Alrun Moronowie • Część druga • Aleksander Świętochowski Zwiastun
Alrun Moronowie
Część druga
Aleksander Świętochowski
Zwiastun
ze zbioru Pisma VII. Duchy

Część druga.

MORONOWIE.




MORONOWIE.




Widok 1.

Tu, jak gdyby skóra ziemi zielonym włosem bujnie porosła, a dalej, jak gdyby całkiem wyleniała, pokryta jedynie rzadkiemi kępami zźółkłej sierści. Tu rozległy płat pastwisk, tam szara mąka skał zwietrzałych. Śród bezbrzeża piasku, niby kwiat życia na łonie śmierci, rozpostarł się po obu krawędziach szerokiej rzeki step gęsto trawą wełnisty. Na zachodniej jego stronie ułożył się łańcuch gór, jak gromada garbatych wielbłądów po długim i mozolnym pochodzie w pustyni. Nad nimi unosił się niby para ciał strudzonych przejrzysty i lotny obłok. Gdy wieczorem mgła na ich grzbietach spoczęła i chmurami jak jukami je obwiesiła, zdawało się, że powstaną i pójdą w drogę. A gdy wiatr znowu te kłęby z nich zdarł i błękit nieba nad niemi rozpiął, leżały senne i nieruchome.
U podnóża tych gór usiadły namioty ludu pasterskiego Wirów, który po długiej tułaczce tu zapadł i w stepie trzody swe pasał. Wszyscy starsi jego synowie zebrali się na jednem z dwu ostro wypukłych pagórków obszernej wyniosłości, która wschodnim bokiem tworzyła ścianę rzeki, a zachodnim — próg wysokiej góry, otwierającej swe wnętrze długim, skalistym wąwozem do groty, gdzie stał ołtarz i dokąd dla wysłuchania modłów arcykapłana przybywał bóg Wirów. Lud szczelnie objął niższe kręgi pagórka, na którego pustym wierchołku leżało pięć wielkich głazów.
Głosy. Kapłani już skończyli swe modły i wracają; pozostał tylko sam na sam z bogiem w świątyni Moron.
— Straszna to rozmowa!
— Powiadają, że bóg schodzi do niego owinięty płomieniem, w oczach ma dwa słońca, a usta jego huczą grzmotami.
— Widziałeś?
— Napisano w zakonie.
— Wcale nie napisano, bo w dwunastu glinianych tablicach, które arcykapłan każdej pełni księżyca odczytuje ludowi, tego nie ma. Umiem je na pamięć.
— Ale w innych jest.
— Kto tam wie, czy są inne!...
— Nie bluźnij starszym, bo ci język osinieje.
— On i wam osinieje niedługo z głodu...
— O tak, skwar pastwiska wysmalił, zaraza owce dusi, węże krowom z wymion mleko wysysają, wszystkie ptaki na tamtą stronę rzeki przeleciały...
— Mirom dobrze: sieją ziarna, zbierają plony, wypiekają chleb...
— To też muszą się znami podzielić swą błogosławioną ziemią.
— A jeżeli nie zechcą?
Zebor. I krowa nie chce, ażeby ją doić, ani koza, ażeby z niej skórę zdzierać.
Głosy. — Patrzcie, Mirowie wsiadają do czółen. Ładna trzódka, chyba ze dwudziestu.
— Czy też zawrą z nami przymierze.
Lud się rozstąpił dla przepuszczenia czterech kapłanów, którzy nadeszli od świątyni, wstąpili na pagórek i milcząc, usiedli na czterech bocznych kamieniach; najwyższy, środkowy pozostał niezajęty.
— Już odbijają od brzegu. Na czele wódz i kapłani.
— Kto to wybiegł naprzeciw i przygląda im się?
— Arjos.
— Czego on tak ciągle u nich szuka? Prawie nie ma dnia, ażeby nie przemknął łodzią na drugą stronę rzeki.
— Może go Moron za żywnością posyła.
Zebor. To chyba on ją sam zjada, bo nigdy nic nie przynosi. Ja wam odkryję sekret: on zawiera tam przymierze — z ładną dziewczyną. I ręczę, że zrobi to ze wszystkiemi młodemi kobietami. Za kilka lat będziemy mieli śród Mirów małą własną kolonię.


Widok 2.

Gromadka Mirów, złożona z samych starców, między którymi, jak świt śród mroków, odbijał się swą młodością piękny wódz Tylon, weszła na drugi, przyległy do brzegu pagórek, oddzielony od zajętego przez Wirów wązkiem przegięciem wyniosłości.
Mirowie. Pozdrowienie Wirom!
Wirowie. Pozdrowienie Mirom!
Właśnie cisza pochłonęła ostatnie echa tych okrzyków, kiedy ze świątyni wyszedł i wolnym krokiem zbliżył się ku pagórkowi swego ludu Moron. Kroczył on wolno, oblany skośnem światłem omdlałego słońca, które już dobiegało do widnokręgu. Długie, białe włosy głowy i brody, spadające w bujnych i gęstych pasmach, ukazywały zaledwie część surowego oblicza patryarchy, na którego wyniosłej postaci obwisła luźnie czerwona szata, przepasana w biodrach złocistym sznurem. Posuwał się jak niewidomy. Dwu młodzieńców w krótkich, białych narzutkach ujęło go pod ręce i wprowadziło na pagórek, gdzie stanął na środkowym kamieniu, z twarzą ku Mirom zwróconą.
Moron. Bóg mój błogosławi wszystkich cnotliwych. Od chwili, gdy zniknął z przede mnie w swej szacie z błyskawic, zamknąłem oczy i otwieram je tu dopiero, ażeby jasność jego, którą pod powiekami zatrzymałem, rzucić na wasze głowy, zacni Mirowie. Błagałem go tak gorąco, jak tylko niewolnik pana, syn — ojca, stworzenie — stworzyciela błagać może, ażeby z serca mego wylał gniew, niesprawiedliwość i nienawiść, a napełnił je umiarkowaniem, prawem i miłością; ażeby iskrze swej mądrości pozwolił żarzyć się w moim rozumie, gdy z wami rozmawiać będę. Czy chcecie wiedzieć, co mi objawił i rozkazał?
Mirowie. Mów.
Moron. Pan rzekł mi: Moronie, bądź widomemi wargami mojemi. Jestem Jam, bóg i stworzyciel duchów, ludzi, zwierząt i wszelkiego istnienia. Co było, jest i będzie, to było, jest i będzie tylko z woli mojej.
Tylon. I Rod jest bogiem, i Tor, i Elion i inni.
Moron. Nie skończyłem. Pan nasz rzekł mi dalej: Ty bądź naczyniem, które wolą moją napełnię, a lud twój niech będzie arką, w którą to naczynie wstawię. Oko nie widzi, ucho nie słyszy niczego, tylko to, co pochodzi ze mnie, a żadne oko nie widzi i żadne ucho nie słyszy mnie. Jestem wszędzie i nigdzie. Kto wymówi inne imię boga, niż Jam, przeklęty jest przez całe stworzenie, które znieważa. Gdy wszystko ucichnie, te bluźnierstwa jeszcze brzmieć będą głosem win nieprzebaczonych. Niebiescy słudzy moi zbuntowali się przeciwko mnie i przed ślepymi udają bogów. Mgnienie mojego gniewu zniszczyłoby tych kusicieli i ich wyznawców. Ale ja chcę, ażeby samo stworzenie odwróciło twarz od ciemności ku światłu, od kłamstwa ku prawdzie. Wszystkie siły we mnie są równe, żadna mniejsza od innych, a więc i dobroć nie mniejsza od władzy. Lecz gdy upłynie czas, na którym zawiesiłem moją cierpliwość, wtedy nadejdzie dzień sądu i pomsty dla wszystkich, którzy nie uznali swego stwórcy. Takie słowa wyrył Pan swym ognistym językiem w duszy mojej.
Tylon. Jeżeli twój bóg tak grozi naszym bogom, to niech oni przygotują się z nim do walki. My przybyliśmy tu, wezwani przez was, po to tylko, ażeby wysłuchać, jakie chcecie zawrzeć z nami przymierze.
Moron. Musimy naprzód wam powiedzieć, czego nasz bóg wymaga. A więc żąda on, ażebyście porzucili swoich i oddali cześć jemu, jako jedynemu władcy świata.
Tylon. Czy to już wszystko?
Moron. My zaś, zgodnie z wolą jego, żądamy, ażebyście z nami zjednoczyli się zupełnie, ażebyście pozwolili naszym trzodom paść się obok waszych, ażebyście nas dopuścili do waszych pól i wód, ażebyście otworzyli nam bramy waszych siedzib i drzwi waszych domów, ażebyście z nami jedli wasz i nasz chleb. Wtedy nasz bóg spuści na was deszcz łask swoich.
Tylon. Krótko mówiąc, Jam żąda, ażebyśmy wyrzekli się naszych bogów dla niego, Wirowie zaś, ażebyśmy wyrzekli się naszej ziemi i dobytku dla nich. I cóż nas zmusza do tej ofiary?
Moron. Tak przeze mnie rozkazał bóg, który nad nami i wami panuje.
Tylon. Nad nami panują inni bogowie.
Moron. Nie ma innych, prócz Jama! Przynieście tu tablicę objawienia... (Jeden z kapłanów oddalił się do świątyni). Bóg jedyny długo spoglądał pobłażliwie na odszczepieństwo dzieci, które zapomniały o swoim ojcu, ale teraz podniósł karzącą rękę i wzywa ich do posłuszeństwa. On nie prosi, lecz rozkazuje. On nie ulega opornym, lecz ich wydziedzicza z ziemi, wody, powietrza za życia i z nieba po śmierci. (Kapłan przyniósł glinianą tablicę, z której Moron czytał). Słuchajcie świętych słów objawienia: »Na początku był tylko Jam, rozmyślający od wieków nad swojem bezmiernem wnętrzem. Jednego dnia rzekł: wywiodę z siebie to, co we mnie jest. I zapełnił przestrzeń świata każdą rzeczą martwą i każdą rzeczą żywą. Ale nie było między niemi takiej istoty, któraby rozumiała i sławiła wielkość stwórcy. Wtedy Pan rzucił na ziemię cień swojej mądrości — i powstał pierwszy mężczyzna, Arjos; następnie Pan rzucił przed niego cień swojej piękności — i powstała pierwsza kobieta, Orla. I zrodziła ta para dwu synów i dwie córki. Jeden z nich Wir, którego Pan szczególnie umiłował, rozpłodził swoje nasienie w ludzie Wirów; drugi, Mir, mniej Panu przyjemny, rozpłodził swoje nasienie w różnych ludach, opętanych przez złe duchy. Wiernymi prawdziwemu bogu pozostali tylko Wirowie.« Oto są słowa zakonu.
Tylon. I naszym pierwszym ojcem był Arjos, a pierwszą matką Orla, ale nasza księga święta inaczej uczy.
Moron. To wypal jej bluźniercze głoski ogniem, ażeby po nich najmniejszy ślad nie pozostał, lub wystaw ją na urągowisko i ciśnij w głębię morza, ażeby jego potwory nią się potruły. Bogiem jest tylko Jam, który przeze mnie mówi.
Tylon. Starcze zuchwały, chcesz sobie w usta włożyć całe niebo i jego mocą przemawiać? Wezwałeś nas tu dla związania braterstwa, a znieważasz naszych bogów i każesz nam dobrowolnie zostać waszymi niewolnikami! Mój miecz, jak moje serce, drży w pochwie zgrozą, słuchając twoich złorzeczeń. Pragniesz nam wydrzeć naszą wiarę i mienie, być napastnikiem i grabieżcą — powiedz otwarcie, a nie skradaj się do naszych domów, jak lis skórą boską obleczony.
Moron. Boże, ty widzisz z niebios, że spełniłem wolę twoją i że ona została sponiewieraną. Jeślim godzien łaski twojej, powiesz mi, co czynić powinienem. Wracajcie Mirowie do swojej ziemi pod osłoną naszej gościnności, a my na tem wzgórzu, które miało być kopcem przymierza, wzniesiemy ołtarz i ofiarujemy Panu białe koźlę dla zmazania grzechów tu popełnionych.
Tylon. Wracajmy co prędzej i zabezpieczmy nasze pola przed tą wędrowną szarańczą, która się chce na nie zwalić! Przekleństwo Wirom!
Głosy Wirów. Przekleństwo Mirom!
Zebor. Wymordować!
Mirowie, jak stado gnanych łabędzi, zbiegli ze wzgórza ku rzece.
Moron. Uciekajcie na stopach, może wrócicie na kolanach! Rodowcy moi, słyszeliście, co odpowiedzieli Moronowie. Tą wstęgą rzeki przecięli nam świat Przed nimi bezbrzeżne niwy i błonia, przed nami granica, której zabraniają przekroczyć. Oni chcą się ze swemi trzodami rozpostrzeć szeroko po ziemi bogatej, my musimy zamknąć się w tym skrawku stepu między pustynią i ich zaporą. Do nich uśmiechać się będzie powabnem obliczem dostatek, nas — pożerać głód.
Głosy. Prowadź nas przeciw nim, ojcze, wodzu, powierniku boży, my dzieci twoje!
Zebor. Wir spoczywa na łonie boga, Moron nam przywodzi, myśmy synami Morona.
Głosy. — Nie Wirowie, lecz Moronowie.
— Tak, Moronowie!
— Dziś nas bóg nazwał twojem imieniem.
— Moronowie, Moronowie! Niech żyje nasz patryarcha!
Zebor. Wodzu, wskaż, dokąd iść mamy!
Moron. Tylko tam, dokąd bóg wskaże. My niczego nie powinniśmy pragnąć, tylko tego, ażeby on nam wolę swoją wyraźnie objawił i ażebyśmy ją dokładnie spełnili. Nazwaliście mnie wodzem, ojcem ludu, powiernikiem bożym, a ja jestem niczem, dopóki Pan nie napełni mnie swoją mocą. Jeżeli on dziś nie raczy w tę szczyptę nędznego prochu, którą nazywacie wielkim Moronem, tchnąć swej myśli, nie powiem wam jutro, czy możecie spojrzeć na wschodzące słońce. Padajcie przede mną na kolana, ile razy bóg we mnie wstąpi; ale nie uważajcie godniejszym czci od spróchniałego dębu, skoro mnie opuści. Panie, panie, lud twój pyta, co mu czynić każesz. (Chwilę stał wpatrzony w niebo). Chwała, chwała! Widzę cię wielki, wszechmocny władco świata! Przesłoniłeś oblicze chmurą, ażebym patrząc w nie słabym wzrokiem, nie umarł z przerażenia. O Panie, Panie, biegnie do ciebie korna i strwożona dusza moja po rozkazy i z błaganiem o miłosierdzie nad ludem twoim, któremu grzechy nie pozwalają widzieć ciebie. Jeżeli złym jestem dla niego przewodnikiem, zatrzymaj, Panie, duszę moją w niebie... Och!...
Moron, zachwiawszy się, upadł. Obecni nie mieli odwagi i siły pospieszyć mu z pomocą. Nawet nikt nie ośmielił się wydobyć z siebie szeptu. Noc obciągała coraz bardziej tę niemą i nieruchomą grupę, której twarze były bledsze od światła gwiazd. Wreszcie Moron, odetchnąwszy głęboko, dźwignął się.
Moron. Żyć każesz — żyć będę. Za wszystko dzięki ci, Panie... Błogosławię was imieniem boga ojca naszego, który jest w niebiesiech. Rozejdźcie się do namiotów waszych i zanieście do niego gorące modły. Tylko ty, Arjosie, zostaniesz tu ze mną. Tak Pan rozkazał.


Widok 3.

Rzesza cicho zsunęła się ze wzgórza, które księżyc natychmiast srebrnym osypał pyłem. Arjos zatopiony dotąd w tłumie, zbliżył się do Morona. Noc odskoczyła od pięknego młodzieńca zawstydzona i pozwoliła gwiazdom obrzucić go blaskami ciekawych źrenic. Odchyliła się nawet od jego czarnych włosów i modrej bluzy, która ledwie za kolana okrywała jego smukłe ciało. Oczy okrążała mu powaga, czy smutek.
Moron. Bóg cię wybrał na wodza ludu naszego w wojnie z Mirami.
Arjos. Chyba nie zajrzał w moje serce.
Moron. On widzi wszystko.
Arjos. W takim razie mnie nie wybrał.
Moron. Szatan wszedł w ciebie — wypędź go.
Arjos. Nie nawiedzał mnie nigdy, nie czułem go ani w sobie, ani koło siebie. Kiedy w dniu pokuty spowiadacie się przed bogiem ze swych grzechów, ja mu nic nie wyznaję, bo nic nie mam.
Moron. Pamiętaj, że białe skrzydła aniołów zczerniały od pychy, tem bardziej czernieje od niej dusza ludzka. Pokora jest karmicielką wszystkich cnót. Tak rzekł Pan.
Arjos. Moronie, nie obmawiaj boga, który okrutnym być nie może. Czyż podobna, ażeby on, wszechmocny, nie stworzył ani jednego dobrego człowieka? Czy podobna, ażebym go tem obrażał, że podziwiam słońce we wszystkich odmianach jego majestatu, że upajam się widokiem kwiatu we wszystkich postaciach jego uroku, że odurzam się pięknościami dnia i czarami nocy, że rozglądając się ciągle po tym wspaniałym domu, jaki bóg sobie w naturze zbudował, odkrywam coraz nowe cuda i że te wszystkie moje uczucia wylewam w pieśniach? Czy to jest grzech?
Moron. To nie...
Arjos. Kiedy ja nic innego nie robię, a nawet w tej chwili, gdy z tobą rozmawiam, słyszę, jak trawy lekkim szeptem proszą ducha, przelatującego nad ziemią, ażeby im spieczone usta zwilżył rosą.
Moron. Właśnie z tych snów bóg postanowił cię obudzić i dlatego rozkazał ci wziąć do ręki oręż i poprowadzić lud przeciwko wrogowi.
Arjos. Ja ani palić, ani grabić, ani mordować nie umiem.
Moron. Gdy jednakże wczoraj lew pędził przed sobą w śmiertelnej trwodze nasze stada i ich pasterzy, gdy nikt nie miał odwagi go odpędzić, ty jeden porwałeś oszczep i wyszedłeś ku niemu.
Arjos. To był lew, a tam są Mirowie, którzy naszych ludzi i zwierząt nie napadają.
Moron. A czy nasz głód nie jest ich kłem i pazurem? Czy nie oni zagrodzili nam urodzajną ziemię, której bóg im nie podarował? Arjosie, spojrz przed siebie, ogarnij wzrokiem te ich chlebne pola i bujne łąki, tę ziemię, którą zdaje się krajać i jeść można. Im gaje użyczają orzeźwiającego cienia, a my mamy tyle zaledwie drzewa, ile potrzeba dla ułożenia stosu ofiarnego. Już przez dziesięć obrotów słońca nie włożyliśmy do ust gotowanej strawy, a oni palą ciągle ogniska dla odpędzenia komarów. Ich trzody podścielają sobie na spoczynek mięką trawę, nasze wyciągają z rozpalonego piasku zwiędłe korzonki perzu. I ty im nie zazdrościsz, ciebie nie ogarnia gniew, szał, męstwo?...
Arjos. Nie.
Moron. W twoim ojcu, dopóki żył, poznawałem nasienie moje, w tobie nie mogę poznać nasienia jego. Kto stanął między nim a twoją matką, gdy cię poczęła?
Arjos. Nie wiem.
Moron. Zatęchła w twoich żyłach krew naszego rodu, podczas gdy ja myślałem, że jest świeża. Straszny zawód! I to ty jesteś Arjos, któremu daliśmy imię pierwszego rodzica, z nadzieją, że on się w tobie odrodzi?
Arjos. Mirowie powiadają, że Arjos był dobroczyńcą ludzi.
Moron. Niech im języki żar słońca spali na zeschłe liście, niech przed nimi każde źródło wody w ziemię ucieknie, niech nie znają innego światła prócz piorunowych błyskawic, niech im zaraza zmiesza się z wonią najponętniejszych kwiatów!...
Arjos. Czy i tę klątwę, arcykapłanie, bóg przez ciebie wyrzucił?
Moron. Tak, bóg znienawidził to plemię, które go się wyparło. Ty myślisz, że on słowami głaszcze i pieści? On jest panem, więc zna tylko sługi, on jest wszechwładcą, więc ma tylko poddanych, on umie być także strasznym i okrutnym. Ty myślisz, że on objawia się cały przez tęczowe światła i przez strojne dźwięki? On przywdziewa także ciemność na oblicze i przemawia rykiem, gdy nim gniew zatrzęsie. Jam stworzył świat wielki i piękny, ażeby go w nim ludzie łatwo rozpoznawali; tymczasem oni tak zapatrzyli się w dzieło, że nie widzą jego stwórcy. Ty takim jesteś, Arjosie, poganinie, bałwochwalco, czcicielu chmur gwiazd, zórz, słońca, wszystkiego, tylko nie boga. Jeżeli chcesz go poznać, zrozumieć, jakim jest, chodź ze mną do tej świątyni, gdzie on widomy i niewidomy przebywa, gdzie spoczywa w kamieniu wyryta, czysta, prawdziwa jego wola. (Chwycił Arjosa za rękę i pociągnął go do świątyni, wykutej w skale. Szybko odchylił przy wejściu ciężką zasłonę ze skóry, po za którą u stropu zawieszona mała kamienna lampka, napełniona wołowym tłuszczem, słabo rozpraszała mroki obszernego wnętrza i zaledwie pozwalała dojrzeć ogromną skrzynię, stanowiącą ołtarz, na którym stał drewniany, przerażający potwornością i obryzgany krwią posąg boga). Oprócz mnie, jesteś pierwszym człowiekiem, którego stopy i oczy dotknęły tego miejsca. W tym ołtarzu leżą cegły gliniane, w których bóg palcem wypisał swoje przykazania. Wysłuchaj prawdy. Gdy lud nasz, idąc tu, błąkał się w pustyni, stracił drogę, nadzieję, rozum, wiarę i już zaczął rzucać ku niemu rozpaczliwe pomruki, nagle ujrzał w oddali na widnokręgu ognisty słup, u dołu szeroki a u góry spiczasty. Pospieszył ku niemu, ale w miarę jego zbliżania się światłość gasła, wreszcie znikła zupełnie. I oto stanął przed słupem, ułożonym z cegieł glinianych, pokrytych pismem, z których górne obrócone były na zewnątrz stroną zapisaną, a dolne — pustą. Domyślił się, że bóg chciał, ażeby jego wola, wyryta w pierwszych, była znana całemu ludowi, w drugich — tylko kapłanom. Zabrali wędrowcy ze czcią wszystkie i przynieśli tutaj. Te, które odczytujemy ludowi, stoją po za posągiem boga; te, które ja odczytuję z po za zasłony kapłanom, leżą w ołtarzu. (Moron otworzył wieko skrzyni, ukląkł i modlił się): Panie, pozwól temu synowi syna mojego wejrzeć w tajemne przykazania twoje, ażeby one odcisnęły się w jego sercu i nauczyły go przewodniczyć ludowi, gdy zdmuchniesz nikły płomyk starego życia mojego. (Powstał i wyjął pierwszą cegłę). Arjosie, to mówi bóg:
»Jam jest przez siebie, a wszystko przez niego.
Upodobał sobie ród Wirów, jako swoje ramię i jako swój oręż.
Ramieniowi swojemu dał siłę, orężowi swojemu dał ostrze.
Jak on ogarnął niebo, tak lud jego ogarnie ziemię.
Cokolwiek nie oddycha chwałą Jama i nie oddaje się synom Wira, zniszczone być ma aż do korzenia.
Ktokolwiek rzeknie: Jam nie jest, albo: Jam nie jest moim bogiem, albo: ród Wira nie jest ludem Pana, albo: lud Wira nie jest panem ziemi — zgładzony być ma aż do niemowlęcia.
Ucałował z czcią cegłę, złożył ją i wyjął drugą.
Wyrosło drzewo grubego pnia i rozłożystej korony.
Jedne jego gałęzie biegły zdrowe ku niebu i rodziły owoce słodkie, inne jego gałęzie obwisły ku ziemi i rodziły owoce kwaśne lub gorzkie. Trzeba odciąć drugie, ażeby nie zabierały soków piewszym.
Ród Wirów jest gałęzią zdrową.
Jam błogosławi go na wieki wieków.
Z rodu tego wyjdą kapłani i prorocy, którzy będą na krzewie ludzkim jagodami, napełnionemi sokiem Jama.
Przez ich źrenice wpadać będą promienie jego światła, a ich dusze będą gwiazdami.
Oni zrozumią zarówno huk piorunu, jak i pisk świerszcza, bo przez wszystkie stworzenia mówi Jam.
Znowu ucałował i ułożył cegłę, a wyjął trzecią.
Nie bądźcie jako płatki róży czuli, ale jako cierń twardzi.
Cierń rozkwita, gdy kropla krwi na nim zawiśnie.
Kwitnijcie, jako on, w walce za boga swego i ród swój.
Krew wrogów w tej walce rozlana pachnąć będzie Panu wonniej, niż róże«.
Olśniony nie widzę słów świętych, ty czytaj dalej.
Arjos wziął do ręki tablicę i czytał.
Arjos. Serce moje było ponurym przybytkiem milczącej pustki; gdy ona do niego weszła, stało się jasną i brzmiącą hymnami świątynią żywego bóstwa. Każdy dzień rozpoczynam i kończę myślą o niej, jak wierni modlitwą do boga. Jak prorokom bogowie, tak mnie ona schodzi do duszy i składa w niej najlepsze myśli i uczucia.
Moron. Co ty czytasz?
Arjos. Błąkając się w pustyni, spostrzegłem pewnego dnia, że serce mi goreje jakąś światłością. Gdy wpatrzyłem się, ujrzałem na niem wyryte słowa, które teraz z niego czytam.
Moron. Dokończ.
Arjos. Za nic goręcej nie powinienem dziękować stwórcy, niż za to, że ona istnieje.
Jak wszystko, co mądre, przypomina boga, tak wszystko, co piękne, przypomina ją.
Bóg uczynił mi ją w dniu słońcem, w nocy — gwiazdą, w burzy — przybitą na niebie błyskawicą. Odtąd nie błądzę.
Na innych kobietach pozostawił słabe ślady swych przelotnych dotknięć, na niej — znamię czułego pocałunku.
Powracającym z ziemi do nieba ludziom odbiera postacie w życiu oszpecone i daje im świeże. Tylko jej postaci nie zmieni, bo ona przyniesie mu piękniejszą, niż otrzymała.
Moron. O kim ty mówisz? Kto ona?
Arjos. Idź tam za rzekę, do Mirów, i mów: Kwiaty widząc ją, przystrajają się nowemi barwami według jej uroków. Słowiki siadają na drzewach przy jej domu i kołysząc ją do snu coraz dźwięczniejszą pieśnią, zbogacają swój śpiew nowemi melodyami. Gwiazdy usiłują oderwać się od nieba i przypiąć się do jej szat jako klejnoty. Trawy, na których spoczęła przez chwilę mdleją z upojenia. Potok, który odbije jej postać, staje i pragnie zatrzymać w swem źwierciadle jej obraz, a gdy go straci, płynie dalej strugą łez i dotąd pod nachylonemi ku niemu i pocieszającemi go wierzbami żałośnie płacze, dopóki jej znowu nie zobaczy. Mów, tak, Moronie, a kwiaty, słowiki, gwiazdy, trawy, potoki powiedzą ci, kto ona.
Moron. Niech będzie przeklęta, kimkolwiek jest, niech ją wszystkie nieszczęścia wydzierają sobie za to, że wyrzuciła z duszy twojej boga i weszła do niej sama, że odcięła cię od twego rodu i przywiązała do siebie.
Arjos. Ona nie prosiła, ażebym ją czcił i kochał, jak nie prosi bóg.
Moron. Precz, precz stąd, bluźnierco! Niech ziemia zadrży ze wstrętu, ile razy na nią stąpisz, niech powietrze ucieka z przed twoich ust, ile razy takiem słowem je dotkniesz... Precz!


Widok 4.

Arjos wyszedł ze świątyni, przesunął się wolnym krokiem na wzgórze nadbrzeżne i puścił wzrok po za rzekę do osady Mirów, którą sen okrywał ciszą i nad którą księżyc stanął zapatrzony, jak gdyby w niej coś zdumiewającego dojrzał. Step Moronów wyglądał jak spalony język puszczy, która w nieugaszonem nocną rosą pragnieniu ziajała gorącym i niezdrowym oddechem.
Arjos. Arcykapłan ją i mnie przeklął, jak dwie zbrodnie ziemi i mówić nie pozwolił. Ty, Boże, wysłuchaj mnie i odpowiedz, czy grzeszne są jego usta, czy moje serce.
Ty ją znasz, boś stworzył; Ty wiesz, żeś ją stworzył nietylko piękną, ale pięknie piękną, że w niej widzę tyle pięknych kobiet, ile razy ją ujrzę, że jest ciągle inna i ciągle piękna.
Ty wiesz, żeś jej dał uczucia tak czyste, jak wiatr podobłoczny, który nigdy ziemi nie dotknął i kurzem się nie zmącił.
Ty wiesz także, żeś jej nie dał sumienia, bo ona go nie potrzebuje w swem niepokalaniu.
A jeżeli to prawda, jeżeli ona jest oblubienicą myśli i mocy twojej, czyż grzeszę, kochając ją?
Miłość moja dla niej jest jak przestrzeń, w której wszystko się mieści i po za którą nic nie istnieje, jako lawa, która wszystko w sobie roztapia.
Jak woń kwiatów, która ciągle z nich uchodzi i ciągle w nich postaje, tak jej czar, chociaż bezustannie mnie odurza, nigdy się nie zmniejsza.
Nawet jej cień, kiedy go całuję, pachnie.
Oko moje jest tak czułe na dotknięcie jej widoku, jak serce moje na jej radość lub smutek.
Gdy ona się zachmurzy, zaraz w duszy mojej huczy grzmot.
Jeżeli zapłacze radością, a ja piję jej łzy, czuję w nich smak szczęścia.
Gdyby kiedykolwiek zapłakała skargą na mnie, a ja bym wypił te łzy, otrułbym się niemi.
Gdy jej nie widzę, czas i przestrzeń drobią mi się na mniejsze cząsteczki, niż najszybsza myśl uchwycić może.
Gdyby myśli moje o niej były cieńsze od nici pajęczych i gdyby nas przedzielał świat cały, codzień bym go zasnuł niemi.
Oto przede mną całe stworzenie Twoje, Boże, a ja nic nie widzę, tylko ją.
Koło mnie przepływają jakieś szumy, a ja nic nie słyszę, tylko jej głos.
Jeżeli można ją jedynie wyżebrać, będę żebrał.
Boże dobry, Boże litościwy, daj mi ją, a nigdy żadna moja prośba nie trąci ucha Twojego. (Z twarzą ku niebu podniesioną czekał długo i daremnie na jakiś skutek swych wyznań i błagań). Czy gwiazdy są głoskami boga, któremi on na niebie pisze swe wyroki i czy z nich nie ułożył dla mnie odpowiedzi? Nie, nie przesunęły się, stoją w tych samych punktach, co zwykle. A może one w tem stałem położeniu wyrażają jakąś myśl boską, odpowiadającą na wszystkie pytania ludzkie, tylko że jej dotąd nikt odczytać nie zdołał? Może... (Opuścił głowę w zadumie i pogrążył w niej duszę bezdennie. Ziemia oddychała tak cicho szelestem liści i traw, jak gdyby chciała w mięki i łagodny spokój owinąć jego czułe serce. W obozowisku Wirów, od dziś Moronami zwanych, nie połyskiwało ani jedno światełko, tylko ich białe płótna namiotów odbijały się jak stado mew na ciemnych falach nocy. Nareszcie od strony świątyni ukazała się wysoka postać, która stanęła przez chwilę zwrócona ku Arjosowi i znikła w gęstwinie mroków. Widocznie powiał od niej ku niemu przenikliwy chłód, bo Arjos otrzeźwił się z rozmarzenia i powiódł wzrokiem wokoło.) Naturo, chyba żaden dźwięk nie sprawia ci rozkoszniejszego drżenia nad to, które śpiewa dusza moja: Orla! Ha, z jakąż radością powtórzyły to imię niezliczone odgłosy! Już i jutrzenka, zbudzona tem hasłem, wybiegła wcześniej na niebo z zarumienioną od wesela twarzą. Niebawem i słońce wejdzie z promiennym uśmiechem.


Widok 5.

Dom rady plemienia Mirów, zbudowany z kamienia i wzniesiony w środku osady na wzgórzu, był całkiem odkryty dla nieba, ażeby bogowie mogli bez przeszkody widzieć i słyszeć toczące się w nim rozprawy. Miał on tyle wejść, ile plemię liczyło rodzin, łącznie żyjących pod władzą i opieką najstarszych ojców, którzy stanowili radę królowej ludu, najstarszej w nim matki. Przez drzwi te weszli wczesnym rankiem uczestnicy wiecu, przybrani w długie, zielone płachty na nagich ciałach, do których należał również Tylon, i usiedli na prostych, drewnianych ławkach. Za nimi wkrótce przez osobne, najszersze podwoje, przyszła sędziwa matka i królowa Mirów, Mirolana, w otoczeniu kapłanów. W żółtej, powłoczystej szacie z twarzą stuletniem życiem zsuszoną, z oczami ociemniałemi szła niepewna i drżąca, podtrzymywana przez kapłanów. Czoło jej otaczał wieniec z ziół różnorodnych, w ręku trzymała berło, wyrzeźbione z drzewa w kształcie pęczka kłosów zbożowych. Usiadłszy na tronie, złożonym z dwu karków i głów wolich, przemówiła słabym głosem.
Mirolana. Matka Mirów jest z wami.
Najstarszy z kapłanów, Gotar, wzniósł oczy i ręce do niebios,
Gotar. Bogowie, czuwajcie nad nami!
Tylon. Niewiele słów wam przynoszę z mojego poselstwa, ojcowie, ale za to wiele niecnoty. Wirowie, którzy teraz przezwali się Moronami, nie żądają od nas przymierza, ale poddaństwa Chcą oni, ażebyśmy odstąpili naszych bogów dla ich Jama, a na nasze łąki i pola wpuścili ich trzody.
Głosy. Żle ich zrozumiałeś, Tylonie.
Tylon. Nie sam byłem.
Kapłani. Tak rzekł Moron.
Głosy. — Tak mówią tylko drapieżce pustyni.
— Czy myślą, że jesteśmy stadem kóz, otoczonych przez lamparty?
— I oni to nazywają przymierzem?
— Zwołajmy młodzież i uzbrójmy ją!
— Nie mamy broni!
— W rozpaczy wszystko jest bronią!
— Czyż nasi bogowie obojętnie przypatrywać się będą najazdowi?
Gotar. Dajcie mi głos. Wybuchy gniewu mogą nam sprawić chwilową ulgę, ale nie rozgromią wrogów. Oświećmy sprawę spokojnym rozumem. Kiedy w Moronach widziano jasny obłok, ja zawsze upatrywałem w nich ciemną chmurę. Ta horda koczowników, żyjąca tylko z tego, co ziemia daje człowiekowi bez pracy, musiała znaleźć się w szponach niedostatku i rzucić na nas zawistne spojrzenie. Żądane przez nich przymierze jest tylko pozorem do napaści, a muszą oni czuć w sobie siłę, a w nas słabość, kiedy na to się ważą. Już od pół roku przepatrują naszą osadę, do czego my im życzliwie pomagamy.
Głosy. Kto?
Gotar. Przedewszystkiem ty, nieroztropny Tylonie, który najgłośniej zapytałeś: kto?
Tylon. Ja? Ja, którego mianowaliście wodzem, ja jestem zdrajcą? Gotarze, wiek ci dał powagę, lud — godność, ale ja ci nie dam prawa krzywdzenia mnie hańbiącem kłamstwem.
Gotar. Wobec bogów i królowej matki naszej wszyscy powinniśmy wyznać nasze winy. Dlatego nie cofam mojego oskarżenia przeciw tobie.
Tylon. Matko ludu i wy jego przewodniczący, darujcie mi szał, którym ta potwarz mózg mój skręciła. Ja nie jestem Tylon, wódz, młodzieniec, który temu zebraniu cześć winien, ja jestem już tylko śmiertelnie ugodzony człowiek.
Z wyciągniętemi rękami pobiegł do Gotara.
Wyłap z powietrza, wywierć z ich uszu i pamięci swoje niecne słowa!...
Gotar. Ostrożnie, Tylonie. Przodkowie ustanowili taki dla nas strój w radzie, ażeby każdy hamował swoją złość obawą, że targnąwszy się, odsłoni obnażone ciało. Więc cofnij ręce, bo one z pod otwartej płachty odkryły twoją nagość. Ja zaraz skończę, a wtedy będziesz mógł zapomnieć, gdzie jesteś i do kogo mówisz. Twoim przyjacielem jest Arjos.
Tylon. Tak.
Gotar. Który codziennie tu przybywa, a często nocą się zakrada.
Tylon. Jeżeli obcy pies może wzdłuż i wszerz przelecieć każdej chwili naszą osadę, czemu nie ma tego uczynić uczciwy człowiek?
Gotar. Ale pies nie stanie na czele wyprawy przeciw nam, jak Arjos.
Tylon. Skąd wiesz o tem?
Gotar. Wiem. Człowiek który was wczoraj przewoził przez rzekę, podsłuchał w nocy samotną rozmowę Morona z Arjosem na wzgórzu. Widział on potem twego przyjaciela, oglądającego aż do świtu naszą okolicę.
Tylon. W takim razie jestem winien
Gotar. Byłeś nieoględny — więcej ci nie zarzucam.
Tylon. Za mało, Gotarze! Byłem głupim i jestem niegodzien, ażebyście tak nierozważnemu człowiekowi powierzali jakiekolwiek dowództwo. Ja nikogo na Moronów nie poprowadzę, tylko siebie na Arjosa. Biedna Orla!
Głosy. — Kto biedny?
— Nad kim on się lituje?
— Kogo żałujesz, Tylonie?
Gotar. Uspokój się. Gorszem byłoby, gdybyś mu dalej ufał, niż to, żeś go tu wpuszczał. Teraz radź z nami.
Tylon. Nie, nie mogę. Wy nie wiecie, ile ran otworzyło się teraz w mojem sercu. Myśli biegają mi po głowie, jak ścigające się wrogi, a każda z nich jest wrogiem moim. Arjosie, ty byłeś tylko szpiegiem, tylko zdrajcą? Ja muszę wprzódy spojrzeć w te jego błękitne oczy, w których nigdy nie dostrzegłem obłudy, muszę usłyszeć jego głos, który mi zawsze dźwięczał szczerością. Jeśli tu nie przyjdzie, ja pójdę do niego... Mówcie i radźcie sami, ojcowie, beze mnie, moją głowę jedna boleść rzuca drugiej.
Osłabiony usiadł.
Gotar. Mamy nadzieję, że się opanujesz, że i w tej walce jak w każdej, będziesz mężnym... Czcigodni ojcowie ludu, sądzę, że nie uznacie w tem przesadnej ostrożności, jeśli zalecę, ażebyśmy natychmiast uzbroili wszystkich mężczyzn zdolnych do broni i wzdłuż rzeki postawili gęste straże. Już tam dwu rybakom czatować kazałem.
Głosy. — Czy nam starczy oręży?
— Czy wyrównamy Moronom liczbą wojowników?
Gotar. Trzeba natychmiast posłać do Kropów i kupić od nich wszystkie łuki, tarcze, oszczepy, miecze i włócznie, jakie wyrobili. Czy wyrównamy im liczbą? — pytacie. A jeżeli nie — to co? Czy mamy wtedy rzucić się w rzekę i z ciał naszych utworzyć na niej most, po którym by Moronowie wygodnie przeszli dla zrabowania osady? Czy może zechcemy okupić ich miłosierdzie przyjęciem dobrowolnej u nich służby? Kto do niej gotów — niech oświadczy. Nikt? Więc po co wam rachowanie głów własnych i nieprzyjacielskich? Gniew daje siłę, ale nigdy złodziej tak się nie gniewa, jak okradziony. Co nam zbraknie w ilości, to wynagrodzimy rozpaczą i zemstą.
W tej chwili rozległo się po za ścianami kilkakrotnie powtórzone wołanie: Tylonie, Tylonie!
Tylon. Kto mnie wzywa?
Szybko wybiegł na zewnątrz i wkrótce powrócił całkiem przemieniony. Oczy płonęły mu złowrogim ogniem, a usta wykrzywił dziki uśmiech.
Arjos przysłał naszego strażnika z nad brzegu, ażebym przybył dla podzielenia się z nim wielką rybą, którą złapał w samym środku rzeki i której połowa, według zwyczaju, do nas należy. Idę i przyniosę wam tu całego rybaka.
Wyleciał.
Głosy. — Co on zrobi?
— Moronowie go opadną i zabiją.
— To musi być jakiś podstęp.
— Trzeba pchnąć za nim naszych ludzi.
Gotar. Doborze, wyjrzyj przez drzwi swoje na rzekę i zobacz, czy Arjos jest sam.
Dobor stanął na progu, spojrzał i rzekł.
Dobor. Sam siedzi w czółnie. Tylon pędzi do niego, jak sokół do gołębia... Już jest na brzegu, odpiął łódź i płynie do Arjosa... Rozmawiają z sobą spokojnie... skierowali statki ku naszej stronie... dobili do lądu... wysiedli... idą...
Głosy. — Czy Arjos jest zuchwały, czy niewinny?
— Tylon go tu sprowadza?
Dobor. Na przeciwległy brzeg wysypała się gromada Moronów, którzy dają jakieś znaki i krzyczą. Tylon i Arjos już się zbliżają.
Gotar. Czy mamy tu wpuścić Arjosa?
Głosy. Nie.
Gotar. W tym domu przyjmowaliśmy obcych posłów, więc i jemu nie powinniśmy wzbraniać wstępu, jeśli przybywa z zamiarem godziwym.
Wszedł Tylon.
Tylon. Arjos rzeczywiście złowił dużą rybę, której połowę chciał nam oddać. Gdy odmówiłem podziału zdobyczy z wrogiem i gdy mu powiedziałem, jak nieuczciwie nadużył mojego zaufania, odrzekł: Nieprawda, zatruto ci serce dla mnie. Pójdę z tobą i stanę przed moimi oskarżycielami: niech Mirowie ukarzą zdrajcę i zatrzymają u siebie wodza Moronów. Stoi tu przed domem; czy chcecie go słuchać i sądzić?
Głosy. Tak.
Wszedł Arjos.
Arjos. I dziś, jak zawsze, życzę wam dobra, czcigodni ojcowie! Przybyłem tu, ażeby się dowiedzieć, za co na mnie padła wasza nienawiść.
Gotar. Mianowałeś się przyjacielem naszym, przebywałeś między nami, jak syn, a teraz obejmujesz dowództwo swego ludu w napaści na nas.
Arjos. Skąd macie tę nowinę? Od mojego lub waszego nieprzyjaciela, albo od człowieka, który sprzedaje kłamstwa.
Gotar. Jeden z naszych ludzi słyszał wczoraj w nocy twoją rozmowę z Moronem.
Arjos. Ach, czemu jej nie słyszał!
Gotar. Więc twoi rodacy nie zamierzają rozpoczynać z nami wojny?
Arjos. Owszem, zamierzają.
Gotar. I nie ty będziesz im przywodził?
Arjos. Och, Gotarze, gdybyś wiedział, jak szydzisz ze mnie! Moje myśli biją się teraz z myślami Moronów i ja nie mam siły objąć dowództwa nad nimi. Położyłem się pod tym bojem, jak martwe pole, które tylko służy za oparcie walce i wsiąka jej krew — krew cieknącą z poranionych i zabitych myśli moich. Jeżeli wokoło siebie nie macie innego wroga, prócz mnie, nie przypaszcie nigdy do bioder miecza, nie przerwijcie swego snu żadną obawą. Dziad mój, Moron, któryby pragął[1] okryć wnuka chwałą mordu, a ród mój napaść waszym dostatkiem, kazał mi być hersztem zbójów, ale ja mu wytłomaczyłem, że na to nie pozwala mi mój zakon.
Gotar. Jaki zakon?
Arjos. Tu między wami go otrzymałem.
Gotar. Nie rozumiemy twojej mowy, Arjosie.
Arjos. Nic dziwnego, mnie tylko jedna dusza rozumie.
Gotar. Objaśnij nas jednak wyraźnie: czemu od pewnego czasu codziennie przychodziłeś do naszej osady?
Arjos. Słońce u was piękniej oszywa obłoki złocistemi taśmami, zioła pachną mocniej, palmy wdzięczniej czeszą wiatrem swe warkocze, krynice biją przezroczystszą wodą... czy to nie dosyć?
Gotar. Nie dosyć dla usprawiedliwienia twoich częstych odwiedzin.
Arjos. A może mnie tu grzech przyciągał? Tak twierdzi Moron. Pytałem boga — milczał. Więc chyba wy osądźcie.
Gotar. Co takiego?
Arjos. Co? To takie wielkie, że nieraz świat rozsadza i takie małe, że w mojem sercu się zmieści. Mam wyznać... Czcigodni ojcowie, jeżeli zawiniłem przeciw wam i waszemu ludowi, grzech ten nie jest moją tylko własnością, lecz należy także do jednej istoty, bez której go pod wasz sąd nie oddam. Dopóki jej tu nie ma, nie badajcie mnie.
Gotar. Kogo?
Arjos. Orli.
Gotar. Tylonie, czy godzisz się na to, ażeby siostra twoja tu przyszła?
Tylon. Zaraz ją przyprowadzę.
Wszystkie twarze zgromadzenia drżały niecierpliwem oczekiwaniem. Wszystkie spojrzenia zbiegły się we drzwiach, przez które wyszedł Tylon. Nawet po zmarszczkach oblicza królowej-matki rozpłynął się lekki rumieniec. Zwróciwszy zagasłe oczy w tę stronę, skąd ją dochodził głos Arjosa, pozostała tak ze skierowanem ku niemu spojrzeniem, niema, ale jak gdyby ze snu śmierci przebudzona.


Widok 6.

Weszła Orla.
Jedwabniki z włókien hebanu uprzędły jej włosy czarne gęste i długie, które pieściły jej twarz i szyję każdem dotknięciem i pod którymi głębokie niebieskie oczy przy białem czole błyszczały jak bławatki przypięte do lilii. Z oczu tych patrzyła niewinność dziecka, niewiadomość złego i anielskie poczucie bezpieczeństwa. Czasem napełniała je żałość, jak gdyby tęskniły do siebie i skarżyły się ustom, złożonym w ciągłym pocałunku, że nigdy zbliżyć i ucałować się nie mogą. Cudna jej postać była wcieleniem najrozkoszniejszego marzenia natury. Bardziej ciekawym, niż zalęknionym wzrokiem obeszła ona całe zgromadzenie i dopiero gdy zatrzymała go na Arjosie, w spojrzeniu jej zamigotał promień czułości, który wszakże szybko pokryły opuszczone lekkiem zawstydzeniem powieki.
Arjos. Orlo, przebacz mi, że cię tu wezwałem i zmuszę do wyznań, które dotąd słyszał tylko bóg, natura i dusze nasze. Przybywałem do waszej osady po to jedynie, ażeby ci przynieść moje słowa miłości i zabrać twoje. Tymczasem podsunięto mi niecny zamiar że pod tą osłoną chciałem poznać dokładnie waszą siedzibę, ażeby ją potem na czele mojego plemienia napaść.
Orla. Ja temu nigdy nie uwierzę.
Arjos. Gdybym jednakże tego podejrzenia z siebie nie starł, gdyby dwa nasze rody, rzuciwszy się w walkę, rozdarły nas jej przepaścią, ja pozostałbym z hańbą zdrajcy, a ty z piętnem łatwowiernej ofiary. Nie, Orlo, w takie błoto serca nasze nie będą rzucone; są one tak czyste, że możemy je położyć na dłoniach ojców twego rodu — niech w nie spojrzą. My nie baliśmy się i nie wstydzili ani boga, ani jego stworzeń, czemuż mielibyśmy bać się lub wstydzić tych zacnych ludzi?
Orla. Tak, Arjosie.
Arjos. A zatem dowiedzcie się, szlachetni ojcowie, że już dwa razy natura odmieniła swą szatę od czasu, jak kocham tę największą świętość życia mojego. Przyprowadził mnie do niej dobry anioł, który mi pewnej nocy we śnie się objawił i rzekł: z jednego tchnienia bóg stworzył duszę twoją i drugą, do której twoja ciągle tęskni i dlatego smutny jesteś; szukaj owej bliźniaczej duszy, a ja stróżem i przewodnikiem twoim będę. Szukałem jej długo, a nieraz gdy sądziłem, że już znalazłem, anioł szeptał mi do uszu: idź dalej. Nareszcie jednego ranka, wysłany do was po zakup orzechów palmowych, ujrzałem tę oto dzieweczkę, która na łące zbierała mannę. Serce zaczęło mi drgać tak gwałtownie, jak gdyby chciało wyrwać się i biedz do niej. Zdawało mi się, że anioł mój w tej chwili opuścił mnie i z uśmiechniętą twarzą odleciał do nieba. O zacni Mirowie, gdybyście mogli odczuć moją miłość dla niej, zrozmielibyście,[2] że mnie z nią łączy nie jedynie moja i jej wola, lecz jakaś wielka, boska, która stworzyła świat i nim rządzi. Nawet chcąc, nie mógłbym jej nie kochać. Gdy patrzę na nią, o niczem nie wiem, tylko o tem, że ją widzę. Te jedynie myśli stanowią skarb mojej głowy, na których jest odbita jej twarz: inne wyrzucam, jak okruchy żużlowe. Czasem przestaje ona dla mnie być człowiekiem i rozpływa się w niebiańskie dźwięki i wonie. Wtedy zapominam, jak się nazywa i czyją jest córką, pamiętam tylko, że jest. Gdy przez nią patrzę na świat, wydaje on mi się pięknym i wierzę, że go stworzył jakiś dobry bóg; gdy go oglądam bez niej, przypuszczam, że go stworzył zły szatan. Jak słońce nadaje kwiatom barwy, tak ona wywołuje w duszy mojej rozum i cnoty. Nie jestem o nią zazdrosny, jak człowiek pobożny nie jest zazdrosny o boga, któremu inni ludzie cześć oddają; ale ciągle pragnę ją widzieć i słyszeć. To też wicher burzy nie przelatuje tak często odległości, która mnie od niej dzieli, jak tęsknota moja. Doznaję bólów połowy odciętej od całości i chcącej z nią się połączyć. Tak mi się stała potrzebną, że gdy od niej odchodzę, zaczynam konać, a życie moje zawiesza się tylko na włosku nadziei, że ją znowu zobaczę. Dla tego do was, Mirowie, przychodziłem i tem przeciwko wam zgrzeszyłem.
Gotar. A ty, Orlo, równie go kochasz?
Orla. Równie, ale wam tak, jak on, nie wypowiem. Do Arjosa bogowie przysuwają się bliżej, niż do mnie, więc on lepiej nauczył się ich mowy. On śliczne pieśni w ślicznych melodyach układa, które lud jego śpiewa. Gdy je zanucę, zaraz ptaki je chwytają i próbują powtórzyć. A gdyby on wam tu zaśpiewał, pokochalibyście go niezawodnie. Chociaż ja go kocham nie tylko za to: on jest tak piękny, tak dobry, że boję się, ażeby go bogowie nie pozazdrościli ludziom i nie wzięli do nieba. Powiedział mi przedwczoraj, że stworzona zostałam na królowę, chociaż dotąd on tylko posadził mnie na tronie w sercu swojem i jest jedynym moim poddanym; ale ja nie chcę być królową i panować nawet nad nim, bom tego niegodna. Ja chcę być tylko jego szczęściem, jeśli on je we mnie znalazł. Może bogowie myślą, że shardziałam, skoro ich od pewnego czasu o nic nie proszę, a ja się boję, ażeby oni we mnie czegoś nie zmienili lub nie dodali, czegoby Arjos nie pragnął. On zaś mówi, że pragnie tylko, ażebym istniała. Więc chcę żyć taką, jaką jestem, dopóki on żyje. Zdaje mi się, że zły człowiek, dzikie zwierzę, piorun uczuje dla mnie litość i nie zabije, bo czemże ja mu przeszkadzam i za co ma karać Arjosa? Gdy on mnie przestanie kochać, wtedy niech biedną Orlę zgładzi każda siła dla prostej igraszki. Życie moje, które nie będzie już potrzebnem jemu, nie będzie potrzebnem i mnie. Co więcej mam przed wami wyznać?
Gotar. Czy wiesz, że ród twego kochanka gotuje się do wojny z nami?
Orla. Nie wiem, ale przed tą wojną spytam Arjosa, co on mi czynić każe.
Gotar. A jeżeli zażąda, abyś poszła za nim i bezpieczna śród jego rodaków, przypatrywała się z dala, jak on na ich czele mordować nas będzie?
Orla. On dotąd ustami swemi nie dotknął mej twarzy, ażeby jej nie oparzyć rumieńcem wstydu, a ty Gotarze przypuszczasz... Czy tego chcesz, Arjosie?
Arjos. Chcę tylko, ażeby nas oderwali od wszystkiego, z czem związani jesteśmy i oddali wzajem sobie. Jeżeli tam śród mojego ludu nie ma miejsca dla niej, a tu śród waszego nie ma dla mnie, rzućcie nas w bezdenną otchłań świata, będziemy spadali przez całe jego trwanie, aby tylko razem.
Gotar. Miłości takiej, jaka między wami się narodziła, nie znaliśmy dotąd; musi ona jednak być sprawą boską, gdyż ludzkie wyglądają inaczej. Ponieważ zaś ziemia powinna we wszystkiem słuchać nieba, więc i my nie możemy rozdzierać tej przez bogów złączonej pary. Królowo-matko, czy zezwalasz na przyjęcie Arjosa z nienawistnego nam rodu Wirów albo Moronów do naszego plemienia?
Mirolana. Jeżeli wy go nazwiecie swoim synem, ja go nazwę moim.
Gotar. Zgromadzeni tu ojcowie, czy godzicie się na to?
Głosy. Tak.
Gotar. Arjosie i Orlo podajcie sobie ręce. W imię bogów wiążę życie wasze ślubem, który z miłości i woli własnej sami sobie czynicie. Ty Arjosie będziesz jedynym jej mężem, a ty Orlo jedyną jego żoną. Niechaj duch, którego wybierzecie za patrona, cieszy się aż do waszego zgonu widokiem takiego kochania, jakiem dziś serca wasze ku sobie płoną.
Arjosowi twarz zbladła wzruszeniem, a rozszerzone źrenice Orli zamigotały dwiema wielkiemi łzami. Przez chwilę patrzyli oni na siebie jak gdyby ubezwładnieni nagłem szczęściem, wreszcie on objął ją swemi ramionami i na jej ustach złożył pierwszy, długi i święty pocałunek.
Arjos. Dziękujemy wam za przyjaźń dla naszego szczęścia.
Tylon ujął obie ręce Arjosa i uścisnął je mocno.
Tylon. Daruj mi przyjacielu, żem uwierzył podejrzeniu. Za to teraz jeszcze bardziej cię miłuję.

Gotar. Odprowadź Arjosie żonę do domu matki, a sam wróć do nas, bo będziesz nam w naradzie pomocnym.


Widok 7.

Zaledwie Arjos i Orla odeszli, buchnęła zewnątrz jakaś wrzawa. Różnorodne głosy splatały się po kilka, to znowu zwijały się w kłębek, w którym niepodobna było uchwycić jednego wątku. Zgromadzeni daremnie nasłuchiwali, a gdy hałas coraz bardziej rozlewał się i mącił, Dobor wstał z ławki i podszedł ku drzwiom swoim. Ale wkrótce powrócił.
Dobor. Jeden z naszych rybaków przyniósł ważne wiadomości o Moronach.
Gotar. Niech tu wejdzie i opowie.
Rybak. Moronowie popędzili wszystko bydło w górę rzeki, a teraz zwijają namioty i spiesznie wywożą je za trzodami. Widocznie przenoszą się gdzieindziej, gdyż na miejscu nic nie pozostawiają.
Głosy. — Wyżej step biegnie już tylko wązką smugą.
— Ale trawa tam jeszcze niewypasiona.
— Może wysiedlą się do innego kraju.
— Oby jak najdalej.
— Czy to nie są lisie obroty?
— Po prostu dokuczył im głód, szukają żyzniejszego miejsca.
Rybak. Ludzie, którzy przypłynęli z góry rzeki, mówili mi, że Moronowie odsuwają się od niej i skręcają za góry.
Głosy. — A więc poszli w pustynię.
— Naturalnie.
— Postanowili widocznie wrócić do swej ziemi ojczystej.
— Czy ona leży daleko?
— W każdym razie za pustynią.
— Arjos musi wiedzieć.
Wszedł Arjos.
Gotar. Słyszałeś, że twoi rodacy opuścili dotychczasowe leże?
Arjos. Mówiono mi.
Gotar. Czy daleko do tej ziemi, z której przywędrowali?
Arjos. Byłem w niej młodym chłopcem, ale pamiętam, że jest piękna. Stłoczyły się na niej wysokie góry, które dotąd rysują mi się w marzeniach. Gdy niebo szmaty chmur im rzuci, olbrzymy rozdzierają tę lekką i powiewną tkaninę: jeden owija nią sobie głowę, jak turbanem, drugi rozciąga ją długim szlakiem zawoju, inny przepasuje się nią w środku, inny obszywa u dołu kraj swej zielonej szaty, inny otula się w nią cały, jak w ciepłą opończę. Latem każda z tych gór rozpuszcza po ramionach, plecach i piersiach długie, jasne warkocze, wyschłe łożyska potoków, które ożywione wodami wiosny, wiją się jak węże, zielonawe, sine, szare, z pomarszczoną drobnemi falami skórą. Nieraz znowu spadają jak cienkie, srebrne sznurki lub zwieszają się na krzewach, jak pasma pajęczyny. Wtedy wspaniale wygląda...
Gotar. Arjosie, nie o to nam chodzi. Malujesz nam bardzo ładne obrazy, ale my chcielibyśmy wiedzieć, jak odległa jest stąd kraina, którą twoje plemię przedtem zamieszkiwało?
Arjos. Nie pamiętam i nigdy o to nie pytałem. Zdaje mi się jednak, że prawie dotyka do zachodniego obrzeża pustyni.
Gotar. Czy rzeczywiście Wirowie zostali stamtąd wyparci przez wrogów?
Arjos. Tak twierdzą nasi ojcowie.
Gotar. Zapewne więc twój ród dowiedział się, że jego nieprzyjaciele opuścili tę krainę?
Arjos. Może.
Gotar. Jednakże należałoby zbadać, dokąd Moronowie powędrowali?
Arjos. To nie trudno. W górach, za rzeką, są szczyty, z których ogarnąć można duży krąg okolicy. Znam wszystkie ich ścieżki i przesmyki, bo często szukałem na nich samotności. Ja i Tylon wyruszymy dziś przed świtem w góry, wejdziemy na jakiś wysoki wierzchołek, rozejrzymy się wokoło i wieczorem przylecimy z doniesieniem.
Tylon. Arjos mądrze radzi.
Gotar. A jeżeli Moronowie zatrzymali się w górach i was dostrzegą?
Arjos. Czy odchodząc zapalili wielki stos?
Rybak. Dym jakiegoś ogniska widziałem.
Arjos. To znaczy, że odeszli stąd daleko, bo tak im każe religia, ażeby nie zostawiali po sobie nic, co by mogli zużytkować innowiercy.
Gotar. Więc dobrze. Arjos i Tylon o północy wyjdą w góry, a my jutro rano tu się zbierzemy i wysłuchamy ich doniesienia. Teraz możemy się rozejść.
Głosy. Tak.
Gotar. A nasza królowa-matka nie sprzeciwia się temu?
Mirolana. Tak ma być, jak moi synowie uchwalili.
Wypowiedziawszy te słowa stojąc, zstąpiła z tronu i przy pomocy kapłanów jeszcze bardziej drżąca i osłabiona wyszła. Za nią wysypało się różnemi drzwiami całe zgromadzenie.


Widok 8.

Pod gęstem okryciem nocy góry jeszcze drzemały niby wielki, strzegący pustyni zwierz z długim grzbietem, nabitym chropowatą łuską i najeżonym ogromnymi kolcami. Powoli, jak gdyby trącone chłodnym wietrzykiem porannym, który oblatywał całą naturę, zapowiadające jej nadejście dnia, zaczęły się budzić, odsłaniać i wyciągać. Arjos i Tylon, wspinając się ścieżką, spadającą jak kręta taśma po boku najwyższej wyniosłości, doszli do jej szczytu, gdy już brzask gęsto obsiał powietrze łagodnem światłem. Wreszcie stanęli na wierzchołku, z którego wzrok ich mógł obiegać szerokie koła.
Arjos. Patrz, Tylonie, ten kulisty obłok jest pąkiem słońca, z którego ono wystrzeli, jak wspaniały kwiat.
Rzeczywiście w tej chwili obłok rozdarł się i wyszło z niego, jak korona żółtego kwiatu, złociste słońce.
Ach, jak ono zawsze piękne, choć codzień widziane! Czy uważasz, kochany Tylonie, że góry śmieją się do niego?
Tylon. Co to za plama na piasku, tam daleko, przy końcu gór?
Arjos. Jakiś cień nocy nie zdążył się schować przed słońcem. Nie wszystkie jeszcze ukryły się w grotach i załomach skał. Widzisz tę chmurkę, która zbliżyła się do słońca, kradnie mu promienie i wpina w swoje włosy?...
Tylon. W tych górach kóz dzikich niema, a jednak słyszałem przed chwilą beczenie...
Arjos. Czasem wietrzyk poranny schwyci echo w pustyni i rzuci je między góry. Ot i rzeka również porywa blaski, rozdrabia je i rozdaje falom, które gonią się i wydzierają je sobie. Jakże bogate jest słońce! Codzień obdziela wszystkie stworzenia i nigdy nie zmniejsza swych skarbów.
Tylon. Arjosie, to nie plama, to gromadka zwierząt.
Arjos. Czyż sądzisz, że nie przychodzą tu z pustyni gazele? Nigdzie nie dostrzegą człowieka, więc stoją zapatrzone w słońce... Orzeł nad nami krąży, jak gdyby urągał dwu biednym żółwiom, które z trudem wpełzły na górę, będącą dla niego niziną. Małe tu orły, bo małe góry. W dawnej ojczyźnie dawnego mojego rodu...
Tylon. Cicho... jakieś gwizdanie...
Arjos. To świstaki się bawią... Znam wszystkie głosy zwierząt, jak gdybym je stworzył. Spojrzyj-no, Tylonie, na rzekę, na osadę waszą, a teraz i moją, jak ona ślicznie wyglądo[3] na tle zieleni łąk i drzew. Wszystkie budynki rysują się już jasno, widzę wyraźnie wasz domek, gdzie moja Orla może w tej chwili otwiera oczy, które jej zamknąłem pocałunkami. Tylonie drogi, jak ja was wszystkich za nią kocham! Skarć mnie, wyznam ci jednak, że już do niej tęsknię. Dzień dzisiejszy mi przepadnie. Całować ją będzie powietrze, woda, słońce, wszystko, co ją dotknie, a ja nie. Gdybyś ty wiedział, jak bogatym czuję się z nią, a jak biednym bez niej!
Tylon. Przestań mówić, bo coś słyszę...
Arjos. Bociany klekoczą... W waszem niebie nie ma bogini piękności dlatego, że ukryła się w ciele Orli.
Tylon. Arjosie, zamilknij, te góry nie są puste.
Arjos. Nikt o tem nie wątpi... Mój Tylonie, pozwól mi uściskać cię... potrzebuję tego... Ty jesteś jej bratem... Będę z tobą słuchał, chodził, tylko uspokoję się... Popatrz na mnie swoim dobrym wzrokiem, w którym zamigocze czasem spojrzenie mojej Orli...
Rzucił się na szyję Tylona, który objął go serdecznie ale nagle oderwał się i zatrwożony szepnął.
Tylon. Tu niedaleko są ludzie.
Arjos. Jeśli tak szczęśliwi, jak ja, niech ich będzie pełna ziemia.
Jednocześnie z różnych stron wypadło kilkunastu uzbrojonych mężczyzn, którzy otoczyli Arjosa i Tylona.
Tylon. Czego chcecie?
Zebor. Was.
Arjos. To są moi plemieńcy.
Tylon. To są zbóje!
Tylon nie usłyszał odpowiedzi Arjosa, gdyż ich szybko rozdzielono i sprowadzono na dół góry.


Widok 9.

W głębokich wąwozach, kilkakroć skrzyżowanych, jak olbrzymi rój pszczół przysiedli między krzakami Moronowie. Wszystkie trzody spędzili na jedną obszerną dolinę otoczywszy ją wokoło pastuchami, ażeby żadne zwierzę nie wydobyło się na zewnątrz i nie wskazało ich ukrycia. Zbity w kupki lud rozprawiał cicho, ale żywo, zwracając ciągle uwagę na dwa namioty, otoczone strażą. Oprócz tych rozpięte były jeszcze dwa inne: w jednym mieściły się cegły z przykazaniami i posąg Jama, a w drugim — Moron, który zamknął się z Zeborem.
Zebor. Arjosa oddajmy pod sąd ludu...
Moron. Jestem jego dziadkiem i sam go ukarzę, tylko wprzódy zbadam jego winę.
Zebor. Gdy go prowadziliśmy, krzyczał, że już nie należy do naszego rodu i że się przyłączył do Mirów.
Moron. Powtarzam, że go sam ukarzę. To nie jest wróg, przeciw któremu potrzebowałbym pomocy ludu, a nawet twojej.
Zebor. Tylona poprostu można zakłuć jak rysia w norze.
Moron. I jego mnie zostaw.
Zebor. Więc co mi każesz robić, Moronie?
Moron. Czyż ty myślałeś, że dlatego się tu z wami schroniłem i dlatego ciebie z kilkunastu ludźmi wysłałem w góry, ażeby wywabić i złapać dwu tych głupców, którzy uwierzyli w nasze odejście i przylecieli upewnić się, żeśmy zniknęli? Ja ich miałem już wczoraj w ręku, bo nie wątpiłem, że Mirowie będą nas tropić... Teraz chodzi mi o to, czy oprócz tych dwu nie wyszli lub nie wyjdą na oględziny inni, którzy mogą nas dostrzedz. Poślij więc znowu czaty.
Zebor. Czy chcesz w ten sposób wyłowić wszystkich Mirów?
Moron. Czego ja chcę, a raczej bóg, dowiesz się dziś jeszcze; tymczasem wypełnij ściśle to, co ci polecam. Wszystkie wejścia w góry od północy i zachodu trzeba obsadzić wartami, ażeby nikt przypadkiem tędy nie przesunął się i nie zaniósł wiadomości do Mirów. Każdego należy zatrzymać aż do jutra.
Zebor. A gdyby się opierał?
Moron. Ty ich naucz, ale nie ja ciebie, co mają wtedy zrobić. Wydawszy im rozkazy, nie oddalaj się, gdyż potrzebuję z tobą pomówić o moim głównym planie. Przedtem jednak radbym wydobyć pewne szczegóły z Tylona i Arjosa.
Zebor. Bez przymusu nic nie powiedzą.
Moron. Umiesz ludzi rąbać, ale ich nie znasz. Usta takich zapaleńców pod przymusem zrastają się, a pod łagodnością — rozwiązują bardzo szeroko. Niech tu przyjdzie Tylon.


Widok 10.

Wszedł Tylon blady i wzburzony. Ze zsuniętych brwi i zmarszczonego czoła bił mu gniew szalony zgrozą i niemocą. Ręce miał w tyle związane, odzież w strzępy poszarpaną.
Moron. Czemu, Tylonie, nie przyszedłeś tu dobrowolnie? Zmusiłeś moich ludzi do podarcia ci szat i skrępowania rąk.
Tylon. Jakie oni mieli prawo mnie łapać?
Moron. Ja im dałem to prawo.
Tylon. A skąd ty je wziąłeś?
Moron. Od mego boga.
Tylon. Twój bóg rozbojem się trudni?
Moron. Opieką nad ludem, który go czci i który wy zgubić postanowiliście.
Tylon. My? Kto to chciał wywłaszczyć, narzucić swoje zwierzchnictwo i religię — my, czy wy?
Moron. Kto pozostał na miejscu, kto musiał z głodu wywędrować, kto ścigał, a kto uciekał — my, czy wy?
Tylon. Nie skręcaj prawdy, Moronie: ja jeden nie mogłem ścigać kilku tysięcy was.
Moron. Wiem o tem, bóg mnie uprzedził, że wyjdziesz na wysoką górę, ażeby zobaczyć, gdzieśmy się podzieli i gdzie nas znienacka zaskoczyć można.
Tylon. Albo ci bóg tego nie powiedział, albo się omylił. Weszliśmy z Arjosem na górę dla przekonania się, czy opuściliście tę krainę i czy możemy nie obawiać się waszego napadu.
Moron. Widziałeś twoich rodaków i widzisz nas: wyznaj szczerze, którzy bardziej wyglądają na strwożonych, my czy oni. Gdy wzgardliwie odtrąciliście przymierze z nami i przeciągnęliście do siebie Arjosa, nie wątpiliśmy, że zechcecie nas stąd wyprzeć i wygnać w pustynię, ażebyśmy w niej wyginęli z głodu. Woleliśmy więc sami ustąpić, a tymczasem schroniliśmy się tutaj, zanim wywędrujemy dalej. I oto ty się zjawiasz, wypatrujesz naszą kryjówkę i oburzasz się, że cię zatrzymujemy? Tylonie, wy nas przestraszacie, ale my jeszcze nie zaniechaliśmy obrony.
Tylon. Zdaje mi się, że rozmawiasz ze mną we śnie. Nikt z nas nie myślał was zaczepiać, tylko przeciw wam się ubezpieczyć. A jeżeli tu przybyłem na zwiady, to w nadziei, że wróciwszy wieczorem do domu, doniosę moim rodakom, że was nigdzie nie dostrzegłem i że odsunęliście się daleko.
Moron. Tak zrobimy, ale nikt z Mirów wiedzieć nie może, dokąd, a nawet w którą stronę udaliśmy się. Dlatego nie puszczę cię aż do nocy, gdy lud mój już w drogę wyruszy. Chociażbym uwierzył tobie, nie uwierzę twoim rodakom, którzy mogliby uczuć chęć ścigania nas. Nic więc im o nas nie zaniesiesz, bo nic widzieć nie będziesz.
Tylon. Każesz mi oczy wyłupić?
Moron. O nie, zbyt wielką one mają wartość dla ciebie, a zbyt małą dla nas. Gdybyś był wpadł w naszą moc sam lub z kimś innym, byłbym cię zatrzymał dla zamiany na Arjosa... Skoro go już mam, nie potrzebuję zakładnika.
Tylon. Więc cóż ze mną uczynisz?
Moron. W nocy, gdy lud mój zacznie opuszczać tę kotlinę, wyprowadzę cię na górę, gdzie zostałeś ujęty. Tam moi ludzie zwiążą ci, oprócz rąk, nogi, ażebyś nie uciekł, zasłonią oczy, żebyś nic nie widział i położą cię obok stosu suchych gałęzi. Ja sam tylko zostanę przy tobie. Gdy mój lud już się oddali, wtedy zapalę ów stos, którego płomienie zwrócą uwagę twoich rodaków. Przyjdą oni do ciebie dziś jeszcze lub jutro, ale nas już nigdzie nie dojrzą.
Tylon. Nie pojmuję cię, Moronie. Wczoraj jeszcze każde twoje słowo drapało, a dziś głaszcze szeptem. Tak nagle my staliśmy się straszni, a wy lękliwi?
Moron. Bóg nam odjął moc swoją. Arjos, którego on umiłował i chciał mieć pierwszym sługą, obraził go i zagniewał na całe plemię nasze. Nie jesteśmy już dziś wczorajszymi ulubieńcami Pana. Ciężką pokutą i znojną tułaczką musimy odkupić ten grzech wyrodnego syna.
Tylon. Ach, jakiż ten bóg wasz jest okrutny!
Moron. Jak wszechprawo, jak wszechmyśl, jak wszechmoc, jak wszechwola. Gdyby ziarnko piasku chciało podważyć tę górę, starłaby je na proch, a bóg, który jest większym od góry, ma przebaczać opornemu człowiekowi, który jest mniejszym od prochu? Pobłażanie zdobi słabość, ale uwłacza sile.
Tylon. Czy wasz bóg wymaga surowej kary dla Arjosa?
Moron. On już zważył jego winę, ale mnie jeszcze nie powiedział, ile ona zaciążyła na szalach jego sprawiedliwości.
Tylon. Poświęć za niego mnie, Moronie. Jego serce zrosło się w miłości z innem, bardzo mi drogiem. Jakkolwiek go ugodzisz, zadasz dwa okropniejsze ciosy, niż gdybyś ugodził brzemienną matkę. Oszczędź go i to drugie życie, które on w sobie nosi. Każesz mi za to służyć ci, będę służył, każesz umrzeć — umrę, tylko ty z twoim bogiem przebaczcie mu.
Moron. Nie gub go swą prośbą! Mów raczej, że go nienawidzisz i że on ku tobie odrazę czuje. Jeżeli go miłujesz, jeżeli on ci jest przyjacielem, jeżeli jakieś nasienie Mirów bardziej kocha, niż swego boga i swój ród, niech z piersi jego ludu wyskoczą jak psy dzikie wstręty, zagryzą go i rozerwą. Czy on już modlił się do waszych bogów, czy nazwał twój ród swoim?
Tylon. Nie.
Moron. Ja pytam, bom człowiek, mój bóg nie pyta, bo wie. Głos kłamstwa nie przebija nieba i wraca na ziemię, a przed tron Pana pada tylko głos prawdy. Pamiętaj, że bóg cię słucha, odpowiedz: czy Arjos odciął się od swego rodu i związał z waszym?
Tylon. Nie.
Moron. Ty naszego boga się nie lękasz, a on ci wkrótce pokaże, że i tobą rządzi. Idź do namiotu i czekaj nocy. Przywołam Arjosa — niech on mi przeczenie twoje powtórzy. Bodaj by to zrobił! Jemu uwierzę, bo jego usta zakwitają prawdą, ile razy się otworzą.
Gdy Tylon wyszedł, Moron drżącą ręką uchylił zasłonkę namiotu i zawołał Arjosa.


Widok 11.

Cierpienie tak storturowało wątłego młodzieńca, że idąc i stojąc, chwiał się, niby słoma ryżu. Z całej postaci uciekło mu życie do oczu, których rozszerzone źrenice płonęły smutnie, jak lampki grobowe. I jemu skrępowano ręce.
Moron. Jak się nazywasz od wczoraj?
Arjos. Arjos.
Moron. Ale do jakiego należysz rodu?
Arjos. Do Mirów.
Moron. Wszak dobrze usłyszałem: do Mirów, nie — Wirów.
Arjos. Tak.
Moron. O, tak! Bodaj to »tak« udławiło cię i nie przeszło mi do uszu. Ha, trudno, podobało się bogu zaćmić ostatnie dni żywota mojego chmurą tej sromoty. Syn mojego syna, najprawdziwsze jaje błogosławionego plemienia, brzask sławy, ku któremu zwracały się oczy ludu — on, który miał być konarem dębu, sfrunął z niego jak motyl i usiadł na innem drzewie. Czy ty rozumiesz dobrze, co to jest ród?
Arjos. Gdybym go nawet nie pojął był w twojej nauce, to musiałem go pojąć w mojej boleści. Znam to żarłoczne cielsko, którego ty jesteś głową.
Moron. Zgniła ci, nędzniku dusza i dlatego tak ohydną woń w słowach wydaje. Jeżeli bóg nie uzdrowi jej cudem, to nie pozwoii ci zarażać nią innych. Może dziś, może jutro ciśnie cię w paszczę piekłu. W mękach wiekuistej kaźni zrozumiesz, że ten wzgardzony przez ciebie ród nasz jest garścią czystego ziarna, którą bóg wybrał z ludzkiego nasienia i z której rozrodzi się po całej ziemi plon jego chwały, że wszystko, co koło tej garści wschodzi i dojrzewa, jest ostem i kąkolem, skazanym na wytępienie, że każdy kłos, który się na kiść ziela zamieni, jak ono, zniszczonym być musi.
Arjos. Inne rody są kępami badyla dla naszego, a nasz jest kepą badyla dla nich. Tylko że inne tak nie łakną cudzej zagłady, jak nasz. A tę żądzę w nim ty Moronie spłodziłeś, drażnisz, karmisz i nasycasz. W piersiach każdego z naszych plemieńców osadzasz jak w klatce młodego tygrysa, a gdy łup się zdarzy i zwierzęta podrosną, wypuszczasz je z zamknięcia na mordercze łupy. W mojej piersi, pomimo twoich starań, nie wyhodowało się dzikie zwierzę, dlatego mnie karciłeś, prześladowałeś, wykląłeś, a teraz chcesz zabić. Pragnąłem cię tylko czcić, jako arcykapłana, patryarchę, przewodnika ludu i mojego dziada, a mogę ci tylko złożeczyć. Serce moje nieznało nienawiści, kochałem boga, ludzi, zwierzęta, ziemię, niebo i wszelkie istnienie, dopiero ty zmusiłeś mnie nienawidzieć — ciebie.
Moron. Niewinny baranku, czemuż nie zostałeś w nowem swojem stadzie, lecz przyleciałeś tu pomagać wilkowi w szukaniu naszych tropów?
Arjos. Przyszliśmy tu z Tylonem dla utwierdzenia się w radości, że opuściliście tę okolicę i zabraliście z sobą trwogę zagrożonego ludu.
Moron. Jakże ty szybko nauczyłeś się odczuwać niepokoje tego ludu!
Arjos. Bo on jest zacnym, dobrym, moim — moim nietylko przez to, że mnie usynowił, ale i przez to, że mnie połączył z kobietą, którą dla mnie bóg stworzył z krwi Mirów.
Moron. A! Nie przypuszczałem, żeś tak prędko i głębo wrósł w ten szlachetny szczep. Więc jesteś już mężem Miranki, może nawet, dzięki jej, ojcem.
Arjos. Teraz wiem, oszczerco, dlaczego kazałeś mi związać ręce.
Moron. Jak powiadasz — bóg umyślnie ją stworzył dla ciebie i użył do tego najprzedniejszej krwi Mirów. A skądże wiesz o tem? Czy wyczytałeś w księgach, czy może bóg sam objawił się i doniósł ci o tej łasce? Milczysz, nie chcesz mnie dopuścić do tajemnicy... Ja ci nie poskąpię mojej. Bóg, jedyny pan na ziemi i niebie, ten, który nie dzieli potęgi i władzy z żadnym innym, ten, którego imię Jam, rzekł do mnie: Wywyższę plemię twoje po nad wszystkie, a ciebie uczynię stróżem moich praw i piorunem mojego gniewu. Ludy, które w zawziętości lub ślepocie odwracają się ode mnie, wyniszczę jako szkodne zwierzęta i jako trujące chwasty. Weź w jedną rękę miecz, a w drugą ogień i spełnij przykazania moje. Słuchaj tego, co ci mówię, a nie słuchaj ani próśb ojca, matki, brata, syna, ani błagań niewiasty, ani płaczu niemowlęcia, gdyż wszystko, co rozkazałem, stać się musi. Nie nazywaj ojcobójstwem lub samobójstwem śmierci ojca lub syna, gdy ją ręką moją zadasz w imieniu mojem, lecz nazywaj to ofiarą. Bo złem lub dobrem nazywać masz to tylko, co jest złem lub dobrem w obliczu twego Pana. Jeżeli on zechce, zalej ziemię morzem krwi niewiernych, spław po niem łódź z rodem twoim i steruj nią, dopóki ono nie wyschnie. Oto mój bóg, oto jego sługa — ja.
Arjos. Kłamiesz, potworze, takiego boga nie ma, ty go nie widziałeś i nie słyszałeś, on do ciebie nie przychodzi i nie mówi.
Moron. Jest, przychodzi i mówi!
Arjos. A jeżeli jest i jest takim, powiedz mu, że go jeszcze bardziej nienawidzę, niż ciebie, że westchnienia ziemi, szumy drzew, śpiewy ptaków i codzienne głosy całej natury nie są dziękczynną i nabożną pieśnią kochających stworzeń do dobrego stworzyciela, ale krzykiem przekleństwa niewolników do tyrana. Powiedz mu, że on mnie więcej przeraża swą ohydą, niż potęgą. Powiedz mu, że go się nie boję, że umrzeć pod jego gromem nie jest nawet boleścią, lecz rozkoszą, a żyć pod jego rządami nie jest nawet męką, lecz hańbą.
Moron. Właśnie ty żyć będziesz, umrą inni, a naprzód ta, bez której żyć nie chciałeś. Odejdź do swego namiotu, potem dostaniesz trwalsze więzienie.


Widok 12.

Mściwa złość, którą Moron przy końcu rozmowy okiełznał, po wyjściu Arjosa zerwała wędzidło i zaczęła gwałtownie miotać się w piersiach arcykapłana. Wyłamywała mu ona twarz w srogie wyrazy i potrząsała całą jego postacią. Chwilami opanowywała go jakaś czułość, ale natychmiast gniew z nią się ścierał i krzesał mu w oczach złowrogie iskry. Moron chodził po namiocie niespokojny lub nagle stawał skamieniały surową myślą. Widocznie usiłował wytężoną wolą ukręcić łeb jakiegoś gadu, który go kąsał w serce, czy też w sumienie. Nareszcie wyczerpany wewnętrzną walką upadł na kolana.
Moron. Panie mój, ja nie kłamię, kiedy mówię, że cię widzę i słyszę, choć cię nie widzę i nie słyszę przed sobą, bo cię czuję w sobie. Wtedy dusza moja ogląda twoje oblicze i rozpoznaje twój głos. Zdaje mi się, żeś kazał to zrobić, co zrobię, że wolą twoją jest, ażeby na ziemi był jeden ród, a w niebie jeden bóg. Jeżeli się mylę, jeżeli starość zamroczyła mój umysł, daj mi znak, a wykonam, co każesz.
Klęczał długo, jak gdyby na coś czekał i jak gdyby niewidzialny ciężar wtłaczał go w ziemię. Powstał wtedy dopiero, gdy wszedł Zebor i podniósł go.
Zebor. Czy słabo ci, Moronie?
Moron. Przed chwilą nieco omdlałem, ale teraz czuję się już zupełnie dobrze.
Zebor. Trudzisz się nad siły twego wieku.
Moron. Bóg mnie jeszcze nie odprawił. Co mi przynosisz?
Zebor. W góry czujków wysłałem, wąwozy strażami zamknąłem.
Moron. Teraz uważnie patrz w myśli moje. Czy w górze rzeki jest gdziekolwiek płytki bród, przez który moglibyśmy przejść na drugą stronę?
Zebor. O kilkaset staj stąd jest tylko wązki nurt, głęboki na dwu ludzi.
Moron. Poślij tam wieczorem paru zręcznych i roztropnych chłopców z liną, którą przeciągną przez ten nurt i przywiążą do palów. Trzymając się jej, wyprawa nasza łatwo przepłynie w nocy. Gdyby przeprawiła się tutaj, Mirowie mogliby ją dostrzedz.
Zebor. Kiedy na nich wyruszymy?
Moron. Dziś w ncy.[4] Musimy ich zaskoczyć podczas snu i z tej strony, z której nas wcale się nie spodziewają.
Zebor. I z pewnością tam wart nie postawili.
Moron. Inaczej bóg by nam tej drogi nie wytknął. Niech się uzbroją wszyscy zdolni do walki, oprócz kilku, którzy pozostaną dla pilnowania trzód i Arjosa. Nadto dwaj pójdą ze mną i Tylonem na górę przeciwległą osadzie Mirów.
Zebor. Po co?
Moron. Dowiesz się potem.
Zebor. Nie będziesz z nami?
Moron. Nie. Pamiętaj, że idziesz z rozkazu boskiego. Pan cię nie odstąpi i użyczy ci zarówno siły, jak rozumu. Ufam zupełnie twojemu męztwu i przezorności, że rzucisz swoje wojska, jak stado sokołów na drzemiące czaple. Miecz anioła zemsty jest nietylko ostry, ale i płomienisty. Przed natarciem podłóżcie w różnych punktach pod domy ogień, który wam będzie przyświecał, a nieprzyjaciół przerażał.
Zebor. Wszystko spalić?
Moron. Możecie pożar gasić, ale tylko krwią.
Zebor. Czy tym, którzy się poddadzą, przebaczyć?
Moron. Zabierzcie żywcem do niewoli wszystkie ich stada — innych jeńców nie potrzebujemy. Zresztą dość nam będzie tych, którzy się skryją i śmierci unikną. Bóg przeznaczył nam siedzibę na miejscu Mirów — więc oni tam są zbyteczni.
Zebor. O ile tylko siły nam starczą, ulżymy ziemi.
Moron. Nikogo nie oszczędzajcie. Ale są w tem przeklętem plemieniu tacy, którzy noc dzisiejszą przeżyć mogą i tacy, którzy koniecznie umrzeć powinni. Ciężki grzech i obrazę boską sprowadziła na nasz ród siostra Tylona, która Arjosa oprzędła szatańskim urokiem. Ta musi zginąć nieodzownie — i to z twojej ręki, Zeborze. Nie włóż miecza do pochwy, nie zejdź z pola bitwy, dopóki ona na niem nie legnie. Gdy wrócisz, zapytam cię naprzód, czy Orlę zabiłeś — wtedy przyznam, żeś nietylko zwyciężył Mirów, ale uradował boga.
Zebor. Zrobię to bez trudu. Chociażby w tej dziewczynie przyczaił się djabeł, wypędzę go wraz z jej duszą.
Moron. Może bóg wtedy w Arjosie przemienienia dokona. Nigdy zuchwałość ludzka nie wypluła tyle bluźnierstw i złorzeczeń, ile on przez nią opętany. A tak był przedtem bogobojny i dobry! Ta dziewczyna więcej nam sprawiła złego, niż pustynia, niż susza, niż głód. Jeżeli ona żyć będzie, Arjos natychmiast umrzeć musi, ażeby nas swoją miłością do niej nie obrzydzał bogu.
Zebor. Mirowie nie sfruną nam z ziemi, zanim do nich dobiegniemy. A tę szkodliwą kraskę sam uduszę, gdyż kto inny mógłby sobie upodobać jej ładne piórka i wziąć ją jako brankę.
Moron. Nie, nie dopuść tego!
Zebor. Bądź pewny. Mówią, że ma być prześliczna i wszyscy chodzą za nią, jak żebracy, ale mnie ona serca nie połechcze. Wyznam ci, Moronie: lubię zdrowe mięso kobiece, ale o ładne nie dbam.
Moron. Słusznie, mój synu. Naturalnie, gdyby Arjos kiedyś odzyskał rozum, nie powiesz mu nigdy, żeś tę dziewczynę uprzątnął. A nawet nie wspominaj o tem nikomu. Niech wie tylko bóg i my.
Zebor. Wystarczy.
Moron. Teraz idź i przygotuj wszystko do wyprawy. Przed północą musicie wyruszyć. Policzyłeś już, ile będziesz miał wojska?
Zebor. Dwa tysiące łuczników, trzystu zbrojnych jeźdźców, włócznicy i topornicy złożą około 800 dobrych żołnierzy.
Moron. Mirowie tylu nie wyprowadzą?
Zebor. Spodziewam się, że nie wyprowadzą żadnego, bo wszyscy będą spali.
Moron. Dałby bóg! Ale wybłagam to u niego, przecież nam rozkazał. Idź, Zeborze, ja będę się modlił. Jeszcze zaczekaj chwilkę. Skoro zmierzchnie, wyślij dwu ludzi na górę Wichrową, skąd będę przypatrywał się waszej świętej walce; niech tam na szczycie ułożą wielki stos z suchych żywicznych gałęzi. Ujrzawszy płonącą osadę Mirów i usłyszawszy wasze zwycięzkie okrzyki, zapalę go i złożę na nim dziękczynną ofiarę bogu.
Zebor. Rozumiem.
Moron. No już odejdź, bo i czasu masz niewiele.


Widok 13.

W miarę jak wieczór dolewał mroków do przestrzeni, powietrze w niej coraz bardziej mętniało, a wreszcie napełniła się ona czarnością, w której przedmioty i ludzie tonęli niby bezkształtne kawały cieniów. Prócz gwiazd na niebie żadne inne światło nie padało na ruchliwe i szemrzące rojowisko Moronów. Krzątali oni się, szeptali między sobą, ale ostrożność nie odstępowała ich i przygniatała wszelkie żywsze głosy. W miejscu, gdzie wąwóz rozparł góry szerzej i zatoczył rozległe koło, na środku doliny kapłani postawili wyniesioną z namiotu świętą skrzynię, którą pokryli czerwonym obrusem wełnianym. Powoli naokoło niej zebrali się wszyscy dorośli mężczyźni, których opasały kobiety i niedorostki szlakiem powyginanym na stopach podnóża gór. Z namiotu, będącego wędrowną świątynią, wyszedł Moron z posągiem Jama w ręku i postawił go na ołtarzu.
Moron. Módlmy się do boga sercami.
Wraz z nim wszyscy podnieśli ku niebu blade twarze. Usta ich lekko drżały, a w wilgotnych oczach migotały iskierki odbitych światełek nocy, skrzyżowane ręce spoczywały na piersiach. Ukończywszy tę niemą modlitwę, Moron rozpoczął stłumionym głosem uroczystą pieśń, którą lud pochwycił i śpiewał chórem tak przyciszonym, że nawet góry żadnego echa od niej oderwać i powtórzyć nie mogły. Była to pieśń, błagająca u boga opieki i pomocy. Wznosiła się ona z ziemi na skrzydłach szerokich i miękich, rytmem powolnym, melodyą głęboką, wzruszającą.
Arjos, który siedział w namiocie zesztywniały bólem, z głową na piersi zwieszoną, usłyszawszy pierwsze tony śpiewu, wyprostował się. Na twarzy jego rozlał się rzewny uśmiech.
Arjos. Moja pieśń... którą dla nich wygrałem na strunach, rozpiętych między niebem a ziemią... Dlaczego oni ją dziś śpiewają, czemu tak późno? Czy przed nimi stanęło widmo niedoli, czy im zgryzota zdarła sen z powiek, że proszą boga o ratunek? Może on rozświecił ich sumienia nagłą błyskawicą swego gniewu? Może bóg nie jest takim, jakim go Moron przedstawia, ale jakim go dusza moja wymarzyła. Ojciec, nie Pan. O, tak ..
Śpiewa

Tyś nas nie stworzył tylko rozumem,
Ty nie stworzyłeś nas tylko wolą
I nie stworzyłeś nas tylko mocą,
Lecz tyś nas stworzył także miłością,
Więc bądź nam ojcem.

Gdy głucho szemrzący chór umilkł, w piersi Arjosa zaczął płakać smutek, który mu się wylał przez oczy potokami łez, a przez usta wydobywał się łańcuchem ciężkich westchnień.
Czy znowu zasnęli? Po co śpiewali tę pieśń? Czy Moron chciał nią mnie rozczulić albo udręczyć? Bo przecież skoro mnie przeklął i obiecał ukarać więzieniem, nie powinien pozwolić, ażeby lud moim hymnem się modlił.
Wytężył słuch. Cisza szybko wyzuwała się z wszelkich głosów. Już zrzadka tylko odzywały się w niej krótko ucięte nawoływania, pospieszne rozmowy, stukot kopyt i przeciągłe stękanie bydła. Nareszcie zdawało się Arjosowi, jak gdyby w jednej chwili zabrzmiał ruch masy nóg ludzkich, który zamienił się na niewyraźny szum i rozwiał się w ciszy. Nie mogąc związanemi rękami otworzyć namiotu, Arjos zawołał.
Idalu!
Młody chłopiec stojący na straży, wetknął głowę.
Idal. Czego chcesz?
Arjos. Jeżeli Moron nie kazał mnie udusić, to uchyl zasłonę namiotu, bo mi już powietrza zbrakło.
Idal. Nie zabronił, więc ci otworzę.
Arjos. Czy dokąd wyszli?
Idal. Nie.
Arjos. Czemu śpiewali?
Idal. Dziś pełnia księżyca, kapłani zwolali lud na modły.
Arjos. A wiesz, czyja to pieśń?
Idal. Twoja, Arjosie.
Arjos. Nie wierzę temu. Czyżbym ja tu siedział skrępowany, gdybym ułożył hymn miły bogu i ludziom? Mylisz się...
Idal. Nie, znam inne twoje piosenki — śliczne.
Arjos. Ty, któremu mnie pod straż oddano? To nie są moje, zapewne jakiś inny Arjos je dla was ze swego serca wydobył.
Idal. Podobno wyparłeś się naszego rodu i boga, a teraz wypierasz się nawet pieśni własnych!
Arjos. A więc przyznam się do tych dzieci duszy mojej, bo widzę, że je lubisz, tylko ich ojca nienawidzisz.
Idal. Tego nie powiedziałem. Przeciwnie, żal mi cię Arjosie. Kiedy lud śpiewał twoją pieśń, a ty siedziałeś tu uwięziony, jak złoczyńca, śliny na łzy mi się zamieniły. Ale ty będziesz wkróte[5] wolny.
Arjos. Nie.
Idal. Czy rzeczywiście bardzo przewiniłeś?
Arjos. O tak.
Idal. Cóżeś zrobił?
Arjos. Kocham.
Idal. Kogo?
Arjos. Wszystko jedno — kocham.
Idal. Alboż to grzech?
Arjos. Jeden z największych — jeżeli ci nie pozwoli arcykapłan, ojciec, matka, brat, ród, wół, koń, baran, pies — wszystko, co cię otacza. Rzeknij: nienawidzę — nikt cię nie zapyta, kogo i za co. Ale rzeknij: kocham — natychmiast zgromadzą się koło twego serca, zaczną w niem grzebać, badać, oglądać i albo wszyscy, albo chociaż jeden oświadczy, że na twoją miłość się nie zgadza. Serce ludzkie nie pyta nikogo o radę, a każdy mu ją daje, ono nie słucha żadnych praw, a podlega najliczniejszym. Nie ukarzą cię, gdy zjesz grzyb trujący, gdy wyłupisz sobie oko lub odetniesz palec, nie ukarzą cię nawet, gdy kogoś w walce skaleczysz lub w złości skrzywdzisz, ale ukarzą cię, gdy kogoś ukochasz. Otóż i ja jestem zbrodniarzem.
Idal. Zapewne wybrałeś sobie dzieweczkę z Mirów.
Arjos. Co ty bredzisz? Ja jej wcale nie wybierałem. Przed wiekami bóg, który, stwarzając człowieka, przykazał, ażeby słońce ogrzewało ziemię, ryby pływały w wodzie, zwierzęta wychodziły z łona matek, a ptaki z jaj, przeznaczył również dla mnie Orlę. Przyprowadził mnie do niej wysłany przez niego duch i powiedział: ta twoja. Czy mogłem mu odrzec: nie chcę jej — kiedy serce powtarza mi odtąd ciągle: ta twoja? Nikt nie zrozumie, jak ona jest moja! Nie pomaga ten otwór w namiocie — duszę się. Gdyby wszystko powietrze przestrzeni wparło mi się w pierś, nie mógłbym już swobodnie odetchnąć, bo tylko ona jest mojem powietrzem. Ach, ile ja cierpię! Jak po zachodzie słońca jadowite płazy wysuwają się ze swych nor, tak z kryjówek duszy mojej wyłażą kąsające bóle, gdy od niej się oddalę. Zdaje mi się teraz, że wszystkie upiory zleciały się tu i wydarły mi serce, podają je sobie z rąk do rąk, odrywają z niego zębami kawałki, a ono w ich paszczach po każdem odgryzieniu przyrasta i staje się coraz większem. Zamknij namiot, Idalu, bo jej nie widzę. Gdy zostanę sam i zapuszczę powieki, z początku w czarnej przestrzeni migają mi różnobarwne światełka, które powoli bledną i nikną, a wtedy zjawia się ona. Ale nie, nie, przecież ona jest moją żoną, już nie dość mi oglądać ją w marzeniu! Od wczorajszej północy jestem z nią rozłączony: ileż mi przepadło jej widoków, spojrzeń, uśmiechów, pieszczot! Tej straty już nie odzyskam, sam bóg mi jej nie wynagrodzi, bo nawet on czasu nie rozciągnie. Ale czy ja ją jeszcze zobaczę, czy z nią szczęśliwy żyć będę? Co — nie? Kto tak postanowił? Kto miał prawo tak postanowić, jeśli bóg ją dla mnie stworzył? Moron? Gdzie on jest?
Idal. Nie wiem.
Arjos. Czemu ty drżysz? Przed jego władzą, czy przed mojem cierpieniem? Cierpienie jest chyba większe od włady[6] — prawda? Każdy zły sen o niej był dla mnie straszną męczarnią, bo w nim odgadywałem złą wróżbę; a teraz muszę znosić gorszą od snów rzeczywistość! To też chory jestem, bardzo chory, mój Idalu. Myśli kraczą mi w głowie jak kawki. Czasem znowu rozpadam się na części, które leżą lub stoją osobno i nie chcą się złożyć. Czy ja teraz jestem cały? Powiedz mi otwarcie, przecie w tem nie ma nic złego. Och, twarz coraz bardziej skręca mi się w przeszłość, ciągle patrzę po za siebie. A tak patrzą tylko nieszczęśliwi. Więc Moron teraz spi, on, który moją czystą miłość usiłował zgwałcić, śpi spokojnie? To niepodobna! On tylko udaje, jego sumienie jest workiem bazyliszków, które wiją się, syczą, kąsają go. Czy on może teraz spać?
Idal. Nie.
Arjos. A widzisz, że i ty tak sądzisz, chociaż on cię nie oddarł od kochanki i nie uwięził. Niech się męczy i niech w katuszy przeżyje cisy, które dopiero wczoraj z ziarna wykiełkowały. Ja będę szczęśliwszy od niego. Bo jeżeli nawet tu umrę, nie ujrzawszy Orli, i jeżeli ciała nasze spoczną w innych grobach, moje zamieni się na lekki gaz, który wnętrzem ziemi między ziarnkami piasku przeciśnie się do niej. I znowu będziemy złączeni. Aż do tej chwili ściana oddzielająca nasze groby, drżeć będzie ciągłą zgrozą. Tak! Wokoło cicho, a we mnie podnosi się coraz większy huragan! A ich nic nie budzi? Ród także śpi? Śpi to stado szerszeni, które zbite w kupę mniema, że jest ogromnem, wielkiem zwierzęciem, że całą ziemię brzuchem swym pokrywa, niebo grzbietem rozpiera... Niech śpi, niech mnie zmiażdży, aby tylko mojej Orli nie dotknął... Tak, Idalu, szczęście jest to mały człowiek, a nieszczęście — wielki jego cień.
Idal, który już nie słuchał uważnie ostatnich słów Arjosa, gdyż rozglądał się trwożliwie, wyjął szybko nóż rozciął mu pęta na rękach, a następnie zranił się głęboko w ramię.
Arjos. Dlaczego to zrobiłeś?
Idal. Ród nie śpi, lecz wyszedł cały dla wymordowania Mirów.
Arjos. Kiedy?!
Idal. Niedawno. Biegnij co prędzej i ostrzeż ich. Ja powiem, żeś mnie zranił i uciekł.
Arjos. Poczciwy chłopcze, czemu nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Muszę Tylona uwolnić.
Idal. Moron uprowadził go z sobą w góry.
Arjos. Wietrze, zleć tu, zabierz mnie na swój kark i ponieś.
Idal. Niech ci bóg nogi oskrzydli.
Jak grot rozpaczliwą ręką rzucony, wbił się Arjos w ciemność nocy i przerzynał jej czarną toń. Odrazu zwrócił on się w stronę, która mu najmniej stawiała przeszkód i najprędzej dozwalała wydostać się na równinę. Po przełączach mknął przez góry, odrzucając stopami po za siebie drogę, jak kozieł skalny. Ani razu nogi, dobrym instynktem kierowane, nie zawiodły go w pewnem stąpnięciu, ani razu przepaść nie ukradła mu czasu. Każdą chwilę wypełnił skokiem. Jedną tylko, króciutką, stracił, dobiegłszy do ostatniej, wysokiej krawędzi gór, skąd za dnia mógłby dojrzeć osadę Mirów, a w nocy dosłyszeć mocniejsze jej głosy. Ale nie pochwycił uchem niczego. Cisza opływała ziemię, bez fal niepokoju. Nie ufał jej, ale miał nadzieję, że wyprzedzi swych rodaków, chociaż świdrując ciemny widnokrąg wzrokiem, nigdzie ich dostrzedz nie mógł. Jak kamień stoczony z góry w coraz szybszych i dłuższych podrzutach, spadł na dół. Płaszczyzna, na której jeszcze wczoraj pasły się trzody Moronów, nie groziła mu już żadną zawadą. Ledwie też jej dotykał stopami w wytężonym pędzie, jak jaskółka piersiami wodę. Otucha pokrzepiła mu serce mdlejące w zmęczeniu i trwodze. Już po przez mroki rozpoznaje zarysy siedziby Wirów. Już dostrzega błyszczący pancerz rzeki... Czy znajdzie czółno? Przepłynie ją. Więc śmieje się, płacze i biegnie...


Widok 14.

Maleńka lampka łojowa daremnie usiłowała pokonać słabem światełkiem mrok izby i jak gdyby czując swą niemoc, kładła tylko delikatne odblaski to na smutną twarz Orli, to na poważną jej matki, która dziergając z przędzy wełnianej kaftan dla syna, koiła upomnieniami tęsknotę córki.
Lida. Moje drogie dziecko, bogowie ochraniają człowieka, w którego czystej duszy przeglądać się mogą. Kiedy po stworzeniu świata najwyższy bóg, ażeby nie oślepić ludzi i zwierząt zbytnią jasnością, zmrużył jedno oko a drugiem obejrzał z nieba ziemię dla przekonania się, czy ładnie ją urządził, wszystkie jej twory — piaski, wody, zioła, drzewa zaczęły mu z ognistej źrenicy chwytać promienie i przystrajać się nimi. Był to dzień, ale skoro bóg przestał patrzeć, nastała noc. Wtedy rośliny, które nagle straciły barwy, zaczęły wzdychać pachnącemi woniami i płakać rosą. Litościwy bóg wyjął sobie z oblicza jedno oko i osadził je w sklepieniu nieba, z którem ono codziennie się obraca. Jest to słońce.
Orla. Czemu dobry bóg zamyka to oko na noc? Nie widzi, co się wówczas dzieje.
Lida. Słońce zmęczone całodziennem patrzeniem, musi odpocząć. Na noc bóg wysyła ku spodowi nieba aniołów, których oczy są gwiazdami i którzy, cokolwiek dostrzegą, zaraz mu donoszą.
Orla. A księżyc?
Lida. To jest dowódca tej boskiej straży.
Orla. Szkoda, że sam bóg ciągle nie patrzy na świat obydwoma oczami. Mateczko, już tak późno, a ich jeszcze nie ma...
Lida. Do gór daleko... a w górach iść ciężko... Nasi bogowie żyją w zgodzie, ale inni podobno kłócą się ciągle. Mój nieboszczyk brat był za wieloma morzami na północy i mieszkał w krajach, które dużo cierpią od tych boskich swarów. Dopóki w niebie panuje pokój, na ziemi jest ciepło, ale skoro wybuchnie wojna, wszystko kostnieje z chłodu. Gdy aniołowie zaczną się bić, to nieraz przez kilkadziesiąt dni spadają z nieba ich białe pióra, które lud tamtejszy nazywa śniegiem i które pokrywają całą ziemię grubem i miękiem futrem. Nareszcie po skończonej walce aniołowie w nocy zlatują i zbierają te piórka, a wszystkie rośliny odzyskują życie i nastaje wiosna.
Orla. Są takie złe anioły?
Lida. Są, ale nie u nas, nasze wszystkie dobre.
Orla. Gdyby one chciały pomódz Arjosowi i Tylonowi w podróży! Im coś się stało.
Lida. Ręczę ci, że są już blizko.
Orla. Ja bym ich przeczuła, a szczególnie Arjosa. Tymczasem zdaje mi się, że jakaś siła coraz dalej go odrzuca i zarazem mnie pociąga. On z pewnością jest w tej stronie, na zachodzie, bo chciałabym tam biedz. Mateczko, mnie znowu coś w tej chwili szarpnęło — Arjos oddalił się.
Lida. Tak zwykle tęsknota drażni się z ludzkiem sercem.
Orla. Tyle razy już rozstawałam się z Arjosem, a nigdy nie wsuwała mi się do duszy taka trwoga, jak dzisiaj.
Lida. Od wczoraj dopiero jest twoim mężem.
Orla. Alboż ja go przedtem nie kochałam? Bogom, tobie, Tylonowi pozostawiłam zaledwie cząstkę moich myśli, a jemu oddałam wszystkie. Wy nie gniewaliście się za to na mnie, ale bogowie?
Lida. Oni o miłość nie są zazdrośni, tylko o cześć.
Orla. Mateczko, ja Arjosa także czciłam.
Lida. Bogowie ci to przebaczyli. Nie trap się, moje dziecko. Z Arjosem poszedł Tylon, a wiesz, jaki on mężny. Kiedy go nosiłam w łonie, ciągle śniły mi się lwy, które on ujeżdżał i do wozu zaprzęgał. Będąc małem chłopięciem, strzelał z łuku tak celnie, że strącał jarząbki w locie. A potem! Czyżby go Mirowie obrali wodzem obrony rodu, gdyby nie ufali jego waleczności i rozumowi?
Orla. Prawda.
Lida. A i Arjos nie jest bojaźliwym królikiem. Czy ty myślisz, że on umie tylko ładne pieśni układać i czule w twoje oczy patrzeć?
Orla. Wiem, nieraz bywa tak straszny, jak gdyby nagle zdziczał. Zwłaszcza gdy wspomni o Moronie. Ale wtedy kładę mu rękę na głowę i natychmiast się uspokaja. Bogowie nie stworzyli go do gniewu, lec[7] do kochania. On chciałby wszystkich miłować.
Lida. Jak ciebie?
Orla. O, nie, dla mnie ma osobne uczucia. Powiada że nawet ode mnie nie zaczyna najlepszyeh ludzi liczyć. Pytam go kiedyś, ile zna ładnych dziewcząt. Wymienił mi kilka. A ja? — wtrąciłam zalękniona. Ty — odrzekł — nie jesteś pierwsza, lecz jedyna, koło ciebie żadna nie stoi i żadna po tobie nie nastepuje. Często mi to powtarza. Ja bym tego nie rozumiała, gdyby on nie wydawał mi się także niepodobnym do innych.
Lida. To dobrze, moje dzieci, że się tak kochacie. Miłość wszystko zastąpi, a jej — nic.
Orla. Nie pojmuję, czemu ludzie tak rzadko się kochają. Gdyby oni bodaj przez chwilę doznali tej rozkoszy, co ja... Chociaż przysięgam ci mateczko, że Arjos dopiero wczoraj po raz pierwszy mnie pocałował.
Lida. Dziwię się...
Orla. Kiedy ja bym mu była nie pozwoliła.
Lida. Albo to prawda!
Orla. Mateczka wątpi? No, chyba by się był bardzo uparł, albo bardzo prosił.
Lida. Naturalnie, ale właśnie dziwi mnie, że ani się nie uparł, ani nie prosił.
Orla. Może bogowie byliby nas za to nie pobłogosławili... Zresztą zapytam go. Gdzie on się podział! Niedobry, jeśli się nie spieszy. Przecież wie, jak niecierpliwie go czekam. Co ja mówię! Arjos jest dobry, on zawsze przychodził wcześniej, niż obiecał. Mój najdroższy kochanku, nie usłyszysz nigdy skargi mojej, bo na nią nie zasłużysz. Ach, ta noc, ta noc... dłuższa i czarniejsza od innych! Jeśli bogowie nie mogą ludziom oszczędzić smutków, powinni je przynajmniej zsyłać na ludzi w dzień... Powiedz mi, mateczko, po co jest na świecie noc?
Lida. Ażeby wszyscy odpoczęli.
Orla. Gdyby dzień trwał ciągle, każdy pracowałby wolniej i nie męczył się. Ja nocy nie lubię, ona mi wcale niepotrzebna.
Lida. Dziś.
Orla. Wyrzeknę jej się na zawsze.
Lida. Żałowałabyś...
Orla. Więc niech sobie będzie, niech ciągnie się bez przerwy, aby tylko Arjos mi w niej świecił. Zdaje mi się, że ktoś do drzwi puka...
Lida. Rzeczywiście.

0rla. Arjos!...


Widok 15.

Gdy Orla szybko pobiegła i otworzyła drzwi, wszedł Gotar. Pot mu skropił czoło, na którem troska wyorała bruzdy.
Gotar. Nie wrócili?
Orla. Nie.
Gotar. Miałem jakąś nadzieję, że ich już tu znajdę.
Orla. Co to znaczy, Gotarze?
Gotar. O, to może bardzo wiele znaczyć. Naprzód, że zaszli daleko, a wracając podczas nocy, idą wolno... Powtóre...
Orla. Co takiego?
Gotar. W górach łatwo zmylić drogę...
Orla. I wpaść w przepaść... Czy tak?
Gotar. Zapewne, ale można spotkać się z drapieżnym zwierzem...
Orla. Gotarze, tobie chyba doniesiono już coś złego.
Gotar. To bym ich tu nie szukał.
Lida. Moje dziecko, nie trwóż się bezpotrzebnie. Gotar mówi tylko o najnieszczęśliwszych wypadkach.
Gotar. Zdarzają się jeszcze gorsze.
Orla. Jeszcze gorsze? Jakie?
Gotar. Arjos mógł np. skłamać swoją życzliwość dla nas i wprowadzić Tylona w zasadzkę.
Orla. On mnie poślubił!
Gotar. Wielu by cię poślubiło na całe życie, a cóż dopiero na jeden dzień!
Orla. Czy to tylko twój domysł?
Gotar. Tylko, ale wobec niepewności tak dobry, jak każdy innny.[8]
Orla. Nieprawda, Gotarze. Ty również nie wiesz, dlaczego bogowie pozwalają istnieć złodziejom, a jednak nie przypuszczasz, że dlatego, ażeby z nimi dzielić się łupem; ty nie wiesz, dlaczego twoja matka umarła, a jednak nie przypuszczasz, że ją skrycie otruł twój ojciec; ty nie wiesz, dlaczego śniedź wyżera zboża, a jednak nie przypuszczasz, że ją sieje królowa. Czemuż więc o zdradę posądzasz Arjosa?
Gotar. On nie jest człowiekiem naszym.
Orla. Nie jest waszym, chociaż go usynowiliście? Niech tak będzie! Ale jest moim. Wy znacie jego ciemne włosy, szare oczy, prosty nos, a ja przez pół roku patrzyłam w jego duszę, która nie ma dla mnie żadnej tajemnicy.
Gotar. I ty słuchałeś tylko jego słów, jak wszyscy, a nie widziałeś duszy.
Orla. Czy ty mu nie ufałeś, kiedy z nim mnie łączyłeś a Tylona wysyłałeś na zwiady? Czy może potem bogowie ostrzegli cię z nieba? Czy ktoś cię wywiódł z błędu?
Gotar. Nie.
Orla. Nie? A pomimo to masz w pogotowiu kamień na mojego Arjosa? Oj, Gotarze, lekko ten kamień waży w twojej ręce, ale zbyt ciężko spada w moje serce. Arjosie kochany, przybądź co prędzej, niech podejrzenia przestaną kłuć twoje imię!
Gotar. Bodajby twoja wiara okazała się słuszną, a moja wątpliwość niesprawiedliwą! Tak pragnę tego, że gdy tu Arjos stanie, pochylę moją siwą głowę kornie do nóg jego. Ty bronisz niewinności męża, a ja bezpieczeństwa ludu, który jest moim oblubieńcem, którego od lat wielu strzegę, jak ojciec dzieci. Ród Arjosa jest rodem szakalów, a od chwili, gdy spojrzał na nas pożądliwemi ślepiami i odsadził się do napastniczego skoku, nie ufam nikomu, w kim jego drapieżna krew płynie. Cały wieczór przepędziłem nad brzegiem rzeki, wypatrując Arjosa i Tylona. Cieszyłem się każdym szelestem, witałem radośnie każdą majaczącą postać w nadziei, że oni się zbliżają; noc już przebiegła połowę swej drogi — a ich nie ma. Szalonym wirem otoczyły mnie złe przeczucia, uciekłem przed ich pogonią i szyderczem śmiechem. Cała osada śpi, ja tylko jeden w niej czuwam, jak drop na czatach drzemiącego stada. Niepokój pogniótł mi w głowie wszystkie myśli. Nie mogąc go zwalczyć, schroniłem się do was, ażebyś go odegnała ode mnie swoją wiarą w Arjosa. Dziękuję ci za nią, jestem spokojniejszy. Spieraj się ze mną, Orlo, chłoszcz mnie każdem słowem oburzenia, wyrzucaj mi niegodziwe domysły: wolę to, niż wątpliwość. Dobrze, dzieweczko, dobrze, żeś się oparła moim podejrzeniom. Przekonywaj mnie, ile umiesz, że twój Arjos jest dobry, prawy, do ciebie i do nas przywiązany!
Orla. On tak niedostępny przewrotnym zamiarom, jak bóg grzechom. Może złe obchodziło go zdaleka, ale nie zbliżyło się do niego nigdy i nie rzuciło mu pokusy. On was wszystkich szczerze umiłował. Żegnając się wczoraj ze mną, rzekł mi: niech bogowie zazdroszczą sobie wzajem rozkoszy obdarzania dobrodziejstwami twojego rodu za to, że mi dał ciebie... A do matki mojej powiedział: tyś matką mojego szczęścia...
Lida. I całował mi nogi ze łzami...
Gotar. Jakże mi lekko po tych waszych zapewnieniach! Teraz już tylko przypuszczam, że nasi chłopcy zbłądzili.
Lida. Trzeba wysłać ludzi z pochodniani.[9]
Gotar. Właśnie o tem myślałem. Oprócz pochodni dam im trąbki i każę grać sygnały, znajome Tylonowi.
Orla. Ja z nimi pójdę.
Lida. Nie, Orlo, to jest niepodobne.
Gotar. Zamiast pomagać, zawadzałabyś im.
Orla. Gdyby można było włożyć w trąbkę mój głos, Arjos by go zaraz usłyszał.
Gotar. Wy połóżcie się spać, bo już niezadługo noc zwinie swoje skrzydła i odleci.
Orla. Niech ta czarna szatanica opuści ziemię co prędzej. Gdy po niej przybędzie biały dzień, powitam go jak anioła.
Lida. We śnie tęsknota się kurczy, w czuwaniu — rozciąga. Jesteś znużona, moje dziecko, połóż się...
Gotar. Więc idę zbudzić kilku chłopców. Życzę wam dobrego jutra.
Lida. I my tobie, Gotarze.


Widok 16.

Orla usłała sobie łóżko, odwiązała sandałki i zdjęła zwierzchnią tunikę. Kaganek, jak gdyby chcąc lepiej przyjrzeć się jej urokom, odsłonionym na ramionach i stopach błysnął żywszym płomieniem. Usiadła na łóżko i złożyła błagalnie ręce.
Orla. Dobry duchu, patronie serc kochających, rozkaż jednej gwiaździe, ażeby spadła na ziemię i znaczyła drogę Arjosowi. Uczyń go niewidzialnym dla złych ludzi i zwierząt i przyprowadź do mnie. On ci za to podziękuje pieśnią, a ja codzienną modlitwą. Wysłuchaj prośby mojego czystego serca i zamień w niem łzy żalu na łzy radości. Dobry duchu, niech twoje wielkie miłosierdzie spojrzy w moją smutną miłość!
Skłoniła głowę i zamilkła.
Lida. Uśnij, dziecinko, bogowie cię nie skrzywdzą. Arjos jeszcze przed świtem nadejdzie. Rozpalę ogień i ugotuję mu mleka, bo pewnie będzie głodny.
Orla. O tak, wziął z sobą kawałek chleba, ale mu to na cały dzień nie wystarczyło. Jaki ten ogień jest zawsze żarłoczny: patrz, mateczko, jak on chwyta drzewo, gryzie, pożera, warczy i syczy. Nigdy nie dotknie łagodnie — zawsze ukąsi. Ja go się boję... Woda poczciwsza: głaszcze, pieści...
Lida. Ale zdradliwsza od niego: pieszczotami zwabi i utopi.
Orla. Nie, ja ją wolę... Po co ludzie wymyślili drapieżny ogień?
Lida. Bogom wypadł z nieba, ludzie go znaleźli i nie oddali.
Orla. Posłuchaj, mateczko, jak drzewo, ginąc, skarży się...
Lida. Spij, Orlo kochana.
Orla. Już mi się mrużą powieki... Czemu ja się trwożyłam?... Arjos wraca zdrów i wesół... Widzę go doskonale... Świętojańskie robaczki lecą przed nim długą wstęgą i wskazują mu drogę... On do nich śmieje się, łapie je w garść i puszcza, a one znowu rozpościerają swe skrzydła i świecą. Gdzie Tylon? Wyprzedził go, czy pozostał w tyle?...
Lida. Przestań mówić, bo nie uśniesz.
Orla. Zaraz mateczko. Widzę już i Tylona... Co on dźwiga? Upolował jakieś duże zwierzę... Dlatego idą powoli... Powinien rzucić ten ciężar i nie spóźniać się. Nie, niech go już doniesie... niedaleko. Brzydkie robaczki świętojańskie — zniknęły... Ciemno... A, nie!... Przed Arjosem fruwa ogromny motyl, który błyszczy jak gwiazda... Dobry bóg go zesłał.
Lida. Orlo, ty jeszcze nie śpisz?
Orla. Dobrze mi, mateczko, takie śliczne przesuwają się widoki... Arjos spostrzegł mnie... twarz mu się rozpromieniła... Skoczył! Wolno, wpadniesz w wodę!... Przecież u brzegu czeka na was czółno!... Wsiedli... Tylon zdjął z ramion swą zdobycz... Jakiż on blady ze zmęczenia... Jadą... już jadą...
Lida. Moja dzieweczko, śpij.
Orla. Robią wiosłami, a czółno się nie porusza... ugrzęzło w piasku... Zepchną je... Nareszcie ruszyło się... Płyną... Ach, jakże ta rzeka dziś szeroka!... Ciągle są na środku... Czyżby tam była mielizna?... Co to?... Przyleciał do rzeki olbrzym z ognia, położył się na brzegu i pije ją... pije... On całą wypije... Woda już opada, ledwie cienką warstewką na dnie leży... Mateczko, wypił!
Krzyknąwszy, usiadła na łóżku wylękniona.
Lida. Tem lepiej, przejdą suchą nogą.
Orla. Ten olbrzym jest przerażający.
Lida. Nie jest, ale był, bo z widzeniem twojem zniknął.
Orla. Wpadł potem do naszej osady... Mateczko, ja nie śnię... Słychać jakąś wrzawę... To on!
Lida. Zdaje ci się...
Orla. Nie!
Lida. Czy przygłuchłam? Wyjdę przed dom i zobaczę.
Gdy Lida otworzyła drzwi, wdarł się przez nie potok łuny pożarowej, a za nim fale zmieszanych głosów, które nabrzmiewały coraz silniej i rozlegały się coraz szerzej.
Orla. Widzisz, że on tu jest.
Lida. Pali się gdzieś dom... może nawet kilka... Pobiegnę i dowiem się... Zaraz wrócę, moje dziecię...


Widok 17.

Wrzawa rosła i przysuwała się. Z jej skotłowanego odmętu wytryskały co chwila pojedyncze rozpaczliwe krzyki lub dzikie wycia. Czasem znowu zrywał się tuman rozdartych bólem głosów, żałosnych błagań, zwierzęcych ryków, jak gdyby je wicher zgarnął, zmieszał i cisnął w przestrzeń. Czuć było pochód wielkiej burzy, która miażdżyła okrwawionemi stopami istnienia ludzkie i zmiatała ich schroniska pożogą. Przez małe okienka i przez szpary domu wślizgiwały się coraz liczniej złowrogie smużki łuny, a wkrótce już można było rozpoznać chrapliwe warczenie ognia, rzucającego się na sąsiednie budynki,
Orla, utkwiwszy skamieniałe oczy w drzwi, przez które matka wyszła, nie oderwała ich ani na chwilę. Ciało jej unieruchomił bezwład śmiertelnej trwogi, na twarz wystąpiła liliowa bladość, usta roniły jakieś szepty, podobne do szeptów kwiatu. Tylko w obnażonej nieco piersi drgało serce mocnym przyśpieszone ruchem. Nagle przed domem przeleciało w popłochu stado ludzi z okrzykiem:
Moronowie! Arjos zdradził!
Orlę krzyk ten targnął gwałtownie i wyrwał z odrętwienia. Zrzuciła nogi z łóżka, jak gdyby chciała biedz.
Orla. Arjosie... tyś zdradził?
Pytanie to usta jej powtórzyły kilkakrotnie coraz ciszej. W długich przerwach z gorączkowym jej oddechem zaczęły wypadać szepty.
Nie... Potwarz zabiła prawdę... i przebrała się w jej szaty.. Mój dobry, czysty Arjos... Nie... Przyjdź, kochanku, i powiedz. Nie... On?... Niech bogowie poświadczą, nie uwierzę... Wszystko kręci się wirem około niego... On stoi i milczy.. Przemówił... Nie!...
Ogień, przeskakując z budynku na budynek w szalonych pląsach, zaczął lizać swymi palącymi językami ściany domu Orli. Ale ona odurzona boleścią, nie pojmowała niebezpieczeństwa, czuła tylko bezwiednie, że jej powietrza do oddechu braknie. Nagle drzwi, roztrącone silną ręką, rozwarły się, i na żółtem tle płomieni zewnątrz ukazała się czarna postać.
Zebor. Jest!
Orla. To nie ty, Arjosie!
Zebor. Ha, ha, ha!
Śmiech ten gruby, ciężki, bezdźwięczny, miał szczekające tony drapieżcy, który stanął oddalony już tylko na jeden rzut od swej zdobyczy i nie spodziewa się ani przeszkody, ani oporu. Po tym krótkim śmiechu Zebor wydał głos, jak gdyby zgrzytnął gardłem, skoczył do Orli, krótkim mieczem przebił na wskróś jej pierś, zdarł z niej płat koszuli, umoczył we krwi i wybiegł. Tymczasem ogień z wielu stron uczepił się domu, po słupach i węgłach wlazł na dach, a wężyki jego wsuwały się wszyskimi otworami do wnętrza. Zabójczy cios ożywił chwilowo Orlę. Próbowała ona podnieść się i zrozumieć okropną prawdę swej śmierci. Ale z każdą kroplą krwi wyciekały jej siły. Zwisła na poręczy łóżka, a mdlejący jej wzrok uwiązł nieruchomo w wejściu, zasłoniętem firanką płomienia. Wreszcie zasłona ta rozdarła się, i wpadł przez nią Arjos z osmalonymi włosami, z zażegniętem w kilku miejscach ubraniem i z obłędem w oczach.
Arjos. Orlo, Orlo! Ja, Arjos!
Z trudem odemknęła nieco powieki, spojrzała na niego, chciała coś wymówić, ale tylko na martwych jej ustach zastygł słaby uśmiech i skonała. Arjos, uniósłszy ją, spostrzegł krew zakrzepłą na piersiach.
Zabita? Orla moja zabita?! Ty to widziałeś, boże, i nie powstrzymałeś morderczej ręki? Jej śmierć była potrzebną dla twojej chwały i szczęścia świata? Odpowiedz, niebo, jeśli nie jesteś puste!... Chodźcie tu co prędzej, ogniste żmije, które tak wokoło syczycie, obwińcie nas palącymi splotami i uduście moje obmierzłe życie!
W długim pocałunku przyłożył usta do rany Orli i tak pozostał. Zgruchotane zębami ognia belki i wiązania domu runęły i zamknęły ich w gorejącym grobie, strzeliwszy ku niebu słupem iskier.


Widok 18.

Moron, stojąc na górze, śledził uważnie pochód swego rodu i przebieg napadu. Twarde jego oblicze czasem złamało się wzruszeniem, a ręce ścisnęły kurczowo; natychmiast wszakże odzyskiwał spokój. Dopiero gdy z osady Mirów błysnęły płomienie, gdy z niej buchnął wielki ryk zwycięzców i wielki jęk zwyciężonych, gdy widocznem już było, że miecz w przymierzu z ogniem dokonał zagłady, skalista twarz arcykapłana zajaśniała niehamowaną radością. Milcząc, nie odpowiadając na ciągłe pytania niespokojnego Tylona, który skrępowany z zawiązanemi oczami leżał przy stosie suchych gałęzi, śród dwóch zbrojnych stróżów, stary patryarcha poił wzrok wymarzonym a rzeczywistym widokiem. Krzyki mordowanych grały w jego uszach hymn potęgi Jama, a łuna pożaru oświecała zorzą szczęścia przyszłość jego ludu. Dał znak — strażnicy położyli Tylona na stosie. Moron wzniósł natchnione oczy do nieba i mówił.
Moron. Boże nasz, spełniła się wola twoja i okazała się moc twoja, a my spożywać będziemy owoce nowej łaski twojej. O Panie, Panie, jakżeś wielki w sile i szczodry w hojności swojej! Wszystko stworzenie, sławiąc cię od wieków, nie może wypowiedzieć, kim jesteś, tem mniej uczynić to zdołają usta moje. Ale nie wzgardź, Ojcze, tą dziękczynną ofiarą, którą ci ubogie dzieci składają!
Długim i szerokim nożem przerznął gardło Tylona, nabrał w dłoń krwi i pokropił nią stos, który, podpalony w tej chwili przez strażników, rozgorzał bujnym płomieniem. Już świt dnia przecierał się na wschodzie przez opony nocy. Mgła poranna otoczyła szerokim kołnierzem szczyt góry, na której Moron złożył bogu całopalenie, a z tego lotnego kręgu dobywała się gorzel stosu, niby ognista kiść wulkanu. Pogromcy Mirów, ujrzawszy tę ofiarę, odpowiedzieli na nią grzmiącym okrzykiem uniesienia. Moron, wciąż nieruchomy, z głębokim zachwytem patrzał na rozpostarty w dole obraz zniszczenia. Wszystkie budynki leżały w zgliszczach, tu i owdzie czerwonawe płomienie, niby warczące nad kośćmi lamparty, ogryzały głownie, a śród nich czarne i bure dymy włóczyły się jak hyeny na pobojowisku. Moron wodził za nimi wzrok radością napojony. Wreszcie podniósł ręce i błogosławił swój lud. Wówczas od dymów stosu Tylona i zgliszcz osady zaczęły się odrywać obłoczki ludzkich kształtów, które podążyły w jednym kierunku i niby wianek gołębi zawisły nad jednym zgorzałym domem. Po chwili uniosły się z tego miejsca dwa inne białe obłoczki, przybierające coraz wyraźniej postacie mężczyzny i kobiety, które wzbiły się wysoko i wraz z tym orszakiem popłynęły w przestrzeń. Moron je rozpoznał i błogosławiące ręce opuścił. Wzeszło słońce, przystanęło na niebie i zdumionem okiem spojrzało na cmentarz Mirów. Natura nie powitała swego monarchy zwykłym hymnem porannym. Zdawało się, że wszystkie w niej głosy oniemiały, wszystek ruch zdrętwiał, że nawet czas zatrzymał się na chwilę, obejrzał i spieszniej odszedł drogą ku wieczności.


koniec części drugiej.






  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — pragnął
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — zrozumielibyście
  3. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — wygląda
  4. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — nocy
  5. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — wkrótce
  6. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — władzy
  7. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — lecz
  8. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — inny
  9. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — pochodniami





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.