<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Lewek
Pochodzenie Menażerya ludzka
Wydawca Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Przeglądu Tygodniowego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Lewek.

Małe to było, brzydkie, krępe, na krzywych nogach osadzone, z głową kudłatą i z bezczelnem spojrzeniem w zielonawych, świdrowatych oczach, których usiłowaniem najgorętszem było rzucać piekielne podbójcze błyski.
„Demoniczny jestem“, mawiał, pukając się w wypukłe piersi, okryte wykrochmaloną koszulą, „demoniczny bestya, jak chyba nikt na świecie“. I pakował gałkę od laski w szerokie usta, które oblizywał ciągle, grubym, sinawym językiem. Nogi obute w płytkie lakierowane pantofle wyciągał przed siebie, ohydny, trywialny, śmieszny pod jasnym blaskiem porannego słońca filtrującego złotawe światło przez liście kasztanów nad ławkami się zwieszających.
Spoglądał na przechodzące kobiety z lekceważeniem pozornem a z utajoną lubieżnością. Kiwaniem nogi, wydęciem ust, zdawał się mówić jak sułtan rozparty na sofie w haremie.
„No! któraż tam!... Pan czeka!...“
Lecz w myśli powtarzał sobie:
„Ach!... żeby też która!...“
Lecz kobiety mijały go szybko, nie zwracając nań najmniejszej uwagi. Czasem zasłaniały się parasolkami, aby uniknąć jego natrętnego i bezczelnego spojrzenia, które on uważał za szczyt demoniczności. Często — gdy zniecierpliwiony, rozdrażniony, wstawał z ławki i z arogancyą zaglądał pod ronda kapeluszy mężatek pilnujących dzieci, lub następował na pięty dziewcząt uśmiechających się w promieniach słonecznych — ta i owa mruknęła przez zaciśnięte zęby:
— Błazen!
On wtedy zaciskał zęby z wściekłością, przybierając pozornie rozpromieniony wyraz twarzy. Siedzący bowiem na ławie przyjaciele śledzili go z uwielbieniem, patrząc, jak „zachodzi“ — i jak kobiety rzucają mu w przelocie jakieś słowa, które on, szczęśliwiec! z uśmiechem niedbałym przyjmuje. Gdy powracał do ławki, kołysząc się na swych krótkich, kaczych nogach, gołowąsy młodzieniaszek w świat podbojów wchodzący, zapytywał:
— I cóż? i cóż? co one powiedziały?...
Ireneusz wydymał dolną wargę:
— Ha! lecą na mnie!
Po ławce rozchodził się szmer uwielbienia.
Wiadomo bowiem, że Ireneusz należy do tych wybrańców, którzy mają szczęście do kobiet! Już w czwartej klasie miał taką reputacyę, gdy za brązowemi spódniczkami pensyonarek gonił, spocony, czerwony, kroplami potu na krótkiej, niekształtnej szyi okryty.
Pensyonarki pluły, złościły się, obrzucały go rozmaitemi epitetami, on to wszystko ze stoicyzmem znosił — wiedząc, że w oczach kolegów rośnie na zjadacza serc panieńskich, na don Żuana, na kobieciarza! Podtrzymując reputacyę swoją, pracował i nadal w tym kierunku, zamieniwszy tylko teren swych manewrów, wiecznie w pogoni za kobietą, zawsze głodny a udający przesyconego, drżący na szelest krochmalnej spódnicy pokojówki a ziewający na widok koronek wyłaniających się z pod sukni szykownej strojnisi.
Szlachectwo zobowiązuje!
Reputacya Irka była ustalona.
Demoniczny i szczęśliwy do kobiet!...
Tylko tyle.
Godność tę trzeba było dźwigać na swej kwadratowej głowie pod grozą śmieszności i odstąpienia podbójczego berła komu innemu.
Tego Irek byłby nie przeżył.
Chował więc „błazna“ — do kieszeni i mówił zapalając papierosa:
— Lecą na mnie!
Lecą! och!...

∗             ∗
Akuszerka odbierająca Irka zaopiniowała w dwie minuty po urodzeniu się tego rozkosznego dziwotworu w następujących wyrazach:

— Chłoptaś szelma śliczny jak lalka, do mamy podobny jak dwie krople wody. Będzie miał szczęście do kobiet!
Ojciec — suchy, biedny, zawiędły urzędnik — stojący pod piecem z pieluszkami w ręku, uśmiechnął się blado:
— Jak Boga szczerze kocham — przyświadczała akuszerka, wodę na kąpiel szykując — będą za nim hrabiny latały, już ja się znam na tem!
Słowa pani Malinkiewicz, powtarzane często w obecności już podrastającego Irka, głębokie nań wywarły wrażenie.
— Powiedziała — o! powiedziała!... musiała coś przecież wiedzieć, z palca sobie tego nie wyssała.
Uczył się, ale za to był bezustannie w fałdach kobiecych spódnic, wcześnie roznamiętniony i ofiarowujący się z miną znudzonej przymusowem dziewictwem kobiety. Odpychano go jednak, tak był wstrętny, z oczyma zielonawemi, powleczonemi mgłą namiętności, z ustami w pół otwartemi o zaślimaczonych kącikach. Przez grzeczność, w obecności rodziców dziewczęta znosiły go pomiędzy sobą, unikając dotknięcia jego rąk zimnych i wiecznie spoconych. On — połykał upokorzenia, znosił przycinki, znajdując dziwną rozkosz w słowach obcych, widzących go w gronie dziewczyn.
— Irek ma szczęście do kobiet! patrzcie!... zawsze jest pomiędzy niemi!...
Gdy podrósł, zaczął się zastanawiać, czem właściwie można podbijać kobiety.
Czytał wiele, zatrzymując się zawsze nad opisami bohaterów, którzy, szczególnie obdarzeni od natury, uwodzili po sześć kobiet dziennie, porzucając je później na pastwę tęsknoty i rozpaczy...
Bohaterowie ci mieli przeważnie — „czoło wyniosłe, otoczone kruczemi kędziorami, twarze pociągłe, blade — nozdrza namiętne, rozdęte“. Jeden z bohaterów Balzaka, uwodziciel urzędowy, miał wargę dolną lekko obwisłą „świadczącą o zmysłowości“...
Zaczęły się więc tortury ciała Irkowego.
Włosy smażyły się i piekły na żelazku od rurkowania spódnic, nieruchome i mięsiste nozdrza rozciągane palcami, nabrały pewnych ruchów przy wciąganiu powietrza, warga zaś dolna — ta nieszczęsna warga, miała rzeczywiście pozory zmysłowości „szalonej“.
— Irek, co robisz z ustami? — wołała matka, cicha, potulna kobiecina, niemogąca pojąć jak zaszczytne stanowisko zająć ma jej syn w społeczeństwie.
Projekt na „lwa“ — tymczasem wargę ciągnął i nozdrzami ruszał, tworząc sobie w ten sposób maskę podbójczą, niezwalczoną...
Wzrósłszy w lata i ciało, krępy i nabity, rozsadzający pełnością kształtów jasne garnitury, aplikował u jednego z adwokatów, zapełniając ciasną kancelaryę trywialną, ostrą wonią chypru. Lokował się przy drzwiach salonu, aby za każdem ich otwarciem, rzucić w głębię przenikliwe spojrzenie, samą adwokatowę mające na względzie.
Pani ta jednak — jakkolwiek w niebezpieczną trzydziestkę wkroczyła i miała lekki puszek na wierzchniej wardze posiadała tylko jedną namiętność, to jest... rurki czekoladowe napełnione kremem. Pochłaniała ich ilość obfitą, zmysłowe rozkosze na bok odkładając, namiętne przeto drżenie nozdrzy Irka zostawiało ją zimną, nawet nieździwioną w jej łakomem, kremowem rozleniwieniu.
Demoniczny natomiast młodzian, obserwowany, popychany przez kolegów, widząc, iż nic nie zyska, przybrał... minę zwycięzcy i często w pustą głębię salonu rzucał porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy, ku wielkiej radości całej dependenckiej rzeszy.
— Wzięła się! wzięła! — szeptali do siebie, głowy z plik papierów wyściubiając.
Irek brwi marszczył i rękę patetycznie wyciągał.
— Proszę was — mówił — zaprzestańcie tych żartów. Podobnemi podejrzeniami obrażacie mnie i kobietę, która obdarza mnie sercem zaufanem!
Milknął na chwilę, poczem dodawał z wysiłkiem:
— ...I której honor jest mi drogim!
Było w tym głosie to „coś“, które drga zawsze w głosie mężczyzny, ile razy zapiera się miłostek z jakąś kobietą. Mówi „nie!“ — a słyszy się najwyraźniej „tak!“
Wreszcie — następował teraz — bukiet, wieńczący zwykłe podobnego rodzaju rozmowy.
— Daję wam na to... słowo honoru!
Wszystko tam było — i honor (och ten nieszczęsny!), i ręka na kamizelce położona, i przymrużanie oczów, słowem — cała lira.
Mimo to, a właściwie mówiąc, dlatego — dependenci mówili w kilka dni później w gronie swych zaufanych przyjaciół:
— Irek poleciał teraz na grandę, mężatka, szyk kobieta! Nie — on ma dziwne szczęście do kobiet!...
A zapytywani przez rodzinę o panią adwokatowę, odpowiadali:
— Phi!... kobieta nieszczególnego prowadzenia się! Podobno Irek... i to nie sam!... nie on jeden!
Adwokatowa tymczasem kremem cała ubielona, ani przypuszczała jak czernieje jej dobre imię, jaka smutna przyszłość gotuje się dla jej córek — których matka, niedługo w opinii całego miasta zostanie „taką, co przez całą kancelaryę męża przeszła!“
Powoli — Irek rozzuchwalał się coraz więcej.
Tu i owdzie, jakaś pokojówka rozuzdana, sklepikarka lub dystrybutorka spragniona miłosnych wrażeń — zsuwała mu się w objęcia. On — wygłodzony, miłostki te skwapliwie przyjmował, dekorując je później w wytworne barwy, w opowiadaniach swych, wśród kilku przyjaciół. Franusia z drugiego piętra, cuchnąca mydlinami, była w tych opowieściach — panną „z bardzo przyzwoitej rodziny“ — odwiedzającą go o szarej godzinie z panną służącą. Biedactwo! przybywało zawsze spłonione i drżące. Narzuciło mu się prawie samo a teraz on — z litości nad biedną, stosunek ten przeciągał, który, nawiasem mówiąc, nużył go niewypowiedzianie. Czuł bowiem do czego to zmierza, panna chce koniecznie doprowadzić go do ołtarza — lecz on, Ircio — bynajmniej tego nie pragnie!
Tembardziej — że... niedawno zaplątał się jeszcze w znajomość z pewną wdową, majętną, posiadającą handel na jednej z pryncypalnych ulic, o!... wiecie! — sklep wspaniały — jubilerski, pełen brylantów, turkusów, rubinów...
On — uległ także temu kaprysowi, pociągnięty wielką pięknością wdowy, lecz teraz radby się wywinąć uczciwie, jak na przyzwoitego człowieka przystoi.
Wdową tą tymczasem — była dystrybutorka, rozlana w czterdziestce, którą przekroczyła, żółta i nędzna za skromnym kontuarem ubogiego sklepiku, na jednej z najbardziej oddalonych ulic miasta.
Przyjaciele Irka cisnęli się teraz do niego, pełni tej dziwnej łatwowierności, jaką mają mężczyźni, wobec miłosnych blag patentowanego przez nich samych bezczelnika.
— Irek!... Irek!... powiedz — jak się nazywa?
Irek łyżeczką kawę mieszał z tajemniczą miną.
— Nie wymagajcie! honor kobiety!...
Lecz oni nacierali, pełni niezdrowej ciekawości starych plotkarek.
— Czy znamy ją? powiedz?
Irek ramionami ruszał.
— Może... — rzucał z niechcenia.
— Pani Strzelecka?
— A... cóż znowu!
— Pani Jacksohn?
— Ależ...
Uśmiechał się dwuznacznie, oczami demonicznie błyskając.
— Ależ tak — ona — ona — nikt inny!...
Lecz on porywał się nagle, godności pełen:
— Proszę, zaprzestańcie tych domysłów. Gdyby nawet tak było... honor milczeć mi nakazuje!
I nagle wdowa po jubilerze zostawała kobietą „kompromitującą się z jakimś dependentem“, istotą zgubioną, nieumiejącą nawet uszanować pozorów... Ta i owa, w chwili oburzenia, wróciwszy z „pod Raka“, gdzie grywa rozstrojona orkiestra, a gabinety zbudowane są z dziurawych desek — mówiła:
— Wszystko przecież można... ale zachować trzeba pozory!...
Koło kobiety robiła się pustka, której ona wytłomaczyć sobie nie umiała i nie mogła — a lewek Irek powtarzał tymczasem:
— Gdyby nawet tak było — honor mi milczeć nakazuje!
Och!... ten honor mężczyzn, lwów broniących czci kobiety, którą sami zszargali, ten honor dzwoniący, jak fałszywa moneta — „qu’allait-il faire donc, dans cette galère?“
Powoli, Irek rozzuchwalał się jeszcze więcej.
Trzeba było słyszeć tę potworę mówiącą o kobietach w ogóle, zwłaszcza gdy wypił filiżankę czarnej kawy z figową cykoryą, pod werendą dystyngowanej cukierni.
— Kobiety!... hm — wiedział on dobrze co znaczy to słowo! Trzysta czterdzieści siedem razy grał komedyę miłości... tak!... tak!... trzysta czterdzieści siedem! ani mniej ani więcej! Zna więc do gruntu te istoty, które bez wielkich wysiłków przykuć do siebie na zawsze można. Gorący pocałunek, w ucho naprzykład, zupełnie wystarcza! On to próbował nieraz i żadna mu się nie oparła! a ileż ich przez ręce mu się przewinęło! Blondynki, brunetki, rude, ba!... nawet jedna siwa, lecz młoda i piękna! Wybierał zawsze bowiem piękne i dobrze zbudowane... wszak tyle jest tego na świecie!... mój Boże — ręką tylko sięgnąć... już jest i to nie byle co, szyk, elegancya, inteligencya! wszystko!
Cóż? — kobieta? — istotnie słaba, bez woli — lgnąca do trochę przystojniejszego mężczyzny na oślep. Tak zwanych „uczciwych“ — phii!... to okazy do wypchania, niema ich poprostu. Irek takich nie znał, wreszcie... on za nikogo, za żadnąby nie ręczył!...
Podkreślał te słowa, przybijając tem słuchaczy. A wreszcie — gdyby oni byli na jego miejscu i przeszli to, co on przeszedł — widzieli kobiety napozór zacne, święte, nieskalane... szalejące w chwili ekstazy miłosnej w jego objęciach jak kurtyzany! — a!... tak! tak, jak proste kurtyzany!
Od pewnego czasu upodobał sobie wyraz „kurtyzana“ — i szastał nim na prawo i lewo, wsłuchując się w dźwięk tego teatralnego słowa.
— Zresztą — ciągnął dalej, paznogcie sobie oglądając — życie trzeba brać jak jest! Kobieta jest przyjemnem narzędziem rozkoszy i miłą rozrywką. Tylko...
Tu składał ręce jak do modlitwy.
— Na Boga, panowie, nie żądajcie niemożliwego! nie chciejcie widzieć w kobiecie istoty na wieki do was przykutej, bo w ten sposób — życie będzie dla was męczarnią. W młodości mej... wiedziałem coś o tem!
Pozował się melancholijnie, głowę na dłoni wspierając.
— Tak!... tak!... — kończył cichym, przytłumionym głosem — początkowo brałem komedyę miłości na seryo. To mnie zabijało! Dziś, nie kocham! pozwalam się kochać... i czuję się o wiele szczęśliwszym.
Uśmiechał się, usta oblizując — w kącikach mu kawa pomieszana ze śliną czerniała.
— Teraz, już trzysta czterdzieste ósme przedstawienie nie kosztuje mnie nic i bez najmniejszego wzruszenia o schadzce wieczornej myślę. Ot — spędzić wieczór z kobietą, jest dla mnie to samo, co... filiżankę kawy wypić!
Pełen dezinwoltury, wspaniały, nadzwyczajny, sączył resztę fusów osiadłych na dnie filiżanki. Słuchano go z religijnem skupieniem.
Swadę miał i widoczną gruntowną znajomość przedmiotu.
Czasem miał odpowiedzi, które po prostu historycznemi się stały, rywalizując ze słowem Cambronne’owi przypisywanem.
Przykład:
Jeden z młodzieży — wkraczający dopiero w dziedzinę galanteryi, zauważył nieśmiało, że pomiędzy „szwaczkami“ wiele się znajduje dowodów szczerego przywiązania i miłości.
Dyskutowano trochę, ten i ów opozycyę zakładał, wreszcie zwrócono się do Irka, który ostentacyjnie jakiś list na różowym papierze nabazgrany czytał.
— Jak pan sądzisz?... szwaczki? co?
Irek oczy zmrużył.
— Szwaczki? — odpowiedział po chwili z niezrównanem roztargnieniem — szwaczki?... je n’en sais rien?... nie znam!...
Od pewnego czasu używał francuzczyzny, ucząc się zdań pojedynczych i rozmówek pani Bocquel.
— Nieznasz pan szwaczek? — pytano ze zdziwieniem. On, demoniczny wzrok wokoło ciskał:
— A, od czegóż... damy? — zapytał.

∗             ∗

Razem z latami, wzrosła w tym mężczyznie dziwna zaciekłość udawania kochanka każdej choć trochę wybitniejszej lub bardziej znanej kobiety.
Zwrócił się przedewszystkiem do — teatru.
Poznał jakąś nędzarkę, chórzystkę — obarczoną kilkorgiem dzieci, zaglądał często do jej biednego mieszkania, i teraz, nagle zaczął pastwić się nad aktorkami.
Od owej chórzystki — wyciągał niektóre szczegóły co do artystek stojących na stanowisku i szargał je w błocie rozpusty, obmawiając w najcyniczniejszy sposób.
Pisywały do niego! o! tak — nawet bardzo często, cierpiąc po prostu na manię listów! Lecz on — jakkolwiek chwilami znajdował pewne upodobanie w towarzystwie „tych pań“ — umiał postawić się na odpowiedniej stopie. Mój Boże!... wiadomo bowiem jak przewrotną jest kobieta — a cóż dopiero aktorka! Tej ostatniej głównie chodzi o świecidełka, błyskotki. Rzuca się więc jej ten okup i flirtuje wesoło w jej buduarze. Co jeszcze mają najlepszego w sobie aktorki — to umiejętność urządzania buduarów.
I dyskretnie dawał rozmaite szczegóły.
U tej naprzykład buduar cały różowy ma na szezlongu rzuconą białą niedźwiedzią skórę, u tamtej buduar w kształcie oryentalnego namiotu, u innej znowu lustra, lustra i lustra.
Jeszcze inna nie miała buduaru, przyjmowała zwykle w saloniku, w którym była zaciszna alkowa, wybita liliową draperyą. Aktorka miała jasne złociste włosy, zwykle rozpuszczone i wielkie koronkowe rękawy, któremi zamiatała ziemię.
Nawet na nim, na Irku robiło to pewien efekt, dlatego przesiadywał tam często, powtarzając z „tą panią“ — jej role.
Ależ tak — tylko role, a wreszcie...
Tu — był już dyskretnym.
Dobra wiara, którą zaszczycano go od lat kilku, wyrobiła w nim bezczelność, posuniętą do niemożliwych granic.
Opinia aktorek, szarpana zwykle przez wszystkich, dla tego lwa była prawdziwym kęskiem królewskim, na który rzucał się z całą zajadłością.
Aktorki!... fiu!.. wszystko — kurtyzany!...
Rzecz ceny — nic więcej!
Ramionami wzruszał, usta wydymał — pełen szlachetnej pogardy dla tych istot ujrzanych zaledwie zdaleka, wśród blasku gazu, w szeleście jedwabnych spódnic i całej fali koronek.
Serce mu biło gwałtownie, gdy ujrzał którą przechodzącą ulicą.
Jeśli nie był sam — pociągał gwałtownie swego towarzysza i przechodził na drugą stronę ulicy.
— Dlaczego to robisz? — pytał towarzysz — patrz, idzie Morelka, przywitasz się z nią... może mnie przedstawisz?
Irek brwi marszczył, głowę odwracając.
— Dziwny jesteś — odpowiadał — nie wiesz, że oddawna nie znam tej pani?
Lub zapuszczał się dalej w efronteryę, mówiąc junacko:
— Witać się z nią? cóż znowu, przecież ja nie mogę się tak kompromitować!
Przechodził szybko, głowę do góry niosąc, z ustami wydętemi pogardliwie, ironicznie — pogwizdując jakąś urywaną melodyę.
Aktorka tymczasem szła powoli, nie przypuszczając, że po drugiej stronie chodnika szedł człowiek — rzucający na nią błotem, dający jej miano „kurtyzany“ i mówiący z pogardą:
— Ta pani, to rzecz... ceny.

∗             ∗

Niezrównaną miał fantazyę ten kreowany przez akuszerkę pożeracz serc kobiecych. Wyjeżdżał raz do Wiednia i zawadził o Wenecyę. Było to już po śmierci matki i trochę klejnotów przez nią pozostawionych przeszło w ręce żydów, dla opłacenia kosztownej dla Irka w świat wycieczki.
Lecz za to z powrotem, ileż legend opromieniło demoniczną postać lewka!...
Wiedenki — hm... cóż! Wiedenki — namiętne, rozmarzone, wysiadające na ławkach Stadtparku podczas księżycowych nocy.
Sentymentalizm straszny... samobójstwo w perspektywie! zapewne — sensacye nowe i dość miłe lecz dla człowieka, który trzysta czterdzieści siedem razy grał komedyę miłości — zanadto wstrząsające.
Wspanialsze o wiele włoszki, wenecyanki, tajemnicze, pełne ognia i nieopisanej zmysłowości... A gondole! ach!...
Irek głową w takt wioseł kiwał i oczy przymykał uśmiechnięty, pełen rozkosznych wspomnień. Czasem... barkarollę Troschla nucił fałszywie i powtarzał jak papuga:
„T’amo!“
Raz — w chwili zwierzeń wyznał, iż przechodzącego placem Św. Marka, dojrzała go pewna księżna karmiąca gołębie i wieczorem — w gondoli swej uwiozła.
Na Canale grande nauczyła go słowa — „t’amo!“
W rzeczywistości Irek mieszkał w Wiedniu na Leopoldstadt, został w Stadtparku zwymyślany przez jakąś mäderl — wracającą z „Waschanstallt“ — a w Wenecyi, wynudziwszy się nad cuchnącym kanałem, napróżno usiłował pozyskać względy dziewczyny posługującej w hotelu, grubej trywialnej włoszki, czeszącej się raz na trzy tygodnie...
W kilka miesięcy później, Irek kupił sobie wąskie porte-bonheur i kazał je zakuć na ręku.
Było to szczytem elegancyi i szyku.
Wysuwał teraz rękę z pod mankietu i błyskał złotem bransoletki, drażniąc ciekawych niezwykłem tem zjawiskiem.
Gdy go pytano — wymijał zręcznie odpowiedzi, honorem się znów zastawiając...
Szczególniej w teatrze imponował bezustannie, bransoletkę na rękę naciągał i pod oczy nią siedzącym w krzesłach kobietom świecił.
Niektóre mówiły:
— Patrz! to monstrum ma bransoletkę!
Inne, zaciekawione istotnie, rzucały badawcze spojrzenia.
Irek, uszczęśliwiony, nadymał się jak żaba, porte bonheurem o szpinki dzwonił i przeginał się z nonszalancyą przez baryerę krzeseł.
W tym czasie przeczytał „Siostry Rondoli“ i „Safo“. Mówił przeto wiele o francuzkiej literaturze i o głębokości studyów nad kobietą, dokonanych przez Maupassanta i Daudeta.
Rozmarzywszy się raz fałszowaną chartreuse’ą, ułożył nagle cały romans o jakiejś tajemniczej, czarnoubranej kobiecie, która od dni kilku przychodziła do niego o zmroku wieczornym.
Miało to być „coś z arystokracyi“ — spowitego w batyst i blondyny (!) i pragnącego u stóp Irka pozostać do śmierci.
Słuchacze zainteresowali się tą opowieścią i przez kilka tygodni, tajemnicza dama unosiła się jak mistyczne zjawisko po nad głowami mężczyzn. Powoli — zapomniano o niej. Irek — przestał mówić, znużony własnem kłamstwem.
Minęło kilka miesięcy.
Nagle przypomniano sobie tajemniczą damę i rzecz naturalna, zapytano o nią Lewka. On przez chwilę stał osłupiały, niemogąc przypomnieć sobie — o co tu właściwie chodzi.
Wreszcie pamięć mu wróciła.
Do dyabła! cóż teraz zrobić z tą całą historyą! Plątać ją dalej — jak? — konceptu mu zabrakło.
Nagle wspaniała myśl zaświtała mu jak gwiazda zbawienia.
Uśmierci ją!
Tajemnicza dama umrze...
I z ponurą twarzą, grubym głosem, opowiedział pochylony nad swoją kawą — że — czarna dama umarła w Nicei... na suchoty, miesiąc temu, a ostatnie jej słowo było „Ireneusz“...
Powiedziawszy to — zamyślił się głęboko, smutny i znękany.
Słuchacze uszanowali jego boleść — ogólnem milczeniem. Od tej chwili, aureola cierpienia otoczyła czoło Irka; zaczął chodzić zgarbiony, jakby smutkiem do ziemi przyciśnięty.
Pluł wzgardą na wszystkie kobiety tęskniąc do tej jednej, szacunku i miłości godnej — która „odeszła w dal ciemną — pod błękitnem niebem Italii“.
— Cóż znowu! — pocieszali go przyjaciele — trudno ginąć z tęsknoty dla trupa. Miej siłę! oprzytomniej, Irku!
Lecz Irek pozował teraz coraz więcej, drapując się w szatę tragiczną. Fikcyjna kochanka zaczęła dlań przybierać kształty. Po upływie pewnego czasu nabrał przekonania, że — — czarna dama, rzeczywiście istniała.
Teraz w węzeł krawatu wpinał szpilki w formie trupich główek, ubierał się ciemno, cały żałobny jak karawaniarz.
Chwilami miał chęć sprawienia sobie krepy przy kapeluszu.
Słowem, był to wdowiec, wdowiec opłakujący istotę, która, nie istniejąc, śmiercią swą pogrążyła go w bezmiarze boleści.
I często z zamglonemi oczyma siadał w gronie swych przyjaciół, aby wywnętrzyć ból swój drżącym od wzruszenia głosem.
Jeśli go kto w życiu kochał, o! to pewno ta jedna!... Była mu cała oddana, pomimo odpychającego chłodu, z jakim miłość jej przyjmował!
Uderzał się w czoło z rozpaczą.
— Byłem względem niej niegodziwy — wołał — lecz czyż to była moja wina! Popsuły mnie te wszystkie inne, popsuły, bo trzysta czterdzieści siedem razy musiałem grać z niemi komedyę miłości. A czy która z nich była warta tego?...
— Przecież adwokatowa... — przerywano mu półgłosem.
— Och!... ona!... — i tu Irek mścił się za lekceważenie okazywane mu przez amatorkę kremu. Och, ona szczególniej!... głupia, zła, gadatliwa, narzucająca się, nudna i chuda!... o tak, chuda w przerażający sposób. Stanikiem dobrze zrobionym okłamywała ludzi... lecz, on — Irek, wiedział czego się ma trzymać...
Nie krępował się już teraz w słowach, rozbierając brutalnie kobiety, o których istnieniu wiedział zaledwie. Podniecony, wściekły — mścił się za każdą obelgę, każde odepchnięcie, wyrzuceniem z siebie całej masy kłamliwych szczegółów piętnujących kobietę jak rozpalonem żelazem, na dowód przytaczając tajemnice alkowy, sekreta ciała, ukryte wady lub wdzięki.
I tylko dla nadania sobie pozy i uroku powracał ciągle do zmarłej, wysławiając ją jako ideał piękności i wdzięku.
— Włosy miała czarne jak kruk i do pięt sięgające — mówił, potrząsając głową — oczy szafirowe, twarz bladą... nie! — opisać jej niepodobna, a wreszcie, chcecie? — pokażę wam jej fotografię?
Radość w tłumie powstała ogólna.
— Ale, przysięgnijcie mi na honor, iż nigdy żaden nie da poznać po sobie, że widział ten portret w rękach moich!
Słuchacze, powstawszy, na honor przysięgli.

∗             ∗
Gdy Irek do domu powrócił, uczuł kłopot niemały.

Przyrzekł pokazać fotografię zmarłej — hm!... dobrze, ale zkąd fotografię tę dostać?
Niewypada nic innego tylko kupić jakiś „gabinet“ — i przyjaciołom przed oczyma błysnąć. Nazajutrz, wczesnym rankiem, pobiegł Irek do ateliers fotograficznych.
Podał się za heliominiaturzystę amatora, chcącego nabyć kilka fotografij, celem robienia studyów.
Podano mu całe stosy wybiórków, portretów osób, które nie zastrzegły sobie sprzedaży publicznej.
Irek szukał długo, wreszcie — wybór jego padł na silną brunetkę, o wielkich ciemnych oczach, owiniętą masą białej gazy.
Wydała mu się nadziemską w tym jasnym obłoku. A — zjawisko, widmo zmarłej a nieznanej kochanki.
— Kto jest ta dama? — zapytał.
Fotograf pokręcił głową.
— Nie pamiętam prawdziwie — odparł — fotografia ta zdejmowana już lat kilka temu. Zdaje mi się jednak, że ktoś z prowincyi.
— Nietutejsza?
— O! za to ręczyć mogę!
— Tem lepiej!
Zapłacił, fotografię zabrał i cały przejęty ważnością chwili, dzień spędził w gorączce i oczekiwaniu.
Co chwila fotografię wyjmował i przyglądał się rysom brunetki. Była przystojną, choć cokolwiek mało miała dystynkcyi. Jakiś uśmieszek w kącikach ust się błąkał, za wiele widać było piersi.
Gaza ratowała jednak wszystko.
Z nadejściem wieczoru, Irek do cukierni pędził — i pomiędzy zebranych już mężczyzn wpadł.
Porwali się wszyscy, zaciekawieni jak stare baby, wyciągając ręce.
— Fotografia? o! pokaż! pokaż!
On — stał teraz boleśnie wykrzywiony i powoli kopertę odchylał.
Portret wyjąwszy, spojrzał i westchnął.
— Tak!... to ona!... moja święta — jakby przemówić miała!
I fotografię najbliżej stojącemu podał a sam, jakby boleścią przybity, na krzesło się usunął.
Lecz nagle, serdeczny, wesoły śmiech rozległ się w powietrzu.
Jeden z grona mężczyzn, świeżo z Łodzi przybyły, machał w ręku trzymaną fotografią „świętej — zmarłej“, zanosząc się ze śmiechu.
— Ależ to Wikcia! — wołał — Wikcia z Grand hotelu w Łodzi — ta... co się tu w Warszawie teraz puszcza!
Lewek głowę podniósł i ogłupiałym wzrokiem na śmiejącego się patrzał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.