli na ławce, Cortejo zaczął:
— Słyszałem, że się pan wybiera do hacjendy del Erina?
— Może — odpowiedział Sternau lakonicznie, niezadowolony, iż lord zdradził jego zamiar.
— Czy wolno zapytać w jakim celu?
— Chcę poznać kraj i mieszkańców. Dlatego też mam zamiar objechać Meksyk północny. Gdy się o tem dowiedział lord Dryden, prosił mnie, bym obejrzał del Erina, ma bowiem zamiar kupić ten majątek.
— Ach, tak — odparł Cortejo uspokojony. — Mam w hacjendzie zwarjowanego dzierżawcę, który twierdzi, iż jest właścicielem folwarku. Pocieszny staruszek... Pan, zdaje się, wiele podróżuje?
— Tak, niemało.
— Zazdroszczę panu — rzekła Józefa z udaną uprzejmością. — Człowiek, który jest panem swego czasu, winien być uważany za szczęśliwego. Jakież części świata pan już zwiedził, doktorze?
— Amerykę, Afrykę i część Azji.
— A Europę?
— Tam się urodziłem — rzekł z uśmiechem.
— Czy pan zna Francję?
— Tak. Owszem.
— A Hiszpanję?
— Byłem i tam.
Józefa rzuciła ojcu krótkie porozumiewawcze spojrzenie i prowadziła dalszą rozmowę.
— Hiszpanja jest naszą ojczyzną, interesuje więc nas najbardziej. Czy może nam sennor powiedzieć, jakie pan w niej zna prowincje, lub miasta?
Sternau odparł obojętnie:
— Bawiłem tylko przez krótki czas w tym pięknym kraju. Jako lekarz, zostałem wezwany do niejakiego hrabiego de Rodriganda, który był ciężko chory.
— Rodriganda? Czy wiadomo panu, że ten hrabia ma posiadłości w Meksyku?
— Owszem.
— I wiadomo panu, że ojciec mój jest zarządcą jego majątków w Meksyku?
Sternau udał zdumienie:
— Czy to możliwe, sennor Cortejo? — zawołał.
A po chwili wrzekomego namysłu dodał:
— Na zamku Rodriganda był również pewien sennor Cortejo. Czy to może pański krewny?
— To mój brat.
— Cieszy mnie to, gdyż często spotykałem się z sennorem Gasparinem.
— To człowiek nietowarzyski.
— Tego nie zauważyłem. Przeciwnie, mam wrażenie, że obaj poznaliśmy się doskonale.
Józefa zagryzła wargę, wyczuła bowiem ironję ze słów Sternaua. Przezwyciężając się, rzekła uprzejmie:
— Szkoda, że Bóg nie pozwolił panu uratować hrabiego Manuela.
— Tak; dałbym za to wiele.
— O ile mi się zdaje, hrabia padł ofiara nieszczęśliwego wypadku?
— Tak, wypadek był w każdym razie nieszczęśliwy.
I z tych słów przebijała ironja, którą zarówno Cortejo, jak córka doskonale zauważyli.
— W takim razie zapewne poznał pan hrabiankę Rosetę? — badała dalej gorączkowo Józefa.
— Oczywiście. Hrabianka Roseta jest obecnie moją żoną.
Mimo, iż oboje udali po tych słowach niezwykłe zdumienie, Sternau był przekonany, że wiedzieli o tem już dawno.
— Co pan mówi, czy to być może? — zawołali niemal równocześnie ojciec i córka.
— Gdy miłość w grę wchodzi, wszystko staje się możliwem — rzekł Sternau z uśmiechem. — W Hiszpanji poczucie stanowości jest wprawdzie silniejsze, aniżeli w mojej ojczyźnie, ale wzięliśmy przecież ślub w Niemczech.
— A więc condesa opuściła Hiszpanję?
— Tak jest.
— I hrabia Alfonso zgodził się na to?
— Nie stawiał przeszkód — odparł Sternau. — A więc pani zna hrabiego Alfonsa?
— Naturalnie. Wychowywał się przecież od najmłodszych lat u nas w Meksyku.
— Ach tak. Zapomniałem o tem.
— Pisano nam, że hrabianka Roseta była ciężko chora.
— Wyzdrowiała, sennorito. Ale muszę państwa przeprosić. Lord Dryden mnie woła. Chce mnie z pewnością komuś przedstawić.
Po tych słowach Sternau podniósł się, aby odejść. Cortejo i Józefa wstali również; ojciec rzekł:
— Jaki to miły przypadek, że spotykamy tu kogoś, kto zna zamek Rodriganda. Czy nie zechciałby nas pan kiedyś zaszczycić swoją wizytą?
— Jestem do dyspozycji państwa.
— A może my odwiedzimy sennora u lorda Dryden? — wtrąciła Józefa. — Jestem najserdeczniejszą przyjaciółką miss Amy.
— Odwiedziny państwa będą dla mnie prawdziwą przyjemnością.
Gdy Sternau, złożywszy ukłon, oddalił się, Józefa rzekła do ojca:
— Caracho! To on.
— Tak jest.
— Czyś mu się dokładnie przypatrzył?
— Jak najdokładniej. To przeciwnik, którego nie wolno lekceważyć.
Józefa obrzuciła ojca pogardliwem spojrzeniem i rzekła:
— Nie wolno go lekceważyć? Dziwne słowa. To przeciwnik, który dorósł do wielu mężczyzn, ale czy da sobie radę z kobietą, to się dopiero okaże. Z jakim spokojem ten człowiek mówił. A przecież zna nas, przecież wie o wszystkiem, przecież przybył do Meksyku w jakimś złym zamiarze. Cóż robić, będzie musiał zginąć, choć mi go żal, bo to wróg, za którym można szaleć.
— Ty już szalejesz. Jak mogłaś powiedzieć, że go chcemy odwiedzić?
— Czy naprawdę przypuszczasz, że do nas przyjdzie? Musimy pójść do niego, inaczej go nie wybadamy.
— A ja ci mówię, że ten człowiek przyjdzie do nas. To drobnostka dla niego, wejść do kryjówki lwa. Gdybym tylko wiedział, czego chce w Meksyku...
— Dowiemy się o tem podczas jutrzejszych odwiedzin.
— Oszalałaś? Po tem, co zaszło z tą miss Amy?
— To mnie nic nie obchodzi, gdy chodzi o tak ważną sprawę.
— Nie pójdę z tobą.
— Więc pójdę sama — odparła zuchwale.
— Tego jestem pewien.
— I nie mylisz się, ojcze. Wiem jednak, że będziesz mi towarzyszyć. Musimy go wybadać, musimy dowiedzieć się o wszystkiem, zorjentować jakiej broni przeciw niemu użyć należy. —
Podczas tej zamiany słów między ojcem a córką, Dryden rozmawiał w drugim pokoju ze Sternauem.
— Cóż pan powie o tej parce?
— Jastrząb i sowa, tylko że w tym wypadku odwagą i energją sowa przewyższa jastrzęba.
— Uważa pan, że ludzie ci zdolni są do czynów, o które ich podejrzywamy?
— Ależ tak. Obydwaj Cortejowie godni siebie bracia pod względem nikczemności. Ale, mylordzie, szkoda psuć sobie wieczór rozmową o ludziach tego pokroju. Już sam ich widok mierzi.
— Czy Cortejo zaprosił pana do siebie?
— Tak.
— I pójdzie pan?
— Owszem, o ile ojciec i córka przedtem mnie nie odwiedzą.
— Do djabła! Czy pan im proponował.
— Skądże znowu. Córka Corteja sama się narzuciła; twierdzi, że jest przyjaciółką miss Amy.
Lord wzruszył ramionami i wnet się oddalił. Sternau unikał do końca wieczora spotkania z Pablem Cortejo i jego córką. — —
Następnego przedpołudnia lokaj zameldował doktorowi przybycie sennora Cortejo i sennority Józefy. Po chwili ukazali się na progu.
— Niech pan wybaczy, sennor Sternau, żeśmy pana tak prędko odszukali, — rzekł Cortejo. — Józefa się stęskniła za wiadomościami z ojczyzny. Tak dawno nie mieliśmy stamtąd słuchu, więc korzystamy z pozwolenia, aby odwiedzić pana.
Sternau przywitał gości z konwencjonalną uprzejmością. Natychmiast rozpoczęła się indagacja, którą przewidywał.
— Sennor wylądował w Veracruz? — zapytał Cortejo.
— Tak, mój panie.
— Polecono pana lordowi Dryden?
— Poznałem na zamku Rodriganda miss Amy.
— Ach, tak — rzekła Józefa, zaskoczona tą wiadomością. — Miss Amy była przyjaciółką condesy Rosety?
— Tak jest.
— Więc na zamku panowało rozwinięte życie towarzyskie?
— Wprost przeciwnie.
— To dziwne. Mówi pan, że była tam miss Amy, oprócz tego dowiedzieliśmy się z pewnego listu, że bawił na zamku jakiś oficer francuski. Czyż można więc mówić o braku życia towarzyskiego?
Sternau wiedział, że teraz przyjdzie kolej na Mariana.
— Jednak na zamku było niemal samotnie — odparł chłodno.
— A tego oficera sennor poznał?
— Owszem.
— Pamięta pan jego nazwisko?
— Alfred de Lautreville.
— Czy długo był na zamku?
— Kilka dni.
— A potem wrócił do Francji?
— Odjechał, nie mówiąc dokąd.
Józefa zorjentowała się, że na tej drodze nic nie uzyska. Sternau nie kłamał wprawdzie, ale nie dawał również odpowiedzi wyczerpujących. Już miała mu zadać nowe pytanie, gdy wszedł Unger. Sternau był z tego bardzo zadowolony. Mógł się oddalić na chwilę, gdyż Unger, jako marynarz, znał nieco hiszpański i mógł od biedy porozumieć się tym językiem. Sternau przedstawił kapitana swym gościom i oddalił się pod wyszukanym naprędce pozorem.
Wyszedłszy z pokoju, pośpieszył do gabinetu lorda w którym znalazł Amy i Mariana.
— Cóż pan przynosi? — zapytał lord. — Widzę, że panu śpieszno.
— Przynoszę potwierdzenie wczorajszego przypuszczenia. Cortejo jest tutaj.
— Być nie może. Jest u pana?
— Tak; razem z córką.
Lord się uśmiechnął:
— I samych ich pan zostawił?
— Nie. Unger został z nimi. Przychodzę tu z pewną prośbą.
— Słucham, drogi przyjacielu.
— Niech mylord zaprosi ich na śniadanie.
Lord zapytał z ogromnem zdziwieniem:
— Tych ludzi? Czy pan żartuje?
— Ależ nie; mówię serjo. Widzę, że miss Amy dziwi się również mej prośbie, mimo to ponawiam ją.
— Ależ do djabła, dlaczegóż mam ich zaprosić? Ta hołota jest mi tak wstrętna, że nie chcę jej widzieć.
— Muszę zobaczyć, jakie wrażenie sprawi na nich widok Mariana.
— To co innego. Niechże pan w takim razie weźmie Mariana do siebie.
— Nie, mylordzie. Chcę, aby państwo byli świadkami tej sceny.
Lord skinął głową, a widząc, że i Amy zgadza się na prośbę Sternaua, rzekł:
— A więc zgoda. Niech przyjdą na śniadanie.
— Ale ja sam nie mogę ich zaprosić, mylordzie.
— No, no, niech i tak będzie. Postaram się z tego wywiązać.
Sternau wrócił do gości Był teraz zabezpieczony przed niedogodnemi pytaniami, gdyż, ze względu na obecność Ungera, rozmowa przybrała charakter zdawkowy. Po jakimś czasie wszedł lord Dryden: Udając, że spodziewał się zastać tylko Sternaua i że nie wie nic o wizycie, powitał gości z wytworną uprzejmością, a po krótkiej chwili zaprosił na śniadanie; zaproszenie zostało oczywiście przyjęte.
Podano do stołu. Wszyscy z wyjątkiem Mariana, zebrali się w jadalni. Bez względu na jego nieobecność zaczęto roznosić potrawy; ożywioną rozmowę przeplatano meksykańskiemi delicjami.
Po dobrej chwili wszedł do jadalni Mariano. Pabla Cortejo i Józefę usadowiono w ten sposób, że w pierwszej chwili nie mogli go zobaczyć. Dopiero, gdy podszedł do swego miejsca, Cortejo zauważył jego obecność. Gdy ujrzał twarz Mariana, skoczył przerażony z krzesła i zawołał:
— Hrabia Manuel!
Był blady jak trup, oczy miał otwarte szeroko. Józefa wstała również z krzesła i patrzyła na Mariana osłupiałym wzrokiem. W pałacu Rodrigandów znajdował się portret hrabiego Manuela z czasów młodości; młody człowiek był tak podobny do portretu, że Józefa zamarła w przerażeniu.
— Myli się pan — rzekł Sternau. — Ten pan nie jest hrabią Manuelem; to porucznik de Lautreville, o którego mnie państwo pytali.
Cortejo i Józefa powoli odzyskiwali spokój.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł Cortejo. — Zachodzi tu silne podobieństwo, które mnie zaskoczyło. Zapomniałem przy tej okazji, że przecież lata płyną.
— Ojciec mnie wprost przeraził — usprawiedliwiała się Józefa.
— Powiada pan, że między porucznikiem i hrabią Manuelem zachodzi podobieństwo?
— Z pewnością, mylordzie.
— To dziwne. Tak bliskie podobieństwo między ludźmi odmiennej narodowości. Ale to przypadek jedynie.
Potoczyła się znowu zwykła, towarzyska rozmowa. —
Po powrocie do domu Cortejo zapytał:
— Rozumiesz teraz, co się dzieje?
— O cóż chodzi? — Józefa spojrzała na ojca.
— Ten porucznik, to prawdziwy hrabia Alfonso.
Skinęła milcząco głową.
— Sternau oswobodził go — mówił dalej Cortejo.
— Ale gdzie, jak? Co się stało z Landolą i jego statkiem?
— Nie wiem.
— Ojcze, czy ten Sternau jedzie naprawdę za trzy dni do hacjendy?
— Tak. I tamci dwaj mu towarzyszą.
— Czy pozwolisz im się wymknąć?
— Ani mi się śni. Trzeba skończyć z tymi ludźmi.
— Jestem tego samego zdania. W jaki jednak sposób ich usuniesz?
— Tego ci jeszcze powiedzieć nie mogę. Zresztą nieprzykładne to sprawy dla kobiet. Sam się tem zajmę.
Cortejo nie mógł spać w nocy. Suszył mózg i wytężał myśli aż do białego świtu. Powziąwszy decyzję udał się do stajni i kazał osiodłać konia. Nad ranem opuścił miasto, jadąc w kierunku północnym. Gdy Józefa zapytała przed południem o ojca, powiedziano jej że wyjechał na czas jakiś. — — —
W dwa dni później trzy mocne konie czekały przed pałacem lorda. W mieszkaniu lord żegnał się ze swymi gośćmi.
— Jak długo zamierza pan bawić poza miastem, doktorze? — zapytał Dryden.
— Kto to może przewidzieć w naszych warunkach? Postaramy się wrócić jak najprędzej.
— Spodziewam się doktorze. Nie oszczędzajcie koni; tysiące ich przecież biega po pastwiskach. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenie?
— Tak, mylordzie. Niewiadomo, co może spotkać człowieka w tym kraju. Niech pan będzie łaskaw zająć się mym jachtem i załogą na wypadek, gdyby powrót mój miał się opóźnić.
— Uczynię to, choć nie przypuszczam, by się należało liczyć z opóźnieniem. No, bądźcie panowie zdrowi.
Sternau i Unger siedzieli już w siodłach; Mariano stał jeszcze na schodach, żegnając Amy po raz tysiączny. Nareszcie zszedł i wszyscy trzej pocwałowali w tym samym kierunku, w którym dwa dni przedtem udał się Cortejo. — —